
Wiersz o mojej klasie licealnej, której więzi zniknęły gdzieś w mroku dziejów
Wiersz o mojej klasie licealnej, której więzi zniknęły gdzieś w mroku dziejów
Umarłe drzewo na rozstaju ścieżek
Nuci swe pieśni żalu i goryczy
O swych odnogach, niegdyś pełnych wierzeń
O upadku więzi i jej słodyczy
Kiedyś drzewo było piękne
Zaś jego jedność dawała plony
Dziś dawne przyjaźnie namiętne
Jak zepsute owoce, pożerają wrony
Nie ma jedności, coś się psuje
Nie ma rodziny, odległe wspomnienie
Każdy swą część nici rozpruje
Nie dla nas wspólne zbawienie
Każdy z nas był z sobą związany
Każdy kiedyś szanował się wzajemnie
Dzisiaj tego już nie znamy
Dzisiaj wszystko pęknie
Więc na to wychodzi, wszyscyśmy temu winni
Ostatnie pożegnanie przeżyjemy w maju
Nie chcąc być już dla siebie rodzinni
Każdy własną ścieżką podąży do raju
Bo własne pędy zapuszczamy
Na własnych ścieżkach kroczymy jeno
Bo my już nie potrafimy, nie pamiętamy
Żeśmy jedno i to samo drzewo
Przedmowa mnie zaskoczyła, bo dzisiaj miałem sen o tym samym. Niestety, wiersz do mnie nie trafił. Jesteśmy różni, więc się rozchodzimy, mimo że tak naprawdę jesteśmy tacy sami? To nawet nie tyle wydaje mi się zbyt płytkie, co raczej… zbyt proste.
funthesystem , na początku, dzięki za poświęcenie chwili by to przeczytać. Odnośnie wiersza, to jest on dla mnie osobistą obserwacją tego co się stało właśnie w tej klasie, gdzie ta więź, która istniała okazała się w tym momencie być jedynie jakimś nieistniejącym wymysłem. Niby oczekiwałoby się, że gdy dobrze się dogadujemy to jednak coś nam zostanie z tych przyjaźni, ale jak teraz patrzę to widzę jak niewiele pozostało, kiedy klasy już nie ma.
Problem w tym, Anonimie, że Twoja klasa nie była drzewem. Drzewem była szkoła. Wy byliście tego drzewa owocami i dlatego życie każdego z owoców wygląda inaczej – jedni zostali zjedzeni na surowo, inni pływają w kompociku, kolejni znaleźli się w słoiku z dżemem, niektórzy na drożdżowym placku, a jeszcze inni stali się składnikiem sałatki, są pewnie i tacy, którym trudno wybrać przyszłość…
Pewnie będziesz mi zazdrościć, ale wyobraź sobie, że znam absolwentów pewnej klasy, niestety, już nieistniejącego łódzkiego liceum, którzy zdali maturę prawie pięćdziesiąt lat temu i wciąż utrzymują kontakty, spotykają się ze sobą. Wciąż odwiedzają swojego, dziś już mocno leciwego, wychowawcę.
Cóż, można tylko rzec: życie… Jedni się rozpadną i po latach będą unikać choćby spotkania czyjegoś wzroku na ulicy, a drudzy będą robili wszystko, byle raz na jakiś czas udało się spotkać, powspominać.
Reg, ładna metafora. Jak widać Wena czasem u Ciebie gości ;)
Dziękuję, Funie. ;)
Ale no coś Ty, jaka tam moja Pani Wena! Ot, naczytałam się Waszych opowieści i, mając takie dobre wzory, czasem i mój rozum stara się za nimi nadążyć. ;)
Bo czytanie karmi Panią Wenę. Wszyscy czerpiemy z jakichś wzorów :)
Pamiętaj, że konkurs “Pierwszy raz” to najlepsza okazja do spróbowania swoich sił! ;)
Och, Pierwszy raz, przykro mi, Funie, ale nic z tego nie będzie, bo jakkolwiek zdarzyło się się doświadczyć wielu różnych, to szczegóły już giną w mrokach niepamięci. :(
Cześć.
Ładne.
Przeczytałem początek i koniec.
Wciąż ładne.
Jasne, że bije po oczach melancholia wypływająca z Twoich odczuć, ale… Chyba pierwszy raz w życiu czytam tak wyraźny hołd złożony czemuś pozornie neutralnemu, a co się mocno pokochało.
I chyba dlatego najładniejsze.
Mimo wszystko zostałbym przy Kaczmarskim.
Wydaje mi się, że przywołany przez Cobolda Kaczmarski mniej metafizycznie potraktował sprawę. U niego jest personalnie, intymnie. Opisał zupełnie różne losy różnych ludzi. Wspominając o miejscach, które odwiedzili, w których pozostali, pokazuje odległość. Tutaj Autor potraktował sprawę bardziej metaforycznie – są te ścieżki. Oba sposoby są IMO dobre, każdy na swój osób :)
Listki, drzewo i owoce(tudzież warzywa) też u Kaczmarskiego były ;)
Może i rację ma Cobold, pisząc, że zostałby przy Kaczmarskim. “Nasza klasa” z jakąś taką dziwną lekkością, w której pobrzmiewa echo żalu i goryczy, opowiada o bardzo przygnębiającym, ale zwyczajnym, naturalnym, rozstaniu ludzi, w tym przypadku ze starej klasy. W sumie też o przemijaniu młodości :<
Ale to nie umniejsza Twojemu tekstowi :) Spodobały mi się pierwsza i ostatnia zwrotka. Te inwersy między strofami już jakoś mi nie podpasowały :( Klimat jest rzeczywiście trochę gorzki w połączeniu ze wzmiankami o owocach nasunął na myśl skojarzenie ze zgnilizną. Jakby to rozstanie i wzajemne zapomnienie rówieśników kojarzyć się miało ze śmiercią. Ale coś w tym jest, że kiedy o kimś zapominamy, to tak jakby umarł :(
Jeszcze podziękuję Coboldowi za przypomnienie o “Naszej klasie”, teraz sobie słucham :D
Dziękuje wszystkim za komentarze :). Kaczmarski oczywiście był tu dla mnie inspiracją, i cieszę się, że ktoś chciał to w ogóle przeczytać. I niestety, życie doświadcza i doświadczać będzie nieraz, ale nic nie stoi na przeszkodzie by przekuwać to na małe utworki-potworki jak ten :) Było to dla mnie niesamowite przeżycie, by zobaczyć, że coś co niby się budowało przez trzy lata umie tak po prostu zniknąć :(
Ja jeszcze zapomniałam napisać, że nie ma się czego wstydzić i ukrywać etykietką Anonima ;)
Racja, czas się chyba ujawnić :D
Hmmm. Ja też wolę wersję Kaczmarskiego.
Przekaz wydaje mi się taki… oczywisty. Czasami się rozpada, czasami nie, czasami zachowuje się kontakt z garstką przyjaciół.