- Opowiadanie: Kruczoczarny - Alchemik

Alchemik

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Alchemik

Złota krata windy zamknęła się za mną z cichym kliknięciem. Napędzany parą silnik cicho zabuczał, sprawnie wytłumiony przez zaklęcia. Chwilę później moim oczom ukazał się dobrze już znany mi monumentalny hol Biblioteki. Późne popołudniowe światło przenikało przez przydymione szyby w witrażach, ciągnących się wzdłuż ścian z marmuru. 

Było to zjawisko co najmniej niecodzienne, ostatnie silne wiatry, ciągnące się przez dwa tygodnie, rozwiały zgromadzone nad miastem powały smogu i sadzy. Przynajmniej częściowo. Astrologowie zapowiadali, że być może jeśli pogoda się utrzyma, będzie nam dane zobaczyć fragment czystego nieba. Mało kto im jednak wierzył, byłby to bowiem fenomen, gdyż od dwunastu lat nie zdarzyło się nic podobnego.

Mijając wyprężonego na baczność strażnika przy recepcji, mrugnąłem Karoli, która właśnie rozpoczynała swoją zmianę. Zaczerwieniała się i spoglądając gdzieś w bok, uniknęła mojego spojrzenia. Może jednak przesadziłem z tym prezentem na dzień zakochanych? Kto by zrozumiał kobiety…

Mocniej owinąłem się płaszczem poprawiając monokl. Biometr na powierzchni szkła wskazywał, że na zewnątrz wieje niemiłosiernie. Czytnik przy drzwiach zabuczał gdy przesunąłem nad nim rękawicą alchemika, wypuszczając mnie na zewnątrz. 

Zwały przesiąkniętego dymem powietrza natychmiast uderzyły we mnie, wyczuwając nową ofiarę do dręczenia. Cholera, wolałem już kiedy powietrze stało nieruchomo. Mimo, że trzeba było wtedy nosić maski gazowe by nie doszło do zaczadzenia, było to mniej upierdliwe niż opatulanie się w płaszcz.

Słuchawka wciśnięta w ucho zagrała jakąś smętną melodie, gdy sunąłem wśród tłumu w stronę lino-busa. Zawsze zachwycał mnie ten wynalazek. Zamiast jeździć po ziemi i zajmować tak nikłe wolne miejsce na ulicach, poruszał się na porozwieszanych na ziemią stalowych linach. Znajdowali się oczywiście jego oponenci, mówiący, że hałasuje, że stwarza zagrożenie, ale kto by ich słuchał. 

Zatopiony w swoich myślach, nie zdążyłem w porę usunąć się z drogi i boleśnie zderzyłem się z czyimś ramieniem. Najwidoczniej okazałem się jednak twardszy od swojego oponenta gdyż to on klapnął o chodnik.

– Pan wybaczy, alchemiku… Najmocniej przepraszam, zagapiłem się… Moja wina…

Mimo dość pokaźnej postury nieznajomy skurczył się w sobie i zbladł, zauważając insygnia na moim ramieniu. Komunikat w monoklu wykazał, że był to 33 letni pracownik huty, jak do tej pory nienotowany. Zadziwiające, jak bardzo ludzie boją się tego czego nie znali. Choć z drugiej strony moim konfratrzy na ogół nie dawali zbyt wielu przykładów swojej miłosierności. Cóż, jeśli chcesz zachować porządek w półtoramilionowym państwie-mieście, nie możesz być miękki. A darmowa władza kusi.

Przywołałem na twarzy uśmiech i poklepałem go uspokajająco po ramieniu, byłem w dość dobrym humorze, nie miałem ochoty wyżywać się na kimś innym.

– Nic się nie stało… Swan? – gdy pokiwał głową zdumiony, kontynuowałem – Tylko następnym razem uważaj, nie wszyscy z moim kolegów po fachu są tak pobłażliwi.

To powiedziawszy odszedłem wolnym krokiem. Darmowa władza kusi, czasami nawet bardzo, korzystanie z niej jednak rzadko kiedy czyni z nas lepszych ludzi.

Tuż koło wierzy zegarmistrzów minął mnie patrol Straży, podkute metalem buciory uderzające o kamienny bruk wgryzły się w wizg wiatru. Kiedy przechodziłem obok zauważyłem, że drużynę prowadzi także alchemik, z tym, że z wydziału militarnego. Po ostatnich zamachach radni zdecydowali o zwiększeniu ochrony na ulicach, między innymi poprzez zwiększenie liczebności i siły ogniowej strażników. Podobno niektóre miejsca patrolowały czołgi parowe.

Gdy się zrównaliśmy, dowódca uprzejmie skinął mi głowę, spod czarnego hełmu mignęły mi całkiem ładne, zielone oczy. Dziewczyna? A to ciekawe, wśród żołnierzy nieczęsto się to zdarzało. W dodatku, jak zauważyłem po randze na ramieniu, kapitan. No, no, miasto się nie patyczkuje.

Ostatni atak był z kategorii tych bolesnych, bomba została bowiem podłożona w dokach zeppelinów, gdyby nie szybka reakcja pilota, zniszczeniu mógłby ulec cenny ładunek. Na szczęście doszło jedynie do uszkodzenia doku i personelu, z czego personel już się do użytku nie nadawał. Nic wielkiego, emigranci z innych Zon, nikogo zatem nie zdziwiło, że nikt po nich nie płakał.

Było to jednak jasnym sygnałem, że uprzejme akcje z zakładnikami się skończyły. Gdyby miasto straciło możliwość kontaktów handlowych z innymi Zonami pomarlibyśmy z głodu. Nasza gospodarka opierała się na wielkich hutach i najemnikach, nie mogliśmy zatem pozwolić na odcięcie nas od świata.

Pogrążony w myślach nie zauważyłem kiedy dotarłem na miejsce. Miasto, zwane także Zoną 11 dzieliło się zasadniczo na trzy części. Pierwszą stanowiło miasto wewnętrzne, dzielnica biznesu i mieszkań bogatych oraz średniozamożnych mieszkańców. W dzielnicy statuowanej blisko gór znajdowały się sztolnie, huty oraz doki wraz z magazynami. Panował tam wieczny gwar i ruch, w mieście w którym nigdy nie świeciło słońce pojęcia dnia i nocy powoli zatarły się ze sobą, jedyny podział czasu pokazywał już tylko zegary i pory włączenia miejskich latarni.

I ostatnia, trzecia. Miejski labirynt wysokich budynków i tajnych przejść, znanych tylko miejscowym. Fascynujące sklepy, zakazane towary, dziwki, narkotyki i generalnie wszystko czego tylko byś zapragnął. Straż się tu nie zapuszczała pojedynczo, jedynie w dużych grupach i z wsparciem alchemików. Dzielnica handlowa.

Moim celem były niewielki sklepik z ingrediencjami dla Obdarzonych prowadzony przez mojego byłego zwierzchnika. Kiedyś naczelnik wydziału, dziś już na emeryturze, dostarczał w sumie takiego samego towaru jak sklepy w głównej dzielnicy. Jedyną różnicę stanowiły znacznie przystępniejsze dla mojej biednej kieszeni ceny. 

Nie myślcie źle, nie zarabiałem mało, tylko przez swoje zamiłowanie do wszystkich możliwych staroci, i artefaktów z innych miast, wiecznie brakowało mi pieniędzy.

Nogi same niosły mnie poprzez wąskie przejścia i poziomy tego labiryntu. Nie wiele brakowało żebym przegapił właściwe miejsce. Zejście do Podmiasta.

Na oślep wymacałem maskę przypiętą do munduru i założyłem ją na twarz aktywując przyczepioną do niej latarkę. W Podmieście bez względu na porę dnia, i pogodę, nie dało się normalnie oddychać. Stanowił je bowiem system gigantycznych kanałów pod Zoną, stanowiących wentylację miasta. Ciężkie dymy i opary z hut opadały tutaj skraplając się kanałach i płynęły lub unosiły się w stronę oczyszczalni. W niektóre dni było tu tak wiele dymu, że nie było nic widać dalej niż na odległość metra, niezależnie od siły światła które się ze sobą przyniosło.

Samo znajdowanie się w tunelach nie było zakazane, nie stanowiły bowiem terenów strategicznych, w dodatku były zbyt wielkie by je całkowicie zamknąć. Nie zamieszkiwali ich jednak tylko ludzie, dlatego przemieszczanie się w nich związane było z pewnym ryzykiem.

Namacałem drabinkę prowadzącą w ciemność i wskoczyłem do szybu nie przejmując się nią. Lot trwał może pół sekundy gdy rozżarzyły się runy ma spodniach i butach amortyzujące siłę uderzenia. Poruszałem szyją dla rozluźnienie i skierowałem światło wzdłuż ścian szukając charakterystycznych śladów na ścianach. Coś się musiało tu ostatnio zmienić, bowiem zamiast dobrze mi znanej fluorescencyjnej farby zobaczyłem tylko srebrzyste naloty na pobliskich ścianach. 

Czyżby fabryki przestały neutralizować żrące opary?

Pytanie zawisło w powietrzu wraz z prawie nieprzezroczystym całunem smogu. Problem był tylko taki, że teraz nie wiedziałem w jakim kierunku podążać, staruszek lubił często zmieniać miejsca swojego pobytu, chociaż wcześniej zawsze zostawiał wskazówki. Jednakże w chwilach jak ta, z pomocą przychodziła alchemia.

Płaski kamień który zawsze nosiłem w jednej z kieszeni bojówek samoistnie zawisł w powietrzu rozświetlony od środka złotawym światłem. Liczne wyżłobienia na nim układały się w harmonijne linie i pentakle, które świecąc, malowały na podłodze mieniące się wzory.

– Ìhè ụzọ m !!!

Lekko zatkało mi uszy gdy kamień wybuchnął rozsypując się na zielono-złoty pył, który zawisł w powietrzu kierując mnie w wyznaczonym kierunku. Jednocześnie poczułem delikatne ukłucie zmęczenia, dzień w pracy był dość męczący, w dodatku nadal nie wypocząłem po ostatnim Przeciążeniu.

Muszę przyznać, że nie była to najlepsza przechadzka mojego życia. Było tak cicho, że prawie słyszałem jak płynie krew moich żyłach, jedynymi odgłosami były moje kroki i od jakiegoś czasu jęk wiatru, który przedarł się przez te zwały otaczającego mnie kamienia. Węglowy pył w powietrzu wytłumiał wszystko. Nikłe światło latarki nie pozwalało mi patrzeć na przeciwległą ścianę, kilkakrotnie miałem wrażenie, że coś przemknęło tuż obok mnie, jednak gdy obracałem się z gotowym zaklęciem ofensywnym, nic nie dostrzegałem. 

W pewnej chwili przyłapałem się na liczeniu kroków, tylko tak mogłem odwrócić swoją uwagę od tłoczącej się wokół mnie ciemności. Niepokojące były także ślady butów jakie odnalazłem w jednym z zaułków, charakterystyczne ślady ciągnięcia po ziemie nie wskazywały dobrze na losy pokonanego.

 

***

 

To było do przewidzenia. Zgubiłem się, paskudnie się zgubiłem. Według swojej wiedzy znajdowałem się w starszej, nie używanej części podziemi, o czym świadczyły pordzewiałe i pokrzywione tory dawnej kolei. Kiedyś używano ich pewnie do transportu, jeszcze w czasach gdy miasto nie wypełniało całej doliny. Było to korzystne dla utrzymania dyskrecji,  byłem już bowiem blisko sześćdziesięciu metrów pod powierzchnią ziemi.

Dodatkowo stężenie różnych pierwiastków w powietrzu było tak duże, że kontrolka w monoklu migała ostrzegawczo. Maska może nie podziałać długo. Cholera, wyjdę stąd świecąc.

Na domiar złego, zaklęcie które zastosowałem nie było idealne, pokazywało bowiem drogę którą należało przebyć, rozwiewało się jednakże już kilka kroków za użytkownikiem. Mam tylko nadzieję, że Starszy będzie miał odpowiednie składniki na sklepie, bo inaczej nie dam rady wrócić. A wzywać patrol straży, bo zgubiłem się z własnej winy, byłoby najbardziej upokarzającym wydarzeniem w moim życiu.

Linia pyłu w powietrzu powoli zmieniła kolor, wskazując, że znajduję się już bardzo blisko celu, a kilka kroków dalej urywała się całkowicie, zwiastując koniec drogi.

Z zaciekawieniem przyjrzałem się litej jak myślałem na początku ścianie, dopiero po chwili dostrzegając w niej kontur domniemanych drzwi. Gruba warstwa węgla i innych substancji je pokrywających, uniemożliwiły mi dokładne przyjrzenie się im. 

Kiedy jednak podszedłem bliżej okazało się, że to nie była tak do końca jednolita warstwa sadzy, ktoś bardzo się postarał by wyglądało to naturalnie i ciężko było te drzwi odnaleźć. Zrobiłem więc najprostszą i najkulturalniejszą rzecz jaką mogłem zrobić, zapukałem.

Pukanie w drzwi pozostało bez odpowiedzi, dlatego bliżej przyjrzałem się im samym. Ich wystające spod grubego nalotu fragmenty wydawały się być z litej skały, wychodziłoby więc na to, że bez armaty się do środka nie dostanę. Gdybym tylko mógł zobaczyć co było na nich kiedyś napisane, może lepiej zorientowałbym się gdzie jestem. Niestety, w moim monoklu funkcja lokalizacji przestrzennej jeszcze nie działała, był to zapewne zbyt stary model.

Niepokojące jednak było to, że ziemia wokół drzwi była idealnie równa, tak jakby ktoś dokładnie, i to dość niedawno ją zamiótł. Gdyby zrobiły to dawniej wiatry wiejące wewnątrz tuneli i niosące ze sobą pył i kurz, powierzchnia wokół byłaby pofalowana.

Sięgnąłem ku pochwie umieszczonej na przedramieniu. Może uda mi się coś zeskrobać z tych drzwi? Jestem przekonany, że musi być gdzieś tam tabliczka z nazwą pomieszczenie. Dawni ludzie uwielbiali wszystko nazywać.

Niespodziewanie drzwi szczęknęły, otwierając się przede mną. Naprzeciw mnie stanął starszy mężczyzna, w czymś, co przypominało strój alchemika sprzed dwóch dekad. Czarne, jak u większości mieszkańców włosy, miał zaczesane w kuc i była to jedyna cecha jaką byłem w stanie dokładnie dostrzec przez maskę, która zakrywała mi większość jego twarzy. Ale nie była to osoba której szukałem.

– Witam, mogę w czymś pomóc?

Miał głęboki, mocny głos. W ciszy, która nas otaczała, wywołał na moich plecach dreszcze, odbijając się od oddalonych o kilka metrów ścian. 

– Szukam pewnej osoby, miałem nadzieję, że ją tu znajdę.

Przekrzywił głowę w ptasi sposób, przedłużając ciszę. Nie podobał mi się. Nie kojarzyłem go z żadnego zdjęcia wiszącego w hallu Biblioteki, a byli tam wszyscy alchemicy do stu lat wstecz. Za to sam strój wydawał mi się dziwnie znajomy. Należy jednak nadmienić, że nie posiadam pamięci do twarzy ani znaków szczególnych.

– Na ogół nie wpuszczam obcych, ale dla przedstawiciela władzy będę chyba w stanie zrobić wyjątek… Zapraszam.

Nie widziałem wyrazu jego twarzy jednak gdy puszczał mnie w drzwiach dla pewności pobudziłem pasywne zaklęcia obronne. Niemal czułem brzęczenie amuletów pod koszulą gdy rozgrzewały się budząc z drzemki. Będę ich potrzebował.

Kurz pokrywający podłogę łaskotał w nos, ledwo powstrzymałem się od kichnięcia, gdy starałem się rozejrzeć. Chwile mrugałem, przyzwyczajony do nikłego światła latarki, bowiem pomieszczenie był intensywnie rozświetlone. Nie było w nim zbyt wiele, łóżko, niewielki stół ustawiony pod ścianą i kilka szafek. Nic dziwnego, bowiem połowę pomieszczenia zajmował wielki, wyżłobiony w betonie, krąg transmutacyjny. Dalej znajdowały się już tylko kolejne drzwi, prowadzące zapewne do następnych pomieszczeń.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko, pójdę nastawić wodę na herbatę, nie wiedziałem, że w tunelach panuje teraz taki chłód…

To mówiąc odwrócił się kierując w stronę drugich drzwi.

– Ależ proszę się mną nie przejmować, handluje pan czymś może?

Nie czekając na odpowiedź, przyjrzałem się wyrytemu kręgowi. Zrozumienie dopadło mnie jak grom z jasnego nieba.

Ostrze noża, aktywowane, rozgrzało się na brzegach do czerwoności, do spółki z elementami magicznego kombinezonu wspomaganego. Wykonanie go stanowiło dla mnie ogromne wyzwanie, nie tylko ze względu materiałów ale tez skomplikowania zagadnień logicznych, teraz jednak ogrom włożonego w niego pracy miał się zwrócić.

Mężczyzna wrócił z pomieszczenia. Jak oczekiwałem zamiast herbaty trzymał w dłoniach kuszę bloczkową, dość paskudną broń o zabójczym potencjale. Co gorsza miała wrednie ząbkowane groty.

– Był pan bardzo nieostrożny jak na maga tej klasy – postanowiłem zacząć – Nie powinno się ryć kręgów do transmutacji ludzi na środku głównego pomieszczenia. A tym bardziej transmutować w nim jednego z alchemików. Znanych alchemików.

– Oo, zaskakujące, wiesz co to jest? Powiedz mi mój drogi, co sądzisz o chimerach?

Wszystko jasne, czemu ja mam takiego pecha?

– Jest pan skażony ideałami szaleńca Sivariego? To nie ma sensu, nigdy nie uda się w pełni zfuzjować człowieka i zwierzęcia.

Mężczyzna gniewnie zmarszczył brwi poprawiając broń w spoconej dłoni, czyżby się mnie bał? A może tylko rozzłościło go nazywanie jego idola szaleńcem?

– Jest wielu bogatych ludzi którzy z chęcią zapłacą nawet za niedoskonałe efekty, wiesz? Zresztą, niedługo sam posłużysz za eksponat w kolekcji jakiegoś bogatego szlachcica.

A więc to sięga głębiej? Dobrze widzieć, zgłoszę to później tam gdzie będzie trzeba.

Nie czekałem na jego ruch, przyśpieszony magiczną akceleracją śmignąłem przez pomieszczenie, w locie uchylając się przed bełtem, który przebił się przez mój płaszcz i utkwił w ścianie. Świetnie, następna dziura. Rękawica rozjarzyła się wyładowaniami prądu gdy przesłałem do nie iskrę aktywacyjną i chwyciłem heretyka za twarz.

– Złamał pan tabu pierwszego stopnia ustanowione przez najwyższego Maga Zony. Karą za to jest jedynie śmierć. Jako polowy egzekutor Rady Najwyższej odbieram panu prawo do apelacji.

Jeśli próbował coś powiedzieć nie zdążył, bowiem głodny sztylet wgryzł się w jego szyję zwęglając po drodze napotkane tkanki. Słodki swąd palonego mięsa uniósł się w powietrzu przyprawiając mnie o mdłości i przywołując wspomnienia. Pamiętam jak podczas pierwszej misji obrzygałem mundur generała straży, do dziś dzień zdarzało mu się mi to wypominać. Fakt faktem, że sam też wtedy wymiotował jak kot. Mhm, ciekawe mam myśli…

Talizmany na mojej piersi rozgrzały się parząc i obracając po chwili w proch, skurczybyk musiał mieć jakiś amulet z paskudną klątwą pośmiertną. Gorzej dla moich pracodawców, więcej zapłacą za koszta pracy.

Wstałem z kucek i ruszyłem w stronę drzwi do drugiego pomieszczenia, przygotowując mentalnie na to co mnie tam czeka. Nie dałem rady.

Staruszek siedział przykuty stalowymi łańcuchami do podłogi naprzeciw wejścia, spoglądając w moją stronę. Jedno nienaturalnie wielkie wilcze oko wpatrywało się we mnie spod odłażących z ciała płatów futra. Nieproporcjonalne, jakby przyczepione na siłę przez abstrakcyjnego rzeźbiarza łapy, łączyły się z chudymi ludzkimi ramionami. Najgorszy był jednak odgłos wydawany przez mojego dawnego mentora, coś pomiędzy płaczem, a przytłumionym wilczym wyciem, odbijającym się pośród otaczających mnie klatek.

Ta hala była ogromna.

– Spokojnie staruszku, przyszedłem po ciebie, to już koniec.

Głos mi się załamał, gdy pierwsza łza spłynęła mi po policzku. W otaczających nas ciemnościach rękawica zajaśniała ponownie wyładowaniami odbijając się w oczach setek otaczających nas istot. 

Tak wielu…

Koniec

Komentarze

Przykro mi, Kruczoczarny, ale nie bardzo wiem, co miałeś nadzieję opowiedzieć. Historia alchemika, błądzącego w drodze po zakupy i trafiającego na innego alchemika, parającego się osobliwą działalnością, nie przypadła mi do gustu, albowiem, moim zdaniem, jest mało zajmująca i tak po prawdzie bardziej przypomina fragment jakiejś opowieści, niż skończone opowiadanie.

Nie najlepszego wrażenia dopełnia wykonanie, które, delikatnie mówiąc, pozostawia wiele do życzenia. Mnóstwo błędów, źle skonstruowane zdania, zaimkoza, liczne powtórzenia i literówki oraz fatalna interpunkcja skutecznie utrudniały lekturę.

 

Chwi­lę póź­niej moim oczom uka­zał się do­brze już znany mi mo­nu­men­tal­ny hol Bi­blio­te­ki. – Czy oba zaimki są konieczne?

Może wystarczy: Chwi­lę póź­niej zobaczyłem do­brze już znany mi, mo­nu­men­tal­ny hol Bi­blio­te­ki.

 

Późne po­po­łu­dnio­we świa­tło prze­ni­ka­ło przez przy­dy­mio­ne szyby w wi­tra­żach, cią­gną­cych się wzdłuż ścian z mar­mu­ru. Było to zja­wi­sko co naj­mniej nie­co­dzien­ne, ostat­nie silne wia­try, cią­gną­ce się przez dwa ty­go­dnie… – Czy witraże na pewno ciągnęły się wzdłuż ścian, czy raczej zdobiły okna. Dlaczego witraże były zjawiskiem niecodziennym co wspólnego miały z tym wiatry?

Czy wiatry mogą się ciągnąć?

Powtórzenie.

 

Za­czer­wie­nia­ła się i spo­glą­da­jąc gdzieś w bok, unik­nę­ła mo­je­go spoj­rze­nia. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Moc­niej owi­ną­łem się płasz­czem po­pra­wia­jąc bi­nokl.Moc­niej owi­ną­łem się płasz­czem po­pra­wia­jąc bi­nokle.

Binokle nie występuję w liczbie pojedynczej. A może miałeś na myśli monokl?

Ten błąd pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części opowiadania.

 

Bio­metr na po­wierzch­ni szkła wska­zy­wał… – Co to jest biometr?

 

Słu­chaw­ka wci­śnię­ta w ucho za­gra­ła jakąś smęt­ną me­lo­die… – Słuchawki nie grają. Literówka.

 

Znaj­do­wa­li się oczy­wi­ście jego opo­nen­ci, mó­wią­cy […] Naj­wi­docz­niej oka­za­łem się jed­nak tward­szy od swo­je­go opo­nen­ta… – Oponenci pojawili się zbyt blisko siebie.

 

– Pan wy­ba­czy, al­che­mi­ku…Naj­moc­niej prze­pra­szam, za­ga­pi­łem się…Moja wina… – Brak spacji po wielokropkach. Ten błąd występuje także w dalszej części opowiadania.

 

Ko­mu­ni­kat w bi­no­klu wy­ka­zał, że był to 33 letni pra­cow­nik huty… – Ko­mu­ni­kat w bi­no­klach wy­ka­zał, że był to trzydziestotrzyletni pra­cow­nik huty

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

A dar­mo­wa wła­dza kusi. – Czy jest też władza, że którą trzeba płacić?

 

– Nic się nie stało…Swan? – gdy po­ki­wał głową zdu­mio­ny, kon­ty­nu­owa­łem – Tylko… – – Nic się nie stało…Swan? – Gdy po­ki­wał głową zdu­mio­ny, kon­ty­nu­owa­łem: – Tylko

Ze smutkiem stwierdzam, że njeszcze nie opanowałeś sztuki poprawnego zapisywania dialogów!

Brak spacji po wielokropku.

 

nie wszy­scy z moim ko­le­gów po fachu są tak po­błaż­li­wi. – Raczej: …nie wszy­scy moi ko­le­dzy po fachu są tak po­błaż­li­wi.

 

Tuż koło wie­rzy ze­gar­mi­strzów minął mnie pa­trol Stra­ży… – Bój się bogów, Kruczoczarny i sprawdź znaczenie słów wieżawiara/ wierzyć!

 

radni zde­cy­do­wa­li o zwięk­sze­niu ochro­ny na uli­cach, mię­dzy in­ny­mi po­przez zwięk­sze­nie li­czeb­no­ści… – Powtórzenie.

 

W dziel­ni­cy sta­tu­owa­nej bli­sko gór… – Pewnie miało być: W dziel­ni­cy sy­tu­owa­nej bli­sko gór

Poznaj znaczenie słów statuowaćsytuować.

 

Moim celem były nie­wiel­ki skle­pik z in­gre­dien­cja­mi… – Literówka.

 

Nie wiele bra­ko­wa­ło żebym prze­ga­pił wła­ści­we miej­sce. Niewiele bra­ko­wa­ło

 

W nie­któ­re dni było tu tak wiele dymu, że nie było nic widać… – Unikaj byłozy.

 

skie­ro­wa­łem świa­tło wzdłuż ścian szu­ka­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nych śla­dów na ścia­nach. Coś się mu­sia­ło tu ostat­nio zmie­nić, bo­wiem za­miast do­brze mi zna­nej flu­ore­scen­cyj­nej farby zo­ba­czy­łem tylko sre­brzy­ste na­lo­ty na po­bli­skich ścia­nach. – Powtórzenia.

 

za­wisł w po­wie­trzu kie­ru­jąc mnie w wy­zna­czo­nym kie­run­ku. – Brzmi to fatalnie.

 

ukłu­cie zmę­cze­nia, dzień w pracy był dość mę­czą­cy… – Powtórzenie.

 

nie była to naj­lep­sza prze­chadz­ka mo­je­go życia. Było tak cicho, że pra­wie sły­sza­łem jak pły­nie krew moich ży­łach, je­dy­ny­mi od­gło­sa­mi były moje kroki… – Kolejny przykład byłozy i zbędnych zaimków. Po słowie krew brakuje litery w.

 

byłem już bo­wiem bli­sko sześć­dzie­się­ciu me­trów pod po­wierzch­nią ziemi. – …byłem już bo­wiem bli­sko sześć­dzie­siąt me­trów pod po­wierzch­nią ziemi.

 

Mam tylko na­dzie­ję, że Star­szy bę­dzie miał od­po­wied­nie skład­ni­ki na skle­pie… – …w sklepie

Chyba że miał składniki na dachu sklepu.

 

wy­glą­da­ło to na­tu­ral­nie i cięż­ko było te drzwi od­na­leźć. – …wy­glą­da­ło to na­tu­ral­nie i trudno było te drzwi od­na­leźć.

 

Nie­ste­ty, w moim mo­no­klu funk­cja lo­ka­li­za­cji… – O! Binokle zmieniły się w monokl!

 

Czar­ne, jak u więk­szo­ści miesz­kań­ców włosy, miał za­cze­sa­ne w kuc i była to je­dy­na cecha jaką byłem w sta­nie do­kład­nie do­strzec przez maskę, która za­kry­wa­ła mi więk­szość jego twa­rzy. – W jaki sposób maska alchemika zakrywała mu twarz mężczyzny z kucem?

 

W ciszy, która nas ota­cza­ła, wy­wo­łał na moich ple­cach dresz­cze, od­bi­ja­jąc się od od­da­lo­nych o kilka me­trów ścian. – Ze zdania wynika, że mężczyzna który wywołał dreszcze, odbijał się od ścian.

 

Chwi­le mru­ga­łem, przy­zwy­cza­jo­ny do ni­kłe­go świa­tła la­tar­ki… – Literówka.

 

nie tylko ze wzglę­du ma­te­ria­łów ale tez skom­pli­ko­wa­nia za­gad­nień lo­gicz­nych… – …nie tylko ze wzglę­du na ma­te­ria­ły ale też skom­pli­ko­wa­nia za­gad­nień lo­gicz­nych

 

gdy prze­sła­łem do nie iskrę ak­ty­wa­cyj­ną… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Historia nie jest zła, ale te błędy w wykonaniu…

Fakt, przydałoby się jakieś wprowadzenie, bo o tajemniczych pracodawcach dowiadujemy się na sam koniec.

Tak jak wspomniała Reg: powtórzenia, literówki, interpunkcja, sporadycznie ortografy…

Biometr na powierzchni szkła wskazywał,

Biomet.

Tuż koło wierzy zegarmistrzów minął mnie patrol Straży,

Ojjj, paskudny ortograf.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka