- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Eks­pe­ry­men­tal­nie.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Niecenzurowane rozmowy z Bogiem-Idiotą

Z dzien­ni­ka Hec­to­ra Ca­nvar­ry:

Moje roz­mo­wy z Bo­giem-Idio­tą prze­bie­ga­ły za­wsze w taki sam spo­sób: rzu­ca­łem kon­cep­cją, myślą, cy­ta­tem, za­chę­ca­łem skre­ty­nia­łe­go roz­mów­cę do pod­ję­cia dys­ku­sji, a w od­po­wie­dzi sły­sza­łem za każ­dym razem: Nie ob­cho­dzi mnie to. Chcę tylko po­że­rać wszech­świa­ty i wy­da­lać gwiaz­dy, szko­da mi czasu na zaj­mo­wa­nie się fi­lo­zo­fią.

***

W cza­sie moich nie­zli­czo­nych pe­re­gry­na­cji na­po­tka­łem wiele dzi­wów, ale żaden nie może rów­nać się z Zam­kiem Ma­ra­bu­ta. W tej mo­nu­men­tal­nej bu­dow­li na­ma­cal­na ma­te­ria spla­ta się z chmu­ra­mi, two­rząc nie­po­dob­ny do ni­cze­go eko­sys­tem, w któ­rym twar­de skały prze­ni­ka­ją się z ob­ło­ka­mi tak ete­rycz­ny­mi, jakby mogły roz­pły­nąć się pod naj­lżej­szym do­ty­kiem.

Z czym można po­rów­nać wkra­cza­nie po raz pierw­szy do zamku Ba­ro­na Marsa? Chyba tylko z po­zna­wa­niem na­go­ści pięk­nej ko­bie­ty, za­głę­bia­niem się w szcze­gó­ły do­sko­na­łej książ­ki, od­kry­wa­niem fa­scy­nu­ją­cych ta­jem­nic z nie­zna­nej hi­sto­rii ro­dzi­ny. Jest to do­świad­cze­nie za­rów­no zmy­sło­we – nie­mal­że ero­tycz­ne – jak i in­te­lek­tu­al­ne. Sie­dzi­by Mar­so­we­go Ba­ro­na nie można po pro­stu zwie­dzać, ją trze­ba chło­nąć, na­pa­wać się su­ro­wym, wzbu­dza­ją­cym grozę pięk­nem.

Oczy­wi­ście z opi­nia­mi Ca­nvar­ry można po­le­mi­zo­wać; można wy­tknąć mło­de­mu dzien­ni­ka­rzo­wi, że Zamek Ma­ra­bu­ta po­wstał nie po to, by go po­dzi­wiać, ale by się lękać – mu­si­my jed­nak pa­mię­tać, że Hec­tor w cza­sie pracy bar­dzo rzad­ko, o ile w ogóle, kie­ro­wał się obiek­ty­wi­zmem, pa­ra­dok­sal­nie tak po­trzeb­nym re­por­te­ro­wi.

Wiem, co lu­dzie po­wie­dzą po prze­czy­ta­niu ni­niej­sze­go spra­woz­da­nia: za dużo opi­sów, brak sen­sow­ne­go wy­ja­śnie­nia fe­no­me­nu Zamku Ma­ra­bu­ta. Za mało miej­sca po­świę­ci­łem rze­czy­wi­ste­mu te­ma­to­wi re­por­ta­żu – Śle­pe­mu Bo­go­wi-Idio­cie, Aza­tho­tho­wi, choć głów­nym celem po­dró­ży do sie­dzi­by Ba­ro­na miał być wy­wiad-rze­ka prze­pro­wa­dzo­ny z naj­po­tęż­niej­szym bytem we wszech­świe­cie. Cóż, je­stem tylko czło­wie­kiem. Chylę czoła przed pięk­nem i ter­ro­rem, a przed po­łą­cze­niem pięk­na i grozy, jakim bez wąt­pie­nia jest Zamek Ma­ra­bu­ta, dzien­ni­kar­skie, pro­fe­sjo­nal­ne „ja” zo­sta­je wy­par­te przez zwy­kły ludz­ki strach.

Wi­zy­ta Hec­to­ra zbie­gła się w cza­sie z uro­dzi­na­mi In­fant­ki Iso­bel, wy­cho­wan­ki Ba­ro­na Marsa, i przy­pa­dła na okres pory desz­czo­wej, gdy stru­gi wody nie­ustan­nie wy­le­wa­ły się spod fun­da­men­tów za­mczy­ska, wpra­wia­jąc bu­dow­lę w drże­nie. 

Cały zamek wi­bro­wał pod­nie­ce­niem, zwią­za­nym z nad­cią­ga­ją­cym balem, który Baron zde­cy­do­wał się wydać dla In­fant­ki, na­pi­sał Hec­tor w dzien­ni­ku. Po­dą­ża­łem za jed­nym z nie­zli­czo­nych lo­ka­jów, krą­żą­cych po zamku na po­do­bień­stwo mró­wek-nie­wol­nic i przy­glą­da­łem się trwa­ją­cym w naj­lep­sze przy­go­to­wa­niom. Ty­dzień przed balem byłem pierw­szym z setek gości, któ­rzy w ciągu naj­bliż­szych dni mieli zja­wić się w Zamku Ma­ra­bu­ta.

Naj­bar­dziej zdu­mia­ło Hec­to­ra, że za­mczy­sko Ba­ro­na, choć za­miesz­ka­ne za­pew­ne przez ty­siąc miesz­kań­ców, po­zo­sta­wa­ło wbrew wszel­kiej lo­gi­ce cho­ro­bli­wie ciche, jakby wy­lud­nio­ne.

Po­ru­sza­łem się po ko­ry­ta­rzach mając wra­że­nie, że cho­dzę po po­bo­jo­wi­sku, a to­wa­rzy­szą mi je­dy­nie duchy. Lokaj, który miał wska­zać drogę do po­ko­ju, był osob­ni­kiem nieco nie­po­ko­ją­cym, za­rów­no ze wzglę­du na oso­bli­we fizys (z zie­lon­ka­wą skórą i bla­dy­mi ocza­mi przy­po­mi­nał trupa), jak i nie­zwy­kłą ma­ło­mów­ność, choć ta ostat­nia cecha wy­ni­ka­ła z faktu, iż jego usta były szczel­nie, od ką­ci­ka do ką­ci­ka, za­szy­te. Jak się ze mną po­ro­zu­mie­wał? Wcale.

Do­tar­li wresz­cie do kom­na­ty, która przez na­stęp­ny ty­dzień miała być dla Hec­to­ra dru­gim domem i do­pie­ro wów­czas dzien­ni­karz mógł zła­pać od­dech przed po­wtór­nym za­głę­bie­niem się w cze­lu­ście Zamku Ma­ra­bu­ta.

***

Pierw­sza z nie­cen­zu­ro­wa­nych roz­mów ze Śle­pym Bo­giem-Idio­tą od­by­ła się na­stęp­ne­go dnia o świ­cie, jako iż była to pora naj­więk­szej ak­tyw­no­ści bó­stwa. W mar­two­cie go­dzi­ny czwar­tej nad ranem Hec­tor Ca­nvar­ra opu­ścił cie­płą sy­pial­nię i po­dą­żył zim­nym, ciem­nym ko­ry­ta­rzem za prze­wo­dem mil­czą­ce­go lo­ka­ja. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć, czy jest to ten sam sługa, który wczo­raj po­ka­zał mu drogę do sy­pial­ni, czy ktoś inny, bliź­nia­czo po­dob­ny.

 Aza­thoth za­miesz­ki­wał kom­na­tę, która przy­po­mi­na­ła wnę­trze gi­gan­tycz­nej stud­ni lub ko­mi­na. Z otwar­te­go su­fi­tu są­czy­ło się blade świa­tło i sią­pił de­li­kat­ny deszcz. Mo­czył ciało boga, spo­czy­wa­ją­ce­go na że­la­znej siat­ce, roz­pię­tej po­mię­dzy ścia­na­mi.

Hec­tor Ca­nvar­ra na­pi­sał w dzien­ni­ku:

Nie mia­łem nigdy oka­zji uj­rzeć praw­dzi­we­go bó­stwa, na żywo, w od­le­gło­ści nie więk­szej niż dwa­dzie­ścia me­trów ode mnie. Teraz mogę stwier­dzić, że Ślepy Bóg-Idio­ta, jedna z naj­po­tęż­niej­szych istot w zna­nym nam wszech­świe­cie, jest bodaj naj­brzyd­szym stwo­rze­niem, jakie mia­łem nie­szczę­ście uj­rzeć. Przy­po­mi­na ol­brzy­mią zie­lo­ną ga­la­re­tę ob­ro­śnię­tą mesz­kiem ple­śni; plą­ta­ni­nę lep­kich macek i wi­bru­ją­cych wy­pu­stek.

Po­środ­ku sali na Hec­to­ra Ca­nvar­rę cze­ka­ło już sa­mot­ne krze­sło.

Wy­glą­da­ło, jakby ktoś je tam zo­sta­wił przez przy­pa­dek, za­po­mniał za­brać ze sobą. Tro­chę mnie onie­śmie­li­ło; ko­ja­rzy­ło się z krze­słem w piw­ni­cy in­kwi­zy­cji. Pod­świa­do­mie spo­dzie­wa­łem się chyba, że ujrzę skó­rza­ne paski przy opar­ciach i no­gach, które umoż­li­wią przy­wią­za­nie mnie do sie­dze­nia.

Wkrót­ce jed­nak za­po­mnia­łem o nie­szczę­snym meblu, unio­słem bo­wiem wzrok i całą uwagę sku­pi­łem na Śle­pym Bo­gu-Idio­cie. Mój roz­mów­ca wy­ci­nał z ma­ga­zy­nu Ty­go­dnik Chrze­ści­jań­ski por­tre­ty pa­pie­ża i za po­mo­cą czar­ne­go fla­ma­stra do­ry­so­wy­wał Ojcu Świę­te­mu wąsy i pi­rac­kie opa­ski na oko.

Hec­tor Ca­nvar­ra: Dzień dobry, Aza­tho­cie. Uprze­dzo­no cię o mojej wi­zy­cie?

Aza­thoth: Tak. Baron przy­szedł do mnie parę go­dzin temu (w rze­czy­wi­sto­ści baron uprze­dził ŚBI o wi­zy­cie Ca­nvar­ry z kil­ku­ty­go­dnio­wym wy­prze­dze­niem, ale wiemy z pew­ne­go źró­dła, że Wiel­cy Przed­wiecz­ni mają pro­blem z przy­swa­ja­niem ludz­kich miar czasu – przyp. red.) i po­wie­dział: „Pan dzien­ni­karz chce z tobą po­roz­ma­wiać. Bądź miły”. Dla­te­go robię dla cie­bie kolaż z pa­pie­żem.

HC: Dzię­ku­je, to rze­czy­wi­ście bar­dzo miłe z two­jej stro­ny, ale dla­cze­go aku­rat z pa­pie­żem?

A: Szu­ka­łem twa­rzy, która wy­ra­ża­ła­by po­zy­tyw­ne emo­cje. Wcze­śniej zro­bi­łem kolaż z wi­ze­run­kiem pew­ne­go czło­wie­ka – na­zwi­sko wy­le­cia­ło mi z pa­mię­ci – który wy­cią­łem z Pe­rio­dy­ku Hi­sto­rycz­ne­go, ale pa­nien­ka Iso­bel po­wie­dzia­ła, że ten czło­wiek wy­zwa­la w was emo­cje ne­ga­tyw­ne.

HC: Ro­zu­miem. Czę­sto ro­bisz ko­la­że?

A: Nie, tylko wtedy, gdy mi się nudzi. Chyba że Baron za­po­mni po­le­cić służ­bie, by do­star­czy­ła mi no­wych cza­so­pism i gazet. Nie lubię, kiedy za­po­mi­na.

HC: Czy inni bo­go­wie także robią ko­la­że?

A: Ko­la­że są moje. Yog-So­thoth za­wsze lubił snuć opo­wie­ści, gdy w daw­nych cza­sach zbie­ra­li­śmy się wszy­scy razem w wiel­kim cy­klo­po­wym mie­ście R’lyeh i wspo­mi­na­li­śmy na­ro­dzi­ny gwiazd. Cthul­hu odkąd pa­mię­tam in­te­re­so­wał się te­atrzy­kiem ku­kieł­ko­wym. Miał do tego mackę, co tu dużo mówić. Jego lalki tań­czy­ły jak żywe.

HC: Ja­ki­mi jesz­cze rze­cza­mi zaj­mu­jesz się w cza­sie wol­nym?

A: Co ro­zu­miesz przez czas wolny?

HC: Czas wolny jest wtedy, gdy nie mu­sisz pra­co­wać, mo­żesz zająć się swo­imi za­in­te­re­so­wa­nia­mi.

A: W takim razie ja bez prze­rwy mam czas wolny.

HC: Nie tę­sk­nisz za wy­znaw­ca­mi?

A: Praw­dzi­wy bóg ma w dupie wy­znaw­ców.

HC: Dla­cze­go?

A: Dał im życie, to po­win­no wy­star­czyć.

HC: Zatem dla­cze­go dał im życie, skoro potem ich po­rzu­cił?

Póź­niej Hec­tor Ca­nvar­ra na­pi­sał w dzien­ni­ku:

Po­wi­nie­nem do­słow­nie od­czy­tać tytuł Aza­tho­tha – nie na darmo zwą go Śle­pym Bo­giem-Idio­tą. Jest za­śle­pio­ny wła­sną wiel­ko­ścią i wspa­nia­ło­ścią. Jest idio­tą, zdol­nym po­wta­rzać for­muł­ki, które wcze­śniej wtło­czy­li do jego pa­mię­ci in­te­li­gent­niej­si, bar­dziej prze­bie­gli bo­go­wie. Po tam­tym py­ta­niu po raz pierw­szy za­czą­łem ro­zu­mieć, że jeśli mam do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o Przed­wiecz­nych, to ra­czej nie od Aza­tho­tha.

Mój roz­mów­ca wy­ko­nał kłę­bo­wi­skiem macek ruch, który po­sta­no­wi­łem in­ter­pre­to­wać jako wzru­sze­nie ra­mio­na­mi.

A: Nie pa­mię­tam… To był chyba jakiś żart. W owych cza­sach wę­dro­wa­li­śmy po wszech­świe­cie po­szu­ku­jąc roz­ry­wek i tra­fi­li­śmy na tę po­nu­rą pla­ne­tę, gdzie nie było nic prócz lodu i zimna, i przej­mu­ją­ce­go wia­tru, któ­re­go za­wo­dze­nie przy­po­mi­na­ło płacz setek udrę­czo­nych dusz, i gór, które były czar­ne jak naj­głęb­sze ot­chła­nie ko­smo­su. Ten mróz, te góry, wszyst­ko do­pro­wa­dza­ło nas do sza­leń­stwa z nudów. I wtedy Cthul­hu za­pro­po­no­wał, by ogar­nąć ten chaos i stwo­rzyć z niego życie.

HC: A co na to inni bo­go­wie?

Nie zdą­żył udzie­lić od­po­wie­dzi, do sali we­szła bo­wiem odzia­na w biel służ­ka. Od­wró­ci­łem się w jej stro­nę i za­py­ta­łem, o co cho­dzi.

– Baron Mars prosi pana na fi­li­żan­kę czaju.

– Idź, idź – ode­zwał się Aza­thoth; przy­brał pro­tek­cjo­nal­ny ton głosu, jakby zwra­cał się do dziec­ka. – I tak już je­stem zmę­czo­ny. Przyjdź za go­dzi­nę.

Za­pew­ne miał na myśli jutro. Za­dzi­wia­ją­ce, że aku­rat kon­cep­cja czasu po­zo­sta­ła dla Przed­wiecz­nych tak abs­trak­cyj­na.

Po­wę­dro­wa­łem zatem za mil­czą­cą służ­ką przez ciem­ne i zimne ko­ry­ta­rze Zamku Ma­ra­bu­ta i tra­fi­łem do ga­bi­ne­tu Ba­ro­na Marsa. Nie wiem czego się spo­dzie­wa­łem po go­spo­da­rzu naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cej ze wszyst­kich bu­dow­li wznie­sio­nych ludz­ki­mi rę­ko­ma, ale roz­cza­ro­wał mnie widok le­ci­we­go męż­czy­zny, który ocze­ki­wał w nie­wiel­kim i skrom­nym ga­bi­ne­cie.

Jego mina wy­ra­ża­ła zmę­cze­nie i znie­cier­pli­wie­nie; po­dob­nie gest, któ­rym od­pra­wił słu­żą­cą.

– Niech pan siada, Ca­nvar­ra – po­wie­dział, wska­zu­jąc krze­sło. – Niech pan siada i powie, jak wra­że­nia.

– Zamek jest prze­pięk­ny – od­par­łem grzecz­nie. – Dzię­ku­ję, że po­zwo­lił mi pan na prze­pro­wa­dze­nie wy­wia­du z pań­skim go­ściem.

– Zgo­dził­bym się na wszyst­ko, byłe ta zrzę­da prze­sta­ła mnie cią­gle mę­czyć o ster­ty cza­so­pism. Pan mu przy­naj­mniej za­pew­ni za­ję­cie na jakiś czas. Po­ka­zy­wał ko­la­że? Kosz­mar. To na­praw­dę nie jest za­cho­wa­nie godne boga. Bogów po­win­no się trzy­mać na dy­stans; z bliż­szej od­le­gło­ści roz­cza­ro­wu­ją. Nic dziw­ne­go, że ostat­nio wiara w Chry­stu­sa tak stra­ci­ła na po­pu­lar­no­ści. Na pierw­szej lep­szej ka­plicz­ce: pła­sko­rzeź­ba przed­sta­wia­ją­ca Chry­stu­sa peł­zną­ce­go pod krzy­żem. Bóg na ko­la­nach? Bóg po­ni­żo­ny? Nie, tak nie wolno trak­to­wać Boga. Cza­sa­mi chcę krzyk­nąć do tych wszyst­kich ka­pła­nów, któ­rzy cza­sem zja­wia­ją się w Zamku na róż­nych uro­czy­sto­ściach, po czym cały wie­czór na­rze­ka­ją, jak to mło­dzież się w dzi­siej­szych cza­sach od­wra­ca od re­li­gii – chcę krzyk­nąć: więc po co uczło­wie­cza­li­ście Chry­stu­sa? Nie po­zwól­cie mo­tło­cho­wi zbli­żać się do Boga! Bóg nie może być jed­nym z was, bo wów­czas sta­nie się zbyt ludz­ki i po ludz­ku po­dat­ny na sła­bo­ści, wąt­pli­wo­ści, czło­wie­czą cho­ro­bę – cier­pie­nie.

Baron wes­tchnął głę­bo­ko, jakby pre­zen­to­wał symp­to­my wzmian­ko­wa­nej cho­ro­by.

– Ad iro­niam – dodał już nieco spo­koj­niej – los Je­zu­sa od za­wsze był nie­od­łącz­nie zwią­za­ny z cier­pie­niem, cier­pie­nie go de­fi­nio­wa­ło, tego na­sze­go Bo­ga-mę­czen­ni­ka. Może dla­te­go wszy­scy tak go lu­bi­li jako czło­wie­ka, ale prze­sta­li ak­cep­to­wać jako bó­stwo. Prze­rzu­ci­li­śmy się na Wiel­kich Przed­wiecz­nych i wszyst­ko by­ło­by do­brze, gdyby ten ślepy idio­ta nie wpro­sił się do mo­je­go Zamku i nie za­czął udzie­lać au­dien­cji każ­de­mu wścib­skie­mu kre­ty­no­wi, który o nią po­pro­si. Nie mam oczy­wi­ście na myśli pana – za­pew­nił szyb­ko – ale wie pan, różne dzien­ni­ka­rzy­ny się tu kręcą… Nie wszyst­kie pisma są tak rze­tel­ne jak Gra­ni­ce.

– Oczy­wi­ście, ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem. – Do­sko­na­le ro­zu­miem.

Chyba w tym wła­śnie mo­men­cie za­czą­łem ża­ło­wać, że nie mogę prze­pro­wa­dzić wy­wia­du z Mar­so­wym Ba­ro­nem, a Aza­tho­tha rzu­cić w dia­bły. Go­spo­darz zamku, choć po­nu­ry i wy­raź­nie znie­sma­czo­ny, chęt­nie dzie­lił się ze mną swo­imi prze­my­śle­nia­mi – i, przede wszyst­kim, w od­róż­nie­niu od mo­je­go fak­tycz­ne­go roz­mów­cy, przy­naj­mniej ja­kieś miał.

Czy­ta­jąc dzien­nik Hec­to­ra Ca­nvar­ry można od­nieść wra­że­nie, że zdu­mie­wa­ły go otwar­tość i ga­da­tli­wość Mar­so­we­go Ba­ro­na, który prze­cież sły­nął z cze­goś prze­ciw­ne­go: skry­to­ści i ma­ło­mów­no­ści. Do­pie­ro po pew­nym cza­sie dzien­ni­karz za­czął po­dej­rze­wać, że wła­śnie zwy­cza­jo­wa skry­tość i ma­ło­mów­ność go­spo­da­rza są po­wo­dem jego nie­zwy­kłej szcze­ro­ści w trak­cie roz­mów z Hec­to­rem. W końcu oto w życiu Ba­ro­na po­ja­wił się ktoś, kto po­tra­fi słu­chać, choć­by dla­te­go, że tak na­ka­zu­je mu zbo­cze­nie za­wo­do­we. W wiel­kim, ci­chym za­mczy­sku, gdzie wła­sne myśli wy­brzmie­wa­ją gło­śniej niż onie­śmie­lo­ne echo, para wy­ćwi­czo­nych dzien­ni­kar­skich uszu jest bło­go­sła­wień­stwem. Baron Mars po­trze­bo­wał mówić, a Hec­to­ro­wi nic nie szko­dzi­ło słu­chać.

Po opusz­cze­niu ga­bi­ne­tu Ba­ro­na nie za­stał słu­żą­ce­go, który wska­zał­by mu drogę po­wrot­ną do sy­pial­ni i zmu­szo­ny oko­licz­no­ścia­mi, po­sta­no­wił od­na­leźć pokój na wła­sną rękę. Szyb­ko prze­ko­nał się, że nie bę­dzie to pro­ste i już po pię­ciu mi­nu­tach mar­szu cał­kiem się zgu­bił.

Przy­pad­kiem tra­fił jed­nak do kom­na­ty oświe­tlo­nej cud­nie słoń­cem, wpa­da­ją­cym przez ogrom­ne okna. Po­środ­ku po­ko­ju stało krze­sło, a na nim sie­dzia­ła dziew­czyn­ka. Miała może trzy­na­ście lat i bar­dzo ciem­ne włosy spię­te w luźny kok. Usły­szaw­szy kroki Hec­to­ra, od­wró­ci­ła się w jego stro­nę.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się Hec­tor, za­trzy­mu­jąc się nie­pew­nie. – Zgu­bi­łem się, nie chcia­łem prze­szka­dzać.

– Wejdź, wejdź. Ja cię znam. Je­steś Hec­tor Ca­nvar­ra, ten dzien­ni­karz z Gra­nic, który po­pro­sił wujka o po­zwo­le­nie na prze­pro­wa­dze­nie wy­wia­du z Az­ziem.

Dziew­czyn­ka za­mknę­ła trzy­ma­ną na ko­la­nach książ­kę i ener­gicz­nie wsta­ła. Byłą wy­so­ka jak na swój wiek, ale nie­zbyt ładna. Tycz­ko­wa­ta i wy­bla­kła, jakby spę­dza­ła za mało czasu na słoń­cu.

– Wasza Wy­so­kość. – Hec­tor ukło­nił się, zro­zu­miaw­szy wresz­cie, z kim ma do czy­nie­nia, ale In­fant­ka Iso­bel za­ma­cha­ła rę­ka­mi.

– Pro­szę, nie. Zwra­caj się do mnie po imie­niu. 

– Jak sobie ży­czysz.

– Zatem mó­wisz, że się zgu­bi­łeś.

– Tak. – Przy­brał skru­szo­ną minę. – Zamek jest ogrom­ny.

– W rze­czy samej. Nawet ja nie je­stem cza­sem pewna, w który ko­ry­tarz skrę­cić, a znam tę cho­ler­ną ruinę le­piej niż kto­kol­wiek. W końcu nie ma tu nic lep­sze­go do ro­bo­ty, tylko cho­dze­nie, snu­cie się po kom­na­tach, wcho­dze­nie na blan­ki i przy­go­to­wy­wa­nie do skoku…

Ro­ze­śmia­ła się, wi­dząc minę Hec­to­ra.

– Żar­tu­ję tylko. Nie jest tak źle, choć fak­tycz­nie dość nudno. Od­pro­wa­dzę cię – za­pro­po­no­wa­ła nagle.

– Ależ nie śmiał­bym…

– Oczy­wi­ście, że byś nie śmiał, dla­te­go ja to za­pro­po­no­wa­łam.

Chwy­ci­ła Hec­to­ra za rękę i po­pro­wa­dzi­ła ko­ry­ta­rzem. Szli w mil­cze­niu, które nie prze­szka­dza­ło dzien­ni­ka­rzo­wi: mógł po­świę­cać całą uwagę chło­nię­ciu su­ro­we­go pięk­na zamku. Wo­dził wzro­kiem po ścia­nach, wy­tę­żał oczy, chcąc do­strzec, w któ­rym miej­scu chmu­ry prze­cho­dzą w skałę i na od­wrót. Zda­wa­ło się jed­nak, że w Zamku Ma­ra­bu­ta ob­ło­ki są twar­de jak ka­mień, a mar­mur ulot­ny jak naj­rzad­szy cir­rus.

Zda­wa­ło mi się, że idzie­my tak go­dzi­na­mi, na­pi­sał Hec­tor w dzien­ni­ku, ale wcale nie chcia­łem, by wę­drów­ka się skoń­czy­ła. Wresz­cie zro­zu­mia­łem plany uczy­nie­nia z Zamku głów­nej ziem­skiej eks­kla­wy: nada­wał­by się do tej roli ide­al­nie. Gdy­by­śmy rze­czy­wi­ście, tak jak rząd pla­nu­je, prze­nie­śli reszt­ki na­szej cy­wi­li­za­cji do tej bu­dow­li ponad chmu­ra­mi, ludz­kość mo­gła­by wresz­cie ode­tchnąć z ulgą i ko­rzy­stać z do­bro­dziejstw życia w ósmym cu­dzie świa­ta. Nic nie sta­ło­by wów­czas na prze­szko­dzie, by udać się dalej, poza gra­ni­ce zna­nej dotąd ga­lak­ty­ki.

Roz­my­śla­nia o nowym, wspa­nia­łym świe­cie prze­rwa­ła Iso­bel, o któ­rej obec­no­ści nie­mal za­po­mnia­łem.

– Zamek Ma­ra­bu­ta jest cudem – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na mnie tak, jakby czy­ta­ła mi w my­ślach – ale nie po­kła­daj w nim ca­łe­go za­ufa­nia. Nie bę­dzie ra­tun­kiem dla ludz­ko­ści.

***

– Wę­go­rze le­min­go­we są jed­ny­mi z nie­licz­nych zna­nych bio­lo­gii stwo­rzeń, które prze­ja­wia­ją silne ten­den­cje sa­mo­bój­cze – po­wie­dział Baron, kiedy słu­żą­ca ukła­da­ła na stole pół­mi­ski. – Nie wspo­mi­nam oczy­wi­ście o lu­dziach, któ­rych pęd ku sa­mo­za­gła­dzie jest jedną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych cech. Wę­go­rze nie­mal nam do­rów­nu­ją. Przy­gnę­bio­ne – a nauka do­wo­dzi, że są stwo­rze­nia­mi o nie­zwy­kle chwiej­nych oso­bo­wo­ściach i przy­gnę­bie­nie czę­sto im się zda­rza – po­rzu­ca­ją wszel­ką na­dzie­ję i aby skró­cić nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce ży­wo­ty, rzu­ca­ją się z wo­do­spa­dów.

Wę­go­rze, uło­żo­ne w po­zach ata­ku­ją­cych smo­ków, spo­czy­wa­ły na wiel­kich pół­mi­skach. Miały przy­ru­mie­nio­ne skór­ki i pach­nia­ły in­ten­syw­nie cy­tru­sa­mi. Le­ża­ły wy­cią­gnię­te na po­sła­niu ze świe­żej sa­ła­ty i lśnią­cych po­mi­do­rów, a sok cy­try­no­wy i oliwa z oli­wek spra­wia­ły, że ich grzbie­ty błysz­cza­ły.

Hec­tor Ca­nvar­ra tak w dzien­ni­ku opi­sał pierw­szy po­si­łek spo­ży­ty z Ba­ro­nem Mar­sem i jego wy­cho­wan­ką:

Mięso wę­go­rzy le­min­go­wych jest de­li­kat­ne i sub­tel­ne. Baron twier­dzi, że smak za­wdzię­cza me­lan­cho­lii, w któ­rej ryby się bez­u­stan­nie po­grą­ża­ją – ich umy­sły są kru­che jak por­ce­la­no­we fi­li­żan­ki na czaj, a po­wszech­nie wia­do­mo, że or­ga­nizm od­po­wia­da na sy­gna­ły wy­sy­ła­ne przez świa­do­mość. Całe je­ste­stwo wę­go­rzy wy­sy­ła sy­gna­ły o de­li­kat­no­ści; a ich ciała słu­cha­ją.

Po po­sił­ku Baron za­py­tał:

– Jak panu sma­ko­wa­ło?

– Wy­bor­ne – od­parł Hec­tor, ocie­ra­jąc usta ser­wet­ką. Czuł na war­gach kwa­śny, lepki cy­try­no­wy sok. – Wy­śmie­ni­te.

– Do­brze. – Baron uśmiech­nął się. – Za­sta­na­wiam się, jaką re­cen­zję wy­sta­wi pan na­stęp­ne­mu daniu…

Tym razem na stół wje­chał ogrom­ny pół­mi­sek, dźwi­ga­ny przez dwóch słu­żą­cych, czer­wo­nych z wy­sił­ku. Na pół­mi­sku spo­czy­wa­ło coś, co Hec­tor z da­le­ka wziął za dzika, ale co z bli­ska oka­za­ło się isto­tą o kształ­tach nie­po­ko­ją­co hu­ma­no­idal­nych. Upie­czo­ne jak pro­się stwo­rze­nie le­ża­ło na boku w pozie em­brio­nal­nej, sku­lo­ne, okry­te niby koł­der­ką de­li­kat­ny­mi list­ka­mi ru­ko­li.

– A to, mój drogi – ode­zwał się Baron z nie­skry­wa­ną dumą – przy­smak, któ­re­go nie za­ser­wu­ją ci ni­g­dzie poza Zam­kiem Ma­ra­bu­ta. Mięso o smaku nie­po­rów­ny­wal­nym do ni­cze­go. De­li­kat­ne, ła­god­ne i aro­ma­tycz­ne, a jed­no­cze­śnie sy­cą­ce. Nie wy­ma­ga żad­nych wy­myśl­nych przy­praw, gdyż samo w sobie jest do­sko­na­łe. Oto praw­dzi­wy Teo­ty­da.

Hec­tor na­pi­sał w dzien­ni­ku:

Nie mia­łem po­ję­cia, że Teo­ty­dzi jesz­cze ist­nie­ją. Byłem prze­ko­na­ny, że ten nie­wiel­ki, przy­po­mi­na­ją­cy karły ludek dawno już wy­marł, wy­nisz­czo­ny przez wojny re­li­gij­ne i cho­ro­by przy­nie­sio­ne przez wkra­cza­ją­cą na ich te­re­ny cy­wi­li­za­cję. Baron wy­ja­śnił jed­nak, że w na­ziem­nych ko­lo­niach uzna­ją­cych jego au­spi­cję osta­ły się dwa szcze­py Teo­ty­dów – zde­ge­ne­ro­wa­ni po­tom­ko­wie nie­gdyś licz­ne­go ple­mie­nia, któ­re­mu za­wdzię­cza­my roz­po­wszech­nie­nie wiary w Wiel­kich Przed­wiecz­nych. W za­mian za ciche i bez­piecz­ne miej­sce, w któ­rym mogą miesz­kać, roz­mna­żać się i kul­ty­wo­wać bar­ba­rzyń­skie tra­dy­cje, każ­de­go roku od­da­ją Ba­ro­no­wi sied­miu naj­sil­niej­szych synów i sie­dem naj­pięk­niej­szych córek. Co się dzie­je z tymi dzieć­mi – od­po­wiedź spo­czy­wa­ła przede mną na pół­mi­sku, przy­stro­jo­na ru­ko­lą i po­mi­dor­ka­mi kok­taj­lo­wy­mi.

Hec­tor wahał się. Jakaś jego część nie zwa­ża­ła na mo­ral­ne im­pli­ka­cje spo­ży­cia isto­ty tak bli­skiej lu­dziom – sku­szo­na za­pa­chem na­le­ga­ła, by się­gnął po nóż i wi­de­lec. Jed­nak nie mógł się prze­móc, by tak po pro­stu na­ło­żyć na ta­lerz por­cję. Zer­k­nął nie­pew­nie na Ba­ro­na, który uśmiech­nął się ze zro­zu­mie­niem.

– Pana wąt­pli­wo­ści są cał­ko­wi­cie na­tu­ral­ną re­ak­cją – po­wie­dział ła­god­nie Mar­so­wy Baron. – Sam mia­łem opory, nim po raz pierw­szy skosz­to­wa­łem mięsa Teo­ty­dów.

– Le­piej za­cznij­my jeść, nim wy­sty­gnie – ode­zwa­ła się dotąd mil­czą­ca Iso­bel. – Na­praw­dę nigdy nie ja­dłeś Teo­ty­dy?

– Nie, nigdy. A ty?

– Mi jesz­cze nie wolno. Je­stem za młoda. Je­dze­nie in­nych istot hu­ma­no­idal­nych jest kwe­stią wy­bo­ru, który musi zo­stać pod­ję­ty świa­do­mie przez jed­nost­ki o od­po­wied­niej doj­rza­ło­ści psy­chicz­nej. Wuj tak mówi. Mówi też, że na­sto­la­tek po­dej­mie de­cy­zję, aby za­im­po­no­wać oto­cze­niu, a póź­niej bę­dzie tego ża­ło­wać do końca życia.

– Je­steś bar­dzo dziw­nym dziec­kiem, Iso­bel – po­wie­dział Hec­tor.

In­fant­ka uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie i otwo­rzy­ła usta, aby coś po­wie­dzieć, ale Baron Mars uci­szył ją krót­kim, po­spiesz­nym ge­stem.

– Iso­bel nie jest dziec­kiem – ode­zwał się su­ro­wo. – Może i jest bar­dzo młoda, ale nie można okre­ślać jej mia­nem dziec­ka.

– Oba­wiam się, że nie ro­zu­miem.

Baron wes­tchnął.

– Wi­dział pan kie­dyś ba­wią­ce się dzie­ci? – za­py­tał. – Ba­wią­ce się dzie­ci są osta­tecz­nym do­wo­dem na to, że lu­dzie są z grun­tu i do cna źli. Z oczu ba­wią­cych się dzie­ci wy­zie­ra naj­czyst­sze, naj­pier­wot­niej­sze zło, ego­izm, aro­gan­cja, zło­śli­wość i nie­po­sza­no­wa­nie reguł rzą­dzą­cych ludz­kim świa­tem, tym bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce, że przez ogół nie­uzna­wa­ne za coś nie­wła­ści­we­go. To tylko dzie­ci, mówią lu­dzie, wszy­scy wie­dzą, jakie są dzie­ci. Muszą się wy­sza­leć, wy­szu­mieć. Do­pie­ro póź­niej bie­rze­my to zło w okowy, za­ku­wa­my w dyby sztyw­nych form i fał­szy­wie stwo­rzo­nych ry­tu­ałów, które skła­da­ją się na świat obe­zna­nych z mo­ral­ny­mi za­sa­da­mi do­ro­słych. Wiesz, kim są psy­cho­pa­ci, te naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce ze wszyst­kich jed­no­stek spo­ty­ka­nych w spo­łe­czeń­stwie? Psy­cho­pa­ci są do­ro­sły­mi, któ­rzy za­cho­wu­ją się jak dzie­ci w trak­cie za­ba­wy.

– Dla­te­go – dodał Baron Mars – po­sta­no­wi­łem od­se­pa­ro­wać Iso­bel od in­nych dzie­ci. Wy­ple­nić z niej dzie­ciń­stwo. Oszczę­dzę jej cier­pień prze­cho­dze­nia przez fazę umy­sło­wej de­sta­bi­li­za­cji. Wtło­czę ją od razu do świa­ta do­ro­słych.

***

Hec­tor na­pi­sał w dzien­ni­ku:

Z wielu po­wo­dów ła­twiej jest mi wie­rzyć w Śle­pe­go Bo­ga-Idio­tę niż w do­go­ry­wa­ją­ce­go na za­po­mnia­nym krzy­żu Chry­stu­sa. Aza­thoth jest przede wszyst­kim bo­giem, który nie kła­mie. Dzi­siaj pod­czas na­szej dru­giej roz­mo­wy po­wie­dział wprost: stwo­rzy­łem cię, ow­szem, ale dla żartu. Je­steś ni­czym z ni­cze­go i w ni­cość się ob­ró­cisz. Nic cię nie ura­tu­je.

Było to szo­ku­ją­ce do­świad­cze­nie, zo­stać przez wła­sne­go boga zru­ga­nym za zbyt wy­gó­ro­wa­ne ocze­ki­wa­nia i po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Kiedy my nie wie­rzy­my w bó­stwa, jest to nasze przy­ro­dzo­ne prawo, ale gdy bo­go­wie prze­sta­ją wie­rzyć w nas…

Miał dziś zły humor. Po­wo­dem był naj­praw­do­po­dob­niej ga­ze­to­wy de­toks, który za­rzą­dził Baron. Po ob­fi­tu­ją­cej w atrak­cje ko­la­cji prze­pro­wa­dzi­łem z mym go­spo­da­rzem roz­mo­wę. Wy­ja­wił, że Wiel­ki Przed­wiecz­ny urzą­dził awan­tu­rę z po­wo­du nie­do­sta­tecz­nej licz­by ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów, które do­star­czo­no tam­te­go ranka.

– Po­wie­dzia­łem mu, że nie będę dalej wy­da­wał ma­jąt­ku na jego durne ga­zet­ki – zwie­rzył się Baron. – Puści mnie wresz­cie z tor­ba­mi. Ob­ra­ził się.

HC: Wielu lu­dziom bę­dzie cięż­ko się po­go­dzić ze świa­do­mo­ścią, że ich życie może nie mieć zna­cze­nia. Za­sta­na­wia­łeś się, jakie re­ak­cje wy­wo­ła twoje spro­wa­dze­nie ludz­ko­ści do po­zio­mu ko­smicz­ne­go żartu?

A: Może nad­szedł czas, by­ście się wresz­cie po­go­dzi­li z praw­dą. Skąd ta mania wiel­ko­ści? Do­pie­ro co ci po­wie­dzia­łem, że wasze życia nic nie zna­czą, są tylko po­nu­rym żar­tem moich po­bra­tym­ców, nie ma w nich nic głę­bo­kie­go, żad­ne­go sensu ani celu, a ty wciąż nie chcesz zre­zy­gno­wać z ilu­zji, w któ­rej ży­jesz. Ro­zu­miem, jest wam cięż­ko, sam cza­sem mam za­gwozd­ki eg­zy­sten­cjal­ne, ale, na wszyst­kie macki Cthul­hu, każdy żywy or­ga­nizm jakoś sobie radzi, prze­cho­dzi nad pro­ble­mem życia do po­rząd­ku dzien­ne­go i tylko wy, lu­dzie, ro­bi­cie z tego dra­mat. A mó­wi­łem Yog-So­tho­tho­wi i resz­cie: życie, do­brze, pro­szę bar­dzo, stwa­rzaj­cie sobie życie, ale świa­do­mość to już zwy­czaj­ny sa­dyzm!

***

W noc balu przy­wró­co­no zamek do życia. Ulewa przy­bra­ła roz­mia­ry po­to­pu, za wy­so­ki­mi okna­mi tań­czy­ły bły­ska­wi­ce, od czasu do czasu po­tęż­ny grzmot wstrzą­sał pod­sta­wa­mi Zamku Ma­ra­bu­ta, ale we­wnątrz murów po raz pierw­szy odkąd zja­wił się Ca­nvar­ra tęt­ni­ło życie.

Słu­żą­ce krą­ży­ły tam i z po­wro­tem, na­pi­sał Hec­tor w dzien­ni­ku, a ja nie­raz mu­sia­łem uska­ki­wać pod ścia­nę, aby prze­pu­ścić szwa­dron odzia­nych w biel po­moc­nic i sprzą­ta­czek, nio­są­cych na­rę­cze czy­stych prze­ście­ra­deł. Za­czę­li też zja­wiać się pierw­si go­ście – a może po pro­stu do­pie­ro teraz wy­cho­dzi­li z po­ko­jów, które zaj­mo­wa­li. Do tej pory można było od­nieść wra­że­nie, że Zamek Ma­ra­bu­ta jest opu­sto­sza­ły; im bli­żej jed­nak pla­no­wa­ne­go balu, tym wię­cej oso­bli­wych, dzi­wacz­nych i cu­dow­nych po­sta­ci spo­ty­ka­łem na ko­ry­ta­rzach.

Wie­czo­rem zja­wił się w sali ba­lo­wej, która osza­ła­mia­ła prze­py­chem. Zimny ka­mień ścian prze­sło­nię­to utka­ny­mi z chmur ki­li­ma­mi. Jeśli po­de­szło się do­sta­tecz­nie bli­sko, można było do­strzec, że się po­ru­sza­ją. Wy­so­ko pod skle­pie­niem, tam gdzie nie­mal nie do­cie­ra­ło świa­tło świec z kan­de­la­brów, pły­wa­ły po­śród przy­po­mi­na­ją­cych mgłę ob­ło­ków chmu­re­ny.

Hec­tor po­cząt­ko­wo trzy­mał się z boku, wy­co­fa­ny, zdy­stan­so­wa­ny. Przy­jął od kel­ne­ra kie­li­szek szam­pa­na i sku­piał się na ob­ser­wo­wa­niu in­nych gości. Nic nie mogło umknąć czuj­ne­mu dzien­ni­kar­skie­mu oku.

Na­pi­sał póź­niej w dzien­ni­ku:

Po­środ­ku sali ba­lo­wej wzno­si­ła się fon­tan­na, z któ­rej miast wody try­ska­ło czer­wo­ne wino, czy też ra­czej sub­stan­cja uda­ją­ca wino, w smaku tak gorz­ka, że gdy spró­bo­wa­łem odro­bi­nę, skrzy­wi­łem się. Mia­łem wra­że­nie, że coś nie­przy­jem­ne­go usia­dło mi na ję­zy­ku, gwał­cąc po­wo­li kubki sma­ko­we. Za­czą­łem kasz­leć.

Usły­sza­łem za ple­ca­mi śmiech, a gdy się od­wró­ci­łem, uj­rza­łem ko­bie­tę. Miała na sobie nie­wia­ry­god­nie czer­wo­ną suk­nię – suk­nię barwy złego, prze­wrot­ne­go szkar­ła­tu: to nie jest dobry kolor. Ko­ja­rzy się z krwią, ża­gla­mi pi­rac­kich okrę­tów, usta­mi dziw­ki. Kolor re­wo­lu­cji albo czer­wo­nych róż, przy­nie­sio­nych, by wy­ba­czyć zdra­dę; kolor zni­czy na cmen­ta­rzu i go­rącz­ki; śladu dłoni matki na po­licz­ku syna.

– Pro­szę – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, po­da­jąc mi kie­li­szek z ja­kimś in­ten­syw­nie pach­ną­cym la­wen­dą al­ko­ho­lem. – To sma­ku­je dużo le­piej.

Rze­czy­wi­ście, łyk dziw­ne­go na­po­ju uspo­ko­ił sza­le­ją­ce zmy­sły, spłu­ku­jąc nie­przy­jem­ny smak wi­no­po­dob­nej sub­stan­cji i zo­sta­wia­jąc sub­tel­ną nutę la­wen­dy.

– Pani ni­cze­go się nie na­pi­je? – za­py­ta­łem, chcąc się od­wdzię­czyć za oka­za­ną mi uprzej­mość. A może po pro­stu nie byłem jesz­cze go­to­wy, by za­koń­czyć roz­mo­wę. – Chęt­nie pójdę po ja­kieś drin­ki.

– Nie, dzię­ku­ję, już nie piję.

– Bar­dzo roz­sąd­nie. Czy zatem mogę za­ofe­ro­wać pani to­wa­rzy­stwo?

Ski­nę­ła głową i chwy­ci­ła mnie pod ramię. W mil­czą­cym po­ro­zu­mie­niu od­by­li­śmy spa­cer do­ko­ła fon­tan­ny. W pew­nym mo­men­cie unio­słem głowę – mia­łem wra­że­nie, że na skó­rze osia­da mi mgła bądź bar­dzo drob­na mżaw­ka – i do­strze­głem wiel­kie­go ptaka sie­dzą­ce­go na gło­wie che­ru­bin­ka, z któ­re­go ust try­ska­ła wi­no­po­dob­na sub­stan­cja. Anio­łek wy­glą­dał, jakby rzy­gał krwią.

Ma­ra­but, w któ­re­go oczy nie­chcą­cy spoj­rza­łem, był zgar­bio­ny i po­nu­ry; pa­trzył na nas tak, jak­by­śmy go zgor­szy­li.

– Po­znaj opie­ku­na zamku – ode­zwa­ła się ko­bie­ta w czer­wie­ni. – Po­tęż­ne zwie­rzę.

– A jakie pa­skud­ne – mruk­ną­łem.

Rze­czy­wi­ście, ptak urodą nie grze­szył. Miał sępią głowę, nie­zgrab­ną syl­wet­kę i zło­śli­we, czar­no-czer­wo­ne oczy. Po­tęż­ny dziób wy­glą­dał, jakby ma­ra­but mógł nim z ła­two­ścią kru­szyć kości. Wbrew sobie po­czu­łem re­spekt.

Hec­tor nie re­la­cjo­no­wał dal­sze­go prze­bie­gu roz­mo­wy z ko­bie­tą w czer­wo­nej sukni, ale z tego, co po­krót­ce na­ba­zgrał na mar­gi­ne­sach dzien­ni­ka wnio­sko­wać można, że wkrót­ce prze­rwa­no im dzi­wacz­ne ren­de­zvo­us przy fon­tan­nie. Nie­ba­wem zja­wił się Baron w to­wa­rzy­stwie Iso­bel.

– Tu pan jest – ucie­szył się go­spo­darz na widok Hec­to­ra, ku zdu­mie­niu dzien­ni­ka­rza nie za­szczy­ca­jąc ko­bie­ty w czer­wie­ni nawet spoj­rze­niem. Co wię­cej, bar­dzo sta­ran­nie uni­kał pa­trze­nia w jej stro­nę. – Byłem cie­kaw, jak się pan bawi.

– Bar­dzo do­brze, dzię­ku­ję. Wła­śnie po­dzi­wia­łem ma­ra­bu­ta.

– Po­tęż­ne zwie­rzę – od­rzekł Baron z wy­raź­nym za­do­wo­le­niem. – Opie­kun zamku. Po­ja­wia się tylko wtedy, gdy po­trze­bu­je­my jego opie­ki.

– Przed chwi­lą mu to po­wie­dzia­łam – wtrą­ci­ła z uśmie­chem ko­bie­ta w czer­wie­ni.

Tak oczy­wi­ste­go za­ga­je­nia Baron nie mógł zlek­ce­wa­żyć. Za­ci­ska­jąc z ca­łych sił usta – Hec­tor wi­dział, jak drżą mu mię­śnie twa­rzy – od­wró­cił się do ko­bie­ty i z wy­mu­szo­nym uśmie­chem po­wie­dział:

– Och, to pani. Mógł­bym przy­siąc, że w tym roku nie wy­sy­ła­łem pani za­pro­sze­nia.

– W rze­czy samej – od­par­ła ra­do­śnie – nie wy­sy­łał pan za­pro­sze­nia mi. Ale re­dak­to­ro­wi na­czel­ne­mu Pe­ry­pe­tii ow­szem. Pech chciał, że mój prze­ło­żo­ny po­waż­nie się roz­cho­ro­wał i od­de­le­go­wał na bal naj­lep­szą re­por­ter­kę. Może pan być spo­koj­ny o los re­por­ta­żu: ja w swo­ich pra­cach piszę praw­dę, całą praw­dę i wy­łącz­nie praw­dę.

– Do­my­ślam się, że tak pani po­stę­pu­je – rzekł Baron. –Że pisze pani praw­dę, choć­by naj­bar­dziej okrut­ną. Że nie skła­mie pani nawet wtedy, gdy wie, jakie kon­se­kwen­cje dla in­nych nie­sie ze sobą pani bru­tal­na szcze­rość.

Mia­łem wra­że­nie, na­pi­sał Hec­tor, że mię­dzy tą dwój­ką wy­da­rzy­ło się kie­dyś coś, czego oboje nie mogą sobie na­wza­jem wy­ba­czyć. Chęt­nie ob­ser­wo­wał­bym ich dłu­żej – mam w sobie coś z pod­glą­da­cza – lecz Iso­bel szturch­nę­ła mnie w ramię i po­cią­gnę­ła za rękaw.

– Zo­staw­my ich – po­wie­dzia­ła, pro­wa­dząc mnie w głąb sali, da­le­ko od fon­tan­ny i skłó­co­nej pary. – Za­wsze, gdy na sie­bie wpad­ną, koń­czy się to awan­tu­rą.

Wę­dro­wa­li czas jakiś przez tłum: Hec­tor nie mógł na­za­chwy­cać się prze­py­chem balu. Wy­glą­da­ło na to, że wszy­scy po­li­ty­cy i dan­dy­si, ge­ne­ra­ło­wie i ar­ty­ści, na­ukow­cy i fi­lo­zo­fo­wie do­sta­li za­pro­sze­nia i, na­tu­ral­nie, wszy­scy się zja­wi­li. Ha­szy­szy­ści, opiu­mi­ści, poeci, cy­ni­cy, ni­hi­li­ści, wąt­pią­cy ka­zno­dzie­je, pi­ja­ni dy­plo­ma­ci, na­mięt­ne ko­bie­ty, błysz­czą­ce w przy­ćmio­nym świe­tle lamp bro­ka­tem i atła­sem… Każdy, kto zdrów, kto gotów, kto cie­kaw, przy­był, by za­tań­czyć na balu w wiel­kim Zamku Ma­ra­bu­ta. Co chwi­la wzno­szo­no to­a­sty, imię in­fant­ki po­ja­wia­ło się na ustach nie­mal wszyst­kich gości – lecz nikt, co do­pie­ro teraz ude­rzy­ło Hec­to­ra, nie kwa­pił się, by z dziew­czyn­ką choć­by chwi­lę po­roz­ma­wiać. Wszy­scy trzy­ma­li się na dy­stans, jakby onie­śmie­le­ni obec­no­ścią ary­sto­krat­ki, o któ­rej po­cho­dze­niu i ro­do­wo­dzie krą­ży­ły nie­zli­czo­ne le­gen­dy.

Po­wi­nien ją ota­czać tłum cie­kaw­skich, na­pi­sał Hec­tor, wszak­że bal uro­dzi­no­wy był jed­no­cze­śnie de­biu­tem dziew­czyn­ki, któ­rej dotąd nikt nie wi­dział.

– Wuj musi cię bar­dzo ko­chać, skoro wy­pra­wia dla cie­bie takie przy­ję­cie. – Hec­tor wes­tchnął z za­chwy­tem. Wspi­na­li się po krę­tych, że­la­znych scho­dach na ga­le­ryj­kę bie­gną­cą do­ko­ła całej sali. Wzdłuż ścian wzno­si­ły się się­ga­ją­ce wy­so­kie­go su­fi­tu półki, wy­peł­nio­ne cia­sno książ­ka­mi.

Iso­bel prych­nę­ła i opar­ła się o mi­ster­nie rzeź­bio­ną ba­lu­stra­dę.

– Moje uro­dzi­ny to je­dy­nie pre­tekst – od­par­ła, po­gar­dli­wie marsz­cząc nos. – Tak na­praw­dę za­le­ży mu na tych wszyst­kich waż­nych go­ściach, któ­rym chce przed­sta­wić plan uczy­nie­nia z Zamku Ma­ra­bu­ta głów­nej eks­kla­wy. Znasz oczy­wi­ście naj­now­sze do­nie­sie­nia z Ziemi?

– Oczy­wi­ście. Nigdy nie bę­dzie­my mogli tam wró­cić.

– Wła­śnie. Wuj uważa, że ludz­kość żyje roz­pro­szo­na po za­tru­tym, za­snu­tym chmu­ra­mi nie­bie już sta­now­czo zbyt długo. Po­wia­da, że w dia­spo­rze cięż­ko jest się zor­ga­ni­zo­wać i ma rację. Wkrót­ce wszy­scy za­miesz­ka­my tutaj.

– To bar­dzo szla­chet­ne ze stro­ny Ba­ro­na.

– Na­praw­dę wie­rzysz, że czyni to z czy­ste­go al­tru­izmu? Cho­dzi o pie­nią­dze. Jest prze­ko­na­ny, że poza Zie­mią czeka nas lep­sze życie i chce zdo­być fun­du­sze na prze­bu­do­wę Zamku. A gdy to zrobi, wcią­gnie­my ko­twi­ce i po­le­ci­my w stro­nę gwiazd.

– Tam skąd przy­by­li­śmy – uzu­peł­nił Hec­tor. – Tam dokąd wszy­scy wra­ca­my po śmier­ci.

Iso­bel bez prze­ko­na­nia po­ki­wa­ła głową.

– Nie wie­rzysz w to? – za­py­tał dzien­ni­karz.

– Wiem, co się dzie­je po śmier­ci z duszą czło­wie­ka.

Hec­tor na­pi­sał w dzien­ni­ku:

Spo­ty­ka­łem już w życiu wielu szar­la­ta­nów, twier­dzą­cych, że znają ta­jem­ni­cę śmier­ci i po­tra­fią od­po­wie­dzieć na drę­czą­ce ludz­kość od za­ra­nia dzie­jów py­ta­nie. Oczy­wi­ście nigdy nie da­wa­łem im wiary. Za­wsze prze­ma­wiał przez nich tupet i aro­gan­cja, a te podłe kłam­stwa miały na celu wy­łu­dze­nie pie­nię­dzy od na­iw­nia­ków, do któ­rych ja się nigdy nie za­li­cza­łem. Ale, dziw­na spra­wa, uwie­rzy­łem Iso­bel. Nie mó­wi­ła mi tego, bym jej za­pła­cił. Nie chcia­ła mi za­im­po­no­wać, nie była też wa­riat­ką. Spra­wia­ła wra­że­nie… nie­szczę­śli­wej. Przy­tło­czo­nej wie­dzą, któ­rej nigdy nie pra­gnę­ła.

– Skąd wiesz? – za­py­tał Hec­tor.

– Bóg do mnie prze­mó­wił.

Dzien­ni­karz zro­bił za­kło­po­ta­ną minę, a Iso­bel uśmiech­nę­ła się.

– Azzie mi po­wie­dział – rze­kła z uśmie­chem. – Na proś­bę wuja.

– Dla­cze­go Baron miał­by pro­sić go o coś ta­kie­go?

– Po­nie­waż uznał, że to naj­prost­szy spo­sób na uczy­nie­nie mnie do­ro­słą. Dzie­ciń­stwo to brak świa­do­mo­ści, nie­zro­zu­mie­nie reguł rzą­dzą­cych świa­tem. A uświa­do­mie­nie ab­so­lut­ne, zna­jo­mość naj­skryt­szych ta­jem­nic bogów ma być osta­tecz­ną od­trut­ką na skazę nie­doj­rza­ło­ści.

– Ależ bzdu­ry! – wy­krzyk­nął Hec­tor.

– Nie tak idio­tycz­ne, jak wiel­ka ta­jem­ni­ca życia i śmier­ci. Zdra­dzić ci se­kret?

– Nie. Nie mów mi.

– Słusz­nie. – Iso­bel po­ki­wa­ła z za­do­wo­le­niem głową. – Może im wię­cej wiesz, tym bar­dziej się boisz.

– A więc… – Hec­tor od­chrząk­nął i zmie­nił temat. – Nie je­steś chyba za­chwy­co­na prze­nie­sie­niem ludzi do Zamku.

Iso­bel spoj­rza­ła na niego z po­li­to­wa­niem, jakby nie po­tra­fił roz­wią­zać pro­stej ła­mi­głów­ki lub dodać dwa do dwóch.

– Prze­cież wiesz, co nas czeka. Z Zam­kiem Ma­ra­bu­ta i po­zo­sta­ły­mi eks­kla­wa­mi zro­bi­my do­kład­nie to samo, co wcze­śniej z Zie­mią: wy­dre­nu­je­my, wy­żre­my, prze­tra­wi­my i wy­rzy­ga­my ża­ło­sne reszt­ki. A potem je po­rzu­ci­my i ru­szy­my w dal­szą drogę przez ko­smos w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­ne­go cudu, któ­rym bę­dzie­my mogli się żywić i upa­jać. Tak już dzia­ła­my. Po­peł­nia­my w kółko te same błędy. Apo­ka­ta­sta­sis w naj­do­słow­niej­szym zna­cze­niu. Wiesz, jak nas na­zy­wa­ją Wiel­cy Przed­wiecz­ni?

– Jak?

– Po­że­ra­cza­mi cudów. Tym je­ste­śmy. Po­że­ra­cza­mi cudów. Szy­dzą z nas.

– Prze­cież ta­ki­mi nas uczy­ni­li – za­pro­te­sto­wał Hec­tor. – Je­ste­śmy ta­ki­mi, ja­ki­mi sami nas stwo­rzy­li.

– Ow­szem. Je­ste­śmy wi­ru­sem, któ­re­go wpu­ści­li do krwio­obie­gu wszech­świa­ta. Za­ba­wia­ją się swo­imi wy­znaw­ca­mi. Wy­star­czy wspo­mnieć, jak skoń­czy­li Teo­ty­dzi.

Pod­par­ła pod­bró­dek dło­nią i za­pa­trzy­ła się po­nu­ro w prze­ciw­le­głą ścia­nę. W dole, na par­kie­cie, wi­ro­wa­ły setki roz­tań­czo­nych par, roz­brzmie­wa­ła skocz­na, nieco opę­tań­cza mu­zy­ka, która spra­wia­ła, że Hec­to­ro­wi nogi same po­dry­gi­wa­ły. Widok był tak pięk­ny, że dzien­ni­karz za­czął wąt­pić w praw­do­mów­ność i po­czy­tal­ność in­fant­ki.

W tam­tym mo­men­cie, pisał w dzien­ni­ku, po­sta­no­wi­łem trak­to­wać wy­nu­rze­nia dziew­czyn­ki i Aza­tho­tha z po­bła­ża­niem. Oso­bi­ście je­stem prze­ciw­ne­go zda­nia niż ta dwój­ka: ludz­ka umy­sło­wość i skom­pli­ko­wa­na psy­chi­ka świad­czą o tym, że je­ste­śmy bio­lo­gicz­nym cudem, a nie żad­nym wi­ru­sem.

Za­my­ślo­ny, do­pie­ro po chwi­li zdał sobie spra­wę, na co pa­trzy. Uj­rzał coś, co po­cząt­ko­wo wziął za ilu­zję, efekt zło­śli­we­go chia­ro­scu­ro, pła­ta­ją­ce­go figle oczom – uj­rzał nie­zli­czo­ne srebr­ne nici, pod­trzy­mu­ją­ce ra­mio­na i głowy tan­ce­rzy. Cien­kie jak włosy sznu­recz­ki po­ru­sza­ją­ce ich no­ga­mi. Za­mru­gał, prze­ko­na­ny, że ilu­zja wkrót­ce znik­nie, może gdy od­su­nie się nieco od pło­mie­nia świe­cy… Ale pod ja­kim­kol­wiek kątem by nie sta­wał, wciąż wi­dział nici. Spo­glą­dał z bal­ko­nu na salę ba­lo­wą pełną roz­tań­czo­nych ma­rio­ne­tek. Końce nici nik­nę­ły w mroku, który kłę­bił się wy­so­ko pod su­fi­tem.

Z tru­dem ode­rwał wzrok od tan­ce­rzy i zwró­cił głowę w stro­nę in­fant­ki, by na­po­tkać jej smut­ne spoj­rze­nie.

– Co do dia­bła? – za­py­tał Hec­tor.

– Wi­dzisz sznur­ki, praw­da? Tak, ja też je widzę.

– Co to ma zna­czyć?

– Aza­thoth po­bło­go­sła­wił cię darem skraj­nej świa­do­mo­ści. Witaj w moim świe­cie, Hec­to­rze. Teraz wi­dzisz ludzi tak, jak po­strze­ga­ją ich bo­go­wie.

***

Był wstrzą­śnię­ty i oszo­ło­mio­ny. Przy­siadł na brze­gu fon­tan­ny i, nie zwa­ża­jąc na smak na­po­ju, na­peł­nił kie­li­szek aż po brzeg gorz­ką wi­no­po­dob­ną sub­stan­cją. Spły­nę­ła mu dła­wią­cym wo­do­spa­dem w dół gar­dła i nieco roz­luź­ni­ła na­pię­te mię­śnie, zła­go­dzi­ła ból głowy, uspo­ko­iła drżą­ce dło­nie.

Naraz po­czuł de­li­kat­ny dotyk na ra­mie­niu. Od­wró­cił się i uj­rzał ko­bie­tę w czer­wo­nej sukni.

– Tak źle może wy­glą­dać je­dy­nie czło­wiek, który po­znał szem­ra­ne in­te­re­sy bogów – ode­zwa­ła się. Po raz drugi tego wie­czo­ru po­da­ła Hec­to­ro­wi kie­li­szek pach­ną­ce­go la­wen­dą al­ko­ho­lu.

– Czy pani też wie…?

– Tak. Od bar­dzo dawna.

– Nie wstrzą­snę­ło to panią?

– Nie. Już dawno prze­sta­łam czer­pać ja­ką­kol­wiek przy­jem­ność z życia; jest mi wszyst­ko jedno. Cier­pię na za­ra­zę bi­zan­tyń­ską – wy­ja­śni­ła, w od­po­wie­dzi na py­ta­ją­ce spoj­rze­nie dzien­ni­ka­rza.

– An­he­do­nię.

– Znie­czu­li­cę. – Ski­nę­ła głową. – To naj­lep­sze i naj­gor­sze, co mogło mi się przy­tra­fić.

– Oba­wiam się, że nie ro­zu­miem.

– Ma pan czas i ocho­tę na długą, szcze­rą i oczysz­cza­ją­cą roz­mo­wę? – Po­da­ła mu rękę. Z wa­ha­niem przy­jął pomoc i wstał, nieco chwiej­nie. Po­pro­wa­dzi­ła go gdzieś poza salę ba­lo­wą. Wy­szli na wiel­ki, za­da­szo­ny ta­ras-ogród. O szyby bęb­nił deszcz, a niebo było cał­kiem czar­ne.

Spa­ce­ro­wa­li pod pło­ną­cy­mi fio­le­tem ja­ka­ran­da­mi, wdy­cha­jąc in­ten­syw­ne wonie eg­zo­tycz­nych kwia­tów. Ścież­ki ogro­du były wil­got­ne i śli­skie, a Hec­tor, pi­ja­ny i nie­pew­nie czu­ją­cy się na no­gach, nie­chyb­nie w pew­nym mo­men­cie by upadł, gdyby nie za­ska­ku­ją­co silny uchwyt ko­bie­ty w czer­wo­nej sukni.

– Mia­łam kie­dyś męż­czy­znę – ode­zwa­ła się nie­zna­jo­ma. – Był mi­ło­ścią mego życia.

– Czas prze­szły?

– Od­szedł, gdy za­pa­dłam na an­he­do­nię, naj­bar­dziej za­bój­czą ze wszyst­kich cho­rób na­szych cza­sów. Wiesz, na czym po­le­ga? Prze­sta­jesz od­czu­wać przy­jem­ność. Nic cię nie cie­szy, nic cię nie wzru­sza. Zu­peł­nie jakby ktoś znie­czu­lił cały twój umysł.

– A twój męż­czy­zna tak po pro­stu od­szedł? Mi­łość two­je­go życia od­pu­ści­ła? – Mi­mo­wol­nie po­wie­dział to kpią­co.

– Wiem, co sobie my­ślisz. Oto hi­sto­ria nie­by­wa­łe­go he­do­ni­sty i ego­isty. Był płyt­ki i wią­zał szczę­ście wy­łącz­nie z fi­zycz­ny­mi od­czu­cia­mi. Ale za­sta­nów się, czy to na pewno hi­sto­ria czło­wie­ka, który od­szedł od uko­cha­nej, bo roz­pa­dło się ich życie sek­su­al­ne, czy ra­czej opo­wieść o męż­czyź­nie, który nie mogąc za­spo­ko­ić swo­jej ko­bie­ty za­ła­mał się i uciekł, ze wsty­du i po­ni­że­nia, bojąc się, że ona już go nie chce?

Spoj­rza­ła Hec­to­ro­wi pro­sto w oczy i pa­trzy­ła długo, wy­trwa­le, bez cie­nia przy­ga­ny, ale dzien­ni­karz i tak od­wró­cił wzrok.

– Nie po­wi­nie­neś wy­gła­szać osą­dów bez po­zna­nia wszyst­kich fak­tów.

– Po­win­naś mi te fakty podać – wy­mru­czał za­kło­po­ta­ny.

– An­he­do­nia to strasz­na cho­ro­ba – kon­ty­nu­owa­ła ko­bie­ta, pusz­cza­jąc uwagę Hec­to­ra mimo uszu. – Prze­że­ra cię na wylot. Od­bie­ra każdą rzecz, którą ko­chasz, czyni ją wstręt­ną lub, co gor­sza, cał­ko­wi­cie obo­jęt­ną. Zo­sta­wia tylko pa­mięć o daw­nych na­mięt­no­ściach oraz fru­stra­cję. Nawet teraz nie po­tra­fię jej znie­na­wi­dzić. – Ro­ze­śmia­ła się gło­śno, nie­na­tu­ral­nie. – Znisz­czy­ła nam całe życie, a jest mi wszyst­ko jedno!

– Za to on – pod­ję­ła po chwi­li prze­rwy – znie­na­wi­dził mnie. Gdy nasz zwią­zek za­czął się roz­pa­dać, po­dzie­lił się ze mną wąt­pli­wo­ścia­mi. Po­wie­dział, jak się czuje, gdy po­zo­sta­ję taka zimna i obo­jęt­na na jego czu­ło­ści i piesz­czo­ty. Mimo cho­ro­by, nadal czu­łam dla niego… nie, nie tyle mi­łość, co ra­czej przy­wią­za­nie i lo­jal­ność. Wie­dzia­łam, że po­zo­sta­jąc ze mną, bę­dzie cier­piał. Więc po­wie­dzia­łam, że nic do niego nie czuję. Skła­ma­łam, choć przy­się­ga­li­śmy mówić sobie praw­dę, całą praw­dę i wy­łącz­nie praw­dę. Nigdy wcze­śniej go nie okła­ma­łam, więc nie miał po­wo­dów, by są­dzić, że tym razem jest ina­czej.

– I od­szedł?

– Od­szedł.

– Od­szedł! – za­skrze­czał jakiś nie­na­wist­ny głos za ich ple­ca­mi. – Od­szedł, bo prze­sta­ło ci za­le­żeć!

Od­wró­ci­li się i uj­rze­li ma­ra­bu­ta, sie­dzą­ce­go na ka­mien­nej wazie, prze­stę­pu­ją­ce­go z nogi na nogę, po­trzą­sa­ją­ce­go wiel­ką, brzyd­ką głową i zdra­dza­ją­ce­go na inne pta­sie spo­so­by wszel­kie ob­ja­wy gnie­wu.

– Nigdy nie prze­sta­ło mi na nim za­le­żeć – od­par­ła chłod­no ko­bie­ta w czer­wo­nej sukni. Głos trząsł się jej le­d­wie odro­bi­nę. Hec­tor po­dzi­wiał od­wa­gę nie­zna­jo­mej. On sam, choć gniew ma­ra­bu­ta nie był wy­mie­rzo­ny w niego, czuł się co naj­mniej nie­swo­jo.

Drob­na rącz­ka wsu­nę­ła się w dłoń dzien­ni­ka­rza. Iso­bel, która po­ja­wi­ła się zni­kąd, od­cią­gnę­ła go na bok.

– Le­piej się od­suń­my – wy­szep­ta­ła. – Coś mi mówi, że to spo­tka­nie także skoń­czy się awan­tu­rą.

– Mi­łość zo­bo­wią­zu­je! – za­skrze­czał ma­ra­but. – Je­steś od­po­wie­dzial­na za to, co po­ko­cha­łaś!

– Nawet, jeśli wiem, że bycie ze mną go ra­ni­ło? Spra­wiać ból oso­bie, którą się kocha, jest prze­ci­wień­stwem mi­ło­ści.

Hec­tor i Iso­bel usły­sze­li ciche kroki. W ogro­dzie po­ja­wił się sam go­spo­darz zamku, Baron Mars, z jak za­wsze po­nu­rą twa­rzą. Rów­nież ko­bie­ta w czer­wo­nej sukni za­uwa­ży­ła jego przy­by­cie.

– Ach. Więc wszyst­ko, co zro­bi­łaś, zro­bi­łaś, żeby mnie chro­nić? – za­py­tał z prze­ką­sem.

Za­wa­ha­ła się, ale ski­nę­ła głową.

– Tak.

– Je­steś jesz­cze więk­szą idiot­ką, niż to stwo­rze­nie, tkwią­ce w moich lo­chach i uda­ją­ce boga – skwi­to­wał Baron. – Z tym, że ty uda­jesz bo­ha­ter­kę. I oby­dwo­je ślepo wie­rzy­cie we wła­sne ak­tor­skie kre­acje.

Mach­nął dło­nią, jakby dawał jakiś znak. Nagle, ku zdu­mie­niu Hec­to­ra, ma­ra­but roz­wi­nął po­tęż­ne skrzy­dła. Skrzek­nął – tym razem nawet nie siląc się na ludz­ką mowę – i ude­rzył dzio­bem w głowę ko­bie­ty. Dzien­ni­karz przy­cią­gnął do sie­bie Iso­bel, chcąc za­sło­nić jej oczy.

– Nie. – Baron chwy­cił go za ramię. – Niech pa­trzy.

Pa­trzy­li, li­cząc ude­rze­nia.

Raz – ma­ra­but rwał włosy na strzę­py jak zu­ży­tą pe­ru­kę. Dwa – miaż­dżył kości czasz­ki. Trzy – wzbi­jał mgieł­kę krwi. Czte­ry – na buty Hec­to­ra i Iso­bel pry­ska­ło si­no­czer­wo­ne mó­zgo­wie.

Gdy było po wszyst­kim i ko­bie­ta znie­ru­cho­mia­ła pod pa­ra­so­lem sze­ro­kich, roz­ło­żo­nych skrzy­deł ma­ra­bu­ta, Iso­bel wes­tchnę­ła ci­chut­ko.

– Spodo­ba­ła­by się jej ta śmierć – po­wie­dzia­ła. – Była cał­ko­wi­cie bez sensu.

***

Da­le­ko, da­le­ko w dole do­strze­gał po­sta­po­ka­lip­tycz­ne ob­ra­zy do­go­ry­wa­ją­cej Ziemi. Po­rzu­co­ne, mo­nu­men­tal­ne bu­dow­le daw­nych me­tro­po­lii; znisz­czo­ne lasy, po­kru­szo­ne góry. Ma­leń­kie, skry­te pod to­na­mi pyłu domki, świa­dec­two jed­nost­ko­wych tra­ge­dii, które tak na­praw­dę naj­le­piej przy­po­mi­na­ły, że tam, po­ni­żej, kie­dyś tęt­ni­ło życie.

Zaś w górze Hec­tor wi­dział ty­sią­ce in­nych eks­klaw, do ob­ser­wa­cji któ­rych nie po­trze­bo­wał te­le­sko­pu. Choć słabo, były wi­docz­ne gołym okiem, ukry­te mię­dzy chmu­ra­mi. We wszyst­kim ustę­po­wa­ły Zam­ko­wi Ma­ra­bu­ta – przy­po­mi­na­ły czar­ne plat­for­my z na­gie­go że­la­za, ogrom­ne kur­ni­ki z grzę­da­mi ma­łych miesz­kań, w któ­rych lu­dzie ci­snę­li się jak sar­dyn­ki w pusz­kach.

Zaś jesz­cze wyżej nad świa­tem cią­ży­ło niebo, sza­rze­ją­ce z każdą chwi­lą.

Od­su­nął się od okna i spoj­rzał w górę, na ga­la­re­to­wa­tą masę, bę­dą­cą jego bo­giem.

HC: Sły­sza­łeś już, co wy­da­rzy­ło się na balu?

A: Tak. Ale to mnie nie ob­cho­dzi. Ludz­kie spra­wy są nudne.

HC: Tak, wiem. Dla cie­bie i in­nych bogów wszyst­ko, co robią lu­dzie, jest nudne, bez­sen­sow­ne i try­wial­ne, praw­da?

A: Praw­da. Cie­szę się, że wresz­cie to po­ją­łeś.

HC: Po­wiedz mi, o Wiel­ki Aza­tho­cie, Ślepy Bo­że-Idio­to… Czy nisz­cze­nie życia jest rów­nie łatwe, jak da­wa­nie go?

A: Nie ro­zu­miem, o czym mó­wisz.

HC: Na pewno? Ja myślę, że wiesz. Myślę, że mu­sisz wie­dzieć, skoro roz­myśl­nie i z czy­stej zło­śli­wo­ści znisz­czy­łeś życie moje oraz in­fant­ki Iso­bel.

A: Dla­cze­go miał­bym mar­no­wać ener­gię na dwój­kę śmie­chu war­tych lu­dzi­ków? Wasze życia i bez mojej in­ge­ren­cji są bez­war­to­ścio­we i miał­kie.

Oczy­wi­ście byłem prze­ko­na­ny, że kła­mie, pisał Hec­tor Ca­nvar­ra. Aza­thoth jest fał­szy­wą, tchórz­li­wą i kłam­li­wą gnidą. Z prze­ko­ry dro­czył się ze mną, by pa­trzeć, jak iry­tu­ję się coraz bar­dziej. Co mo­głem zro­bić? Nie dał­bym rady go skrzyw­dzić, choć, na wszyst­kie bę­kar­ty Shub-Nig­gu­rath, na­le­ża­ło mu się.

HC: Łżesz, Aza­tho­cie. Prze­klą­łeś nas darem skraj­nej świa­do­mo­ści. Teraz nie mogę spać, ani jeść, nie cie­szy mnie jasny po­ra­nek, nie daje wy­tchnie­nia cie­pły mrok nocy. Zrzu­ci­łeś na mnie za­ra­zę bi­zan­tyń­ską.

A: Po­su­wasz się za da­le­ko.

W gło­sie boga za­brzmiał gniew, kłę­bo­wi­sko macek i wy­pu­stek, które skła­da­ło się na tułów Aza­tho­tha za­drża­ło i kto wie, jak skoń­czy­ła­by się ta roz­mo­wa, gdyby drzwi za moimi ple­ca­mi nie otwo­rzy­ły się nagle.

– Uspo­kój się, Azzie – roz­legł się głos In­fant­ki Iso­bel. – Pan Ca­nvar­ra nie bę­dzie cię już dłu­żej nie­po­ko­ił.

Od­wró­ci­łem się, chcąc za­pro­te­sto­wać – wciąż mia­łem re­por­taż do skoń­cze­nia, a nie zwy­kłem po­rzu­cać pro­jek­tów – ale gdy uj­rza­łem co we­szło przez drzwi, słowa za­mar­ły mi na ustach.

To, co prze­ma­wia­ło gło­sem Iso­bel, w ni­czym nie przy­po­mi­na­ło dziew­czyn­ki. W moją stro­nę peł­zła po­kracz­na, ohyd­na isto­ta; od pasa w górę no­szą­ca zna­mio­na płci żeń­skiej, ale wszyst­ko, co w ko­bie­tach pięk­ne, w jej przy­pad­ku było wy­pa­czo­ne i bu­dzą­ce mdło­ści. Pier­si przy­po­mi­na­ły kozie wy­mio­na, twarz rów­nież miała bar­dziej kozi niż ludz­ki cha­rak­ter.

Na­to­miast od pasa w dół… Było tylko kłę­bo­wi­sko macek, przy­wo­dzą­ce na myśl ciel­sko Aza­tho­tha. Aby móc się po­ru­szać, isto­ta pod­cią­ga­ła się na ab­sur­dal­nie mu­sku­lar­nych rę­kach.

Ze­rwa­łem się na nogi i od­su­ną­łem. Nie my­śla­łem o ni­czym oprócz zna­le­zie­nia się poza za­się­giem po­czwa­ry, która po­now­nie prze­mó­wi­ła gło­sem Iso­bel:

– Sia­daj, Ca­nvar­ra. – Tym razem głos wy­do­by­wa­ją­cy się z ust isto­ty le­d­wie przy­po­mi­nał dzie­cię­cy gło­sik Iso­bel. Był to twar­dy, po­nu­ry war­kot, któ­re­go nie śmiał­bym na­zwać ludz­ką mową. – Prze­cież wi­dzisz, że nic ci nie zro­bi­my. Aza­thoth jest za gruby i zbyt zi­dio­cia­ły, żeby zleźć ze swo­je­go sie­dzi­ska, a ja do ga­lo­pu też się już ra­czej nie na­da­ję. Ale nie myśl sobie: za daw­nych cza­sów, kiedy wasz ga­tu­nek le­d­wie się ro­dził, do­ści­gnę­ła­bym cię w ułam­ku se­kun­dy i wchło­nę­ła, żeby twoje koń­czy­ny słu­żył mi jako do­dat­ko­wa para rąk i nóg.

Isto­ta za­gul­go­ta­ła, jakby za­dła­wi­ła się wła­sną śliną i do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do mnie, że obrzy­dli­we bul­go­ta­nie to śmiech.

– Znasz imio­na moich braci i sióstr. – Masz­ka­ra za­trzy­ma­ła się. Oczy miała okrą­głe, o po­zio­mych źre­ni­cach. – Znasz też moje, cho­ciaż nie po­zna­łeś mnie w ciele, które zaj­mo­wa­łam. Moje imię to Shub-Nig­gu­rath, choć wy­znaw­cy nada­li mi tytuł Czar­nej Kozy z Lasów, Matki Ty­sią­ca Mło­dych. Je­stem matką ty­sią­ca ohyd. Jeśli wyj­rzysz przez okno, zo­ba­czysz mój le­gion, moje po­tom­stwo. Śmia­ło.

Wy­cią­gnę­ła w moją stro­nę jedną po­tęż­ną łapę, w któ­rej z ła­two­ścią zgnio­tła­by czasz­kę Teo­ty­dy. Nie spusz­cza­jąc po­czwa­ry z oka, prze­mkną­łem w stro­nę okna. Za­padł już zmrok, niebo po­ciem­nia­ło; świat w dole znik­nął. Po­zo­sta­ła tylko gra­na­to­wo-czar­na pust­ka ko­smo­su roz­pię­ta nad Zam­kiem Ma­ra­bu­ta ni­czym pa­ję­cza sieć. Niebo, czar­ne i groź­ne, usia­ne było bla­dy­mi gwiaz­da­mi.

– Wi­dzisz je? – za­py­ta­ła Shub-Nig­gu­rath.

– Nie – od­po­wie­dzia­łem, ob­li­zu­jąc wy­schnię­te wargi. Od wy­trzesz­cza­nia oczu po­czu­łem, że pod po­wie­ka­mi zbie­ra­ją się łzy.

– Patrz uważ­nie.

Po­słu­cha­łem i wresz­cie je zo­ba­czy­łem. Plamy pust­ki po­mię­dzy gwiaz­da­mi. Wy­glą­da­ły jak ciem­ne mgła­wi­ce, któ­rych wi­ze­run­ki nie­raz wi­dy­wa­łem w książ­kach, ale po­ru­sza­ły się i wiły wśród lśnią­cych punk­tów jak młode węże. Były ich dzie­siąt­ki, setki, cze­ka­ją­ce wśród gwiazd nad eks­kla­wa­mi.

– Widzę – zdo­ła­łem wy­chry­pieć. – Co one robią?

– Cze­ka­ją. Cze­ka­ją aż Zamek Ma­ra­bu­ta za­cznie się wzno­sić, by wy­ru­szyć w po­dróż przez wszech­świat. Nie po­le­ci zbyt da­le­ko. Moje dzie­ci są głod­ne i znu­dzo­ne po­że­ra­niem gwiezd­ne­go pyłu. Nie kosz­to­wa­ły jesz­cze ludz­kie­go mięsa, chmur, ka­mie­nia, ani owo­ców. Zamek Ba­ro­na Marsa bę­dzie dla nich ucztą, ja­kiej dotąd nie uświad­czy­ły.

– Dla­cze­go? – Tylko tyle udało mi się wy­du­kać. Widok po­mio­tu Shub-Nig­gu­rath na­peł­nił mnie grozą, hor­ror vacui; prze­ra­ził mnie widok pu­stych prze­strze­ni mię­dzy gwiaz­da­mi, a prze­cież nie tak dawno spo­glą­da­łem w niebo z na­dzie­ją na nowy po­czą­tek dla ludz­ko­ści. Ale wów­czas głod­ne dzie­ci Czar­nej Kozy po­zo­sta­wa­ły ukry­te przed na­szym wzro­kiem. Gdy­by­śmy wie­dzie­li, co tam na nas czeka… – Muszę ich ostrzec – po­wie­dzia­łem nie­przy­tom­nie. – Wpad­nie­my pro­sto w pu­łap­kę…

– Ostrze­gaj do woli – od­par­ła Shub-Nig­gu­rath. – I tak nic was nie ura­tu­je. Jeśli nawet ja­kimś cudem nie wpad­nie­cie w szczę­ki moich koź­lą­tek, wy­mrze­cie na tych wil­got­nych ska­łach. Jeden po dru­gim. Skoń­czy­li­śmy z wami.

– Bła­gam. – Pa­dłem na ko­la­na i zło­ży­łem dło­nie, jak­bym chciał mo­dlić się do Chry­stu­sa. – Je­ste­ście na­szy­mi bo­ga­mi…

– Mie­li­ście już wielu bogów. Czy któ­ry­kol­wiek was wy­słu­chał?

– Mam dość tej pla­ne­ty – po­skar­żył się nagle Aza­thoth. – Chcę wró­cić do domu, po­że­rać gwiaz­dy, srać wszech­świa­ta­mi, prze­spać całe eony. Nie mogę nawet robić ko­la­ży. Zgo­dzi­łem się bawić w wasz te­atrzyk, sie­dzia­łem tu z wami od chwi­li, kiedy po­wo­ła­li­ście do życia te ża­ło­sne istot­ki i da­li­ście im ilu­zję świa­do­mo­ści, ale teraz je­stem już zmę­czo­ny. Niech Cthul­hu prze­tnie linki swo­ich ku­kie­łek. Wra­caj­my do domu.

– Już nie­dłu­go – po­cie­szy­ła go Shub-Nig­gu­rath.

Pod­nio­słem się z kolan. Nagły ruch przy­cią­gnął uwagę bóstw.

– Chcesz biec ostrzec Ba­ro­na? – za­py­ta­ła Czar­na Koza. – Do­brze, bie­gnij do niego. Na­pisz re­por­taż o tym, co tutaj usły­sza­łeś. Stań na pod­wyż­sze­niu i wy­krzycz swoje żale tak gło­śno, żeby usły­sze­li cię w po­zo­sta­łych eks­kla­wach. Mo­żesz zro­bić to wszyst­ko i wiele wię­cej, ale Zamek Ma­ra­bu­ta jest już prak­tycz­nie go­to­wy do star­tu i wkrót­ce pod­nio­są ko­twi­ce. Nic nie po­wstrzy­ma ludz­kie­go głodu, a już na pewno nie wtedy, gdy wszy­scy wie­dzą, iż mają wspar­cie bogów.

Na kozim pysku po­ja­wił się uśmiech.

– Lu­dzie nigdy nie wie­rzy­li, że bóg nie jest im przy­chyl­ny.

***

Słów­ko od re­dak­cji

W tym miej­scu koń­czy się re­la­cja Hec­to­ra Ca­nvar­ry. Zde­cy­do­wa­li­śmy opu­bli­ko­wać ten sza­leń­czy re­por­taż przez wzgląd na sza­cu­nek, któ­rym da­rzy­li­śmy re­dak­cyj­ne­go ko­le­gę. Nie ukry­wa­my także, że czu­je­my się czę­ścio­wo winni temu, iż Hec­tor po­padł w obłęd – nie można za­prze­czyć, że to wspa­nia­łość Zamku Ma­ra­bu­ta i pod­nie­ce­nie per­spek­ty­wą lotu ku nie­zna­nym gwiaz­dom (wraz z, praw­do­po­dob­nie, nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny­mi na­po­ja­mi, któ­ry­mi Hec­tor ra­czył się w cza­sie przy­ję­cia) tak za­ćmi­ło mu umysł, że po­czął do­świad­czać roz­ma­itych wizji. Za­cie­ka­wić może na­szych czy­tel­ni­ków fakt, iż Aza­thoth, bo­ha­ter wy­wia­du Ca­nvar­ry, za­prze­czył, ja­ko­by roz­ma­wiał z ja­kim­kol­wiek dzien­ni­ka­rzem.

Kiedy ostat­ni raz wi­dzie­li­śmy Hec­to­ra Ca­nvar­rę, prze­by­wał on bez­piecz­ny w celi w pod­zie­miach Zamku Ma­ra­bu­ta, mając do­stęp do ła­zien­ki, cie­płej wody, nie­wiel­kiej bi­blio­tecz­ki i wszel­kich wygód. Od­mó­wił udzie­le­nia od­po­wie­dzi na nasze py­ta­nia.

In­fant­ka Iso­bel zgo­dzi­ła się z nami po­roz­ma­wiać. Wy­wiad ukaże się w na­stęp­nym nu­me­rze Gra­nic. Uspo­ka­ja­my czy­tel­ni­ków: nie za­uwa­ży­li­śmy żad­nych macek ani ko­zich wy­mion. :)

Do tego czasu, miej­my na­dzie­ję, bę­dzie­my już da­le­ko od Ziemi. Za­ła­du­nek pro­wian­tów zo­stał za­koń­czo­ny; Baron Mars za­po­wia­da, że jesz­cze w tym ty­go­dniu miesz­kań­cy po­zo­sta­łych eks­klaw zo­sta­ną za­pro­sze­ni na Zamek Ma­ra­bu­ta.

Tym samym od­da­je­my do pań­stwa dys­po­zy­cji ostat­ni wy­da­ny na Ziemi numer Gra­nic.

Ży­czy­my miłej lek­tu­ry

Re­dak­cja Gra­nic

Koniec

Komentarze

Za­ło­ży­łem konto tylko po to,  żeby móc ten tekst po­chwa­lić. Autor jest ide­al­nym na­śla­dow­cą stylu Lo­ve­cra­fta i jak na moje, to wy­ka­zał się świet­nym zro­zu­mie­niem tegoż uni­wer­sum. Pięk­ne prze­nie­sie­nie lo­ve­cra­fto­we­go kli­ma­tu w przy­szłość, nie­zwy­kły kli­mat – chwa­lę, chwa­lę, chwa­lę! 

I tyle do­bre­go, że zmo­ty­wo­wa­łem się do wrzu­ce­nia tu cze­goś swo­je­go. 

Co praw­da śred­nio ko­ja­rzę świat Lo­ve­cra­fta, ale opo­wia­da­nie prze­czy­ta­łam jed­nym tchem.

Będąc wiel­bi­cie­lem Lo­ve­cra­fta muszę przy­znać, że to opo­wia­da­nie jest wy­śmie­ni­te. Ide­al­nie udało się Au­to­ro­wi oddać nie­uchwyt­ny styl Sa­mot­ni­ka i w pełni prze­nieść kli­mat jego dzieł do innej rze­czy­wi­sto­ści. Mam na­dzie­ję, że tekst znaj­dzie się szyb­ko w bi­blio­te­ce.

Jeśli to de­biut, to nie wy­obra­żam sobie roz­po­czę­cia por­ta­lo­wej ka­rie­ry w lep­szym stylu i z więk­szym roz­ma­chem.

Gra­tu­lu­ję, chwa­lę i po­dzi­wiam!

Świet­ne, kom­plet­ne opo­wia­da­nie. Je­stem pod wra­że­niem.

In­te­re­su­ją­cy po­czą­tek, do­brze i kon­se­kwent­nie bu­do­wa­ny kli­mat, uroz­ma­ico­na nar­ra­cja, so­lid­ne wy­ko­na­nie – to spra­wi­ło, że prze­czy­ta­łem za jed­nym za­ma­chem i z nie­ukry­wa­ną przy­jem­no­ścią.

Na­stęp­nie uwagę zwra­ca­ją po­sta­ci – Bóg, Iso­bel i ko­bie­ta w czer­wo­nej sukni pierw­sza klasa, nar­ra­tor i baron nieco słab­sze, ale to może moje su­biek­tyw­ne od­czu­cie. Ten drugi miał duży po­ten­cjał, chyba tro­chę nie­wy­ko­rzy­sta­ny…

Dia­lo­gi “tylko” ok, ale prze­cież nie nimi to opo­wia­da­nie stoi.

Za­koń­cze­niem je­stem za­chwy­co­ny. Prze­ra­ża­ją­ca wizja i jakże ludz­ka re­ak­cja… Bo­go­wie po­pi­sa­li się zna­jo­mo­ścią na­szej na­tu­ry…

Jesz­cze uwagi zwią­za­ne z warsz­ta­tem – ta “pe­re­gry­na­cja” na po­czą­tek tro­chę mi zgrzyt­nę­ła. Nie zna­łem słowa i za­miast czy­tać dalej, za­czą­łem szu­kać de­fi­ni­cji… Taka nie­po­trzeb­na kłoda na tra­sie, gdy czło­wiek do­pie­ro za­czy­na po­dróż ;P Na­stęp­nie – co to są ki­li­ma­my i chmu­re­ny? Pytam z cie­ka­wo­ści, bo wy­obraź­nia już sobie rady nie da­wa­ła ;)

Ostat­nia uwaga – mógł­byś od­dzie­lić gwiazd­ki od tek­stu do­dat­ko­wy­mi, pu­sty­mi wier­sza­mi – wy­glą­da­ło­by to wtedy znacz­nie przej­rzy­ściej.

 

 

No dobra – Count zo­stał ku­pio­ny. Stem­pel ja­ko­ści sta­wiam z peł­nym prze­ko­na­niem i tylko cze­kam, aż skoń­czysz te wy­głu­py i się ujaw­nisz. Wtedy, jeśli tekst zo­sta­nie w pa­mię­ci, to go no­mi­nu­ję, bo nie mo­że­my sobie po­zwo­lić, by prze­szedł bez echa ;)

 

 

Tyle ode mnie, na ko­niec dwa za­gu­bio­ne prze­cin­ki:

– Co[+,] do dia­bła? – za­py­tał Hec­tor.

Cze­ka­ją[+,] aż Zamek Ma­ra­bu­ta za­cznie się wzno­sić, by wy­ru­szyć w po­dróż przez wszech­świat.

Super eks­pe­ry­ment :)

Na po­czą­tek parę drob­nych po­tknięć, które udało mi się za­pa­mię­tać.

– Mia­łam kie­dyś męż­czy­znę – ode­zwa­ła się nie­zna­jo­ma. – Był mi­ło­ścią mego życia.

– Czas prze­szły?

Ta od­po­wiedź “czas prze­szły?” okrop­nie zgrzyt­nę­ła, w ogóle nie brzmi. Na­pi­sał­bym po pro­stu “Był?”.

Cthul­hu(+,) odkąd pa­mię­tam(+,) in­te­re­so­wał się te­atrzy­kiem ku­kieł­ko­wym.

ale we­wnątrz murów po raz pierw­szy(+,) odkąd zja­wił się Ca­nvar­ra(+,) tęt­ni­ło życie.

W nie­któ­rych miej­scach pi­szesz “In­fant­ka” z dużej, w in­nych z małej. Czemu tak?

więc po co uczło­wie­cza­li­ście Chry­stu­sa?

Uczło­wie­czo­ny zo­stał Bóg wła­śnie pod po­sta­cią Je­zu­sa Chry­stu­sa. Ewen­tu­al­nie Me­sjasz. 

sub­stan­cja uda­ją­ca wino, w smaku tak gorz­ka, że gdy spró­bo­wa­łem odro­bi­nę, skrzy­wi­łem się.

Tak gorz­ka, że się skrzy­wił? Nie­sa­mo­wi­te, lu­dzie rzad­ko się krzy­wią po gorz­kich rze­czach :D

 

Zga­dzam się z przed­mów­ca­mi – bar­dzo dobre opo­wia­da­nie. Fanem Lo­ve­cra­fta nie je­stem, więc nie wiem, czy udało Ci się go od­wzo­ro­wać ;)

Na po­cząt­ku trud­no było mi się wgryźć w tekst, choć pierw­szy frag­men­cik in­try­gu­ją­cy. Za­czy­na się od opisu, dość kwie­ci­ste­go, może stąd mój pro­blem. A może byłem roz­tar­gnio­ny? 

Za­szy­te usta lo­ka­ja wy­da­ją mi się dość zna­jo­mym mo­ty­wem…

Od roz­mo­wy z Bo­giem robi się na­praw­dę faj­nie. To zna­czy “faj­nie” to tro­chę złe okre­śle­nie na tak ni­hi­li­stycz­ny, cy­nicz­ny tekst. Zu­peł­nie nie ku­pu­ję tego frag­men­tu o tym, że w dzie­ciach czai się praw­dzi­we zło, nawet jeśli to idea wy­po­wia­da­na tylko usta­mi jed­ne­go z bo­ha­te­rów. Ogól­nie wy­mo­wa hi­sto­rii nie jest zbyt przy­jem­na (nie wiem, jak to się ma do twór­czo­ści Lo­ve­cra­fta, która zu­peł­nie wy­le­cia­ła mi z głowy). Dla­te­go mam na­dzie­ję, że to w ra­mach eks­pe­ry­men­tu, bo na dłuż­szą metę nie chciał­bym czy­tać o tym, że wszyst­ko jest złe i bez­sen­sow­ne. 

Ele­men­ty świa­ta – tło, bo­ha­te­ro­wie, mo­ty­wy, szcze­gó­ły – świet­ne. Tak samo jak język. Bóg two­rzą­cy ko­la­że? Aż ża­łu­ję, że ten motyw nie zo­stał dalej po­cią­gnię­ty. Nitki – super. Mógł­bym sporo wy­mie­niać, więc po­prze­stań­my na tym, że nie mogę po­wie­dzieć, co mi się z ta­kich rze­czy nie po­do­ba­ło :D

Skąd wę­go­rze w mię­dzych­mur­nych re­aliach? Forma uspra­wie­dli­wia brak pew­nych wy­ja­śnień, ale nie zdziw się, jak jesz­cze zja­wią się por­ta­lo­we ma­ru­dy, które będą na­rze­ka­ły na to, że nie zo­sta­ły wy­ja­śnio­ne kwe­stie bu­dow­la­ne, tech­no­lo­gicz­ne, ga­stro­no­micz­ne i sa­ni­tar­ne ;)

Forma też za­słu­gu­je na po­chwa­łę. Bywa, że ja­kieś za­pi­ski, dzien­ni­ki czy pa­mięt­ni­ki są me­czą­ce, ale tu na­praw­dę – samo się czy­ta­ło. Tylko ta koń­ców­ka. “Ży­czy­my miłej lek­tu­ry”? To za­zwy­czaj pisze się po wstęp­nia­ku. A koń­ców­ka wstęp­nia­kiem nie jest, bo po­prze­dza ją re­por­taż. Więc coś tu nie gra. 

No, na razie tyle. Pew­nie mi się coś jesz­cze przy­po­mni. I może coś dodam, jak się ujaw­nisz, Ano­ni­mie ;)

Idę no­mi­no­wać. 

 

Edit: Wie­dzia­łem, że o czymś za­po­mnę – tytuł też bar­dzo dobry. 

Prze­czy­ta­łam opo­wia­da­nie, potem en­tu­zja­stycz­ne opi­nie ko­men­tu­ją­cych i aż mi głu­pio po­wie­dzieć, że nie mogę po­dzie­lić ich zda­nia, bo Nie­cen­zu­ro­wa­ne roz­mo­wy z Bo­giem-Idio­tą nie zro­bi­ły na mnie szcze­gól­ne­go wra­że­nia, ba, wręcz znu­ży­ły. Co praw­da nie mogę po­wie­dzieć, że czy­ta­łam z przy­kro­ścią, ale wiel­kiej przy­jem­no­ści także nie za­zna­łam.

Przy­pusz­czam, że nie mogło przy­paść mi do gustu opo­wia­da­nie tak sil­nie na­wią­zu­ją­ce do dzieł Lo­ve­cra­fta, za któ­re­go twór­czo­ścią zwy­czaj­nie nie prze­pa­dam i któ­re­go dzie­ła nigdy nie na­le­ża­ły do moich ulu­bio­nych lek­tur.

Czuć kli­mat Lo­ve­cra­fta. Po­mysł na fa­bu­łę też ory­gi­nal­ny, nawet jeśli Aza­thoth czy Ko­zi­ca nie wy­wo­łu­je  z mar­szu sza­leń­stwa śmier­tel­ni­ków :) W ogóle roz­mo­wy z bo­ga­mi i dia­lo­gi to naj­moc­niej­sza część tek­stu, a po­szcze­gól­ne zda­nia po­tra­fią pięk­nie pod­kre­ślać kli­mat obłę­du, de­ka­den­cji oraz bez­sen­su ist­nie­nia ludz­ko­ści w lo­ve­cra­fto­wej wer­sji.

Je­stem na­praw­dę za­do­wo­lo­ny z lek­tu­ry i spę­dzo­ne­go czasu. I nie­śmia­ło chciał­bym pro­sić o do­kład­kę :)

Bar­dzo dobry tekst.

Bie­rzesz ce­gieł­ki od Lo­ve­cra­fta, ale potem bu­du­jesz z nich coś cał­kiem in­ne­go. Gdzie L. smę­cił, roz­pi­su­jąc się ki­lo­me­tra­mi w prze­wi­dy­wal­nych fa­bu­łach, Ty stwa­rzasz cie­ka­wy tekst, mo­men­ta­mi za­ska­ku­ją­cy. Z opi­sa­mi, cu­dac­twa­mi, kli­ma­tem… Sam bóg-idio­ta go­dzien uwagi. No bo dla­cze­go niby nie?

Na plus rów­nież nie­któ­re prze­my­śle­nia. To o psy­cho­pa­tach jak dzie­ci bar­dzo mi się spodo­ba­ło.

No to zaraz spraw­dzi­my, czy Ano­ni­mo umie­ści­ło zdra­dziec­ki frag­ment re­pre­zen­ta­cyj­ny. :-)

Dzię­ku­je, to rze­czy­wi­ście

Li­te­rów­ka.

Witam

 

Czy­ta­ło się bar­dzo do­brze. Wcią­gnę­ło.

Drob­nost­ki, które do­strze­głem:

 

– Zgo­dził­bym się na wszyst­ko, byłe ta zrzę­da prze­sta­ła mnie cią­gle mę­czyć o ster­ty cza­so­pism.

 

Ale nie myśl sobie: za daw­nych cza­sów, kiedy wasz ga­tu­nek le­d­wie się ro­dził, do­ści­gnę­ła­bym cię w ułam­ku se­kun­dy i wchło­nę­ła, żeby twoje koń­czy­ny słu­żył mi jako do­dat­ko­wa para rąk i nóg.

Mo­gła­bym sko­pio­wać opi­nię Reg.

Wkle­ję, co no­to­wa­łam w trak­cje lek­tu­ry. Są to i za­rzu­ty, i do­strze­żo­ne po­do­bień­stwo mo­ty­wów (neu­tral­ne), i py­ta­nia.

 

HC: Dzię­kujeę, to rze­czy­wi­ście bar­dzo miłe z two­jej stro­ny, ale dla­cze­go aku­rat z pa­pie­żem?

 

 

deizm

Lem

Życie Pi (od­rzu­ce­nie kon­cep­cji po­ni­żo­ne­go Boga)

in­fo­dum­py

brak dy­na­micz­nej akcji

sko­ja­rze­nie z opo­wia­da­niem, które kie­dyś be­to­wa­łam, o sa­mot­nym bó­stwie w dzi­wacz­nym, wiel­kim zamku, i po­dob­nym bo­ha­te­rze za­pro­szo­nym na au­dien­cję; o ile pa­mię­tam, autor nie opu­bli­ko­wał tego opka.

Prze­ga­da­ne

Nie­ustan­ne fi­lo­zo­fo­wa­nie

czar­no­widz­two, an­ty­hu­ma­nizm

Skoro to deizm, skąd sznur­ki? Skąd obraz ludzi, wi­dzia­ny przez bogów, jako ma­rio­ne­tek, skoro to deizm?

 

A teraz coś spój­ne­go. Zmę­czy­łam się tym tek­stem, jak­bym czy­ta­ła kogoś, kto fi­lo­zo­fu­je na naj­prost­sze, naj­bar­dziej chwy­tli­we te­ma­ty, nie­ustan­nie po­wie­la­jąc to, co już było sto razy po­wie­la­ne. Ale nie mogę cał­kiem po­grze­bać ogól­nej kon­cep­cji; choć wtór­na, na­pi­sa­na tak, że mimo braku dy­na­mi­zmu lek­tu­ra nie była bo­le­sna. Wiele zdań pięk­nych i przy­jem­nych, po­dob­nie wiele ob­ra­zów. Spo­ra­dycz­ny humor w punkt. Kiedy za­sta­na­wiam się, co mia­ła­bym dać tek­sto­wi (tak/nie na gło­so­wa­niu), czuję cał­ko­wi­tą obo­jęt­ność, ani w prawo, ani w lewo. Bę­dzie za­gwozd­ka.

To forma re­por­ta­żu nie uspra­wie­dli­wa in­fo­dum­pów? 

Może to za­słu­ga tego, że ostat­nio sporo ob­ra­cam się w kli­ma­tach Lo­ve­cra­fta, ale opo­wia­da­nie po­do­ba­ło mi się i było wcią­ga­ją­ce. Ca­łość bar­dzo faj­nie na­pi­sa­na i da­ją­ca do my­śle­nia :)

Dzię­ku­ję za lek­tu­rę i po­zdra­wiam

<khe khe>

Funie, żaden ze mnie spec. Ale to cie­ka­we za­gad­nie­nie. Autor za­pew­ne da mil­czą­cą zgodę na krót­ką roz­k­mi­nę (ruch pod opkiem za­wsze na prop­sie?). Po­słu­żę się wpi­sem, który bar­dzo lubię: 

 

In­fo­dump to w kry­ty­ce scien­ce fic­tion pe­jo­ra­tyw­ne okre­śle­nie sy­tu­acji, w któ­rej autor wkła­da w usta swo­ich bo­ha­te­rów (i/lub nar­ra­to­ra) prze­sad­nie ob­szer­ne wy­ja­śnie­nia, bez któ­rych akcja bę­dzie nie­zro­zu­mia­ła. 

 

Wezmę ka­wa­łek o re­por­ta­żu z wiki:

 

Mimo iż re­por­taż opie­ra się na ma­te­ria­le au­ten­tycz­nym i za­sad­ni­czo unika fik­cji li­te­rac­kiej, to czę­sto­kroć ufor­mo­wa­ny jest na wzór epic­kiej fa­bu­ły, nie­kie­dy przy­bie­ra­jąc po­stać wy­ra­zi­stej akcji. Wy­bit­ni twór­cy re­por­ta­żu, prócz ty­po­we­go spra­woz­da­nia, włą­cza­ją doń róż­no­rod­ne formy nar­ra­cyj­ne: opis, roz­bu­do­wa­ną cha­rak­te­ry­sty­kę po­sta­cipo­etyc­ką nar­ra­cjęwspo­mnie­nie, a także wy­wiaddia­log.

 

Jako że jam fi­lo­zof i z na­tu­ry swej za­da­ję py­ta­nia, za­miast udzie­lać od­po­wie­dzi, za­py­tam:

Czy co­kol­wiek uspra­wie­dli­wia in­fo­dump?

Kiedy opis staje się in­fo­dum­pem? Czy wtedy, jak wy­ni­ka z cy­ta­tu (który wcale nie musi za­wie­rać wie­dzy pew­nej), gdy jest zbyt ob­szer­ny?

W jaki spo­sób forma re­por­ta­żu mo­gła­by uspra­wie­dli­wiać in­fo­dump?

Czy po­trze­bu­je­my uspra­wie­dli­wiać in­fo­dump, czy też ra­czej po­win­ni­śmy go uni­kać, roz­bić, wpleść w dia­lo­gi, akcję, nar­ra­cję, za­chwy­cić nim, jeśli już jest, bądź za­ma­sko­wać w inny spo­sób?

Czy co­kol­wiek uspra­wie­dli­wia in­fo­dump?

No wła­śnie rze­tel­ne spra­woz­da­nie tego, co stało się w rze­czy­wi­sto­ści. Re­por­ta­ży­sta nie po­wi­nien za bar­dzo ubar­wiać, tylko re­la­cjo­no­wać praw­dę. Jeśli do­wie­dział się cze­goś z aneg­do­ty, to po­wi­nien przy­ta­czać tę aneg­do­tę czy­imiś usta­mi, czy ra­czej kła­mać, że sam brał udział w tej hi­sto­rii?

Kiedy opis staje się in­fo­dum­pem? Czy wtedy, jak wy­ni­ka z cy­ta­tu (który wcale nie musi za­wie­rać wie­dzy pew­nej), gdy jest zbyt ob­szer­ny?

To już py­ta­nie w ro­dza­ju: “kiedy opo­wia­da­nie jest nudne, a kiedy cie­ka­we?”.

W jaki spo­sób forma re­por­ta­żu mo­gła­by uspra­wie­dli­wiać in­fo­dump?

Ano w taki, jak mó­wi­łem. Rze­czy­wi­stość czę­sto ob­fi­tu­je w in­fo­dum­py. Nie wszyst­kie­go uczy­my się w prak­ty­ce. Moim zda­niem in­fo­dump może być tak samo uspra­wie­dli­wio­ny, jak błędy ję­zy­ko­we w dia­lo­gach – taka jest rze­czy­wi­stość.

Czy po­trze­bu­je­my uspra­wie­dli­wiać in­fo­dump, czy też ra­czej po­win­ni­śmy go uni­kać, roz­bić, wpleść w dia­lo­gi, akcję, nar­ra­cję, za­chwy­cić nim, jeśli już jest, bądź za­ma­sko­wać w inny spo­sób?

Na siłę uni­kać? Bo co, taka jest za­sa­da “do­bre­go pi­sa­nia”? Czy­taj­my dla przy­jem­no­ści, a nie dla oce­nia­nia “to jest słabe, bo autor wali in­fo­dum­py i kon­stru­uje na­pię­cie jak wszy­scy”. Więk­szość fan­ta­sty­ki ob­fi­tu­je w ja­kieś in­fo­dum­py, a uni­ka­nie ich na siłę jest ideą dla idei. Co z tego, że nie bę­dzie in­fo­dum­pów, jak ucier­pi przy tym opo­wieść? 

Piszę tak ogól­nie, abs­tra­hu­jąc od tego opo­wia­da­nia, w któ­rym – moim zda­niem – żadne in­fo­dum­py nie rzu­ci­ły się w oczy. 

Funie, chyba mamy od­mien­ne de­fi­ni­cje in­fo­dum­pów.

 

No wła­śnie rze­tel­ne spra­woz­da­nie tego, co stało się w rze­czy­wi­sto­ści. Re­por­ta­ży­sta nie po­wi­nien za bar­dzo ubar­wiać, tylko re­la­cjo­no­wać praw­dę. Jeśli do­wie­dział się cze­goś z aneg­do­ty, to po­wi­nien przy­ta­czać tę aneg­do­tę czy­imiś usta­mi, czy ra­czej kła­mać, że sam brał udział w tej hi­sto­rii?

 

Czy utoż­sa­miasz in­fo­dump z praw­dą?

In­fo­dump to dla mnie zbęd­ne, od­au­tor­skie od­wo­dze­nie od akcji ob­szer­ny­mi opi­sa­mi cze­goś, co po­win­no wy­ni­kać z fa­bu­ły lub też w ogóle nie musi znaj­do­wać się w tek­ście i go za­śmie­ca (mogę się mylić, żaden ze mnie re­dak­tor, a moja książ­ka była in­fo­dum­pa­mi usia­na). W tym opo­wia­da­niu jest ich na moje oko cał­kiem sporo. Zwłasz­cza są w moim od­czu­ciu na siłę wpy­cha­ne w po­je­dyn­cze wy­po­wie­dzi, przez co te brzmią nie­na­tu­ral­nie, pom­pa­tycz­nie, i cza­sem nużą.

In­fo­dump to dla mnie zbęd­ne, od­au­tor­skie od­wo­dze­nie od akcji ob­szer­ny­mi opi­sa­mi cze­goś, co po­win­no wy­ni­kać z fa­bu­ły lub też w ogóle nie musi znaj­do­wać się w tek­ście i go za­śmie­ca (mogę się mylić, żaden ze mnie re­dak­tor, a moja książ­ka była in­fo­dum­pa­mi usia­na).

Nie je­stem pe­wien czy “zbęd­ność” wpi­su­je się w de­fi­ni­cję in­fo­dum­pu.

Jeśli mo­żesz, wskaż w tym opo­wia­da­niu jakiś in­fo­dump, bo ja na żaden nie zwró­ci­łem uwagi. Mam na­dzie­ję, że Ano­nim się nie ob­ra­zi, ale z czy­ta­nia i dys­ku­to­wa­nia o cu­dzych tek­stach też można się cze­goś na­uczyć :)

Ok, skoro pro­sisz, przy­kład zbęd­nej tre­ści (au­to­rze, par­don):

 

– Od­szedł, gdy za­pa­dłam na an­he­do­nię, naj­bar­dziej za­bój­czą ze wszyst­kich cho­rób na­szych cza­sów. Wiesz, na czym po­le­ga? Prze­sta­jesz od­czu­wać przy­jem­ność. Nic cię nie cie­szy, nic cię nie wzru­sza. Zu­peł­nie jakby ktoś znie­czu­lił cały twój umysł. ← och, och, naj­strasz­niej­sza cho­ro­ba na­szych cza­sów, pompa, jesz­cze za­dzia­łam jak en­cy­klo­pe­dia, żeby ci tę pompę do­brze wbić do głowy

 

– Wiem, co sobie my­ślisz. Oto hi­sto­ria nie­by­wa­łe­go he­do­ni­sty i ego­isty. Był płyt­ki i wią­zał szczę­ście wy­łącz­nie z fi­zycz­ny­mi od­czu­cia­mi. Ale za­sta­nów się, czy to na pewno hi­sto­ria czło­wie­ka, który od­szedł od uko­cha­nej, bo roz­pa­dło się ich życie sek­su­al­ne, czy ra­czej opo­wieść o męż­czyź­nie, który nie mogąc za­spo­ko­ić swo­jej ko­bie­ty za­ła­mał się i uciekł, ze wsty­du i po­ni­że­nia, bojąc się, że ona już go nie chce? ← e, serio? Aż tak trze­ba z roz­mów­cy i czy­tel­ni­ka robić nie­my­ślą­cych i tłu­ma­czyć to, co już wy­ni­ka z tek­stu? :P

 

– An­he­do­nia to strasz­na cho­ro­ba – kon­ty­nu­owa­ła ko­bie­ta, pusz­cza­jąc uwagę Hec­to­ra mimo uszu. – Prze­że­ra cię na wylot. Od­bie­ra każdą rzecz, którą ko­chasz, czyni ją wstręt­ną lub, co gor­sza, cał­ko­wi­cie obo­jęt­ną. Zo­sta­wia tylko pa­mięć o daw­nych na­mięt­no­ściach oraz fru­stra­cję. Nawet teraz nie po­tra­fię jej znie­na­wi­dzić. – Ro­ze­śmia­ła się gło­śno, nie­na­tu­ral­nie. – Znisz­czy­ła nam całe życie, a jest mi wszyst­ko jedno! ← a teraz jesz­cze wię­cej o an­he­do­nii i po­wtó­rze­nie, jaka jest strasz­na, roz­pacz­li­wym, pom­pa­tycz­nym tonem, bo prze­cież wciąż nikt nic nie ro­zu­mie

 

We­dług mnie cały ten dia­log jest taki sobie. Po­czą­tek opka a to miej­sce to jak niebo i zie­mia :P

Fak­tycz­nie, ten pierw­szy przy­kład tro­chę mi zgrzyt­nął – wy­star­czy prze­ło­żyć na nasze czasy: “zmarł na raka, czyli cho­ro­bę do­pro­wa­dza­ją­cą wielu ludzi do śmier­ci”… Ten przy­kład tłu­ma­czy coś, co dla osoby z tam­tych re­aliów jest oczy­wi­sto­ścią, wy­cin­kiem z en­cy­klo­pe­dii. 

Ale ko­lej­ne frag­men­ty to już moim zda­niem cze­pia­nie się. To prze­cież wy­po­wie­dzi bo­ha­ter­ki, która ma prawo mówić to, co myśli. I nie wmó­wisz mi, że w realu nikt nie wali ta­ki­mi “in­fo­dum­pa­mi”. Lu­dzie wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ją te same rze­czy, a czę­sto nawet tłu­ma­czą coś, co jest oczy­wi­ste. 

Aż tak trze­ba z roz­mów­cy i czy­tel­ni­ka robić nie­my­ślą­cych i tłu­ma­czyć to, co już wy­ni­ka z tek­stu? :P

Czemu od razu nie­my­ślą­cych? Ro­zej­rzyj się po tek­stach, przy któ­rych czy­tel­ni­cy są po­dzie­le­ni na tych, któ­rzy zro­zu­mie­li, i na tych, któ­rzy nie po­ję­li nic. Skoro kto­kol­wiek zro­zu­miał, zna­czy, że sens wy­ni­kał z tek­stu. Ale są też tacy, któ­rzy nie lubią gdy­bać i wolą, jak autor tro­chę uła­twi im spra­wę. 

 

Edit: Tak sobie z Tobą dys­ku­tu­ję, Naz, ale muszę przy­znać, że dia­log o an­he­do­nii to jeden z naj­słab­szych mo­men­tów. 

Je­stem tu od tego, żeby się “cze­piać”, zwłasz­cza jak się mnie o to prosi :P 

 

Ona tak to po­wta­rza tro­chę jak na­sto­lat­ka, jak trzpiot­ka, a prze­cież jest ko­bie­tą.

Mam u sie­bie w kni­dze dia­log na­sto­lat­ków, gdzie jedno dru­gie­mu sprze­da­je decz­ko in­fan­tyl­ną fi­lo­zo­fię. I mo­no­log nar­ra­cyj­ny, gdzie ktoś opo­wia­da o sobie. To były jedne z rze­czy, które wy­ma­ga­ły cięż­kie­go szli­fu. Rze­czy pięt­no­wa­ne i przez bety, i przez re­dak­to­ra, i prze­ze mnie. Skra­ca­ne, prze­bu­do­wy­wa­ne, gła­dzo­ne wie­lo­krot­nie. Stru­ga­łam je po sto razy, póki nie prze­sta­ły razić (a z pew­no­ścią i tak można by jesz­cze im coś za­rzu­cić). Może to mar­no­wa­nie ener­gii, cze­pia­nie się, jakiś per­fek­cjo­nizm, prze­rost formy nad tre­ścią czy jak chcesz to na­zwać, ale nie da się unik­nąć tego, żebym nie zwra­ca­ła uwagi, jeśli ktoś mnie na­uczył, by te rze­czy świe­ci­ły mi w oczy jak neony. Może fak­tycz­nie mylę się, bo na przy­kład źle przy­swo­iłam wie­dzę, i się cze­piam, ale fajna z tego wy­ni­kła dys­ku­sja! :)

 

Ko­niec au­dien­cji, bo prze­cież ileż można au­to­ro­wi pod opkiem bruź­dzić!

Prze­czy­ta­łem i wy­sta­wi­łem ocenę.

Coś wię­cej na­pi­szę, kiedy zdej­miesz maskę.

Czyż­by au­tor­stwo tek­stu tak wszyst­kich in­try­go­wa­ło, że aż po­su­wa­my się do ma­łych szan­ta­ży­ków? ;-)

Po­mi­ja­jąc fakt, że je­stem z na­tu­ry rze­czy nie­zdol­ny do ja­kiej­kol­wiek formy agre­sji, Autor, póki co, nie prze­ja­wia za­in­te­re­so­wa­nia opi­nia­mi czy­tel­ni­ków, a więc o żad­nym szan­ta­żu mowy być nie może.

Może po pro­stu ze wszyst­kich sił stara się za­cho­wać ano­ni­mo­wość. Od­pi­su­ją­ce­go Ano­ni­ma dość łatwo wy­tro­pić.

A może ja się boję ko­men­to­wać ano­ni­mo­we opo­wia­da­nie? A jak to _mc_ robi sobie z nas żarty? Skry­ty­ku­ję, co nie trze­ba i nie do­cze­kam się nigdy pu­bli­ka­cji swo­je­go tek­stu w NF…

Dzię­ku­ję wszyst­kim za ko­men­ta­rze, opi­nie i cie­ka­wą dys­ku­sję. Po­praw­ki wpro­wa­dzę wkrót­ce.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie.

“Po­wie­dział, jak się czuje, gdy po­zo­sta­ję taka zimna i obo­jęt­na na jego czu­ło­ści i piesz­czo­ty. Mimo cho­ro­by, nadal czu­łam dla niego… nie, nie tyle mi­łość, co ra­czej przy­wią­za­nie i lo­jal­ność. Wie­dzia­łam, że po­zo­sta­jąc ze mną, bę­dzie cier­piał. Więc po­wie­dzia­łam, że nic do niego nie czuję.“

 

Gdzieś wcze­śniej też mi wpa­dło w oko ja­kieś po­wtó­rze­nie, ale czy­ta­łam na raty i ko­men­tarz mi szlag tra­fił.

 

Nigdy nie prze­pa­da­łam za Lo­ve­cra­ftem, wy­da­je mi się zbyt po­wol­ny, zbyt od­re­al­nio­ny i nie­wia­ry­god­ny. Dla­te­go, choć do­ce­niam udane na­śla­dow­nic­two i dusz­ny kli­mat, nie mogę po­wie­dzieć, by tekst mi się po­do­bał. Przy oka­zji: nie widzę celu we wpro­wa­dza­niu po­sta­ci ko­bie­ty-dzien­ni­kar­ki – jej śmierć wy­da­je mi się bez­sen­sow­na i nic nie wno­szą­ca, a jej zwią­zek z ba­ro­nem jest prze­wi­dy­wal­ny.

Hmm, tro­chę głu­pio się roz­wo­dzić, bo wiele osób za­chwy­ci­ło się tym tek­stem, więc po­sta­ram się na­pi­sać w miarę zwięź­le. Przy­chy­lam się do opi­nii Reg i Naz. Zbyt dużo ło­pa­to­lo­gii,  pro­wa­dze­nia za rącz­kę, zgrzy­ty sty­li­stycz­ne. Do tego za wiele po­my­słów w jed­nym opo­wia­da­niu.

Mia­łem tro­chę sko­ja­rze­nia z dy­lo­gią “Ilion/Olimp” Sim­mon­sa. To był maj­stersz­tyk, więc nie­ste­ty po­rów­na­nie do niego “Roz­mów” wy­pa­da blado.

Co do Lo­ve­cra­fta, to oso­bi­ście uwiel­bia­łem kie­dyś kli­mat jego dzieł, choć miały oczy­wi­ście wiele man­ka­men­tów (ale też inne czasy były). Tu mi te od­nie­sie­nia nie przy­pa­so­wa­ły. Uwa­żam, że jeśli już robić to w kon­wen­cji ab­sur­dal­nej czy hu­mo­ry­stycz­nej, to tak, jak w świet­nym fil­mie “Chat­ka w głębi lasu”.

Opo­wia­da­nie nie jest złe, ma swój sza­lo­ny urok i kilka cie­ka­wych kon­cep­tów, ale, jak nie­gdyś rzekł nasz ulu­bio­ny py­sza­łek, Sap­kow­ski, “Książ­ka (opo­wia­da­nie) to nie jest gu­mo­wy worek na po­my­sły au­to­ra”. Dla mnie za­bra­kło bez­li­to­sne­go oszli­fo­wa­nia dia­men­tu.

Jeden z lep­szych tek­stów ze świa­ta Cthul­hu, które dane było mi czy­tać, uni­ka­ją­cy nie­któ­rych man­ka­men­tów pier­wo­wzo­ru (zga­dzam się z Fin­klą). Jest w nim to nie­po­ko­ją­ce sza­leń­stwo, w któ­rym kryje się naj­więk­szy po­ten­cjał grozy tego uni­wer­sum. 

Mo­men­ta­mi wpro­wa­dza­ny na­strój nie­bez­piecz­nie ocie­ra się o ab­surd, ale wy­da­je mi się, że au­to­ro­wi udało się nad tym za­pa­no­wać. 

Ok, w końcu, po kilku pró­bach i przy­miar­kach, prze­czy­ta­łam do końca. Po­tra­fię do­ce­nić pewne po­je­dyn­cze ele­men­ty i zda­nia, ale ca­łość za­wie­ra w sobie za dużo ab­sur­du, który do mnie nie prze­ma­wia. Wiel­bi­ciel­ką Lo­ve­cra­fta też nie je­stem, więc pew­nie ja­kieś “smacz­ki” mogły mi umknąć, do­kła­da­jąc tym ce­gieł­kę do nie­zro­zu­mie­nia i obo­jęt­no­ści. Wiem, że zgod­nie z tym, co ko­bie­ta w czer­wie­ni mó­wi­ła, obo­jęt­ność jest naj­gor­szą z opcji, ale nic na to nie po­ra­dzę. 

Ktoś już po­wy­żej wspo­mniał, i przy­chy­lam się do tej opi­nii, że wątek pani w czer­wo­nym wy­da­je się zbęd­ny. I to jest moja chyba je­dy­na uwaga, bo poza tym bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Przede wszyst­kim kli­mat, wizja, pla­stycz­na oszczęd­ność opi­sów, to przy­cza­jo­ne sza­leń­stwo. Uwiel­biam też takie za­koń­cze­nia, roz­sta­nie się z czy­tel­ni­kiem na mo­ment przed ka­ta­stro­fą. 

Po­szczę­ści­ło Ci o tyle, że nie­daw­no skoń­czy­łam czy­tać brnąć przez grube to­misz­cze Lo­ve­cra­fta, więc do­sko­na­le wie­dzia­łam, jak można bez­li­to­śnie smę­cić na te kli­ma­ty.

W Twoim tek­ście jest ina­czej. Bo­ha­ter też po­szu­ku­je praw­dy, ale przej­mu­je go nie­wy­tłu­ma­czal­na groza na widok cy­klo­po­wych murów itd.

Inne po­sta­cie rów­nież cie­ka­we – in­fant­ka, ko­bie­ta, go­spo­darz…

No i kon­cep­cja bo­ga-idio­ty bar­dzo in­te­re­su­ją­ca. Nigdy się z czymś po­dob­nym nie spo­tka­łam.

Byłam na tak, zna­czy.

Z przy­czyn róż­nych, któ­rych zdra­dzać tutaj nie ma po­trze­by, a wśród któ­rych – co pod­kre­ślam z całą mocą – nie ma tej, że Au­to­ro jest Ano­ni­mo, ogra­ni­czę się z ko­men­ta­rzem do tego je­dy­nie, że tekst, choć na­pi­sa­ny bar­dzo doj­rza­le i ład­nie (po­mi­mo, że mo­men­ta­mi nie­rów­no) zde­cy­do­wa­nie mi się nie po­do­bał.

Z przy­czyn róż­nych, któ­rych zdra­dzać tutaj nie ma po­trze­by, po­zwo­lę sobie wie­rzyć, że Au­to­ro roz­wi­nię­cia po­wyż­szej myśli ode mnie nie ocze­ku­je i nie po­trze­bu­je.

 

Peace!

Nie ma to jak od­ko­py­wać sek­cję ko­men­ta­rzy po ba­ga­te­la 8 mie­sią­cach, ale tra­fi­łem tu po­przez link obie­cu­ją­cy naj­lep­sze opo­wia­da­nie 2017 roku. Fakt ano­ni­mo­wo­ści dzie­ła do­da­wał smacz­ku. :D

Muszę przy­znać, że jest to jedne z lep­szych dzieł na tym por­ta­lu.

Tekst daje do my­śle­nia. Za­in­spi­ro­wał mnie do paru po­my­słów, a to się (u mnie) nie­zwy­kle rzad­ko zda­rza.

Dzię­ku­ję, kim­kol­wiek je­steś :)

Ktoś kie­dyś po­le­cił mi ten tekst, ale leżał tak długo w ko­lej­ce, że za­po­mnia­łem już kto. Pa­mię­tam tylko mgli­ście, że od­by­ło się to przy ja­kiejś istot­nej dla mnie dys­ku­sji.

Nie je­stem fanem Lo­ve­cra­fta, ale nie wpły­nę­ło to zu­peł­nie na pełną sa­tys­fak­cję z lek­tu­ry. Prze­my­casz cie­ka­we i traf­ne prze­my­śle­nia. Po­da­ne nie­na­chal­nie, ba, wy­da­je się, że do­ty­ka­ne tylko mi­mo­cho­dem, o dzie­ciń­stwie, wy­cho­wa­niu, wie­rze, mi­ło­ści do czło­wie­ka, czło­wie­czeń­stwie w ogóle. No, same ważne, eg­zy­sten­cjal­ne te­ma­ty, w któ­rych nie ma nawet odro­bi­ny pa­to­su. Sztu­ka tak ubrać prze­kaz. Po­do­ba­ło mi się, bar­dzo, pew­nie w spo­rej mie­rze dzię­ki kli­ma­to­wi, cie­ka­wym bo­ha­te­rom i sa­me­mu po­my­sło­wi.

Za­zdrosz­czę ręki, warsz­ta­tu i świa­do­mo­ści słowa.

 

Nowa Fantastyka