
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Byłem na posterunku zupełnie sam. W małych miejscowościach okres przedświąteczny rzadko bywa czasem, gdy obłąkani, psychopatyczni mordercy ruszają na łowy. Nie, to dzieje się tylko w książkach i to tych z najtańszej półki. Prawdę mówiąc, przestępstwa zdarzały się u nas równie często co wizyty przeklętych okrętów. Może miał na to wpływ morski klimat, może to, że wszyscy się znali, a może tak naprawdę byliśmy zbyt daleko zarówno od Boga, jak i Diabła i dzięki temu mieliśmy święty spokój.
Ok, po prostu spokój.
Okna niemal uginały się od ciężkich kropli, które atakowały je z zawziętością wściekłych psów. Sztorm szalał już od kilku dni i nie wyglądało na to, żeby miał się szybko zakończyć.
Łodzie podskakiwały na wodzie, ich kapitanowie spędzali czas w domach, a ci bardziej rozrywkowi(albo dużo smutniejsi) w knajpach. Niektórzy pili trochę więcej niż zwykle, reszta złorzeczyła na kiepskie tegoroczne połowy.
Ja sam nie przepadałem specjalnie za alkoholem, jeszcze bardziej nie lubiłem ludzi, dlatego nie przeszkadzało mi nocne sam na sam z kawą i potężnym szumem za oknami. Mój spokój przerwał zupełnie nieoczekiwany trzask drzwi i zmęczony, jakby chropowaty głos, który usłyszałem chwilę później.
– Przepraszam… Jestem latarnikiem i musiałem zabić całą swoją rodzinę.
Gdybym teraz powiedział, że odczułem pewne zaskoczenie, to byłoby tak jakby umierający żołnierz stwierdził, że śmierć wydaje się zabawną niedogodnością.
Nikt z naszej wioski nigdy nie poznał latarnika. Był równie tajemniczy co obowiązkowy, bo latarnia zapalała się każdego wieczora. Potężna wieża, na szczycie której zamontowane było światło, została zbudowania z dala od domostw. Wznosiła się na ponad czterdzieści pięć metrów i widać ją było z każdej wydmy, i każdego okna. Podczas burzliwych dni morze otaczało ją z każdej strony jak drapieżnik chcący zatopić ostre kły i pazury w szyi ofiary. Mimo to, trwała na swoim miejscu, dzielnie opierając się brutalnym siłom natury. Nikt nie pamiętał, kiedy ją zbudowano, ale wydawało nam się, że jest tu od zawsze. Czas odciskał na niej swoje piętno, liczne pęknięcia i brud znaczyły jej ściany, ale liczyło się to, że tam była. Jej światło było dla nas niemal równie ważne co dla statków, może nawet bardziej. Niekiedy wydawało mi się, że gdyby go zabrakło, to zniknęłaby też wioska.
I oto nagle dowiedziałem się, że strażnik naszej ostoi może być mordercą.
Odstawiłem kubek z kawą i powoli odwróciłem się w stronę wejścia, modląc się, żeby to, co usłyszałem było tylko omamem głosowym. Człowiek, który stał w drzwiach równie dobrze mógł być rzeźnikiem. Jego twarz ginęła pod krwawymi śladami, drżące ręce wydawały się być poobdzierane ze skóry. Ciężko było określić, ile miał lat. Brązowe, ale jakby lekko wypłowiałe oczy, spoglądały na mnie znad sumiastego wąsa, który przechodził w splątaną w niechlujne dredy brodę. Czarny płaszcz przeciwdeszczowy skrzętnie skrywał jego ciało. Mogłem tylko przypuszczać jakie ma buty, bo całe jego nogi ginęły pod mieszanką glonów i błota.
Ręka odruchowo powędrowała mi w stronę broni, a drugą wyciągnąłem do niego w uspokajającym geście.
– Jest pan ranny?
Spojrzał po sobie jakby jeszcze nie dowierzając, że wygląda jak najdoskonalszy uczeń Kuby Rozpruwacza.
– Chyba nie… Nie wydaje mi się, żeby, to była moja krew.
Podniósł głowę i wbił we mnie wzrok.
– To wszystko… To wszystko jest ich. Musiałem to zrobić, zanim oni zabiliby mnie.
Zrobił krok w moim kierunku.
– Proszę usiąść – co dziwne, posłuchał mnie bez szemrania. Zanim usiadł rozejrzał się jeszcze po posterunku. Jego spojrzenie zatrzymało się na chwilę na kiczowatym malowidle plaży, po czym wróciło do mnie.
Przysunąłem sobie krzesło, zachowując przy tym bezpieczną odległość, żeby nie mógł dopaść mnie jednym skokiem.
-Mówi pan, że jest latarnikiem i… zabił swoją rodzinę?
Uśmiechnął się do mnie obnażając popsute zęby. Poczułem się, jak w jakimś chorym koszmarze i dla pewności uszczypnąłem się w lewe przedramię. Ból nie był zbyt duży, ale wystarczający, by przekonać mnie, że niestety nie śpię.
– Zabiłem ich… Musiałem ich zabić, zanim oni zabiliby mnie.
– Oni?
– Proszę ze mną pojechać… Tam, do latarni…
Prośba brzmiała jak ustne zaproszenie wprost do pułapki, ale było oczywiste, że muszę sprawdzić wieżę. Chyba tylko nierzeczywistość całej sytuacji sprawiła, że nie zrobiłem tego od razu po upiornym oświadczeniu, którego nikt nigdy nie powinien był usłyszeć. Mój nieproszony gość dał się zakuć w kajdanki bez słowa sprzeciwu, wydawało mi się nawet, że swoje uwięzienie przyjął z dziwną wdzięcznością.
Kiedy wyszliśmy na dwór poczułem, że coś jest nie tak. Chyba nigdy w życiu nie widziałem tak czarnej nocy. Latarnia morska była zgaszona.
Cała wioska też była pogrążona w ciemnościach. Przeszły mnie ciarki, które tylko w małej części spowodowane były przenikliwym wiatrem. Jedynym źródłem światła było to z księżyca, które odbijało się teraz w trupio białej wieży.
Latarnia wyglądała jak kręgosłup wyrwany z trzewi jakiegoś pradawnego zwierzęcia, a ja miałem wspinać się po jego kręgach.
Otrząsnąłem się jakby ze złego snu. Nie miałem czasu na żadne rozterki, niewykluczone, że być może ktoś jeszcze tam żyje. Zawlokłem latarnika do auta, sprawdziłem dokładnie, czy aby na pewno się nie uwolni i usiadłem za kierownicą.
Fakt, że przynajmniej w aucie powinienem być bezpieczny wcale mnie nie uspokajał. Byłem przekonany, że niczym w horrorze samochód nie będzie chciał odpalić, ale jak na złość– albo szczęście– silnik zaskoczył od razu. Światła reflektorów rozbłysły, a z pobliskiego drzewa coś zerwało się do lotu. Najpewniej była to sowa, choć w tym momencie byłem bardziej skory skłaniać się ku teorii, że to sam diabeł poleciał przygotować wszystko na nasze przybycie.
W końcu ruszyliśmy, auto podskakiwało na wertepach, a opuszczony posterunek zostawał coraz dalej za nami…
Latarnik wyglądał jakby spał i przez chwilę wydawało mi się, że będę musiał nim porządnie potrząsnąć, zanim wyciągnę z niego cokolwiek. Zanim jednak zdjąłem rękę z kierownicy, jego pomrukiwanie zaczęło przeradzać się w niewyraźne słowa, a te w proste, ale zrozumiałe zdania.
– Ja… Ja od zawsze chciałem zostać latarnikiem – powiedział to tak jakby próbował się usprawiedliwiać. – Kocham morze, chyba nawet bardziej niż ludzi. Latarnie zawsze były dla mnie czymś niesamowitym. Wydawało mi się takie potężne, tyle od nich zależało. Wszystko co robiłem prowadziło do tego, żebym w końcu zaczął pracować w jednej z nich. I tak się stało, wiele lat temu. Na początku mieszkałem tam zupełnie sam i cieszyłem się każdą chwilą. Budził mnie szum fal, jak w książkach, które czytałem, kiedy byłem mały i dopiero marzyłem o takim życiu.
Zaśmiał się, jakby jego dawne życie było tylko jakimś kiepskim żartem.
– Mimo to, po pewnym czasie… Może po kilku latach albo miesiącach… Sam już nie wiem, czas przestał się liczyć. Cóż, nawet mnie zaczęła doskwierać samotność. Czasem myślę, że wleciała przez okno, którego nie domknąłem i na stałe zagościła w moim sercu.
Latarnik umilkł w pół słowa i zapatrzył się w szare chmury, które coraz bardziej przesłaniały księżyc. Minęliśmy zarośnięte tory kolejowe i dojeżdżaliśmy do małego lasu pełnego sosen, kiedy odezwał się ponownie.
– Nieważne jak poznałem moją żonę. Byliśmy szczęśliwi, urodziło nam się dziecko, później drugie. Mimo, że byliśmy w latarni skazani tylko na siebie, to kłóciliśmy się bardzo rzadko. I może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te przeklęte farby, które dostałem na urodziny!
Zaczął uderzać tyłem głowy w siedzenie. Szybko zjechałem na pobocze, złapałem go za twarz i starałem się uspokoić. Patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem, z ust toczył ślinę jakby miał atak padaczki.
Wtedy w okno za mną uderzył ptak.
Przyznaję się, podskoczyłem ze strachu. Na szczęście uderzenie nie powtórzyło się i wyglądało na to , że samobójczy atak był przypadkowy, a nie wynikał z jakiejś dziwnej, ptasiej agresji. Ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz.
Przy oknie ani pod autem nic nie leżało. Miałem tylko nadzieję, że to nie była żadna halucynacja i nie zaczęło udzielać mi się jego szaleństwo.
Latarnik wpatrywał się we mnie, dysząc lekko. W jego oczach dostrzegłem iskierkę, której nie było tam wcześniej. Odwzajemniłem spojrzenie i usiłując zachować spokój przekręciłem kluczyk w stacyjce. Zebrałem się w sobie i siląc się na jak najbardziej profesjonalny ton kazałem mu kontynuować. Odchrząknął, wypluł potężną dawkę śliny na swoje spodnie i zaczął mówić dalej.
– Nigdy nie uważałem się za malarza. Nigdy. Po prostu od czasu do czasu lubiłem sobie coś tam nabazgrać. Ale moja żona znalazła jakieś moje stare malunki i uznała, że są dobre. Parę dni później usłyszałem dudnienie w drzwi, które poniosło się echem aż na samą górę. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem starego listonosza. Pomyślał, że to pewnie tymczasowe zastępstwo, zazwyczaj listy przynosiła nam młoda dziewczyna o dziwacznie zrośniętych brwiach. Doręczyciel wręczył mi paczkę owiniętą szarym papierem i podał druk do podpisania. Kiedy mu go oddawałem moją uwagę przykuł jego zegarek. Potężny, szary cyferblat wyglądał jak wyjęty ze starodawnej cebuli. Wszystkie cyfry były rzymskie, ale co najdziwniejsze, po godzinie dziesiątej już nic nie było. I wiesz, mógłbym przysiąc, że wskazówki chodziły w złą stronę.
– Z mojej żony zawsze mogłem czytać jak z otwartej księgi i nie byłem specjalnie zaskoczony, kiedy zobaczyłem, że w paczce są farby. Tyle, że zamiast wszystkich kolorów w tej były tylko czarny i różne odcienie przybrudzonej bieli. Zacząłem malować. Zastanawiasz się co? Cóż, zawsze znałem się tylko na jednej rzeczy, na latarniach morskich. Namalowałem więc naszą. Na początku z zewnątrz, potem zakładałem okulary i najmniejszym pędzlem dodawałem szczegóły na zniszczonej fakturze ścian… Zgadza się. Nie miałem płócien, a uwierz mi wolnego miejsca w latarni jest pod dostatkiem. Na ostatnim piętrze byłem zazwyczaj zupełnie sam, więc nikomu nie przeszkadzały ani moje, jak je nazywałem z przekąsem, „freski" ani zapach farb.
Księżyc w tym momencie wychynął zza chmur i oblał twarz latarnika dziwnym blaskiem. Cienie zagrały na jego oczach i wyglądał jakby zamiast oczu miał dwa nieskończenie puste oczodoły. Przemknęła mi myśl, że może na siedzeniu obok jest duch i nie mógłby go zobaczyć nikt poza mną. Uśmiechnąłem się nerwowo. Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy jedzie się ciemną drogą, a obok siedzi ktoś, kto przyznał się do wymordowania swojej rodziny. Skoncentrowałem się ponownie na słuchaniu tego co mówił, aby nie przegapić żadnego istotnego szczegółu.
– Malowałem tak intensywnie, że nie zasnąłem dopóki nie dokończyłem każdego piętra. Na tym mieszkalnym umieściłem całą rodzinę. Siedzieliśmy przytuleni do siebie i kiedy zbliżałem do tego miejsca pędzel czułem uderzenia ciepła. Pewnie to mój oddech odbijał się od zimnej ściany, ale miło było myśleć, że jest w tym coś mistycznego. Prawdziwa miłość, co?
Nazajutrz zebrałem wszystkich, żeby pokazać im swoje dzieło. Byli zachwyceni albo doskonale udawali. Pokazywali sobie palcami co ciekawsze fragmenty i śmiali się donośnie z moich niedoróbek. Nagle zauważyłem coś, czego na pewno nie namalowałem. Przy drzwiach prowadzących do latarni stał jakiś mały ciemny kształt. Spytałem się żony i dzieci, czy przypadkiem nie majstrowali coś z farbami, ale od razu zaprzeczyli. Ta… Ta rzecz miała kolor dużo ciemniejszy niż cała reszta. Miałem wrażenie, że gdybym dotknął go palcem to wessałby mnie w jakieś inne, mroczne miejsce skąd już nigdy bym się nie wydostał.
Przez następne parę dni pracowałem nad poszczególnymi szczegółami, dodawałem chmury za oknami, pęknięcia na ścianach, pajęczyny w kątach. Wokół latarni namalowałem wzburzone morze, takie, jakie najbardziej lubiłem. Ale to nie ja każdej nocy wprawiałem ciemny kształt w ruch.
Był coraz wyżej i wyżej. Niekiedy zaglądał do sypialni, ale, kiedy tylko mrugnąłem oczami to wydawało mi się, że znowu wdrapuje się po schodach. Ile to razy próbowałem go zmazać! Nic nie pomagało, plama zostawała w tym samym miejscu, innym razem wydawało mi się, że drażni się ze mną i ucieka spod szmatki. W końcu… zniknęła. Przejrzałem z lupą przy oku każdy centymetr ściany. To coś, czymkolwiek było, po prostu rozpłynęło się. Było to tego samego dnia, w którym domalowałem lustro w naszej sypialni.
Plama wróciła pod koniec miesiąca, kiedy jedna z mew, które zawsze krążyły wokół latarni, wleciała do środka i zapikowała wprost pod moje stopy, roztrzaskując sobie swoje kruche kości. Kiedy zbierałem jej zakrwawione szczątki moją uwagę przykuło coś czego wcześniej nie dostrzegłem… Na ścianie pojawiło się dokładnie to, co robiłem! I zmieniało się, sekunda po sekundzie… Aż w końcu ten namalowany ja… Spojrzał na mnie! Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Lód strachu zmroził mi całe ciało. Spróbowałem go dotknąć, ale wtedy skulił się i zamienił w małego kleksa. Farba wydawała się być jeszcze mokra, a kiedy dotknąłem jej palcami , zostawiła na nich ślad niczym ten z wnętrzności połamanej mewy.
Nikomu o tym nie powiedziałem. Zauważyłem jednak , że moja żona i dzieci patrzą na mnie inaczej niż wcześniej. Nie potrafiłem określić tego co widziałem w ich spojrzeniu. Od tego momentu gdy kładłem się do łóżka czułem dziwny niepokój, który przez te wszystkie lata nigdy mi nie towarzyszył.
Parę dni później obudziło mnie skrzeczenie mew. Dochodziło z pokojów, gdzie malowałem.
Spróbowałem zapalić światło. Żarówka okazała się przepalona, ale nie o nią chodziło. Biel ze ścian zginęła pod naporem czerni. Mimo to w jakiś sposób odróżniałem kształty. Wyraźnie dostrzegałem swoją sylwetkę w jednym z pomieszczeń. Była otoczona trzema innymi– moją żoną i dziećmi. Wydaje ci się pewnie, że to nic takiego, co? Pewnie, tylko że oni mnie pożerali, rozumiesz?! Pożerali mnie! Moja żona odrywała mi język, moi synowie byli wysmarowani wnętrznościami prosto z brzucha. Nagle zaczęli się poruszać. Rysunki ożyły i rozpoczęły obłąkany taniec z moimi jelitami z farby. Już wiedziałem co oznaczały ich spojrzenia. Zrozumiałem, że muszę ich zabić, zanim oni zabiją mnie. Rozumiesz? Ta ściana, na tej ścianie w jakiś sposób pojawiało się to co miało dopiero nadejść!
W oczach latarnika rozpalił się ten sam szaleńczy błysk jak wtedy, kiedy miał atak. Na szczęście w momencie, kiedy skończył historię dojechaliśmy na miejsce. To było kolejną z dziwnych rzeczy, które wydarzyły się tej nocy. Normalnie do latarni jechało się około dziesięciu minut. Teraz zajęło mi to ponad pół godziny, chociaż jechałem dokładnie tą samą trasą, którą przebyłem już setki razy.
Pół godziny.
Dokładnie tyle, ile potrzebował mieszkaniec wieży, aby dokończyć swoją opowieść. Może wskazówki zegarka cofnęły się żebym usłyszał wszystko?
Z bliska latarnia prezentowała jeszcze bardziej imponująco niż z oddali. Zanim jednak odważyłem się zagłębić w jej trzewia, sprawdziłem jeszcze raz czy mój więzień na pewno nigdzie się nie wybierze, kiedy ja…
Przymknąłem oczy i ruszyłem w jej kierunku. Na płocie, niczym ponure kruki, siedziały mewy. Obserwowały mnie spokojnie, gdy podchodziłem do drzwi. Otworzyły się bezszelestnie, nie towarzyszyło im żadne skrzypienie, hałas łańcuchów, czy zawodzenie jakiegoś zapomnianego ducha.
Wszystko odbywało się w przykrej, niepokojącej ciszy, tak jakby całe wybrzeże zamarło w oczekiwaniu na to, co ma się wkrótce wydarzyć.
Kontakt nie działał i mimo uporczywego naciskania światło nie zalało wnętrza latarni. Zapaliłem latarkę i zobaczyłem wszystko, co kryło się w mroku.
Latarnik kłamał mówiąc o obrazach na szczycie latarni. Ogromne malowidło zaczynało się przy poręczy, tuż za pierwszym schodem. Widać na nim było młodego chłopaka o roześmianym spojrzeniu, który bawi się statkami.
Latarnik kłamał…
Namalował całe swoje życie. Migotliwe światło latarki wyciągało z ciemności obrazy jego młodości, dojrzewania, pierwszych miesięcy w latarni. Nie oglądałem czarno-białych obrazów. Każdy kolejny tydzień życia eksplodował chaotycznie dobranymi barwami i miało się wrażenie, że zaraz wyskoczą ze ściany i wygryzą ci oczy. Całe to miejsce wręcz emanowało śmiertelną samotnością. W magazynie, który mijałem leżały zgniłe zapasy jedzenia. Na schodach walały się gazety, z których najnowsza była ta wydana przed ponad dwudziestu laty.
Nagle uderzył mnie potworny odór i musiałem złapać się poręczy, żeby nie spaść paręnaście metrów w dół. Smród dobiegał z ostatniego piętra, tam, gdzie według latarnika, leżała jego wymordowana rodzina.
Nic jednak co powiedział nie przygotowało mnie na widok, który zastałem.
Podłoga była całkowicie przemoczoną krwią. Wszędzie walały się poprzewracane meble i ostre narzędzia, którymi dokonano masakry. Wszystkiego dopełniał obleśny odgłos mlaskania, gdy mój but odrywał się od klejących resztek.
Nigdzie nie widziałem jego żony ani synów.
Był szalony, ale…
Ale chyba jeszcze bardziej niż mu się wydawało. Cały pokój był dosłownie wysmarowany zmiażdżonymi mewami. To co wcześniej wydawało mi się strzępami ubrań było tak naprawdę piórami utytłanymi we krwi. Pod nogami chrupotały połamane dzioby, wyrwane oczy patrzyły beznamiętnie przed siebie.
Nie byłem w stanie odcyfrować rysunku, który znajdował się pod trupami, ale już nie musiałem.
Latarnik naprawdę zabił swoją rodzinę. Dla człowieka, który żyje wiele metrów ponad ziemią jedynymi bliskimi są ptaki. Być może na początku rzeczywiście je kochał, a z czasem przerodziło się to w szaleństwo, które eksplodowało w morderczej furii.
Zrozumiałem skąd wzięły się orgiastyczne połączenia farb. Latarnik był daltonistą. Miał do dyspozycji wszystkie kolory, ale nie miał nikogo, kto mógłby mu o tym powiedzieć.
Moje rozmyślenia przerwał głuche echo wrzasku, który wydawał się dobiegać z płuc samej latarni. Dotąd zastanawiam się jakim cudem udało mi się nie złamać nóg ani karku, kiedy przeskakiwałem po kilka stopni naraz.
Mewy nie siedziały już na płocie.
Auto wyglądało jakby miało przyciemniane szyby. W środku, z przeraźliwym skrzekiem przewalało się mnóstwo ptaków, nie pokusiłem się nawet o określenie ich liczby. Wirowały niczym w szalonym tańcu, wpadając na siebie, łamiąc sobie skrzydła, sczepiając się i uwalniając.
I nagle, prawie wszystkie odleciały. Zostały tylko te martwe, broczące krwią na brudną tapicerkę.
Zajrzałem do środka. Latarnik nie żył, a z pustych oczodołów sączyła się ciemna ropa, która sklejała brudną brodę. Spomiędzy palców wystawały kawałki kości, ubranie upstrzone było ptasimi odchodami. Jego pierś wyglądała jakby wybuchł w niej granat.
W środku, niczym w klatce z żeber, leżała mała, nieopierzona jeszcze mewa i delikatnie skubała jego stare i zmęczone mięśnie. Zakręciło mi się w głowie i osunąłem się na ziemię, żeby uprzedzić ewentualny upadek.
Wtedy otworzyły się drzwi do latarni.
Ze strachu żołądek nie tyle podszedł mi do gardła co zwyczajnie przebił czaszkę i wdarł się wprost do mózgu. Dokładnie sprawdziłem każde pomieszczenie, nikogo tam nie było. Nikt nie miał prawa tam być. A jednak w moim kierunku szedł człowiek w mundurze listonosza. Cały teren wokół latarni był przysypany żwirem, ale jego kroki nie poruszyły nawet jednego ziarenka. Choć przygryzałem wargi z wysiłku to nie mogłem sięgnąć po broń. Nie mogłem się ruszyć.
Mężczyzna nachylił się nade mną i uśmiechnął pogodnie. Wokół nas nie było żadnych drzew, ale twarz spowijał mu cień, który wydawał mi się równie głęboki jak ten z opowieści latarnika. Z jego torby, przewieszonej przez lewe ramię, wystawało pudełko z farbami. Sięgnął do środka auta i wyciągnął małą mewę. Cicho kwiliła w jego dłoni. Nagle, w środku głowy, usłyszałem słowa wypowiadane bezbarwnym głosem…
„Kłótnie w rodzinie zawsze kończą się najkrwawiej, prawda?"
Nie wiedziałem co odpowiedzieć tej tajemniczej postaci, która nie wydawała się być człowiekiem. Jakby zdziwiony moim milczeniem pogroził mi palcem.
„Chyba nie jesteś zazdrosny o jego prezent? Nie martw się, w swoim czasie i ty dostaniesz jeden"
Zmusiłem się żeby spojrzeć w ciemność jego twarzy.
– O czym ty gadasz? Kim w ogóle jesteś? Nic od ciebie nie chcę!
Wyprostował się i mimo, że tego nie zobaczyłem to poczułem, że się uśmiecha.
„Paczka już została wysłana"
Straciłem przytomność.
Kiedy się ocknąłem, wybrzeże było już skąpane w różowym blasku wschodzącego słońca. Czułem się jak po całonocnej balandze. W ustach miałem piasek i zapewne jeszcze kilka drobnych stworzeń, które połknąłem, gdy leżałem nieprzytomny.
Sztorm się skończył i lekka bryza owiewała mi twarz. Gdyby nie trup siedzący na siedzeniu pasażera, to byłbym gotów przysiąc, że wczorajsza noc nigdy się nie wydarzyła. Z klatki piersiowej latarnika znikła mewa, ale to nie musiało nic znaczyć. Rozmowa z listonoszem wydawała się tak nierealna, że skłonny byłem złożyć ją na karb wybryku umysłu, który nie wytrzymał dawki brutalnie mocnych zdarzeń.
Nie wiedziałem jeszcze co napiszę w raporcie. Obłęd latarnika był niewątpliwy, ale zemsta mew? Kto uwierzy, że zwierzęta okazały się dużo bardziej inteligentne i skłonne do poświęceń niż ludzie? Z drugiej strony nauka zna najróżniejsze przypadki, których nie potrafi wyjaśnić.
Promienie słońca odbiły się od lusterek. Zapowiadał się piękny, bezchmurny dzień. Ponurym cieniem kładło się tylko zdanie, które wypowiedział… wypowiedziało coś, co wyszło z pustej latarni
„Paczka już została wysłana"
Ale to były tylko omamy.
Prawda?
Wyczuwam w tym tekście dobrze zakamuflowaną satyrę na Pocztę Polską. Ode mnie 5 ;)
...always look on the bright side of life ; )