Wzięłam ze sobą tylko zmatowiały odłamek lustra, żebym mogła zobaczyć, czy ta po drugiej stronie to wciąż ja. Wiedziałam, że tam dokąd idę i temu, kim się stanę, nie potrzeba niczego więcej.
Betonowa podłoga nie niosła echa, odchodziłam w ciszy przerywanej szmerem kroków. Pokonana. I chociaż cieszyłam się, że uniknę tłumaczeń, łez i pustych słów otuchy, to w głębi serca chciałam, żeby ktoś za mną zawołał. Żeby ktoś powiedział parę tych pustych słów otuchy. Jedynych okruchów dobra, poza stłuczonym lusterkiem, które pozostały mi po starym świecie.
Nie powinnam była oglądać się za siebie. Dotychczas tego nie robiłam. Nikt z nas tego nie robił. Pozostawiliśmy za sobą zbyt wiele pięknych rzeczy, do których nie mogliśmy wrócić, żeby spoglądać na nie bez utraty zmysłów. Ale ten pierwszy i ostatni raz spojrzałam.
Na blade, żółte twarze ciotki i wujka. Na ich zetknięte policzki, splecione palce. Gesty pamiętające inne czasy. Na poprzecinane żyłkami powieki brata, zasłaniające oczy ciężkie od zbyt wielu i zbyt strasznych widoków. Skryty za nimi blask wyryłam w pamięci, żeby rozświetlał mi mrok nocy, w którą wyszłam.
Z łatwością odnalazłam autostradę. Trzymaliśmy się od niej w rozsądnej odległości. Im bliżej, tym więcej ludzi. Im dalej… Zresztą, nieważne. W obu przypadkach rozszarpaliby nam gardła. Niezależnie czy nosili, czy zjadali ludzkie serca.
Wzeszło podziurawione promieniami słońce. Lata temu czytałam, że jeśli wschodzi czerwone słońce, to znaczy, że w nocy przelano krew. Ale książka z tym spostrzeżeniem należała do innego świata. W tym świecie każde słońce było czerwone, a noce krwawe.
Chciałam pokonać jak największy odcinek trasy od razu, chociaż wiedziałam, że najwyższa pora znaleźć dobre schronienie. Zbyt wiele osób wędrowało tędy za dnia.
Na razie dążyłam na zachód. Do laboratorium Odnowy. Nie zważałam na gorący asfalt, który zapowiadał krosty na całych nogach. Ignorowałam rwące skurcze w łydkach, pulsujące żywym ogniem lewe ramię. Zdeterminowana, żeby iść szybciej.
W skupieniu polegającym bardziej na odganianiu bólu niż obserwowaniu okolicy, nie zauważyłam, że nadeszło południe. Zastygło powietrze.
Gdzieś w oddali dźwięczały łańcuchy.
Rosnące nieopodal drzewo wyciągało powykręcane ramiona we wszystkie strony. Dopadłam go w najszybszym tempie, na jakie pozwalały mi zmęczone nogi.
Hałas przybrał na sile.
Trzech facetów z karabinami – na przodzie. Czterech – po bokach. Z tyłu – dwójka. Zakutani od stóp do głów w kombinezony moro.
W środku kolumny szła, zawodząc, zbita grupka łachmaniarzy. Pokrytych sadzą, związanych w nadgarstkach i na szyi żelaznymi ogniwami.
Przeciągły jazgot zjeżył mokre od potu włoski na moim karku. Zamrugałam, próbując dostrzec szczegóły zapomnianych przez dobrego Boga twarzy. Pomarszczone od uśmiechów policzki, kolczyk w nosie, kolor oczu…
Znałam ten kolor.
Wystarczyłoby, żebym spojrzała w lustro.
Mężczyzna przystanął. Nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam. Czarne muszki pokryły jego nogi. Przylepiały się do smolistej mazi skapującej z obrzmiałych warg. Powolnym ruchem wytarł brodę, jakby zastanawiał się nad celowością tego gestu.
I odpowiedział na moje spojrzenie.
Rozszerzone natychmiast źrenice zakryły zmętnioną tęczówkę. Nagłym, urywanym haustem nabrał powietrza w płuca, jakby nie robił tego od bardzo długiego czasu.
Lewa ręka zapiekła mnie tak, że aż zaszkliły mi się oczy.
Ale wciąż chłonęłam ten widok, nawet nie mrugając.
Żołnierz na przodzie, pewnie dowódca, zawołał:
– Bez zatrzymywania! Aż do większego cienia! Został nam tydzień drogi do laboratorium. Czy wy wiecie co to znaczy tydzień drogi?! Przez to pieprzone bagno pełne nieludzkiego gówna?! I tak powinniśmy wędrować nocą! Od jutra tak będzie! Majchrzak! Zrób z tym porządek!
Boże. Aż tydzień.
Lewa ręka zapiekła jeszcze mocniej.
Wywołany facet podszedł bliżej. Uniósł broń i wymierzył w tył głowy więźnia.
– Szybciej! Kurwa, naukowcy czekają na materiał do badań! Czeka cała…
Teraz Majchrzak nie zawahał się przed uderzeniem.
Zainfekowany mężczyzna przestał na mnie patrzeć.
– Forsa! Kurwa, forsa czeka!
Ruszyli na zachód.
Ja tymczasem zwinęłam się w kłębek, zaciskając zęby z bólu. Przymknęłam oczy, wdychając swąd spalenizny, od którego kręciło się w głowie.
Znowu zobaczyłam tych samych wędrowców. Tym razem wojskowi zatrzymali pochód. Unieśli niebezpieczne palce i oskarżycielskie karabiny i wycelowali we mnie. Jeńcy jak usłużne psy wlepili zamglone spojrzenia we wskazany obiekt. Wszyscy mieli te same oczy. Zrozpaczone. Zmęczone. Oczy mojego brata. Patrzyli ze smutkiem, jakby już nigdy nie mieli mnie zobaczyć. Czarne łzy ściekały po ich dziecięcych buziach, kołyszących się na obrzmiałych, dorosłych karkach. Odetchnęli głęboko i zacisnęli powieki. A kiedy je otworzyli, zobaczyłam pod spodem tylko czerwień.
Ledwo się opamiętałam i nie krzyknęłam. Drżącymi palcami przeczesałam zlepione włosy. Szeptałam do całego świata, że to tylko zły sen, jakby moje słowa miały moc sprawczą.
Kiedy ochłonęłam, rozejrzałam się dookoła. Ciemne chmury zaległy nad gasnącym horyzontem. Upiorne wycie, niby pianie koguta, rozpoczynało noc.
Uklęknęłam pod drzewem. Opuchniętą dłonią z nabrzmiałymi żyłami dotknęłam chropowatej kory i wyjęczałam:
– Proszę, Boże, niech to będzie tylko zły sen.
W tej samej chwili, kiedy to powiedziałam, poczułam jak na policzki wypełza rumieniec wstydu. Chociaż za świadka miałam tylko milczący księżyc, było mi głupio.
Do rana maszerowałam bez przerw. Niepostrzeżenie wyprzedziłam wczorajszą kompanię o kilkanaście kilometrów.
Przed świtem ręka dała o sobie znać i zeszłam na pobocze. W pobliżu stała większa szopa, a nieco dalej niepozorna sławojka. Wybrałam mniej zwracający uwagę budyneczek. Marszcząc nos, weszłam do środka. Najwidoczniej nikt dawno nie korzystał z ustępu, bo ledwie wyczuwałam smród.
Nie miałam pojęcia, jak bardzo jestem zmęczona, dopóki nie usiadłam na ziemi. Kolana podciągnęłam pod brodę, delikatnie manewrując lewą ręką. Nie wiedziałam, co dzieje się pod długim, szarym rękawem i chyba wolałam, żeby tak pozostało. Słodka woń wydobywająca się spod tkaniny zemdliła mnie. Na samą myśl, że mogłabym ściągnąć bluzkę, poczułam szarpnięcie w dołku.
Bliska rzygania przypomniałam sobie, jak w dzieciństwie, kiedy bolał mnie brzuch, siadałam przy toalecie. Potrafiłam spędzić tak całą noc. Wolałam trwać w półśnie na zimnych kafelkach z głową ułożoną na porcelanowej muszli, żeby w razie czego zwrócić zawartość żołądka prosto do ubikacji, niż miękki sen przypłacić…
Czym, no właśnie, czym? Może ja po prostu lubiłam tak trwać.
Czuwałam, podziwiając kurz wirujący w świetle wpadającym przez szczeliny. Sen nie chciał przychodzić. Zresztą, możliwe, że już nigdy nie przyjdzie. To w końcu jeden z objawów postępującego zakażenia.
Wieczorem usłyszałam płacz dziecka. Przycisnęłam policzek do desek i wyjrzałam na zewnątrz przez szparę.
Ci sami faceci co wczoraj. Skierowali się w stronę szopy, skąd dochodził dźwięk. Lider kopniakiem wyważył drzwi. Wszedł do wnętrza, żeby za chwilę wywlec stamtąd wierzgającą dziewczynę. Chudzina ściskała w rękach tłumoczek, źródło całego rabanu.
Szef szarpnął ją za włosy i dźwignął do góry.
– Ucisz bachora albo ja to zrobię! – Wyciągnął zza paska spluwę i na odlew uderzył młodą w twarz.
– Nnie… Pproszę! Dziecko! – załkała, przyciskając zawiniątko mocniej.
– Błagaj, głupia kurwo! – Rzucił kobietę na ziemię i wymierzył kopniaka w podbrzusze.
– Bbłagam… – wyjęczała, pochylając głowę.
– Co za pies. Naukowcy lubią takich usłużnych. – Kopnął ofiarę w stronę więźniów. – Zwiążcie ją. Przynajmniej z genów to człowiek. Na razie – zarechotał.
Odszukałam w kieszeni lusterko i zacisnęłam na nim palce.
– Bbłagam… Weźcie mnie, ale jego oszczędźcie!
Jeden z żołnierzy drgnął niespokojnie i uniósł nieco karabin. Ale nie ruszył się z miejsca.
– Czekaj! – zawołał dowódca, jakby ktoś się do czegoś kwapił. – Zanim ją zakujecie, jeszcze sobie poużywam w szopie!
– Dziecko… Ratujcie dziecko! Ono jest odporne!
– Ty kłamliwa suko!
Czubkiem buta zmasakrował jej twarz.
– Majchrzak! Zabierz gdzieś tego jej dzieciaka. I tak go rozszarpią ze wschodem księżyca. Ot, tyle będzie po jego kurewskiej odporności. A potem sprawdź tamten kibel.
Oblizałam słone wargi, zadając sobie pytanie, czy posmak zgnilizny jest tylko wyobrażeniem. I czekałam.
Wskazany wojskowy podszedł do dziewczyny sztywnym krokiem. Wyciągnął ręce po niemowlę i stał tak przez dłuższą chwilę. Nawet z tej odległości widziałam, jak jego wargi poruszają się pod zieloną tkaniną.
– Te, szefie – zagaił łysy, dotychczas trzymający się z boku. – Może sprzedamy tego smarkacza?
– Interesy byś chciał robić? Trzeba było bankierem zostać albo przedszkolanką, skoro takiś do pilnowania gnojka taki chętny. Zrobimy, jak powiedziałem. Majchrzak, zostaw bachora w tamtej budzie.
Nagle dowódca zmrużył oczy. W tym samym momencie chłopak zdecydowanym ruchem wyszarpnął dziecko z ramion matki. Od razu skierował się w moją stronę.
Coś wilgotnego spłynęło mi po brodzie. Nie byłam pewna czy to ślina, czy krew.
Jeszcze mocniej zacisnęłam spocone palce.
Żołnierz zatrzymał się kilka metrów przed budką. Poluzował maskę, odsłaniając szare, udręczone oczy. Przez głowę przemknęła mi myśl, że wszyscy dobrzy ludzie starego świata mają zmęczone spojrzenia. Jakby sama nadzieja była zmęczona udawaniem nieumarłej.
Ale niezależnie czy był dobry, czy zły i tak powinien mnie zabić.
Uniosłam szkło w tej samej chwili, kiedy zaskrzypiały drzwiczki kabiny.
Zatrzymałam dłoń dosłownie kilka centymetrów od jego odsłoniętej szyi. Nie zdążyłby nawet musnąć broni, gdybym poderżnęła mu teraz gardło. Ale, cholera, nie potrafiłam zabić człowieka. Na razie.
Wybałuszył oczy, omiatając spojrzeniem wnętrze. Zmarszczył czoło. Niewiele czasu zajęło mu połączenie faktów. Przekrwione oczy, osłonięta ręka, skrytka w cieniu. Rozchylił usta i ze świstem nabrał powietrza.
Krople potu spłynęły po nieogolonych policzkach.
Dziecko zakwiliło.
– Weź je – wykrztusił.
Moje człowieczeństwo, ryczące na wyciągniętych rękach.
W szklanym wzroku widziałam swoje odbicie.
– Na zachód. Do laboratorium.
Co?
Ujęłam zawiniątko. Chciałabym nie zauważyć, że się wzdrygnął, zanim odszedł.
Co ja najlepszego wyrabiałam?
Siedziałam oniemiała, skrawkami świadomości starając się usłyszeć coś z zewnątrz. Kiedy znowu wyjrzałam przez szczelinę, zobaczyłam, że dowódca wychodzi z szopy z obleśnym uśmiechem. Mimowolnie przycisnęłam malca do piersi.
Nie. Nie mogłam go zabrać. Ale przynajmniej nie skończy jak matka.
– Pusto, dowódco – zameldował tymczasowy opiekun dziecka.
– No. To teraz ją związać.
Wywlekli dziewczynę za włosy, ciągnąc po błocie. Jedną ręką podtrzymywała strzęp ubrania, zasłaniając piersi. Tuż przed zbitką więźniów złapali ją za oba nadgarstki i związali. Zagryzła wargi, spoglądając na obnażone ciało. Pociągnęła nosem raz i drugi. Z tej odległości nie byłam pewna, ale po jej umorusanej twarzy chyba popłynęły łzy.
Jeńcy patrzyli na nią wygłodniałym wzrokiem. Kiedy tylko znalazła się w ich zasięgu, od razu się rzucili.
Usłyszałam trzask łamanych kości i rozrywanych ścięgien. I śmiech, który określiłabym szaleńczym. Bo tylko szaleńcy potrafią śmiać się w tak beztroski sposób.
A potem zobaczyłam, jak zęby jednego z nich zagłębiają się w jej gardle. Jak tchawica przestaje drgać od niepohamowanego chichotu. Uśmiech zastyga przy na wpół wypowiedzianych, zabłąkanych słowach, a oczy zachodzą mgłą.
Wojskowi jak jeden mąż spuścili głowy. Tylko dowódca odwrócił się w moją stronę. Zatrzymał wzrok dokładnie na wprost ubikacji w taki sposób, że widziałam jego szare jak zmierzch dawnego świata oczy. I, kiedy byłam już na sto procent pewna, że mnie zauważył i że zaraz uderzy na alarm, on także skłonił czoło.
Jak na szpilkach czekałam, aż sobie pójdą. W końcu odgłosy przemarszu ucichły. Pędem wypadłam ze sławojki i pognałam do szopy. Przebiegłam dystans w co najwyżej pięć minut, ale promienie zachodzącego słońca i tak zdążyły zadrasnąć mnie w lewe ramię, którym podtrzymywałam niemowlaka. Poczułam jakby krew zakrzepła mi w nabrzmiałych żyłach, a za chwilę miała lunąć czarną posoką.
Odetchnęłam, żeby się uspokoić, ale nawdychałam się tylko odrażającego smrodu. Gula żółci tkwiąca w gardle natychmiast podjechała do góry i zanim zdążyłam odłożyć dziecko, zarzygałam okrywającą go tetrową pieluchę. Natychmiast zaczęło płakać.
– Sza. Praszam – wystękałam, odkładając malca na stertę cuchnących niewiele gorzej od moich wydzielin koców.
Coś błysnęło.
Zupełnie zapomniałam o kawałku lusterka, który wcześniej wyjęłam. Trzymałam go na wyciągniętej dłoni, łapiąc ostatnie przebłyski dnia. Przełknęłam ślinę.
Kątem oka spojrzałam na spuchniętego od ryku malca. Mała żyłka pulsowała na jego pomarszczonym, łysym czółku. Krew prześwitywała przez miękką skórkę.
Zacisnęłam powieki, odganiając ten obraz. Próbowałam przywołać twarz brata, cioci, wujka, rodziców. Tamtej chudej dziewczyny.
Ale kogo ja próbowałam oszukać.
Ze świstem wciągnęłam powietrze, chłonąc widok swojego odbicia. Na matowej powierzchni lśniła tylko szkarłatna tęczówka. Kolorem podobna do pomadki, którą podkradałam mamie w dzieciństwie.
Gęsty, gorący płyn przepychał się przez moje naczynia krwionośne.
Tydzień to zdecydowanie za długo.
Jakie durne człowieczeństwo miałam na myśli, biorąc tego dzieciaka na ręce. Poza tym, na pewno nie był odporny. Gdyby był, dowódca zabrałby go i sprzedał zgodnie z sugestią łysego. Tamta laska opowiadała wierutne bzdury, żeby ocalić małego. A ja nie miałam chwili do stracenia.
Odwróciłam się do wyjścia i zgięłam w pół. Oleista ciecz w żyłach zawrzała. Bębenki w uszach natychmiast mi się zatkały. Coś wilgotnego spłynęło po policzkach.
Koniuszkiem języka zwilżyłam wargi. Smakowały zepsutym mięsem.
Przez ścianę ciszy przebił się jeszcze ryk dziecka.
Obudziłam się późnym popołudniem. Zdezorientowana, jakby ktoś przywalił mi obuchem w tył głowy.
Na wysokości oczu dostrzegłam poplamiony zeszyt z czerpanego papieru. Sięgnęłam po niego, opuszkami gładząc miękką oprawę. Przewertowałam kartki, znajdując trzy miejsca po wyrwanych. Ze środka wyleciała wycięta notka z prasy.
Odnaleziona brutalnie zgwałcona Amelia Lenartowicz.
Zatłuszczone i pomięte zdjęcie przedstawiało uśmiechniętą dziewczynkę z niechlujnym kucykiem. Na litość… To ją wywlekli z szopy. Przebiegłam wzrokiem po tekście. Miała czternaście lat. Została porwana w nocy z szóstego na siódmego grudnia dwa tysiące dwunastego.
Dwa tygodnie przed końcem całego świata, ale w dzień jej osobistego. Ona nie rozpaczała jak inni, kiedy dwudziestego pierwszego grudnia ogłoszono stan specjalny. Nie wariowała. Zdążyła oswoić się z apokalipsą. Może nawet gorszą, bo niszczącą dziecięcą duszę, to słońce, co płonie wewnątrz człowieka, a nie za betonowymi ścianami budynków.
Ale jakikolwiek okrutny los jej wtedy nie spotkał, nie powinnam brać pod opiekę dziecka. To byłby głupi sposób na okazywanie swojego człowieczeństwa.
Prawą ręką potarłam skronie.
Cholera. Lewa ręka.
Od razu pomyślałam o płatach obślizgłego, odłażącego od kości mięsa. Zgęstniałej substancji imitującej ludzką krew.
Cholera. Jakie człowieczeństwo.
Odetchnęłam.
Nie. Tutaj nie chodziło o moją naturę… Nie, przecież wciąż pozostawałam tym samym…
Przełknęłam ślinę.
Człowiekiem.
Już niezależnie od tego nie mogłam zabrać malca. To byłby wyrok dla mnie i dla niego.
Odchodząc nie oglądałam się za siebie. Nie istniało przecież inne wyjście.
– Praszam – wyszeptałam jeszcze tylko.
Pokonałam kawał drogi, ale wiedziałam, że od razu nie nadrobię straconej nocy. Niech to.
W oddali zamajaczył lasek. Zeszłam na pobocze. Liczyłam, że drzewa dadzą mi schronienie przed rozedrganym od żaru słońcem. W istocie, rozłożyły szemrzący ażur liści, rzucając koronkowe cienie. Bez zwłoki umościłam się w upatrzonej niecce.
I tak nie zmrużyłam oka. Jeśli tylko próbowałam, natychmiast do głowy napływały mi wspomnienia. Nie tylko ze świata po. Ale z drugiej strony… Mogłam sobie pozwolić na powrót do życia sprzed wyklucia wirusa. Niewiele mi już zostało. Czułam, że nie dotrę do laboratorium na czas. Czułam to w swędzie rozkładu. W kościach. W sercu, które niedługo zamiast czerwonej będzie pompowało czarną krew.
Ciekawe, czy kiedy obce RNA zreplikuje się w istocie szarej mózgu, będę cokolwiek pamiętać. Czy kiedy spojrzę w lustro, będę wiedziała, że ja to ja? Czy czerwone oczy przypomną mi o pomadce mamy?
Jak to będzie, pozwolić duszy utonąć w degenerującej ją smole zmutowanej choroby?
Zacisnęłam powieki. Tyle wspomnień zakopanych pod gruzami starego, dobrego świata.
Gdzieś z tyłu usłyszałam szelest. Natychmiast podskoczyłam.
– Spokojnie. Wiem, że nas obserwowałaś – powiedział dowódca oddziału, unosząc obie ręce. Szukał czegoś dookoła mnie.
Zawarczałam.
– Przyszedłem, żeby pomóc.
Wlepiłam w niego spojrzenie, ale nie odwrócił wzroku.
– Myślisz, że mnie tym przestraszysz? – parsknął.
Zerknęłam na boki, wypatrując jego towarzyszy.
– Przyszedłem, żeby pomóc, do cholery! Gdybyś miała jakieś wątpliwości, to nie robię tego bezinteresownie.
Coś w wyrazie mojej twarzy musiało mu podsunąć, że to wyznanie mnie nieco udobruchało, bo podszedł kilka kroków.
– Zgwałciłeś tamtą dziewczynkę – wysyczałam.
– Do kurwy nędzy! Wczoraj się urodziłaś?! Dookoła krwiożercze potwory… Ja pierdolę, sam ją swoim rozkazem zmieniłem w taką jak ty…
Splunęłam mu pod nogi.
– Zgwałcono ją, ale nie wczoraj i nie ja to zrobiłem!
– Skąd…
Wyciągnął z kieszeni kartki z czerpanego papieru i pomachał mi nimi przed nosem.
Zaniemówiłam.
– Dobra. Gdzie jest dzieciak?
– Mówiłeś, że mi pomożesz…
– Gdzie?
– Zostawiłam…
Przejechał palcami po wypłowiałych, słomianych włosach. Już wolałabym, żeby klął.
– O co chodzi?
Zaczął chodzić w tę i we w tę.
– No?
Znowu poruszył ręką.
– Kurwa, te wyrwane kartki miały cię zmotywować do zabrania dzieciaka… Wiedziałem, że to beznadziejny plan, ale nie mieliśmy wyjścia! Te gnidy, które ze mną wędrują… Sprzedaliby dzieciaka miejskim gangom! Nie mogliśmy go tak po prostu wziąć… Ale wtedy zjawiłaś się ty. Byłaś naszą jedyną nadzieją na transport odpornego człowieczka! A kiedy wczoraj nie było ciebie na drodze, musiałem zawrócić. Zobaczyć co z dzieciakiem.
Zamrugałam.
– Nie mogliście mnie i dziecka po prostu eskortować?
– Mówię przecież, że sprzedaliby dzieciaka miejskim gangom!
– To czemu żołnierz chociaż mi nie powiedział, że maluch jest odporny?
– Powiedział ci, żebyś go wzięła.
– Tak… ale mógł powiedzieć, że jest odporny.
– Matka to wykrzyczała, ale i tak nie uwierzyłaś.
– Bo ty tak powiedziałeś!
– Powiedziałem tak, żeby żaden Judasz z mojej bandy nie połakomił się na srebrne!
Zwiesiłam głowę. Żołnierz podszedł w międzyczasie i położył plecak na ziemi.
– Dobra. Wciąż jest nadzieja. Ja pomogę tobie, a ty pomożesz ludzkości i wrócisz po tamto dziecko.
– Jak chcesz mi pomóc? – parsknęłam. Bawiły mnie "ty", "pomożesz" i "ludzkość" w jednym zdaniu.
Wyciągnął długi tasak.
– Wiesz, że nie ma innego wyjścia.
Przełknęłam ślinę.
– Dlaczego to robisz?
– Od tego dziecka zależy wszystko. Musisz je donieść, a z breją zamiast mózgu tego nie zrobisz. W miejscu infekcji jest najwięcej zajętych komórek, jeśli je usunę, choroba rozwinie się wolniej. Jasne?
Przytaknęłam.
– Załatwmy to szybko. Pamiętaj, cokolwiek by się nie działo, że tutaj nie chodzi o ciebie czy o mnie, tylko o tego dzieciaka i całą ludzkość.
Wojskowy przykucnął. Coś czarnego błysnęło przy pasku.
Cofnęłam się.
Zauważył to. Oblizał wargi.
– Chyba nie myślałaś, że zawrócę bez broni?
Wydobył z plecaka jeszcze alkohol, zapalniczkę, igłę z żyłką wędkarską i grubą linę.
Podbródkiem wskazałam ekwipunek, przestępując krok do tyłu.
– Gdybym chciał ciebie zabić, już byś nie żyła. A to… – skinął na sznur – chyba sama rozumiesz.
Nie, nie rozumiałam. Ale nie chciałam skończyć jako bezmyślne zwierzę.
Ściągnęłam bluzkę. Smród nieomal zwalił mnie z nóg. Gdyby nie drzewo za mną, leżałabym w błocie.
Podszedł. Liście i suche badyle zachrzęściły pod jego stopami. Metr przede mną przystanął, przygotowując powróz.
Obserwowałam, jak zawiązuje pętlę.
– Tym nożem nie dam rady przeciąć kości. Zrobię wyłuszczenie na poziomie barku. To polega…
– Wiem. Miałam wujostwo weterynarzy. – Nawet chciałam iść w ich ślady. Wykapana siostrzenica.
Mokrymi palcami odrywałam kawałki chropowatej kory.
– Dobra. Pomóż mi z tym.
Chyba rzucił to tylko po to, żebym nie czuła się jak bezużyteczne ścierwo, bo sam sobie ze wszystkim poradził. Przewiązał mnie w pasie i unieruchomił, na ile to było możliwe. Potem położył prowizoryczny sprzęt obok i sięgnął po rzucone ubranie.
– Szybciej – fuknęłam. Pot ściekał mi po plecach.
Nasączył szmatę alkoholem i wepchnął mi do ust. Wykręcająca żołądek gorycz już po chwili rozgrzała moje wnętrze. Od infekcji nie piłam wody ani niczego nie jadłam. Do tej pierwszej czułam wstręt, jak do światła, a tego drugiego… Po prostu wolałam nie przywoływać myśli o posiłku.
Wróciłam do rzeczywistości, obserwując jak żołnierz polewa spirytusem ostrze. Metalowa powierzchnia zalśniła z sykiem. Resztka czerwonej krwi w lewym ramieniu zabulgotała. Gdyby nie knebel, krzyknęłabym, żeby się pospieszył.
W tym samym momencie przyłożył chłodną stal do skóry. Obślizgłe tkanki ustąpiły pod naciskiem z chlupotem uwalniając bordową maź. Podkurczyłam palce u stóp.
Pierwsze cięcie rozerwało warstwy skóry właściwej, kolagenowe włókna. Zakończenia nerwowe, którymi już nigdy nie poczuję opiekuńczego dotyku, ciepłych pocałunków, a nawet zimnej lufy karabinu. Żadnej rozkoszy i żadnego bólu.
Ile bym dała, żeby teraz…
Naprężone liny zaskrzypiały.
Z całych sił przygryzłam nasączony otumaniającą wódką strzęp.
Zahipnotyzowana patrzyłam na rękę. Odsłoniłam ją po raz pierwszy od ugryzienia.
Tamtej nocy padał deszcz. Nie mieliśmy niczego w ustach od trzech dni. Ciotka z wujkiem i ja jeszcze sobie jakoś radziliśmy, ale mój brat ledwo powłóczył nogami. Musiałam zapolować, ale wiedziałam, że nie wypuściliby mnie samej. Poza tym, mieliśmy jednego glocka, w którym zostały cztery naboje i którego nie wolno mi było brać do ręki pod żadnym pozorem. Ale gdybym nie pożyczyła wtedy pistoletu, tymi czterema nabojami moglibyśmy sobie równie dobrze poodstrzeliwać łby.
Brnęłam przez błoto, przyciskając broń do piersi. Deszcz ścierał ze mnie kurz codziennej wędrówki. Maskował zapach. I chociaż niewiele dostrzegałam, to działało też w drugą stronę – nikt, a tym bardziej nic innego, mnie nie dostrzegało.
Z duszą na ramieniu dotarłam do małego zagajnika. W szumie kropel wody nie dosłyszałam siorbnięć i syków. Nie zauważyłam, że nad poszarpanym truchłem łani ciemność jest zdecydowanie gęstsza. I spozierają z niej puste jak rubinowe szkiełka ze straganu ślepia.
Z zajęć przysposobienia obronnego miałam mgliste pojęcie o tym, jak się strzela. Fartowi zawdzięczałam przestrzelenie jednej gałki ocznej potwora. W ogóle fartowi zawdzięczałam, że zainfekowany był sam, że już coś upolował. Zgarnęłam zdobycz i zaaferowana dziękowaniem, nie pomyślałam, że nie tak łatwo zabić to cholerstwo.
Poczułam jak ostre kły zanurzają się w mojej lewej dłoni, ścierają z kością.
Drapieżca oderwał ode mnie pistoletem. Padł, miałam nadzieję, nieżywy. Nieżywy po raz drugi. Ale ten żart już nie śmieszył, kiedy zaczął dotyczyć mnie samej.
Wtedy po mojej ręce ściekała krew tak samo jak teraz. Z tym, że wtedy była jeszcze czerwona.
Nożem rozpłatał elastanowy pancerz, dochodząc do głębszych splotów tętniczo-żylnych. Pod spodem była już tylko moja dusza. Cholera, musiała, bo dźwięk pękających ścięgien i mięśni brzmiał jak pękające struny klatki, w której trzymałam przeżartą chorobą duszę.
Świst ustępujących nici coraz słabiej przedzierał się przez zasłonę ogarniającego mnie otępienia. Krwawy pot skleił rzęsy.
Obudziłam się. Najmniejszy podmuch drażnił okolice lewego obojczyka. Odwróciłam głowę od tego widoku.
– Już zszyłem i przyżegałem. Gładko poszło – powiedział, odwiązując mnie od drzewa. – Infekcja będzie znacznie wolniej postępować.
Wyplułam obśliniony materiał, oddychając z ulgą. Zapach rdzy przesiąknął powietrze. Nabierał intensywności przy odsłoniętej szyi i nadgarstkach wojskowego, gdzie prześwitywała plątanina niebieskich żył. Pełnych krwi.
Zębami przerwałam miękką tkankę. Poczułam lepki smak osocza. Witalny płyn ściekał mi po brodzie, kiedy wysysałam go łapczywymi haustami.
– Co do?! Kurwa!
Gardło drgało mi w niesamowitym tempie, kiedy chłeptałam gorącą posokę.
– Kurwa!
Nadmiar ściekał mi po brodzie, ale przecież miałam jeszcze tyle…
– Do cholery… – załkał jak dziecko. Dziecko…
Natychmiast odskoczyłam od dowódcy. Spojrzałam na jego poharatane przeguby, pokąsaną szyję. Poczułam metaliczny posmak na języku. Na skórze. Wszędzie.
– O Boże, co ja zrobiłam?
Spojrzał na mnie zmętnionym wzrokiem, jakby sam do końca nie wiedział.
– Nie… nie… nie… – szeptałam, składając ręce jak do modlitwy.
– Chodź… – wycharczał.
Pokręciłam głową, ale kiedy przywołał mnie gestem, podeszłam.
– Ja…
Co ja mogłam powiedzieć swojej ofierze? Że wiedziałam, że to kiedyś nastąpi? Że taka moja natura?
– Cicho. To nie czas.
O mało się nie przewróciłam, kiedy kucałam przy pokiereszowanym ciele.
– Boże…
– Nie ma czasu. Rozumiesz? – wystękał, wyostrzając wzrok.
Mechanicznie pokiwałam głową. Nawet kiedy wsunął mi do ręki pistolet, nie przestałam potakiwać.
– Weźmiesz moje rzeczy, wrócisz po dziecko i ruszysz na zachód. Do laboratorium Odnowy. Zrobisz wszystko, żeby tam dotrzeć. Obiecaj.
Skinęłam.
– Zresztą, obietnice nic nie kosztują, są bezwartościowe. Jeśli jesteś naprawdę dobrym człowiekiem, to to zrobisz.
– Nie jestem nawet człowiekiem.
– Może teraz nie, ale liczy się czy będziesz, kiedy umrzesz.
– Mogę umrzeć w każdej chwili.
Albo umarłam dawno temu, a teraz tkwię w piekle.
– Właśnie. A teraz dokończ, co zaczęłaś. – Potarł moją dłoń, w której umieścił przed chwilą spluwę. – No, już.
Możliwe, że miałam wilgotne oczy. Możliwe, że ryczałam. Ale pamiętam, że myślałam tylko o jednym. Kapsyd zmutowanego wirusa wścieklizny, którym go zaraziłam, miał kształt naboju. Takiego, którym zmiażdżyłam jego serce, zanim zdążyło przepompować choćby kroplę czarnej krwi.
Niedbałym ruchem, jakbym bała się, że zwrócę tym uwagę Boga, przeżegnałam się.
Umazanymi palcami zamknęłam nieżyjącemu powieki.
Zabrałam plecak i zawróciłam. Szopa stała nienaruszona. Płacz niemowlaka najwidoczniej nikogo nie zwabił.
Ściągnęłam z malca zapaskudzoną pieluchę i rzuciłam ja w kąt pomieszczenia. Z własnej bluzki, lin i mocowań tornistra zrobiłam prowizoryczne nosidełko, dzięki któremu miałam wolne ręce. Wróć, rękę.
Chłopczyk obserwował mnie szarymi paciorkami, ssąc kciuk. Ujęłam go najdelikatniej jak potrafiłam, ale szczerze mówiąc, nie miałam zbytniego doświadczenia z dziećmi. Bratem nie opiekowałam się wcale. Przed wybuchem epidemii byłam naprawdę beznadziejna w roli starszej siostry. Czasami nawet cieszyłam się, że tak rzadko wspomina mamę i tatę, bo to oznaczało, że nie pamięta też zachowania reszty rodziny. Ten mały też nie będzie pamiętał swojej matki. I ojca. Ale to akurat lepiej.
Myśl o ojcu-gwałcicielu przypomniała mi o dzienniku. Dowódca ciągle miał przy sobie wyrwane stronice.
Pognałam do lasku, żeby odnaleźć kartki. Biegałam też przed wybuchem epidemii, ale wtedy towarzyszyło temu zupełnie inne uczucie. Stopami odbijałam się od ziemi, chociaż naprężone mięśnie zwiastowały zakwasy. Uwielbiałam wyłączać myśli i blokować zmysły. Byłam tylko ja. Echo świstu wiatru w krótkich, urywanych oddechach. Echo życia w utracie tchu.
A potem, kiedy skończył się świat, nawet bieganie stało się inne. Palący ucisk w stawach skokowych buchał żarem. Serce waliło po żebrach. Pełne kurzu płuca miałam ochotę wyrzygać po każdej ucieczce. Bo tylko w tym celu potem biegałam. Żeby uciec.
Aż do teraz.
Dopadłam świeżego trupa przed zachodem księżyca. Przeszukałam wszystkie kieszenie w spodniach i kurtce. Schował notatki po wewnętrznej stronie wiatrówki. Razem z nimi wyjęłam kilka orzechów i pogniecione zdjęcie wychudzonej kobiety. Rozprostowałam papier i zaczęłam od najstarszej strony.
7 grudnia 2012
Rano przywieźli mnie do szpitala. Dali mi też ten dziennik. Że niby spisywanie wspomnień ma pomóc. Ale miałam tylko jedno wspomnienie i nie chciałam go spisywać. Nigdy. Nigdy. Nigdy.
9 grudnia 2012
Wczoraj powinnam była dostać okresu. Zapytałam ich o to i powiedzieli, że to z powodu obrażeń wewnętrznych. Nie wierzę.
Czuję jak pod moim sercem tłucze się inne. Wystukuje rytm mojego szaleństwa.
Nienawidzę tego dźwięku.
10 grudnia 2012
Dwa tygodnie do Gwiazdki. Mam tylko jedno życzenie. Chciałabym, żebyś istniał, Panie Boże.
21 grudnia 2012
12:12
Frontmen z telewizji zrobił z apokalipsy show na wizji.
13:00
Powiedzieli mi, że moje dziecko łapie się do programu odnowy szukającego leku na wirusa. Już nie udawali, że nie jestem w ciąży.
Eksperyment wiązał się z ryzykiem śmierci.
Nie obchodziło mnie czy mojej czy dziecka.
15 sierpnia 2013
Widziałam go po raz pierwszy. Machał sinymi rączkami i nóżkami. Cały czerwony i pomarszczony. Niepodobny do czystych i gładkich dzieci z filmów.
Pokochałam go od razu.
Przez te dziewięć miesięcy ani razu nie pomyślałam jak mogłabym go nazwać, a kiedy pielęgniarka mnie o to zapytała, odpowiedź sama spłynęła z moich ust:
– To Piotruś.
Bo był takim Piotrusiem Panem, dzieckiem, które nigdy nie będzie miało okazji dorosnąć. Czy jakoś tak. Po prostu. Jak ja.
23 października 2013
Zrobili wyprawkę dla mnie i Piotrka. Powiedzieli, że on jest odporny. Kazali iść na zachód, aż do laboratorium Odnowy i nie oglądać się za siebie.
24 października 2013
Obejrzałam się. Tylko raz. Wystarczyło.
Nadciągali. Horda potworów.
Musiałam iść. Na zachód.
Wsunęłam kartki do dziennika, przełykając ślinę. Przed oczami stanęły mi mocniej dociśnięte litery przy "potworach". Też ich tak kiedyś nazywałam. Przez krzywe zwierciadło szklanych telewizorów nie wydawali się niczym innym. Jednak przez lusterko, które nosiłam w kieszeni, wydawali się po prostu zainfekowanymi ludźmi. Ale wciąż ludźmi. Prawda?
Trzy kolejne noce były ciężkie. Opadałam z sił. I tak wiedziałam, że wytrzymanie dotychczasowego katorżniczego wysiłku zawdzięczałam tylko i wyłącznie wypitej krwi. W końcu była naturalnym pożywieniem dla zainfekowanych. A wspomnienie o niej powracało do mnie w echu burczenia brzucha i odgłosów wędrowców. Budziło pragnienie mruczące jak kot. Skręcało wnętrzności i poganiało naprzód.
Zataczałam coraz większe kręgi wokół autostrady, żeby nie napotkać żadnych ludzi, ale pomimo tego nie potrafiłam poskromić żądzy.
W dawnym świecie było takie przysłowie, że skoro Mahomet nie przyszedł do góry, to góra przyszła do Mahometa. Mam nadzieję, że kiedyś stanę przed Bogiem, któremu służyło tylu proroków. Pewnie na długo po tym jak zapomnę, że ktoś taki jak Mahomet kiedykolwiek istniał. To wtedy ten dobry Bóg będzie pamiętał, że nie ja przyszłam do tych ludzi.
Znaleźli mnie tuż przed wieczorem. Musiałam ich trochę wyprzedzić, ale najwidoczniej tego nie zauważyłam, bo wędrowałam poboczem.
Teraz było ich siedmioro. Co się stało z dowódcą, wiedziałam aż za dobrze. Natomiast drugi zaginiony… Zerknęłam na zainfekowanych więźniów. Mignął mi kolczyk w nosie, dłuższe, splątane włosy.
Przyglądałam się ich milczącym obliczom w skupieniu. A może poszukiwaniu? Za dnia zawodzili, ale nocą cichli, jakby mrok koił ich chore umysły. Pozwalał wypełznąć ciemności zastępującej duszę. Czy w świetle dnia widzieli odbicie dawnego człowieczeństwa?
Co zobaczę ja, kiedy wystawię twarz na słońce?
Może już teraz mogłabym się dowiedzieć. W końcu nie oglądałam słońca od tak dawna. Nie wiedziałam czy będę miała drugą szansę, skoro już ginęło za horyzontem.
– Bożebożeboże – zaskamlał jeden z jeńców.
Nosił strzępy żołnierskiego kombinezonu. Zaraził się niedawno.
Nie, nie, nie.
Nie zaraził się, przecież wtedy bym go nie rozumiała.
Wojskowi, w przeciwieństwie do mnie, nie zwracali na niego uwagi. Otaczali nową ofiarę groźnym kręgiem.
– A to kto?
– Co tam masz za plecami?
– Kaleka?
Osaczali ciasnymi pytaniami.
– Bożebożeboże…
Ich syki zlewały się z nieszczęsnym wołaniem zainfekowanego. Nie potrafiłam odróżnić poszczególnych sylab. Skuliłam się, cofając.
– Ma plecak dowódcy! Jednoręka zdzira go zabiła! – Któryś przekrzyknął sączące się zewsząd słowa.
Dzikim spojrzeniem omiotłam okolicę. Cienie drzew wyciągały po mnie szpony, wlokąc je po grudach ziemi. Przypominały grabarzy przeciągających łopaty po świeżym grobie. Żołnierze też się zbliżali.
Wychwyciłam w ich grupie porozumiewawcze spojrzenie szarych oczu.
Gość od Piotrusia. Rozpoznał mnie.
A kiedy jeden z wojskowych uniósł broń, skinął głową. I wystrzelił salwę z karabinu.
Położył trzech gości, zanim dwóch nie rzuciło się na niego. W międzyczasie jeden ruszył w moją stronę.
Poczułam jak pot ścieka mi po plecach. Między łopatkami, do których jak na złość nie chciał przylegać tył plecaka.
Akurat teraz, widząc w oczach wroga obietnicę rychłej śmierci, może pierwszą obietnicę, którą przyjdzie mu spełnić, bo nie wyglądał na szlachetnego człowieka, utyskiwałam na durne nosidełko. Głupie, ciężkie…
Sięgnęłam po pistolet zawieszony przy pasku tornistra.
Widziałam pory na wykrzywionej w złości twarzy. Potrądzikowe skazy na czole. Kępki brody. Widziałam śmierć czającą się w oczach.
Boże. Ale bałam się tej śmierci.
Moc wystrzału odrzuciła mnie do tyłu. Ogłuchłam od huku. Gorąca łuska sparzyła szyję. Strzelałam dalej.
Naciskałam spust długo po tym, jak opróżniłam magazynek.
Krew obryzgała wszystko wokół. Zlepiła moje włosy i pozostawiła w powietrzu słodki posmak.
Gdzieś z boku błysnęła chromowana powierzchnia glocka. Metaliczny zapach przybrał na sile. Zanim nabój zdążył opuścić pistolet, unieruchomiłam nadgarstek faceta. Przez gruby materiał wyczułam przyspieszające tętno. Przez zęby zagłębiające się w gardle wyczułam jak ustaje.
Facet drgnął po raz ostatni w przedśmiertnych konwulsjach i zastygł. Maska okrucieństwa rozpłynęła się w różowej pianie z ust, odsłaniając grymas przerażenia.
Cuchnące acetonem ciało rzuciłam na ziemię i podeszłam do rannego żołnierza, który mi wcześniej pomógł.
– Weź rękę. – Wskazałam na miejsce wokół którego powiększała się bordowa plama.
Pokręcił głową i skinął w stronę zabitych przeze mnie mężczyzn.
Wzruszyłam ramionami, chociaż tak naprawdę drżałam z przerażenia.
– Może i masz rację. Ale nigdy nie byłam miłośniczką pokojowych rozwiązań.
Tylko wcześniejsze bojowe rozwiązania niekoniecznie polegały na wysysaniu krwi przeciwnikom. Ale tego nie powiedziałam już na głos.
Sięgnął pod kominiarkę i wydobył coś lśniącego.
Złoty krzyżyk na cienkim łańcuszku kołysał się w rytm drżenia jego ręki. Hipnotyzujące wahadło śmierci, którego nie zatrzymała zastygła w przedśmiertnym impasie dłoń.
– Bożebożeboże… – zawodzili zainfekowani za moimi plecami.
Zanim wzięłam medalik, sięgnęłam po karabin.
Nie musiałam wyjmować lusterka, żeby przed wpakowaniem kulek w chore głowy, zobaczyć swoje własne odbicie. Spoglądało na mnie z każdej wykrzywionej, obłażącej muchami twarzy. Obojętnie, czy zdobiły ją kolczyki, długie włosy albo rzęsy. W każdej z nich nie było już człowieka. Umarli dawno temu. Teraz dopełniałam spartaczonego dzieła.
Potem wypełzłam na autostradę, niosąc Piotrusia na plecach i ściskając krzyżyk. Czułam serce tłukące się pod żebrami. Czyżby wybijało ostatni rytm?
Przed sobą miałam prostą drogę na zachód.
Krew, może już czarna, huczała mi w głowie.
Ale wiedziałam, że dotrę. Musiałam.
*
– Nie mogę uwierzyć… Że to dziecko ma gen odporności. To cud, ironia, że jej udało się donieść chłopca żywego.
– Bo cuda to takie sarkastyczne uwagi, w których jest tak wiele prawdy, że brakuje miejsca na wiarę – mruknął pod nosem, spoglądając na paznokcie. – Co jeszcze powiedzieli analitycy? To już pewne?
Kobieta skinęła głową. Widać było, że waha się, czy jeszcze coś powiedzieć. Cisza brzęczała w słońcu wpadającym przez zakurzone szyby z pancernego szkła.
Po chwili podjęła cichym głosem:
– Ta dziewczyna… Była zainfekowana od tygodnia. Wirus zajmuje mózg w co najwyżej dwa dni…
Rozmówca parsknął cichym śmiechem.
– Oni nie myślą. Chyba, że żądzę świeżego mięcha i krwi można zaliczyć do myślenia. To zgniłe ciała targające jeszcze bardziej zgniłe dusze.
Medyczka pokręciła głową.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co nią kierowało. Ale wiem, że nie była to żądza świeżego mięcha. Że kiedy ściskała ten krzyżyk, z którym ją znaleźliśmy, tam gdzieś tliła się jeszcze ludzka dusza.