Piotr Uroś żałował, że nie zdążył postawić stopy na Marsie. Był blisko, to prawda. Nieomal cmoknął rudą piękność w jej skaliste krągłości. To wszystko jednak tylko praca: przychodzi rozkaz zmiany kursu i nie ma przebacz, bo latasz frachtowcem, którego nie potrafisz pilotować. Zautomatyzowane systemy dużo lepiej wiedzą, gdzie powinieneś być.
W ten sposób przyszło mu podziwiać piękno zupełnie odmiennej barwy i natury. Miał szansę docenić je w fotelu orbitalnej windy, jednym z wielu. I chociaż miało wymiar zupełnie kosmiczny, potrafiło kłamać całkiem ludzko.
Poczuł to w momencie, gdy ułożenie rotacyjnej natury Enceladusa pozwoliło ujrzeć Saturna w pełnej, nieskażonej pośpiechem krasie. Widział na jego powierzchni wiry mieszające biel z pomarańczem. Cudowny, kremowy odcień. Obserwował jak kolory te stają się chłodniejsze, wraz ze wzrokiem opadającym ku biegunom. Tęcza pochłaniająca horyzont.
W obliczu tego wrażenia co najmniej niestosowne zdawało się, by orbitującym wokół satelitom również nadawać imiona tytanów. Sześćdziesięciu dwóch ich tańczyło, z czego tylko dziewięciu bezimiennych. Księżyce różnej natury i rozmiarów, zawsze jednak tylko pył przy potędze ojca.
– Za chwilę wejdziemy w strefę mgły. Proszę nie przejmować się zaciekami na szybach.
Siedzący w fotelu obok mężczyzna zapisał się w pamięci Piotra jako osobnik całkowicie przewidywalny, do czego wystarczyło samo powitanie w kabinie geo-orbitalnej. Na imię miał Charles i był człowiekiem jednolicie sztucznej prezencji: od uśmiechu, przez ukrywane botoksem zmarszczki, aż po skórzaną kurtkę i spojrzenie wiekowego biurokraty.
– Mgły? – zdziwił się Piotr.
– To uproszczenie. Chodzi o wodę wystrzeliwaną z kriowulkanów, chociaż przy tych temperaturach powinniśmy mówić raczej o lodowym proszku. Będzie nieco dzwonić o powłokę.
Za słowami przyszła rzeczywistość, objawiona drażniącym uszy dźwiękiem. Jakby ktoś sypał przez palce piasek, wprost na wieko szklanej trumny. Przez zasłonę lodu, w której znalazła się winda, blask Saturna i gwiazd spoglądających zza jego pleców zdawał się jeszcze silniejszy.
– Uroś, ty może jeszcze nie wiesz, ale tutaj giną ludzie.
Piotr obrócił się. Na twarzy Charlesa malowała się troska. Podkrążone oczy wyrażały zmartwienie bliskie ojcowskiemu, takie, jakim obdarzyć można jedynie dużo młodszą osobę. Zmarszczki nie kłamały.
– Rozumiesz, czuję się w obowiązku informować nowych. Wypadki, okaleczenia, samobójstwa.
Krótka chwila ciszy. Wymiana myśli bez jednego słowa. Wszystko zaplecione w spojrzenia.
– Samobójstwa?
– Widzisz, Enceladus to kawałek cholernie depresyjnego, lodowego gówna.
Windę zalała ciemność. Zjechali do tunelu wydrążonego w górnej warstwie księżyca. Tylko malejący nad ich głowami okrąg informował, że zostawiają za sobą gwiazdy.
Jedynym, o czym pomyślał w tej chwili Piotr, było to, że nie jest w stanie dostrzec oczu Charlesa. Że nie może upewnić się, czy nie wstąpił w nie strach. Że nie wie, czy sam powinien się bać.
Nawet kosmos nie próbował kłamać, że gdziekolwiek może być bezpiecznie.
***
Od pierwszego spojrzenia pokochał jej cudownie niebieskie oczy. Wcześniej miał wątpliwości. W trakcie trzydziestu lat swojego życia dał się zapamiętać nie tylko jako wyrodny syn, ale i nieodpowiedzialny mąż. Całe dnie spędzane na uczelni separowały go od najbliższych. Wymówki. Najpierw jako student, potem doktorant i dalej, schodami do profesury. Zawsze to samo, przepraszające spojrzenie. Następnego dnia powrót między bezpieczne mury uniwersytetu. Między probówki i szkiełka mikroskopów.
Dlatego kiedy patrzył teraz na małą, wiedział, że coś się zmienia. W kokonie jego myśli pękały ściany. Nie potrafił jeszcze powiedzieć, jak będzie to wyglądało. Znał wszystkie sposoby rozrodu ryb oraz cykle ich rozwoju. Niezależnie od natury zdobywania pokarmu, rozmiarów czy głębokości, na której żyły. Tutaj, same domysły. Lata podążania bocznym torem społeczeństwa sprawiły, że nie rozumiał najprostszych mechanizmów własnego gatunku.
Kiedy jednak spojrzała na niego, leżąc w ramionach matki, wiedział, że spróbuje ze wszystkich sił, by tego nie zepsuć. Uśmiechnął się, co od dawna przychodziło mu z trudem.
Agnieszka – tak brzmiało imię tej, która miała odmienić jego życie.
***
– Witamy na Enceladusie.
Ściany nie były tak szkliste, jak się spodziewał. Zamiast tego, połyskująca metalicznie siatka przykrywała błękitne rysy atakującego z zewnątrz lodu. Ten zdawał się delikatnie parować, a kłęby powstałego dymu osuwały się pionowo, do pracujących cicho wentylatorów. Eteryczne kurtyny.
Człowiek, który wyciągnął do niego dłoń, był prawie o głowę wyższy, a jego irlandzkie rysy współgrały ze stereotypem rudowłosego mieszkańca Wysp. Tylko oczy i przebłyskujące pasma siwizny nadawały mu tonu powagi.
Piotr odwzajemnił uścisk, uśmiechu nie potrafił. Było mu zimno nawet w kombinezonie, więc gdy wzrok wylądował na swetrze mężczyzny, dodatkowe nitki chłodu popłynęły wzdłuż kończyn.
– Gdzie reszta zespołu? – zapytał Irlandczyk, głosem suchym niczym jesienne liście. Piotra uderzyło podobieństwo w tym aspekcie, jakby patrzył na odbicie w lustrze. Wzrost, wiek, czarne włosy: różnice bez znaczenia, kiedy patrzy w ciebie pustynia.
– Dolecą za kilka dni, może tydzień. Dostałem dyrektywę w trakcie lotu na Marsa. Znaczy, byłem nieco bliżej.
– W takim wypadku nie ma sensu czekać. Będzie pan, sam jeden, pierwszym biologiem, który zanurzy się w wodach Enceladusa. Zostało jakieś pięć godzin, proszę za mną.
Ruszyli wąskim korytarzem, zwieńczonym okrągłą śluzą.
– Nazywam się Gregor Cormi – mówił, idąc szybkim, zrównanym z oddechem krokiem; kłębami pary ulatującej z ust. – Jestem, można powiedzieć, kierownikiem i fundatorem wyprawy. Charlesa już poznałeś. Opiekun techniczny od oleju i duszy.
– Nie w kaznodziejskiej manierze – dodał zza ich pleców Charles, gdy zatrzymali się przed śluzą. Gregor wstukał kod na sterczącym ze ściany panelu. Szczęknęły mechanizmy, poszły w ruch blokady. Uroś poczuł się w obowiązku zwrócić uprzejmość.
– Piotr…
– Nie ma potrzeby – przerwał mu natychmiast Gregor. – Proszę nie brać tego do siebie, ale wszystko już o panu wiemy. Za dużo w tym wszystkim ryzyka, by pozostawić rzecz przypadkowi.
Dopiero teraz skojarzył fakty. Cormi, podług internetowej prasy, plasował się na trzecim miejscu najbogatszych ludzi świata. Przodownik w dziedzinie namacalnej rozrywki, już od jakiegoś czasu wyraźnie separowanej względem gałęzi wirtualnej. Piotr wiedział, że stoi on za projektem, ale zdecydowanie nie spodziewał się go na miejscu: podobnych ludzi wyobrażał sobie jako siedzące za biurkiem, wszechmocne istoty, które jednym telefonem dokonują niemożliwego. Sweter. Nie zgadzał mu się sweter.
– Znaczy, zostałem wyselekcjonowany?
– Można tak powiedzieć. Musi pan zdawać sobie sprawę, jakie pieniądze stoją za tym przedsięwzięciem. Ktoś musiał, niewielu mogło, a tylko jeden chciał. A skoro to ja podjąłem ryzyko, oczekuję pełnych profitów, niezależnie od tego, co na temat życia pozaziemskiego krzyczeć będą małostkowi prowincjusze. Nie, profesorze. Macie swoją placówkę na Marsie. O tym, jak wyglądać będzie Enceladus, zadecyduję ja. – Przerwał wymownym spojrzeniem, któremu wtórowały kolejne stęknięcia mechanizmu. – Być może pozwolę na koegzystencję z centrum badawczym, ale żadnego pieprzonego rezerwatu tutaj nie będzie. Stąd, nie interesuje mnie, co profesor zawrze w raporcie dla Ziemi. Liczę wyłącznie na bieżące spostrzeżenia, bo papier chłonie każdą bzdurę.
– Życie pozaziemskie? – Było jedynymi dźwiękami, do których mógł w tej sytuacji zmusić usta.
Szczęki śluzy rozwarły się, a metaliczny moloch sapnął po raz ostatni, by chwilę potem ustąpić pod naporem dłoni Charlesa. Piotr poczuł, jak spod nóg ucieka mu zimne powietrze, dosłownie wessane do powstałej w korytarzu wyrwy, a twarz otulona zostaje przez pieszczotliwe gorąco. Wtedy też odebrało mu mowę.
Przez sam środek olbrzymiej, mogącej pomieścić kilka ciężarówek hali przebijała się szeroka na przynajmniej dwadzieścia pięć metrów tuba, stanowiąca swoisty pomost między podłogą a sufitem. Była szkliście przezroczysta, co pozwalało dostrzec nieustanny potok wody, sunącej z zawrotną prędkością w kierunku sprzecznym z założeniami grawitacji. Co jakiś czas w strudze przebłyskiwały co większe bryły lodu bądź smugi barwniejszych mieszanek płynnego metanu i amoniaku.
Tuż obok pionowej rzeki, wsparta o wbite w podłoże, grube na pięść kołki, leżała sferyczna struktura. Tak jak tuba, czy nawet winda orbitalna, wykonana z identycznego materiału, pozwalającego dostrzec wszelkie bebechy: mocno obudowane fotele, kilkanaście upchniętych na brzegu skrzyń obwiązanych grubymi, matowymi linami oraz liczne panele sterowania, wyzierające z prawie każdego łuku.
– Przedstawiam panu Nautilusa – powiedział Cormi, pierwszy raz mając w głosie coś więcej niż jesienne liście. Szumiała między nimi nuta dumy. – Nasza przepustka do cudów ukrytych pod lodem.
Piotr zupełnie nie zwrócił uwagi na dziesiątki ludzi pracujących wokół i plątaninę kabli otulających podłogę. Podszedł do tuby. Chciał przyjrzeć się z bliska jej ogromowi. Wodowzlot zaklęty w objęciach technologii.
Charles wymienił spojrzenia z Gregorem. Podszedł bliżej.
– To jedno z ujść wielkiego kriowulkanu, obejmującego południowy biegun Enceladusa. Jednocześnie źródło energii, a przede wszystkim ciepła dla całej placówki. Mimo że im bliżej trwałej skorupy księżyca, którą pokrywa lód, tym cieplej, wciąż nie są to temperatury przyjazne człowiekowi. Natomiast dzięki źródłu ciepła, ukrytemu gdzieś w sercu oceanu, wydobywająca się pod solidnym ciśnieniem woda zapewnia nie tylko duży moment obrotowy dla naszych generatorów, ale…
– …też dostarcza całkiem znośną różnicę temperatur – wciął się Piotr. – Co tam znaleźliście?
– O źródle wiedziano już dawno, zanim w ogóle możliwe było sięgnięcie dłonią dalej niż własny satelita. Astrologiczne czary mary. Spektrometry wykazały różnicę ciepła układającą się na kształt, jak sami ukuliśmy to stwierdzenie, Ręki Boga.
W tym momencie przerwał, uznając frazę za na tyle ważną, by dać jej wybrzmieć. Skorzystał z tej chwili, by stanąć tuż obok Piotra. Spojrzał w dół tuby.
– Ale poza tym, wciąż błądzimy w starych domysłach. Nie dotarliśmy do źródła, prawdopodobnie musimy zejść głębiej.
– Nie o to pytałem.
– Oczywiście. Ale każdy ma jakieś hobby, a ja nie przepuszczę szansy na dzielenie się swoim. Co znaleźliście na Marsie? Mikroby?
Piotr przemilczał. Wyczuł w ostatnim pytaniu nutę drwiny. Nie wiedział, czy to przez ton głosu, spojrzenie, może wymowny ruch dłoni. Uciekając wzrokiem natknął się na leżące w odosobnionym kącie, plastikowe torby o niepokojących kształtach.
Gregor odkaszlnął, ściągając na siebie uwagę.
– Proszę za mną, profesorze.
Podążyli do stanowiska składającego się z poustawianych w nieładzie stołów, na których leżała substancja przypominająca niestrawną papkę. Przez krótką chwilę Piotrowi zdawało się, że dostrzegł oko wypływające na powierzchnię.
– Co pan tutaj widzi?
– Organiczna breja, może kolonia jakiegoś grzyba. Wcale nie tak daleko od mikrobów.
Charles parsknął. Wokół zdążył zebrać się tłum, widocznie zaskoczony reakcją niepasującą do miejsca. Las ludzi, którzy od dawna nie słyszeli śmiechu.
– Mam nadzieję, że odpowiedź jest wynikiem braku wiary, nie ignorancji. To efekt naszego pierwszego połowu. To były ryby, profesorze.
Piotr zachłysnął się powietrzem. Musiał odkaszlnąć.
– Z jakiej… z jakiej głębokości je zebraliście?
– Około trzy tysiące metrów licząc od tej placówki – odpowiedział Charles.
– One… one wybuchały, prawda? Jak mogliście nie pomyśleć, że… macie… macie może pojemniki ciśnieniowe? – Nie potrafił zapanować nad głosem, co wyraźnie podobało się chichoczącemu Charlesowi.
W którego stronę wymownie spojrzał Gregor.
– No, hm. To da się załatwić. Tak. Oczywiście. Ale, że po co?
– Na takiej głębokości. Boże, naprawdę? Ryby? Ryby… na takiej głębokości… – Jego dłonie automatycznie powędrowały do brei, w której zaczął grzebać. Nikt nie oponował. – Niektóre posiadają woreczki z tłuszczem, bądź powietrzem pod dostatecznie silnym ciśnieniem, by przeciwdziałać naporowi wody. Wyciągnięte gwałtownie na powierzchnię, zwykle dużo wcześniej, będą oczywiście wybuchały… rozpychane przez tą właśnie różnicę ciśnień. Boże, to naprawdę…
Roześmiał się nerwowo, kiedy palce natrafiły na znajomy kształt. Czuł się, jakby właśnie wrócił na uczelnię.
– Profesorze – Gregor dotknął jego ramienia – proponowałbym przespać się dwie godziny.
– Nie ma mowy…
– Zapewniam, że będzie pan tego potrzebował. Za cztery godziny schodzimy pod wodę, a wtedy nie będzie pan w stanie zasnąć przez kilka dobrych dni.
Piotr czuł się przekonany kształtem przeskakującym między palcami. Spojrzeniem tych wszystkich oczu, które obserwowały go z rybiego cmentarzyska.
***
Mając dziewięć lat poprosiła, żeby przeczytał jej Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Musiała wypatrzeć ją na jednej z półek gabinetowej biblioteczki, a okładka, jak sam zresztą uważał, zdawała się atrakcyjna niezależnie od wieku. Piękny, rysowany ołówkiem szkic z trzynastego roku, pełen morskich stworów i tajemnicy zaklętej w dwóch ludzkich kształtach.
Każdego wieczoru, tuż przed snem, siadał przy jej łóżku z książką w dłoni. To był rytuał, zabawny akcent w codzienności, w której Ag pochłaniała książki szybciej, niż był w stanie za tym nadążyć. W dzisiejszej rutynie przebrzmiewała jednak zmiana. Gdy kończył wieczorne czytanie Nautilusa, nie zauważył promyka uśmiechu, jaki zawsze towarzyszył jej pod koniec każdego z rozdziałów.
– Hej, coś się stało? – zapytał, zanim sięgnął do lampki nocnej.
– No bo… ja w szkole dostałam najlepszą ocenę.
Roześmiał się.
– Wiem, z matematyki. To chyba nie powód, żeby się smucić?
– Ale patrzą na mnie teraz… tak dziwnie. Inne dzieci.
– Zazdroszczą. Już ci przecież mówiłem.
Zakopała się głębiej w pościeli. Jednym spojrzeniem sprawiła, że w jego głowie wezbrało postanowienie. Pogada z wychowawczynią, na pewno da się to jakoś naprawić, jeszcze zanim problem nabierze groźnych kształtów.
– Ale to nie o to chodzi – dodała, przytłumionym przez kołdrę głosem. – Nie rozumiem, czemu jest mi smutno. Dostałam przecież szóstkę.
Podrapał się po głowie. Uśmiechnął w zastanowieniu, a zaraz potem, jak tylko znalazł odpowiedź, jeszcze szerzej.
– To jest adhezja przykrych myśli.
– Hm?
– Adhezja to jest przyleganie. Coś do czegoś, powierzchnia do powierzchni. No i widzisz, przykre myśli lepią się bardzo mocno. Nieważne, jak wspaniałe jest jakieś wspomnienie, jeśli przyklei się do niego taki złośliwiec, to będzie jedynym, co zwraca uwagę. O, jak taka niechciana krostka – dokończył, muskając palcem czubek jej nosa.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Nie wiedział, czy to ze zdziwienia, niezrozumienia, może jakiejś zadumy. Nie potrzebował odpowiedzi, więc tylko uśmiechnął się raz jeszcze, po czym pocałował ją w czoło.
– Dobranoc – powiedział, wychodząc z pokoju. Nie zamykał drzwi. Wiedział, że tego nie lubiła.
***
– Płyniemy we czwórkę – poinformował Gregor w chwili, kiedy wkraczali na pokład Nautilusa. Piotr nie potrafił wyobrazić sobie bardziej trafnej, a jednocześnie równie odtwórczej nazwy dla podwodnego okrętu. Zwłaszcza, jeśli sferyczny kształt stwarzał tyle możliwości.
– Rosa Piano-Roskov, miło mi – powiedziała, podając Piotrowi dłoń. Nie był w stanie ukryć pewnego zakłopotania. Miała niezwykle zadbane dłonie, skórę, twarz, wszystko. I na tym właśnie tle malowały się tatuaże, płynące zza pleców pnącza, zaciskające się na szyi w szczelnym objęciu. Do tego pióro, prawdopodobnie gęsie, wetknięte między włosy, i notebook wiszący na kilku paskach przerzuconych przez ramię.
– Rosa to jest taki nasz nadworny skryba – powiedział Charles, pomagając Piotrowi zapiąć rzędy pasów bezpieczeństwa.
– Skryba? – Uśmiechnął się, wziąwszy całość za swojego rodzaju żart.
– Jak pan myśli, jakim typem człowieka jestem, profesorze? – zapytał nagle Gregor, opuszczając na swój fotel sztywną ramę. Dokładnie taką, jakie funkcjonowały w kolejkach górskich.
Piotr spoważniał.
– Myślę… myślę, że zrównoważonym.
– Zimnym, może nawet wyrachowanym, profesorze. Nie bójmy się odpowiednich określeń. Jestem człowiekiem, który nie opisze podobnej wyprawy w sposób, w jaki powinna zostać zapamiętana. U boku mi podobnych muszą podążać ludzie, którzy malują świat odpowiednimi barwami. Ja mam możliwości, ona wyobraźnię i słowa.
– Wielkie rzeczy muszą być pamiętane pięknymi frazami – dokończyła Rosa, ukłoniwszy się przy tym teatralnym dygiem.
– Pani Roskov, proszę zająć miejsce, za chwilę otworzy się przejście – poinformował Charles, wpatrzony w tarczę jednego z paneli. – Panu Piotrowi należy się natomiast wyjaśnienie, skąd cały pośpiech i brak kurtuazyjnego oczekiwania na resztę biologów. Widzi pan tubę przed nami? Jasne, że widzi. Otóż za dokładnie pięć minut – kontynuował, siadając już na własnym miejscu – strumień wody zostanie przerwany, na równie dokładny kwadrans, i to będzie nasza przepustka. Następna, według szacunków, dopiero za miesiąc. Chwilowo nie posiadamy bardziej bezpośredniego dostępu, inicjatywa jest jeszcze młoda, a ograniczeń technologicznych co niemiara.
Odchrząknął, poklepał gładką ścianę okrętu.
– Ale Nautilus nie jest jednym z nich.
– W jaki sposób wrócimy?
Rozbawiony Charles spojrzał w stronę rzednącego już strumienia.
– A jak pan myśli? Złapią nas w dużą siatkę. Przygotować tubę – powiedział już w stronę jednego z mikrofonów, wpiętych na sztywno do fotela.
– Blokada zluzowana – dobiegł ich trzask metalicznego głosu – luzowanie wsporników.
Woda zdawała się na ułamek sekundy zawisnąć w powietrzu, po czym, w nagłym zrywie logiki, odwróciła bieg.
– Jak długi jest tunel? – zapytał Piotr, do którego powoli docierało, co się za chwilę stanie.
Tuba otwierała się, zapraszając we własne objęcia. Teraz wyglądała na jeszcze większą, niż wcześniej – zdolną pomieścić nawet kilka Nautilusów.
– Proszę nie zawracać sobie głowy takimi szczegółami. I trzymać się. Bardzo, bardzo mocno.
Nikt nie zdążył powiedzieć więcej, bo trzask przetaczającego się do wlotu okrętu zagłuszył wszystko. A potem była już tylko prędkość.
Piotr pamiętał, że krzyczał. Głośno i chyba samotnie.
***
Drobny teleskop okazał się strzałem w dziesiątkę. Gdy tylko słońce znikało za horyzontem, a chmury robiły sobie przerwę, Ag nie odrywała wzroku od obiektywu.
Kiedy jednego z wielu ciepłych, letnich wieczorów, wyszedł przewietrzyć się na balkon, nie był zdziwiony, że ją tam zastał. Oparł się delikatnie o balustradę, również spoglądając na gwiazdy. Ona – przez teleskop. On – gołym okiem.
– Tylko żadnego palenia! – zaśmiała się. – W mieście i tak słabo widać.
– Gdzież bym śmiał przysłaniać ci niebo. Będę połykał dym, pasuje?
– Nie da się.
– A chcesz się założyć?
Tego dnia nie wyciągnął z paczki nawet jednego. Nie mógł, nie przy niej, bez pewności, że zwyciężyłby w zakładzie.
– Widzisz tam coś ciekawego?
– Ja o czym innym bym chciała. – Wreszcie odwróciła się, spojrzała na niego. Wielkie, błękitne oczy. Ocean wymalowany na dziecięcej twarzy. – Pani na lekcji powiedziała, że wszechświat umiera i nic nie da się z tym zrobić.
Niemalże zachłysnął się powietrzem.
– Boże mój drogi, przypomnij mi, do jakiej ty szkoły chodzisz? Nie, nie, żartuję, bez fochów proszę. Ja jej dam, tej twojej nauczycielce, umierający wszechświat. Już ja jej dam wykład o wymieraniu wrażliwości.
– Czyli to nieprawda?
– Boże mój, jakby ci to… Wiesz, co to jest entropia?
– Nie wiem.
Przysunął się bliżej, po czym, przy kaskadzie dziecięcego śmiechu, jednym ruchem dłoni potargał jej włosy.
– To jest miara nieuporządkowania materii, znaczy, bałaganu. Jak twoja teraz fryzura. I to właśnie nieuporządkowanie, według wszelkich zasad, musi rosnąć. Precyzując, nie może maleć. Tak jakby twoja fryzura mogła się już tylko coraz bardziej rozczapierzać, nigdy w drugą stronę.
– Ale gdyby tak grzebieniem…
– I my właśnie nie znamy jeszcze takiego grzebienia. Sam wszechświat dąży do momentu, w którym to rozczapierzenie osiągnie maksimum, a to nic dobrego. Nikt nie lubi takich włosów. – Odetchnął nieznacznie. Żałował, że nie odpalił wcześniej papierosa. Głupia duma. – Ale to wszystko są zasady. Czarne dziury znasz?
– Jasne, że tak! – odpowiedziała takim tonem, jakby obruszyła się, że mógłby w ogóle pomyśleć inaczej.
– No więc na ten przykład one wymagają już nieco innego podejścia. Nie można przyłożyć do nich szablonu, który działa wszędzie indziej. Jasne, że w końcu zmieścisz do okrągłego pudełka każdy kształt, o ile tylko przypiłujesz niektóre wymiary.
Poczuł, że w tym momencie zaczyna tracić jej uwagę, więc uśmiechnął się.
– Chodzi mi o to, że im bliżej czyjegoś serca się znajdujesz – dotknął jej klatki piersiowej dłonią, by poczuć bicie – tym bardziej zmieniają się reguły gry. I dotyczy to każdej skali.
I chociaż twarz opowiadała zupełnie inne emocje, to wewnątrz narosło w nim przerażenie. Wypełzło dokładnie w chwili, kiedy przeczesał włosy Ag; palcami natrafił na zgrubienie, którego być nie powinno.
***
Musieli go cucić od kilku dobrych godzin oraz, co poczuł na obolałych policzkach, przynajmniej kilku solidnych uderzeń. Na szczęście – kobiecych, jak skonstatował po pierwszym obliczu, które go przywitało. Nawet gęsie pióro zdawało się w tej sytuacji urocze.
– Obudził się – stwierdziła Rosa – i chyba kojarzy jeszcze fakty – dodała zanim zdążył przekląć, trafiony bólem głowy.
– Od początku mówiłem, żeby dać mu po mordzie. – Rozpoznał głos Charlesa. – Ale nie, wrażliwe serce artysty nie mogłoby znieść równie tragicznego widoku. Proszę się nie przejmować, niewiele pana ominęło. Górne warstwy są zdecydowanie nudniejsze.
– Co mam przez to rozumieć? – wyjąkał, prowadząc myśli pierwszym złapanym tropem. Rozejrzał się wokół. Chociaż wewnątrz Nautilusa tliło się światło, to poza jego granicami panowały zupełne ciemności. Gregor siedział w jednym z foteli, Charles stał przy głównym panelu, Rosa wróciła wzrokiem do swojego notebooka.
– Że im niżej, tym bogatsze życie.
– To nielogicz…
Przerwał w połowie myśli. Przez chwilę tylko dłonie opowiadały o ścieżkach jego myśli, ukrytych za nieruchomymi ustami. Natchniony wariat.
– Morski śnieg. Oczywiście. W warunkach ziemskiego oceanu, życie zaczyna się przy powierzchni, bo to światło daje początek stworzeniu. Resztki ze stołu wyższych warstw opadają niżej, niosąc pochodnię życia dalej, w odmęty, które nie mogą wyprodukować własnego pokarmu. Nie w dostatecznych ilościach. Tutaj. Tutaj jest inaczej. Rewers, całkowity rewers. Na przykrytą lodem powierzchnię nie pada żadne światło. Nie tam zapalona zostaje pochodnia. – Nawet nie zwrócił uwagi, że ściągnął na siebie wszystkie spojrzenia. Gestykulował tak, jakby wyjaśniał coś samemu sobie. Przetwarzał chaotyczne myśli w bardziej skondensowaną formę. – Życie przychodzi tutaj z dna: jego szczątki niesione są prądami kriowulkanów. To znaczy, że na dole jest coś…
– Co dało wszystkiemu początek. Serce Głębin – wtrącił Gregor, widocznie usatysfakcjonowany wywodem. Piotr przez chwilę poczuł się jak zwierzątko wyprowadzone na spacer, dla przyjemności właściciela. Nie znał nawet ceny, za jaką go kupiono.
– Ręka Boga – zaczęła mówić Rosa, jednocześnie unosząc wzrok znad notatek, w stronę przypominającego tornado wiru, pełnego organicznej masy. – Po nią płyniemy. Chcemy musnąć wzrokiem palce, które tworzą.
Piotr był zaskoczony, jak szybko przeskakiwała wzrokiem między kolejnymi punktami w przestrzeni. Każdy ciąg spojrzeń był jednak spięty klamrą notebooka, w którym lądowały litery.
– I modlić się, żeby nie niszczyły. Na jakiej głębokości jesteśmy? – zapytał Charlesa, wstając na nogi.
– Blisko cztery tysiące, licząc od stacji. Obstawiamy, że przy pięciu powinniśmy mieć już możliwość dojrzenia celu.
Świat wokół pulsował. Piotr wzrokiem pochłaniał nie setki, a tysiące drobnych światełek, to znikających, to pojawiających się w głębokiej czerni, która ich otaczała. Zaklął soczyście.
– To wszystko są ryby. – Wskazał ręką w odpowiedzi na pytające spojrzenia. – To… to niesamowite! Te wszystkie światełka, to są odblaski rybich oczu. To jest jedna z metod polowania. Drapieżniki, zwykle żabnicokształtne, wykorzystują ten efekt, żeby dostrzec ofiary w kompletnej ciemności. Drapież… zgaście światła!
– Co?
– Przecież mówię! Zgaście światła, to jest cholernie zły pomysł!
– Proszę się uspokoić, profesorze. – Gregor wstał z fotela. Piotra zaskoczyło, że w jego głosie odczytał smutną nutę, jakby gdzieś między szumem liści odgrywana była żałobna melodia. – Charles już zapewnił, że nic nam w Nautilusie nie grozi. Nawet największy dinozaur nie przełknąłby tak dużego kawałka blachy.
– Jakiego kawałka blachy, ech? – obruszył się Charles.
I tylko spojrzenie Rosy poinformowało Piotra, że nie jest w swoim strachu samotny.
– Puszczaliście tu wcześniej jakieś kamery? Musieliście, na pewno.
– Tak głęboko? Nie. Na trzech tysiącach gubią sygnał, coś siada na łączu. Mur dziwacznych częstotliwości.
– To jest najgorze…
Nagły wstrząs sprawił, że wszyscy poupadali na podłogę. Piotr chciał się mylić. Chciał się tak cholernie mylić. Krzyk Rosy odebrał mu tę myśl.
– Matko, Ros, czy ty możesz histeryzować o kilka tonów niżej, przecież…
Charles przerwał, zobaczywszy to, w co wpatrywali się wszyscy. Do jednego z boków Nautilusa przylegał kleisty kawałek mięsa przypominającego ośmioramienną, prawie przezroczystą galaretkę. We wnętrzu przelewały się dziesiątki drobnych kulek, dających światło dużo silniejsze, niż to pochodzące od Nautilusa. Bladoniebieskie latarnie fotoforów. Ocean w oceanie.
– Proszę bardzo, oto pański groźny drapieżnik, właśnie tuli się do naszego kadłuba. Jak pluszowy miś. A ty, jak jeszcze raz będziesz się tak drzeć, Ros, to przysięgam, wysadzę cię przy następnej możliwej okazji.
– Jakiś pomysł, co to może być, profesorze? – zapytał Gregor, zupełnie nie przejmując się kłótnią, która rozgorzała za ich plecami.
– Nie, pierwszy raz widzę coś… To nie jest autonomiczny organizm. Imituje przerośniętego buławika. Barwa światła i rozmiar sugerują coś niegroźnego. Łatwy łup.
Przyjrzał się uważniej centrum rozpłaszczonego bytu. Odruchowo dotknął w tym miejscu ściany. Nawet pojedyncza macka zdawała się być większa od jego ręki.
– Znaczy?
– Nie wiem. Chyba, że… Charles. Charles!
– Kolejny się drze! Czego?!
– Jak szybko możemy się stąd wynosić?
– Wynosić? Nieco wolniej niż przy swobodnym opadaniu. Nautilus czerpie moc z napierającego ciśnienia, więc nie ma mowy o dużych prędkościach. No dobra, ale po co?
Poczuł, że zalewa się potem, chociaż było stosunkowo chłodno. Przed oczami przeleciały mroczki, a dłonie zrobiły się mokre. Wraz z odpowiedzią przyszły dreszcze.
– To może być wabik. – Wskazał na fragment ciała, nitkę odstającą swobodnie od organizmu, jakby urwaną od czegoś większego. – Cholernie duży wabik, na coś cholernie dużego. Wynośmy się.
– Słyszałeś, głąbie? – zareagował natychmiastowo Gregor. – Cała do wyjścia, już.
Nim Charles zdążył doskoczyć do panelu, kolejny wstrząs rzucił nimi jak szmacianymi lalkami. Piotr widział, jak łamie sobie palce prawej dłoni, chociaż nie czuł bólu. Tylko delikatny trzask, który rozbrzmiał echem w całym ciele.
Obok leżała Rosa, z głowy której sączyła się strużka krwi. Podniósł się i pomógł jej wstać. Nie płakała. Chyba też nie zdawała sobie sprawy, że właśnie oberwała.
Wtedy poczuł, że chwieje się na nogach, a jedno z kolan jest luźniejsze niż powinno. Ból dotarł sekundy później, usłużnie informując, że najwyższa pora zemdleć.
***
Trzymał ją w ramionach, kiedy płakała. Nie zdążył jeszcze niczego powiedzieć, ale domyśliła się. Ag to sprytna dziewczyna. Nie mógł być bardziej dumny. I nieszczęśliwy.
Wystarczyła jedna wizyta u lekarza, żeby sytuacja okazała się najpoważniejszą z możliwych. Oczywiście, nie skończyło się na wizycie w jednej klinice. Takim faktom nie daje się wiary, a zaprzeczenie to znakomity mechanizm obronny.
Wiedział, że robi to w odruchu zupełnie samolubnym. Oszukiwanie rzeczywistości nie mogło pomóc – miało na celu wyłącznie powstrzymanie jego własnych łez.
***
– Nawet Ros nie zemdlała. Może trzeba by sprawdzić, które z nich ma większe jaja.
Powoli docierały do niego dźwięki z otoczenia. Spróbował otworzyć oczy, ale to, co zobaczył, natychmiast pociągnęło powieki w dół. Jak kurtynę, zza której nie chciał obserwować świata.
– Przysięgam, Charles. Albo zamkniesz mordę, albo wylatujesz z ekspedycji! To nie pomaga. Rozumiesz, stary capie?
– Jasne! Jak tylko wyciągniesz nasze dupy na powierzchnię, bardzo chętnie pakuję Nautilusa w walizkę i spadam z tego cmentarzyska! A na razie pozwól, że ulegnę groźbom tego skurwiela, który nas połknął.
– Chuja spakujesz.
Poczuł na ramieniu dotyk dłoni. Rosa leżała obok, w identycznej pozycji. Zupełnie jakby znaleźli się teraz na otwartej polanie, pod gołym niebem, gdzie zamiast gwiazd rozwieszono krwistoczerwone, rybie wnętrzności.
– Jeśli boli cię twarz, tym razem to Charles. Kłócą się tak od czterech godzin. Jesteś nawracającym tematem.
– Jest bardzo źle?
– Sam zobacz.
Spróbował jeszcze raz. Na powierzchni Nautilusa malowały się czerwone smugi, powoli ściekające po sferze. Farba chlapnięta na globus.
– Zobacz, jak krew powoli przejmuje wszystkie myśli. To jeden z tych razów, kiedy nie muszę malować słowami, bo te najprostsze, najbardziej bezpośrednie, wystarczają. Rzeczywistość wybrała najbardziej soczystą barwę z dostępnej mi palety. Jakie znaczenie będzie miał tutaj fałsz kilku słów? Na takim obrazie jedno maźnięcie farby nic nie zmieni. Tu należałoby przekłamać wszystko.
Co jakiś czas o kadłub obijały się co większe kawałki mięsa. Piotr zauważył, że odrywają się od ciała rozciągniętego wokół okrętu. To nie były szczątki innego pożywienia.
– Jedna kreska, jak jedno wspomnienie, potrafi przełamać każdy nastrój – powiedział, ciesząc się brzmieniem własnych słów. – Były dwa wstrząsy, prawda?
– Prawda. Drugi mocniejszy, trwał znacznie dłużej.
– Czyli bronił się.
Nie odpowiedziała. Chciał obrócić głowę, ale ból karku nie pozwolił. Zamiast tego, postarał się delikatnie przesunąć. Coś uwierało. Poczuł, że usztywnili mu nogę. Obmacał kolano. Odetchnął z ulgą, odnajdując wszystko na swoim miejscu.
Dostrzegł, że policzkiem Rosy płynie łza, powoli opadając na ściskające kark tatuaże. Pejzaż mienił się w kropli nowymi barwami.
– Coś się stało?
– Nie. To nic…– przerwała. – Widzisz, kiedy postawiłam stopę na Enceladusie po raz pierwszy, czułam, że takiego płótna nie miał pod palcami jeszcze nikt. Tato zawsze powtarzał, żeby malować własną pamięć nie okiem, a myślami, bo nad tymi mamy kontrolę. Bo te zawsze mogą być piękne. A teraz, sam widzisz. Płótno ożyło i już nie chce słuchać mojej dłoni.
Tym razem nie wiedział, co odpowiedzieć. Uznał, że nie powinien. Że niektórym słowom należy dać oddech, pozwolić rozpłynąć się wokół własnych wspomnień.
Zajęło mu chwilę, nim dał radę się podnieść. Do kolana, w tylnym zgięciu, przywiązali mu metalowy pręt. Przypomniał sobie o prawej dłoni. Dwa palce były równie martwe, co powlekająca Nautilusa ryba.
– Patrz, jaki teraz żwawy. Leżeć, kaleko, bo kolano będzie palić jak w rosyjskim piecu. Dobrze mówię, pani Roskov?
– Zamknij się, Charles. Profesorze, wszystko w porządku?
Nie odpowiedział od razu. Przyglądał się tańcowi rozkładu odprawianemu nad nimi. Coraz więcej kleistej, przezroczystej mazi zamiast krwistych bebechów.
– Zaraz zobaczymy, jak wygląda nasz prawdziwy oprawca.
– Bełkocze.
– Powiedziałem coś! Co ma pan na myśli? – Gregor stanął tuż obok.
– Miałem rację, co do wabika. Zadziałał diablo skutecznie, ale to zapewne przypadek. Znaczy to, co teraz widzimy, to jest ryba, która złapała haczyk. Zdradziła swoją pozycję, a wtedy dopadło ją coś jeszcze większego. Właściciel ośmioramiennego ciała, od którego wszystko się zaczęło.
Stali więc, obserwując w milczeniu. Rosa usiadła w kącie, pod składowiskiem nietkniętych skrzyń. Liny trzymały znakomicie. Charles udawał, że gapi się w panel, jednak ciągłych zerknięć nie potrafiłby wytłumaczyć żaden, nawet najbardziej nerwowy tik.
Zza mazi poczęła wyłaniać się odrobinę podobna jej, chociaż znacznie bardziej skondensowana galareta. Była wszędzie, otaczała pokład równie szczelnie, co wcześniejsze mięso. Piotr był zachwycony. Miał wokół siebie największe stworzenie, jakie przyszło mu oglądać na własne oczy. Galareta to napinała, to rozluźniała się, nitkami niewidzialnych włókien, które musiały być rozpięte wzdłuż ciała jak rybacka sieć.
– Tak też można. Normalnie coś tak dużego nie miałoby prawa istnieć na podobnej głębokości. Ile to już?
– Sześć tysięcy. Prawie dno.
– Tak. Ciśnienie zmiażdżyłoby każdy obiekt podobnych rozmiarów. Nie pomogłyby żadne powietrzne woreczki, zmiany metabolizmu, czy nawet mocno spłaszczony kształt. To ostatnie musi być wsparte konsystencją. Ciałem, które zachowa się jak gąbka, złudnie uginając się pod napierającym ciężarem. Nasz przyjaciel – rozpostarł dłonie, tak jakby chciał pokazać: to wszystko wokół – byłby na powierzchni kilkukrotnie większy.
Galareta coraz bardziej przypominała lepki miód, tylko siłą otaczającego świata ściśnięty do jednolitego kształtu. Zdawał się być przezroczysty, choć zdecydowanie mniej niż kadłub Nautilusa. Bijąca zza stworzenia ciemność nie zezwalała na porównania.
– Albo… albo rozpłynąłby się. Jak olej rozlany po tafli wody.
Wtedy Rosa coś powiedziała. Piotr nie wiedział, co konkretnie, nie usłyszał wyraźnie, ale instynkty poprowadziły wzrok do punktu wskazanego przez jej palec. Sam też coś wyszeptał. Obawiał się, że nie była to wiązanka pięknych słów.
Z drugiej strony kadłuba, przez rzednące szczątki ich współlokatora, przebijało się światło. Wyraźne. Nie oślepiające. Przyjemne w spojrzeniu. Przez linię pulsujących promieni przepływały różne kształty. Teatr cieni odgrywany na powierzchni Nautilusa opowiadał historię setek lat ewolucji. Każdy z jej etapów zdawał się ujęty w innej formie, nowym ruchu, odmiennej barwie.
Potężne ławice świetlikowatych, tysiące ryb podążających jednym śladem. Galaretowate olbrzymy, zdolne połknąć piłkarski stadion oraz ich mniejsi kuzyni w bardziej mięsistych wymiarach. Żabnicokształtne, prowadzone własnym światłem. Węgorzowate, ciągnące się długimi na dziesiątki metrów ogonami. Ślepia i łuski, i organiczne lampiony, wszystko bijące blaskiem to odbitym, to stworzonym.
Wielka wędrówka. Jak zauważył Piotr – po okręgu. Otaczały coś. Otaczały źródło, opływały je nieskończonym potokiem życia.
– Serce głębin – usłyszał jak przez mgłę.
Olbrzymia, pionowa kolumna tętniącego światła, niczym pompująca krew arteria, wiła się między dnem a skalną półką rozciągniętą prawie kilometr wyżej. Tak jak wcześniej Saturn, tak teraz ona pochłaniała spojrzenie i myśli Piotra. Enceladus urodził własne, piękne dziecko.
Które sięgało dalej, wyżłobionymi w mulistym dnie kanionami, zalewając je płynnym światłem. Nie mniej jasnym. Nie mniej uwodzicielskim. Korzenie Serca. Palce Dłoni Boga.
Wokół której, w potężnym wirze, ryby zataczały kręgi. Wszystko to jak w transie, w promieniu wielu setek metrów od głównej osi. Coś innego zaniepokoiło Piotra. W pięknie tego tańca dostrzegł granicę. Wiele ryb przesuwało się coraz bliżej i bliżej, po to tylko, by w pewnym momencie, zawsze tym samym punkcie, opadać na dno. Zderzały się ze sobą, rozbijały o skalne ściany i kolce. Wychodziły im na spotkanie z własnej woli.
Jakby popełniały samobójstwo.
Nikt nie odważył się odezwać. Piotr zauważył, że Rosa rozpłakała się, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej przysiadła: pod skrzyniami. Ciszę przerywał jej miarowy szloch.
Pozostali patrzyli. Sam też obserwował, robił w pamięci notatki, jak za starych, dobrych czasów. Zamykał konkretne uwagi w pudełkach zakotwiczonych na jakimś skojarzeniu. Słowa klucze – obroty, wir. Szybko przyszła konkluzja, że sami również płyną w stronę granicy, po łuku znacznie ostrzejszym niż pozostałe ryby.
Nie chciał dzielić się tą wieścią. Widmo śmierci nie pomogłoby nikomu. Sam gryzł się z zupełnie innymi myślami. Zamieszkała w nich Ag. Nie miał serca jej wypraszać, nawet jeśli łzy uciekały już policzkami.
Zamiast tego podszedł do Rosy. Zapytał tak, jakby mówił do córki.
– Hej, co się stało? Piękne widoki mamy za oknem.
Podniosła głowę. Rozmazany tusz zlał się z tatuażami, nadał im dodatkowej głębi.
– Masz kogoś bliskiego, na Ziemi? – wydukała spomiędzy łez.
Nie musiał długo się zastanawiać.
– Miałem. Córeczkę.
– Mówiłem, że bełkocze – wtrącił się Charles.
– Czego ty znowu chcesz?
Sam był zaskoczony tonem, jakim to powiedział. Jakby coś bardzo złego szarpnęło za struny głosowe.
– Nie, on ma tym razem rację, profesorze. Znamy pańską przeszłość. Rosa zapytała, bo nie czyta tych raportów. Mawia, że nie tak poznaje się ludzi. – Podszedł dwa kroki bliżej, w stronę ściany skierowanej na Serce Głębin. – Ale fakty nie kłamią. Pana najbliższą rodzinę stanowią rodzice.
– Brednie! Agnieszka jest bardziej prawdziwa niż wszystko to, co się tutaj dzieje. – Czuł, jak tafle jego oczu powoli zamieniają się w jeziora. – Trzymałem ją w ramionach, kiedy… kiedy…
– Oczywiście. Jestem pewien, że byłbyś w stanie ją nawet całkiem nieźle opisać – zadrwił Charles. – To może tak. Jak wyglądała jej matka, ech? Gdzie ją poznałeś?
– Ona była… ona…
Opadł na jeden z foteli. Dziury, które odnalazł we własnej pamięci, pociągnęły go w dół świadomości. Płakał tak, jak płakała Rosa.
Siedział przy szpitalnym łóżku trzymając jej dłoń, kruchą bardziej niż kiedykolwiek. Szukał oceanu w oczach, tego samego, który dawniej wyciągnął go z przepastnych murów uczelni. Który przywrócił go społeczeństwu.
Ale nie widział nic więcej, jak puste spojrzenie. Jakby cała głębia wyparowała. Suche dno odbijało blask jego własnych oczu: krzyk leczonych alkoholem smutków.
Nie mógł patrzeć na własną córkę. Nie potrafił. Wyciągnął z plecaka jeszcze jedną butelkę.
Czas płynął inaczej. Zmieniał rzeczywistość, dzielił na kadry. Pierwsza scena – patrzą na Piotra w zakłopotaniu. Rozumieją, że puściła jakaś kurtyna, jedna z tych, które opadają z łoskotem. Nie wiedzą, co robić, więc milczą. Druga scena – kłócą się, tuż nad płaczącą Rose. Pięści młócą powietrze, ale żadna nie ląduje na twarzy. Nie słyszał, co mówią, chociaż na ich karkach wykwitły żyły. Zdzierali gardła w pieśni, której nie potrafił usłyszeć.
Trzeciej sceny nie zobaczył, bo zamknął oczy. Chciał zrobić tak, jak mówił ojciec Rosy: malować wspomnienia własnymi myślami. Wtedy do niego dotarło.
– Ros – powiedział, z początku jak w delirium, niedosłyszalnie nawet we własnym świecie.
– Ros – powtórzył. Tym razem się odwrócili. Nie wiedział, co robili przed chwilą, nie miało to znaczenia. – Podajcie mi jej notebooka. Proszę.
W pierwszym odruchu wymienili kilka uwag. Widział to po ich twarzach, po ruchach ust i wzruszeniach ramion.
Poczuł w dłoni chłód ekranu. Gregor stał nad nim. Czekał. Piotr wyprostował się pod tym spojrzeniem, przyspieszył niezdarne ruchy. Nie było hasła, żadnych zabezpieczeń. Przywitał go przypominający edytor pulpit, z kilkoma ikonami upchniętymi w rogach i jedną, dużą sentencją w centrum: bo pięknych rzeczy nie należy chować.
Katalog zatytułowany pierwsze tango kusił obietnicą przeszłości, która wciąż mogła być prawdziwa. Plik woda na ścianach moich myśli zaczynał się cyfrą. Jedynką, dla zachowania pozorów spójności w chaosie pozostałych tytułów.
Zaczął czytać na głos. Miał nadzieję, że wyraźnie.
– Mieliśmy oczy pełne zachwytu, kiedy wnętrze Enceladusa przywitało nas bogactwem, jakiego można doszukać się tylko w czyjejś duszy. Księżyc okazał się być odbiciem tego, co przynieśliśmy ze sobą. Chłodni na zewnątrz, przykryci skorupą własnych przekonań, spod której nie wyzierał człowiek.
Piotr zerknął, najpierw w stronę Gregora, potem Rosy. Dwa różne światy. Emocje tak skrajne, jak to tylko możliwe. Kontynuował.
– Otwieraliśmy się na siebie bardzo powoli. Pojedynczymi odwiertami, prześwitami, które obiecały coś więcej niż tylko suche relacje. Podobni maszynom łupiącym skórę Enceladusa, potrzebowaliśmy czasu. Czasu, w którym Cormi wyrastał na ojca, którego nigdy nie miałam.
Przerwał, trafiony piorunem własnych skojarzeń. W jednej chwili zrozumiał, czemu płakała. Malować wspomnienia nie okiem, a myślami – miał powiedzieć jej ojciec. Taki, którym wyrachowany Irlandczyk z pewnością być nie mógł.
Zauważył, że Gregor już nad nim nie stoi. Siedział obok, w jednym z wielu pustych foteli. We własnych oczach dojrzeli podobne ścieżki: rozwiązywali identyczną zagadkę. Cormi wiedział, co Piotr chciałby teraz usłyszeć.
– Profesorze, to nie tak, że w moim przypadku dedukcja będzie trudna – powiedział ciężkim głosem, spod którego nie szumiały już liście. – Proszę wyobrazić sobie las wspomnień. Smukłych i tak wysokich, że nie dostrzega pan koron. Wyłapanie spomiędzy nich jednego, cieszącego oko dębu nie stanowi żadnego problemu. Ja już wiem. Pozwolę sobie zatrzymać to drzewo dla siebie.
Wtedy obaj spojrzeli w stronę Charlesa, który do tej pory stał nieruchomo, pierwszy raz w życiu nie wiedząc, co powiedzieć. Pod tym naporem spiął się, jego ruchy stały się nerwowe, a usta drżały.
– Wiem, czego chcecie. Nie ma, kurwa, mowy! – zaczął, przyspieszając z każdym następnym słowem. – Nie pozwalam, kurwa, nie ma mowy!
Cofał się, przepełniony strachem przed czymś, co ulotne. W jednej chwili obrócił się. Uderzył pięścią w ścianę Nautilusa. Raz. Drugi. Trzeci.
– Nie pozwalam! Nie pozwalam! Nie pozwalam! – krzyczał.
– Nie pozwalam – opadał w tonie, jakby przegrywając własną batalię.
Nie przerywali mu. Toczył walkę, którą każdy z nich pragnął odbyć. Byli na to zbyt chłodni, tłamszeni logiką własnych skojarzeń. Ludzie, którzy nie potrafią przekłamać faktów. Nie chcą wypełnić dziur we własnej pamięci, godząc się na cierpienie.
Piotr rozumiał, że Ros już przegrała swoją walkę, w momencie, gdy za pierwszą łzą popłynęły kolejne. Nie mógł na to patrzeć, dokładnie tak, jak we wspomnieniach o Agnieszce. Być może to fałsz obrastał prawdę, nie odwrotnie.
Ból wykręcił jego spojrzenie ku sufitowi. Miał nadzieję, że to palce dały o sobie znać. Bał się, tak jak za każdym razem, kiedy nie widział cudzych oczu. Coś się zmieniało. Tylko Ros wciąż płakała.
– Nie pozwalam. – Słyszał mantrę kaznodziei od oleju i duszy.
– Na Ziemi przegrałem z wirtualną rzeczywistością. – Kolejny głos, dziwnie obcy. Gregor mówiący w pustą przestrzeń, jak przy spowiedzi. – Wszystkim tym, co oferowała, a czego sam nie potrafiłem w żaden sposób zastąpić. Materia nie miała szans w tym starciu. A teraz… teraz przegrywam z czymś, czego nawet nie rozumiem.
Pierwszy raz w trakcie całej podróży Piotr był pewien, że na policzkach Cormiego mógłby dostrzec prawdziwe łzy. Nie ślady po nich, ślady przeszłości. Najprawdziwsze, przykre manifestacje teraźniejszości.
Ból ustępował. Wyzwolony spod tego jarzma umysł pozwolił zrozumieć to, co oczy dostrzegły wcześniej. Zmianę. Coś w otaczającej ich galarecie zaczynało pękać. Powoli, metodycznie, nitka po nitce. Cały organizm rozpływał się w wodzie.
Piotr obserwował. I słuchał.
– Nie pozwalam – powtarzał Charles.
– Nie pozwalam – dołączył się Piotr, samym tylko szeptem.
Coś przeskoczyło. Zapadki mechanizmu, które blokowały konkretne skojarzenia. Myśli stawały się klarowniejsze.
– Rosiczka – zaczął mówić. – To największa rosiczka, jaką mogła wyprodukować rzeczywistość. Przynajmniej taką mam nadzieję.
– Co ma pan na myśli, profesorze?
– Rosiczki wabią swoje ofiary słodkim zapachem. Obietnicą pokarmu. Serce Głębin wabi podobnie, ale obiecuje znacznie więcej. Obiecuje szczęście. Daje wspomnienia, których nie domyka, i nawet kiedy te zaczynają gnić, musisz podążać za tym głosem. Inaczej zgnijesz razem z nimi. Widzi pan, panie Cormi, ryby wbrew obiegowej opinii nie mają słabej pamięci. To są nawet cztery miesiące składowanych wspomnień, znacznie więcej niż u niejednego ćpuna. Mit o trzech sekundach złotej rybki upada bardzo łatwo. Niestety, po cichu.
Oczy nie kłamały. Stworzenie, które ich połknęło, rzeczywiście się rozpadało. Coraz więcej było jasnych, nieprzyciemnionych żadnym filtrem prześwitów. Tak jak powstawały w nim wyrwy, tak nowe myśli mnożyły się wśród tych o Agnieszce.
– Niesamowite, że działa tak sprawnie na ludzi. To znaczy, że nie buduje nowych wspomnień. Odnajduje pragnienia, które wyciąga na powierzchnię. A później pozwala im obrastać, jak w metodzie Czochralskiego. Tutaj ziarnko obrasta fałszem, zebranym ze wspomnień, których już nie pamiętamy. Serce Głębin zapewne nie ma pojęcia, jakie cuda stworzyliśmy we własnych głowach.
– Znajomość mechanizmu wcale nie pozwala wydostać się spomiędzy jego trybów. Niepotrzebny wywód.
– Przeciwnie! – zaśmiał się Piotr, co zabrzmiało przerażająco. Krzyk wariata pośrodku szlochu konających. – Umie pan sterować Nautilusem?
– Nie ma potrzeby – wtrącił się Charles. Miał zakrwawione pięści i opuchniętą ze zmęczenia twarz. Zdawał się jeszcze starszym, niż z początku ocenił to Piotr. – Ale co z rybą?
– Proszę spojrzeć. Jaką rybą?
Cormi i Charles rozejrzeli się, wzrokiem pełnym niedowierzania. Po morskiej bestii pozostały tylko fragmenty galarety ociekającej z kadłuba Nautilusa. Niesieni byli wcześniejszą trajektorią tylko ze względu na dziesiątki innych, opływających okręt ryb. Niektóre specjalnie zderzały się z nimi – jak ćmy o żarówkę. Wciąż delikatnie opadali w kierunku palców Dłoni Boga.
Znaleźli się na granicy.
– Tylko że nie będziemy uciekać.
– Co proszę? – Charles zdziwił się ponownie, jednocześnie doskakując do panelu sterowania.
– Cała naprzód, w stronę tego cholerstwa. Nieważne, jak gorąco by nie było.
– Ale po co…
– Chodzi o to, że im bliżej czyjegoś serca, tym bardziej zmieniają się reguły gry. – Uśmiech na twarzy Piotra zdawał się Cormiemu co najmniej nieprzystający. – I dotyczy to każdej skali.
Ruszyli nagłym zrywem silników. Irlandczyk nie był w nastroju do oponowania. Jego twarz zdradzała oznaki skrajnego zmęczenia.
Przekraczali granicę.
Nie było go przy niej, kiedy umierała. Chciał zaczerpnąć oddechu, który utopił w tanim winie. Ostatnie chwile spędziła z pielęgniarkami. Ostatnie spojrzenie, ostatnie słowa. Nie było go przy niej.
Nie kontrolował łez. Pozwolił im płynąć. Co jakiś czas zerkał w stronę Rosy, która teraz już tylko ciężko oddychała. Nie miała siły na więcej. Wycieńczenie odebrało mięśniom wszelką wolę. Charles trwał na stanowisku, a Gregor z dziwną obsesją spoglądał w stronę Ręki Boga. Wszystkim drżały dłonie.
Nie było go przy niej.
I wtedy coś pękło. Znajdowali się ledwo kilkadziesiąt metrów bliżej Serca Głębin, a jednak poczuli, że jakiś ciężar opuścił ich serca. Domknięte wspomnienia zazębiły się, pokryły solidną naroślą, której już nic nie mogło przebić. Zdawały się trwalsze niż kiedykolwiek i nawet świadomość fałszu w tym nie przeszkadzała.
– To tyle? – zapytał Cormi.
Piotr westchnął.
– Tak, chyba tak. Myślę, że możemy wracać – mówił idąc w kierunku Rosy. Usiadł obok. Pozwolił jej opaść na swoje ramię, pogładził włosy. Gęsie piórko łaskotało skórę. – Myślę, że to nie jest najlepsze miejsce na park rozrywki. Mam nadzieję, że masz tego świadomość.
– Ja, nie… jeszcze nie wiem, co o tym myśleć, profesorze.
Charles zdawał się bardziej wisieć na panelu, niż sterować Nautilusem.
– Ależ doskonale wiesz – wtrącił. – Co się właściwie stało?
– Jeśli miałbym zgadywać, to zmniejszyła się adhezja przykrych myśli.
– A jeśli to ja miałbym zgadywać – powiedział Gregor, nieco pochmurnie – to Charles miał rację.
– Hm?
– Bełkocze pan, profesorze.
Zanieśli się od śmiechu, jakby ciesząc, że mogą sobie wreszcie pozwolić. Oddech Rosy przyjemnie gładził kark Piotra. Pojedyncze muśnięcia ułożyły się w słowa. Pięknych rzeczy nie należy chować – powiedziała. Wiedział już, co myśli o fałszywych wspomnieniach.
– Całkiem możliwe, że to nie ma sensu – mówił, spoglądając na oddalające się Serce Głębin. – Ale myślę, że miałem najwspanialszą córkę, jaką tylko mógłbym sobie wyobrazić.