- Opowiadanie: pedzel44 - Granica

Granica

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Granica

Padał deszcz. Wracałem z pracy do domu. Zaczynało się ściemniać. Dlaczego nie wierzę meteorologom i nie wziąłem dziś parasola? Miałem wrażenie, że prędzej czy później po prostu tego pożałuję. Doszedłem do przejścia. Odkaszlnąłem kilka razy.

Palę. Wiem, że to szkodliwy nałóg, ale odpręża. W szczególności w taką gównianą pogodę jak ta dzisiaj.

Sięgnąłem do kieszeni po paczkę Marlboro. Trochę czasu zajęło mi znalezienie zapalniczki. Światło na przejściu wciąż było czerwone. Gdzieś w oddali usłyszałem grzmot pioruna. Nie cierpię takiej parszywej pogody.

No co do cholery jest z tymi światłami?! Wyrzuciłem peta do śmietnika. Nie lubię śmiecić. To co zobaczyłem w tej chwili przeraziło mnie.

Po środku ulicy stała mała dziewczynka w czerwonej sukni. Co jest do cholery z tymi ludźmi? Czego jej nie pomogą? Wybiegłem na ulicę. Ujrzałem teraz jej twarz dokładniej. Miała duże czarne oczy i włosy w tym samym kolorze.

Zniknęła. Poczułem ból. Straszliwy, przeszywający na wskroś. Czułem, że tracę przytomność i upadam na zimny, mokry asfalt. Powoli traciłem przytomność, z każdą chwilą moja świadomość się zatracała. Przestałem czuć cokolwiek.

***

 

Ból minął. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie leżę już na ziemi. Było mi ciepło. Pewnie jestem w szpitalu. Mam nadzieję, że tej dziewczynce nic się nie stało. Leżałem dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami. Zmysły powoli wracały i zdałem sobie sprawę, że czuję zapach drzew, może trawy. Nie wiedziałem dokładnie czego. Jednak z całą pewnością nie był to szpital.

Ogarnęło mną lekkie przerażenie. Bałem się otworzyć oczy, ale w końcu się odważyłem. Ukazało mi się błękitno-niebieskie niebo nie skalane żadną, choćby najmniejszą chmurką. Leżałem na wznak. Poruszyłem głową starając się rozejrzeć po okolicy. Byłem na skraju jakiegoś lasu.

Wstałem na nogi z lekkim ociąganiem. Wyprostowałem się i wygiąłem kręgosłup ostro do tyłu. Obejrzałem swoje ciało dokładnie. Nie było żadnych ran, niczego, a więc skąd ten wcześniejszy ból? Nie tylko to mnie zdziwiło. Zniknęła blizna na moim lewym nadgarstku. Pamiątka.

Wracałem wtedy z jakiejś imprezy do domu. Była noc. Napadł mnie jakiś sukinsyn. Na szczęście uczęszczałem kiedyś na karate.

Na twarzy miałem lekki zarost. Zupełnie jakby minęło kilka dni od tego zdarzenia na przejściu. Co się potem stało? Pamiętałem tylko dziewczynkę i samochód, który mnie potrącił. Biała skoda.

Chciałem odejść jak najdalej od lasu. Budził we mnie jakiś dziwny strach. Po kilku minutach wędrówki zdałem sobie sprawę, że powoli wchodzę na jakiś pagórek. To dobrze. Z jakiegokolwiek wyższego punktu mogłem lepiej poznać teren. Jakim cholernym cudem się tutaj znalazłem?

Po wejściu na szczyt obejrzałem się do tyłu, aby sprawdzić skąd dokładnie przyszedłem. Daleko na horyzoncie był las, którego końca nie mogłem dostrzec. Odwróciłem się w swoją lewą stronę. Oślepiło mnie słońce, tak silne, że nie mogłem nic zobaczyć. Mrużąc oczy odwróciłem się w przeciwną stronę. To samo. Po kilkunastu minutach wzrok przyzwyczaił się do światła. Co tu się dzieje?

Po przeciwnej stronie od lasu ujrzałem niewielkie miasto, albo raczej osadę z górująca nad nią wieżą kościoła. Stwierdziłem, że nie mam innego wyjścia jak tylko udać się tam i znaleźć jakąś żywą duszę.

 

***

 

Miasto wyglądało na opustoszałe, ale zadbane, jakby zostało porzucone niedawno. Naprawdę całkiem niedawno. Nagle na końcu pustej uliczki zobaczyłem znajomą dziewczynkę. Dziewczynkę w czerwonej sukience. Spojrzała na mnie i uciekła. Pobiegłem za nią. Widziałem jej dłoń znikającą za bramą kościoła i stało się. Pociemniało mi w oczach i padłem na żużel, zupełnie jak trup.

– Ty idioto! – obudził mnie damski głos.

– Słucham?

– Coś ty sobie myślał chcąc wchodzić do tego przeklętego kościoła?! Powinieneś mi być wdzięczny, uratowałam ci życie!

Otworzyłem oczy. Byłem w pokoju urządzonym w bardzo typowym stylu. Sofa. Telewizor, kilka regałów z książkami, dywan. Zdałem sobie sprawę, że jestem związany. Nie widziałem twarzy kobiety, która do mnie mówiła. Stała odwrócona plecami i wyglądała z niepokojem przez okno. Nie wierzę, że mogłem o tym myśleć w tej chwili, ale miała bardzo ładne kształty. Przykuły moją uwagę jej długie, brązowe i lśniące włosy. Odwróciła się. Twarz również miała piękną. Była młoda. Tym co przykuło moją uwagę były oczy. Zupełnie jak u mojego kota Niksa.

– Co się gapisz? – wycedziła dziewczyna, jednak dosyć miłym tonem głosu.

– Dlaczego jestem związany?

– Skąd niby mam wiedzieć, że nie jesteś od nich? – nic już nie rozumiałem. Po prostu przymknąłem oczy i czekałem co ona zrobi. Było mi już wszystko, ale to wszystko obojętne.

Czułem na sobie jej spojrzenie. Badała mnie. W powietrzu poczułem mieszaninę strachu i podniecenia, adrenaliny. Otworzyłem oczy.

– Kim niby oni są? – zdecydowałem się przerwać milczenie.

– Jesteś tutaj i nie masz pojęcia? – była szczerze zdumiona. Podeszła do mnie. Wyjęła skądś stary scyzoryk i jednym ruchem rozcięła sznury krępujące całe moje ciało. Poczułem ulgę.

Miałem ochotę wstać. Rozprostować kości, jednak pomyślałem, że wypadałoby dalej siedzieć na sofie.

Po minucie wskazała mi gestem okno. Zrozumiałem, że chce mi coś pokazać. Wstałem z lekkim wahaniem. Wyjrzałem na zewnątrz i ujrzałem ulicę, na którą niedawno wszedłem. Na wprost okna widać było kościół. Było ciemno, a ulicą zmierzał tłum. Byli jacyś dziwni. Szli równo. Krok za krokiem. Z jednakowym tępym spojrzeniem. Zupełnie jak zombie z kiepskich filmów grozy. Nie to przyprawiło mnie o paniczny strach. Poczułem na sobie nieprzychylne spojrzenie. Jakby ktoś wiedział, że tutaj jestem. Jakbym był kimś niepożądanym. Zarazą. Odszukałem tego, który spoglądał na mnie. Był to ksiądz stojący u bramy. Czekał na swoich wiernych. Nie zwracał na nich uwagi. Nasze spojrzenia spotkały się. Jego wzrok był zimny i zły. Poczułem wewnątrz ogromny niepokój.

Okno było takie zimne. Moja twarz stykała się z szybą. Chciałem poczuć ciepło. Miałem wrażenie, że znajdę je na zewnątrz. Natomiast w moim wnętrzu odezwał się cichy głosik, który chciał, żebym wyskoczył przez to okno, do tego błogiego ciepła. Byleby tylko uciec od przenikającego kości chłodu. Nagle ktoś szarpnął mnie ostro do tyłu.

Mróz odszedł. Znowu byłem w tym samym pokoju, a nade mną pochylała się ta dziewczyna.

– Kolejny raz ratuję ci życie kretynie. – powiedziała to spokojnym głosem.

– Nic nie mówiłaś o jakimś piekielnym klesze. – uśmiechnęła się. Nie wiedziałem co miała na myśli, jednak zdałem sobie sprawę, że w jakiś sposób mnie polubiła. Podała mi kubek gorącej herbaty. Wypiłem ją i zasnąłem.

 

***

 

Zbudziłem się. Wszystko mnie bolało, moje ciało było posiniaczone. W ustach czułem smak krwi. Czaszka pękała mi na dwoje, pozostanie guz. Gdzie ja znowu jestem? Ktoś wbiegł do pokoju i właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że leżę na podłodze w kałuży własnej krwi.

– To wszystko kurwa przez ciebie! – mężczyzna celował do mnie z pistoletu. Nie zdołałem wykrztusić żadnego słowa. Już naciskał spust, mój wzrok zamarł, stał się pusty. Całe życie minęło mi przed oczami i…

 

***

 

Ktoś zaczął mną potrząsać. Tym razem na pewno się obudziłem. Znów byłem w tym samym pomieszczeniu co wczoraj. Nastał ranek.

– Wybacz, ale mamrotałeś coś przez sen. – ziewnęła. Starałem sobie przypomnieć jakieś szczegóły z tego snu. Mimo że był taki realny, nie pamiętałem praktycznie nic. – Chodź coś zjeść. – odezwała się po raz kolejny.

Poszedłem za nią do kuchni. Na talerzu leżała parująca jeszcze jajecznica na boczku. Usiadłem nieśmiało przy stole i zacząłem jeść. Mimo że byłem piekielnie głodny, nie chciałem wyjść na niewychowanego chama. Skończyłem i przetarłem usta serwetką.

– W dalszym ciągu nie wiem jak masz na imię.

– I ja również, znaczy, nie wiem jak ty masz na imię, swoje znam. – uśmiechnęła się nieśmiało i wróciła do czytania książki z białą okładką. Nastała dłuższa chwila ciszy. Postanowiłem ją przerwać.

– Jestem Gabriel.

– Zabawne imię. – wyszczerzyła do mnie zęby. – Ja jestem Tina.

Dalej już nie rozmawialiśmy ze sobą. Skończyłem jeść, wtedy też zaproponowała mi, żebyśmy wyszli na zewnątrz.

– To bezpieczne?

– Rankiem tak. Tylko pamiętaj żeby nie zbliżać się do kościoła. Pod żadnym pozorem.

– Tak właściwie, to po co chcesz tam iść? – nie odpowiedziała od razu. Spuściła głowę trochę niżej.

– Wyjaśnię ci po drodze. – odwróciła się do mnie plecami i wyszła z mieszkania na klatkę schodową.

Znalazłem się na ulicy. Znów było pusto, znowu wydawało mi się, że nikt tu nie mieszka, że wszystko jest opuszczone, ale po tym co widziałem wczoraj nie wiedziałem już co sądzić. Tina ponaglała mnie, żebym szedł szybciej. Wychodziliśmy z miasta, a gdy znaleźliśmy się na tym samym pagórku, co ja wczoraj, stanęła i odwróciła się do mnie.

– Przyszedłeś z tego lasu, tak?

– Tak, ale co to ma do rzeczy?

– Wiele! Utknęłam tutaj zupełnie jak ty. – kocie oczy zrobiły się szkliste, zebrało się jej na płacz. – Wiem, że jest stąd jakieś wyjście. Szukam go. Już od pięciu lat. Mogę robić to tylko rankiem, po zachodzie słońca on i tak mnie znajdzie. Już raz prawie mu się udało. – domyśliłem się, że chodzi o tego samego mężczyznę, księdza, którego już widziałem.

– Myślisz, że tam skąd przyszedłem jest wyjście? Ostatnie co pamiętam to biała skoda, która mnie potrąciła, a potem obudziłem się tutaj. – nic nie odpowiedziała.

Zaczęliśmy przedzierać się przez las. Szliśmy cały czas prosto przed siebie, jednak końca puszczy nie było widać. Wręcz przeciwnie, zagłębiliśmy się już stanowczo za daleko, za daleko by wrócić na czas do bezpiecznego schronienia. Zwróciłem jej na to uwagę. Nic nie odrzekła, miała jedynie obłęd w oczach. Nie mogłem jej zostawić, słońce zaczęło już zachodzić. Wydawało mi się, że już jej to nie obchodziło. W sumie, nie dziwiłem się jej. Tyle lat w osamotnieniu i strachu. Może liczyła na to, że wiem jak się stąd wydostać i po prostu w tej chwili straciła nadzieję. Bałem się, ale stwierdziłem, że co ma być to będzie.

Nagle ujrzeliśmy drzewa kończące las. Czyżby to już koniec? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że znów znaleźliśmy się w tym piekielnym miasteczku. Byłem pewien, że cały czas kierowaliśmy się w przeciwną stronę. Tina krzyknęła coś niezrozumiale i w szaleńczym obłędzie pobiegła do lasu. Odwróciłem się, chciałem ją gonić, lecz nagle poczułem ucisk na swoim ramieniu i znów to samo zimno, które ogarnęło mną ubiegłego wieczoru. Ksiądz patrzył na mnie swoim przerażającym spojrzeniem. Spojrzeniem, które chciało się za wszelką cenę odrzucić, uciec od niego. Próbowałem się wyszarpnąć. Bez skutku. Powoli osuwałem się na ziemię. Zemdlałem.

 

***

 

– Wstawaj i biegnij do cholery! – ktoś krzyczał. Po prostu się posłuchałem i z towarzyszącym temu bólem wstałem na równe nogi, i zrobiłem to co mi polecono, po prostu biegłem. Nic nie widziałem. Byłem jak ślepiec bez swojego psa przewodnika, bez białej laski ostrzegającej go o przeszkodach. Nie wiedziałem co się dzieje. Nie miałem żadnej opaski na oczach. To sprawka tego księdza? Co się stało z Tiną? W mojej głowie aż zaroiło się od pytań.

Ktoś kazał mi się zatrzymać i czekać. W oddali słyszałem mrożące krew w żyłach krzyki. Ktoś cierpiał, ktoś umierał w niewyobrażalnych mękach. Mogłem polegać tylko na słuchu, bo nos zatkałem dłonią od odurzającego zapachu siarki.

– Ślepcze! – ktoś mówił zapewne do mnie. Jego głos był szorstki i brutalny. – Tyś przywołał tego pierdolonego demona, teraz weź się go pozbądź!

– Dlaczego nic nie widzę? Jeszcze niedawno… gdzie jest ten ksiądz?

– Coś ty kurwa bredzisz?! Widziano ciebie, jak na cmentarzu za miastem odprawiasz jakieś rytuały, a potem to gówno się pojawiło! Pozbądź się tego, albo pożałujesz. – poczułem, że przystawił mi lufę pistoletu do głowy. Cóż. Nie pierwszy raz, z tym wyjątkiem, że wtedy to był sen i mogłem wszystko widzieć. Teraz nawet nie wiedziałem jak niby ten, demon, ma wyglądać.

– Nie wiem o czym mówisz! – szczęk odbezpieczanej broni. Zapach siarki stał się mocniejszy. Adrenalina we mnie buzowała.

 

***

 

Poczułem, że leżę w miękkim łóżku. Już nie obchodziło mnie to, gdzie się znajduję. Ktoś ocierał mi spocone czoło ręcznikiem. Powoli otworzyłem oczy. Nade mną pochylała się piękna Japonka. Uśmiechnęła się i tylko przystawiła palec do ust na znak milczenia. Zrozumiałem, lecz dalej nie wiedziałem co tutaj robię.

 

***

 

Ktoś uderzył mnie prosto w splot słoneczny. Zacząłem kaszleć i poczułem znajomy zapach siarki. Znów straciłem wzrok. Co do jasnej cholery się tutaj dzieje?!

– Słuchaj! Pozbądź się tego kurewstwa! – znów ten sam głos.

– Nie mam pojęcia jak to zrobić.

– Dobrze wiesz jak! Już od kilku godzin ten demon wciąż kieruje się w twoją stronę. Jest na twoje usługi. Każ mu przestać, to może wtedy potraktujemy cię łagodniej, niż zamierzaliśmy! – zapach siarki stał się nie do wytrzymania, miałem ochotę zwymiotować.

 

***

 

Znów byłem w tym samym pokoju co poprzednio. Nie ruszałem się i tylko obserwowałem Japonkę, która była czymś zajęta i najprawdopodobniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że mój wzrok spoczywa właśnie na niej. Myliłem się.

– Śpij. Zamknij oczy. – mówiła w swoim ojczystym języku, ale ją zrozumiałem, bez żadnego problemu.

– Boję się zasnąć.

– Gdybym tylko mogła zrozumieć co do mnie mówisz nieznajomy. – usta wykrzywiła w lekkim uśmiechu, a ja już nie starałem się zrozumieć jak to wszystko się dzieje.

– Mam na imię Gabriel. – jej zdziwienie na twarzy tylko potwierdziło, że dalej nie jest w stanie mnie zrozumieć. Wskazałem rękami na siebie i powiedziałem jeszcze raz swoje imię.

– Gabriel. – powtórzyła. – Dziwne imię. Nie będę ci przeszkadzać Gabriel-san.

 

***

 

Bałem się otworzyć oczu. Bałem się, że znowu znajdę się w kompletnie innym miejscu, jednak zmusił mnie do tego słodki zapach wiśni. W dalszym ciągu byłem w tym samym miejscu co niedawno. Wstałem i wyszedłem na niski taras.

Była piękna pogoda. Słońce lekko oślepiało, jednak było przyjemne i nienatarczywe. Było bardzo ciepło, lecz wiał lekki odświeżający wiaterek. Poczułem się jak w niebie, a było tutaj tak idealnie, że miałem poczucie niepewności, że ten spokój zostanie zaraz zakłócony.

Ujrzałem tę samą Japonkę. Siedziała na ogrodowej ławce tuż pod pięknym drzewem porośniętym wspaniałymi różowymi kwiatami. Poszedłem w jej kierunku. Usiadłem na ławce i cicho westchnąłem. Popatrzyła się na mnie niepewnie, jakby nie wiedziała, czy chcę być sam, czy też potrzebuję towarzystwa. Po chwili jednak zdecydowała się wstać. Przytrzymałem ją za rękaw jej kimona. Uśmiechnęła się niewinnie i usiadła lekko spuściwszy wzrok na swoje stopy.

– Jak to jest, że ja doskonale ciebie rozumiem, a ty mnie nie? – zapytałem, choć nie oczekiwałem odpowiedzi… nie myliłem się. Patrzyła na mnie lekko przerażona. Po kolejnej dłuższej chwili ciszy wstała i chwyciła mnie za rękę.

– Chodź. Napijesz się herbaty. – mówiła do mnie, choć wiem, że miała pewność, że kompletnie nic nie rozumiem. Jak bardzo się myliła.

Wróciliśmy do mieszkania. Usiadłem na podłodze przy malutkim stoliku. Siedziała już tam, jak mi się wydawało, jej rodzina. Sędziwy mężczyzna o roześmianej twarzy, kobieta o surowym spojrzeniu, lecz o pięknych ustach i mały chłopczyk, który patrzył na mnie z otwartą szeroko buzią.

Dostałem parującą jeszcze herbatę, jednak już gotową do wypicia. Pokłoniłem się lekko. Wiedziałem, że tak mają w zwyczaju i upiłem łyk. Gorący płyn wypełnił mój przełyk. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i to co ujrzałem wstrząsnęło mną. Widziałem mojego przyjaciela, Natana. Z ust ciekła mu krew, a między żebrami tkwił wbity nóż. Widziałem, że coś mamrotał, coś szeptał, jednak nie byłem w stanie usłyszeć co. Zamarłem i w jednej chwili padłem w konwulsyjnych drgawkach.

 

***

 

Z nocy tego samego jeszcze dnia nie pamiętałem wiele. Jedynie pojedyncze obrazy. Trawiła mnie gorączka. Widok konającego przyjaciela wstrząsnął mną. Przyjaciela? Już sam nie wiedziałem jak mogę go nazwać. Byliśmy sobie bliscy, jednak to on, jakby to powiedzieli w filmach, „ukradł moją kobietę". Od tamtego czasu nie rozmawialiśmy ze sobą, jednak pomiędzy nami dalej była jakaś więź. Moja ukochana. Moja Cassie. Dlaczego mnie zostawiła? Była piękniejsza nawet od mojej tutejszej japońskiej opiekunki. Ba! Była nawet bardziej opiekuńcza i troskliwa. Przeżyłem tę stratę. Zawsze na myśl o niej pojawiały się szczątki łez w moich oczach. Mówię szczątki, gdyż nigdy nie chciały wypłynąć… nigdy.

 

***

 

Następne dni wcale nie były dla mnie najlepsze. Czułem, że jestem chory, jednak nie była to choroba cielesna. Bardziej o podłożu umysłowym. Rak, który zaatakował moją duszę, mój umysł. Opiekowano się mną tutaj bardzo dobrze. Po miesiącu nawet nauczyłem się kilku słów w języku japońskim. Jednak niepokojące sny nawiedzały mnie cały czas. Czasami przenosiłem się znowu do tego miejsca cuchnącego siarką. Czasami znajdowałem się wysoko w chmurach spoglądając na ludzi w dole.

Właśnie zbliżało się kolejne popołudnie, kolejnego dnia. Odpoczywałem. Czekałem aż wyzdrowieję. Wszystko to było bardzo nużące, ta cała… „choroba"… męczyła mnie. Jednak ten ogród, te drzewa wiśniowe. Ten piękny staw z pływającymi w nim karpiami, był… uspokajający. Koił mój ból. Wiedziałem, że mógłbym tu spędzić resztę swojego życia, jednak nie chciałem. Pragnąłem wrócić do domu. Do tej mojej szarej rzeczywistości. Już nawet nie starałem się zrozumieć co się dzieje. Jak się znalazłem w tych wszystkich dziwnych miejscach. Już nie wiedziałem co było prawdą, a co fikcją. Rak pożerał moją duszę.

 

***

 

Minęło pół roku. Już potrafiłem dogadać się z moim… nowymi przyjaciółmi. Przynajmniej na bardzo podstawowym stopniu. Dowiedziałem się, że po prostu znaleźli mnie leżącego w ich ogrodzie. Mówili, że postanowili się mną zaopiekować. Nie chcieli mi zdradzić swoich imion. Może się bali? Cóż, nie miałem im tego za złe. Pozwolili mi jednak zostać tak długo, jak będę uważał to za słuszne. Pod jednym warunkiem. Nie mogłem opuszczać domu. Wyjść poza ogród. Przystałem na to. Niezbyt mnie teraz cokolwiek interesowało.

Od trzech miesięcy moje sny, wizje, nie powracały. Czułem, że zdrowieję. Z dnia na dzień byłem coraz bardziej gotowy, by opuścić ten raj. To moje idealne miejsce, które zrobiło dla mnie tyle dobrego. Tych kochanych ludzi. Wynagrodzę im to.

 

***

 

Stałem na skraju wieżowca. Spojrzałem w dół. Już naprawdę wszystko było mi obojętne. Mogłem skoczyć, a równie dobrze mogłem tam tak stać cały dzień.

– Nie rób tego. – usłyszałem cichy dziewczęcy głosik. Obróciłem się ostrożnie, dalej stojąc na krawędzi.

Była tam. Ta sama mała dziewczyna w czerwonej sukience o czarnych włosach i oczach, którą starałem się uratować. Była tu. Nie wiedziałem co powiedzieć. Patrzyłem na nią z otwartymi lekko ustami. Skąd się tu wzięła?

– Nie rób tego. – powtórzyła.

– Już sam nie wiem co mam robić. – odpowiedziałem jej, chociaż nie liczyłem na to, że zrozumie.

– Wiem, że czasami bywa ciężko, ale to nie jest rozwiązanie. – zauważyłem, że jej głosik był smutny, a zarazem ton z jakim mówiła wskazywałby na duże doświadczenie życiowe. – Nie poddawaj się. Chodź.

Posłuchałem jej. Chwyciłem delikatnie jej dłoń i dałem się jej prowadzić. Poszliśmy do windy, po drodze nie minęliśmy nikogo. Żadnej żywej istoty. Gdy wyszliśmy z budynku zaprowadziła mnie na plac zabaw. Usiadła na huśtawce i poprosiła, żebym ją pohuśtał. Przystałem na to.

– Dziękuję ci. – powiedziała.

– Dziękujesz? Za co?

– Za pomoc.

– Masz na myśli ten samochód?

– Nie.

– To co? – nie odpowiedziała na moje pytanie. Patrzyła jedynie smutnymi oczami na szare niebo. Zdałem sobie sprawę, że ta cała sceneria jest dziwna, ponura i obca.

– Prosiłam, żebyś tego nie robił. – powiedziała niespodziewanie. Popatrzyłem na nią zdumiony, a potem zdałem sobie sprawę, że znów jestem na szczycie wieżowca. Znów na krawędzi życia i śmierci.

– Teraz już nie ma odwrotu. – ledwo dosłyszałem co powiedziała. Szeptała. Pchnęła mnie lekko swoją małą rączką. Spadałem. Nie czułem strachu. Po prostu dziwnego rodzaju ukojenie. Inne niż to, które dawał mi ten japoński ogród.

 

***

 

Sen. Przerażający. Byłem cały zlany potem. Nade mną pojawiła się znów ta piękna młoda Japonka o nieznanym mi imieniu. Powiedziała mi, że gorączkowałem tej nocy. Zdjąłem zimny okład z czoła. Nic nie odpowiedziałem i wyszedłem na zewnątrz. Było tutaj tak cudownie. Ten wspaniały zapach. Orzeźwiające powietrze. Gdyby tylko nie te sny, to mógłbym nazwać to miejsce moim niebem. Wziąłem głęboki oddech. Rozejrzałem się. Moją uwagę przykuło coś co nie pasowało tutaj kompletnie.

Pod wiśnią stał mężczyzna odziany w czarny płaszcz. Patrzył na mnie spod swojego kaptura. Nikt z nas nie poruszył się choćby nawet o milimetr. Staliśmy. Przełamałem ciszę jako pierwszy i nieznacznie się do niego zbliżyłem. Odwrócił się i szybkim krokiem skierował się do bramki ogrodu. Zniknął. Może to jeszcze wpływ gorączki? Jakieś widziadło. Wróciłem do domu. Położyłem się spać.

Kiedy zjadłem śniadanie wyszedłem na taras. Cały niepokój i zmartwienia z wczorajszej nocy odeszły. Siedziałem patrząc tępo w przestrzeń. Starałem się o niczym nie myśleć. Starałem się odprężyć. I w tym momencie znów ujrzałem tego tajemniczego nieznajomego, chociaż teraz, nie wydawał się już taki nieznajomy. Był to ten sam ksiądz, którego spotkałem w miasteczku razem z Tiną. Tym razem spojrzenie jego zimnych przekrwionych oczu nie zadziałało na mnie. Ukłonił lekko głowę w geście przywitania i wskazał ręką na kartkę leżącą na trawniku tuż pod moimi nogami. Chwyciłem ją. Otworzyłem. Było na niej jedynie napisane kilka słów: „Nie możesz tu dłużej zostać."

 

***

 

Od momentu dostania wiadomości od księdza minął prawie miesiąc. Od tamtej pory widywałem go codziennie czekającego w bramie. Zdawało się, że oprócz mnie inni domownicy go nie widzą. Wszystko to sprawiało, że czułem się jakoś wyalienowany. Widziałem coś czego nie dostrzegali inni. Pytali mnie dlaczego tak patrzę na bramę. Pytali, czy przypadkiem nie chcę ich opuścić. Prosili, żebym został. Nic im nie odpowiadałem. Cały ten miesiąc przemilczałem.

Dziś postanowiłem posiedzieć w domu. Przyglądałem się figurkom różnych bożków stojących na półce. Zamknąłem oczy. Nawiedziły mnie kolejne wizje.

 

***

 

Pierwsza z nich. Stałem po środku ulicy. Ludzie przede mną uciekali. Porzucali nawet samochody i w szalenie szybkim tempie starali się znaleźć jak najdalej ode mnie. Musiałem w jakich sposób doprowadzić ich do panicznego strachu. Po chwili zjawili się antyterroryści z naładowanymi karabinami wycelowanymi we mnie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że wokół klatki piersiowej byłem obłożony materiałami wybuchowymi.

Zmiana wizji. Znów. Jak w jednym z moich poprzednich snów. Leciałem wysoko nad ziemią.

Następna. Wracałem do domu. W drzwiach przywitała mnie jedyna kobieta jaką kiedykolwiek kochałem. Cassie. Podbiegł do nas mały chłopczyk. Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy dziecka, jednak byłem pewien, że był moim synem. Chciałem zatrzymać ten obraz. Zostać z nim dłużej. Odszedł.

Kolejne wizje były mało znaczące. Wspomnienia z mojego życia i inne obrazy, których nie znałem. Kolejny sprawił, że ogarnął mną silny strach. Strach jakiego do tej pory nie odczułem.

 

***

 

Stałem po środku tego samego pokoju. Znów w tym japońskim domu. Trzymałem w ręku miecz. Katanę. Wokół mnie zebrali się wszyscy inni domownicy. Patrzyłem na nich z obłędem w oczach. Wiedziałem, że są moimi przyjaciółmi, że mi pomogli. Jednak w jakiś sposób mój mózg reagował inaczej. Brał ich za wrogów. Starali się mnie powstrzymać. Wiedzieli co zamierzam zrobić. Wiedzieli, że chcę ich zabić. Nie dałem im szansy nawet na powiedzenie choćby jednego słowa. Jako pierwszy zginął starzec. Przeciąłem jego tętnicę. Jego krew trysnęła na moje ubranie. Na białe kimono, które miałem na sobie. Następna była matka dziewczyny, która już składała usta do krzyku. Nie zdążyła. Kolejna ofiara. Moja kochana opiekunka. Ta, która zajmowała się mną, kiedy chorowałem. Wbiłem ostrze delikatnie w jej serce. Złożyłem pocałunek na jej policzku. Mały chłopak, brat dziewczyny wybiegł w strachu na zewnątrz. Dogoniłem go. Upadł na ziemię. Zaczął się czołgać. Uciekał ode mnie. Uniosłem miecz wysoko…

 

***

 

Otworzyłem oczy i zwymiotowałem. Zakrztusiłem się śliną. Poczułem dziwny zapach. Lekko słodki. Zwierzęcy. Krew. Cała moja wizja spełniła się. Dookoła było mnóstwo krwi. Sam siedziałem na ziemi. Miecz gdzieś zniknął. Łzy napłynęły mi do oczu. Jak to mogło się stać? Co ja zrobiłem? Wybiegłem w strachu do ogrodu. Chciałem się stąd wynieść jak najszybciej. Po drodze minąłem trupa dziewczyny. Jej usta były wykrzywione w lekkim uśmiechu. Była niezwykle spokojna. Znalazłem się w tym samym miejscu gdzie zabiłem chłopca. Jego głowa leżała po środku trawnika. Reszty ciała nie było.

W bramie znów stał ksiądz. Już zrozumiałem o co chodziło. To on zmusił mnie do tego. To on wprowadził mnie w taki, a nie inny stan. Chciałem zemsty. Chciałem zabić go własnymi rękami. Pobiegłem w jego kierunku. Odszedł szybkim krokiem. Wybiegłem przez bramę. Ksiądz był już na drugim końcu ulicy. Udałem się za nim jak najszybciej mogłem. Szedłem prosto w kierunku jasnego światła. Światła, które coraz bardziej mnie oślepiało.

 

***

 

Stałem po środku szpitalnej sali. Już nie nosiłem kimona. Tylko swoje ubranie. Spojrzałem na jedyne zajęte tutaj łóżko. Łóżko, na którym leżałem ja sam. Obejrzałem siebie dokładnie. Moja prawa ręka i noga były zmiażdżone. Żuchwa złamana i posiniaczona. Liczne krwiaki i zadrapania. EKG pokazywało cienką linię.

– Umarłeś jakieś piętnaście minut temu. – usłyszałem jakiś mocny basowy głos. Odwróciłem się. W drzwiach stał ksiądz.

– Ty! – rzuciłem się na niego. Odszedł w bok. Złapał mnie za rękę i wykręcił ją do tyłu. Upadłem na ziemię. Trzymał mnie w dalszym ciągu. Nie pozwolił mi wstać. – Ty ich zabiłeś!

– Uspokój się! Nikt nikogo nie zabił. Oni nie istnieli!

– Co tu się kurwa dzieje?! – byłem już na skraju szaleństwa.

– Jeżeli będziesz spokojny wszystko ci wytłumaczę. Teraz cię puszczę. Powoli wstaniesz, usiądziesz na krześle i wysłuchasz co mam do powiedzenia. – nie miałem innego wyboru. Zrobiłem jak mi kazał. Już wszystko było mi obojętne. Nie wiedziałem, czy chcę wiedzieć cokolwiek. Starałem się nie spoglądać na siebie samego leżącego na łóżku.

Ksiądz patrzył na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. Ja sam jednak nie widziałem w tym wszystkim nic interesującego. Widziałem jedynie śmierć, strach, niepewność i zagubienie.

– Wiem, że to wszystko może wydawać ci się bardzo dziwne. Sam przez to kiedyś przechodziłem. – ksiądz przerwał milczenie. – Jak już wspomniałem, umarłeś jakieś piętnaście, a tak po prawdzie to już, dwadzieścia siedem minut temu. Przywieziono cię tutaj w ciężkim stanie. Ocaliłeś życie pewnej małej dziewczynki. Niestety kosztem własnego. – patrzyłem na niego z rosnącym zaciekawieniem. Mówił to wszystko tak logicznie i sensownie.

– Gdzie ja byłem? To miasteczko? Ty w nim byłeś. Była w nim ta dziewczynka. Tina. Potem…

– Może będzie ci to ciężko zrozumieć, jednak przyjmiesz to do wiadomości. Prędzej czy później. Po śmierci każdy z nas doświadcza pewnych zadziwiających przeżyć. Czegoś zupełnie oderwanego od rzeczywistości. Dziwię się, że wyobrażasz sobie mnie jako księdza. – uśmiechnął się. – W każdym bądź razie. Przeżyłem to samo. Przyjęcie tego wszystkiego do wiadomości zajęło mi całe trzy lata.

– Przeszedłeś przez to samo? – zapytałem z ironią.

– Tak i nie. Każdy przeżywa coś indywidualnego dla siebie. Każdy ma Przewodnika w tych swoich pośmiertnych doznaniach. Każdy prędzej czy później dociera do miejsca, w którym widzi, że umarł. Potem rozmawia ze swoim Przewodnikiem. To właśnie przydarzyło mi się dziesięć lat temu. Praktycznie to cztery lata temu. Sześć lat trwały mojej doznania, chociaż to był ułamek sekundy, a już trzy faktyczne lata zajęło mi zrozumienie tego wszystkiego, a po roku natknąłem się na ciebie. Postanowiłem ci pomóc w twojej wędrówce.

– A więc to co mi się przydarzyło. Trwało zaledwie ułamek sekundy? – spytałem z niedowierzaniem.

– Jeżeli chodzi o ścisłość to pięć godzin.

Opuściłem głowę. Nie warto było marnować na niego sił. Wariat. Po prostu wariat.

– Nie liczę na to, że tak szybko wszystko zrozumiesz. – odrzekł ksiądz. – Jednak. Chciałbym ci podziękować. Dzięki tobie mogę ruszyć w dalszą wędrówkę. Teraz ty musisz poprowadzić kogoś przez ten sam etap. – wstał i skierował swoje kroki w kierunku drzwi. Nie ruszyłem się z miejsca. Patrzyłem tępym wzrokiem w ziemię.

– Gabrielu? – postanowiłem jednak na niego spojrzeć. – Pamiętaj, że śmierć to dopiero początek nowej przygody, zawsze znajdzie się granica, którą możemy przekroczyć. – uśmiechnął się i zniknął za drzwiami.

Wstałem. Na równe nogi. Chodziłem po sali. Po jakiejś godzinie weszli do niej mężczyźni, którzy zabrali mnie leżącego na łóżku. Z ich identyfikatorów wywnioskowałem, że pracowali w kostnicy. Nie zauważyli mnie.

Podszedłem do umywalki z lustrem. Przemyłem twarz wodą. Nie rozumiałem już nic. Niby, że to co mówił ten ksiądz było w jakimś stopniu sensowne, to jednak dalej nie potrafiłem tego pojąć. Podniosłem głowę i spojrzałem na lustro. Nie ujrzałem w nim swojego odbicia. Zamiast tego ujrzałem w nim twoje.

Koniec

Komentarze

Przez te krótkie, urywane zdania spasowałem po drugich gwiazdkach. Strasznie męczące, nieintuicyjne, w dodatku fabuła nie zapowiadała się zbyt ciekawie. 

Fabuła rzeczywiście nie zachwyca. Niezręcznie przeprowadzona narracja. Podam przykład:
"Zniknęła blizna na moim lewym nadgarstku. Pamiątka.
Wracałem wtedy z jakiejś imprezy do domu. Była noc. Napadł mnie jakiś sukinsyn. Na szczęście uczęszczałem kiedyś na karate.
Na twarzy miałem lekki zarost
"
Nie lepiej: Zniknęła blizna na moim lewym nadgarstku, będąca pomiątką po...
Jak facet wraca z imprezy wiadomo, że jest noc, nie musisz tego podkreślać. Opisz tę chwilę, jaka była noc - chłodna, ciepła, wietrzna, wspomnij coś o ulicznych latarniach. Wzmianka o napadzie jest tak krótka, że pozbawiona znaczenia.

Nie podoba mi się ten styl. Miałem wrażenie, jakbym czytał telegram...

Nowa Fantastyka