- Opowiadanie: joler0 - Halban

Halban

Opowieść o Halbanie, wajdelocie, próbującym uporać się z demonem, nawiedzającym jedną z wsi. Sława słynnego pogromcy plugastwa dociera zawsze tam, gdzie jest potrzebny. Nie odmawia pomocy, ale nic za darmo.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Halban

Halban

 

Bajarz urwał w pół słowa. Spojrzał po twarzach dzieci i kilku spróchniałych wiekiem kobiet. Chcieli więcej. Widział to w ich oczach. Dobrze.

– … dusze nieczyste wyrwały się z runicznego kręgu! Tuzin ich otoczył Halbana, wyciem swym płosząc myszy z nor, a strachem przeszywając chochoły w polu. – Mówił coraz ciszej, by gawiedź słuchała coraz uważniej. Zebrani wieśniacy wstrzymali oddech, znieruchomieli zatrzymując nawet ruchy powiek, byle nie uronić choćby jednego słowa lub gestu Bajarza. Drwa w palenisku trzaskały ognistymi świetlikami, rozbłyskały i od razu gasły.

– Sługi, które źle oznaczyły runy w malunku, uciekły. Halban został sam. Zamknął oczy, nie musiał patrzeć, żeby widzieć. Poczuł plugastwo magią wewnątrz swojej duszy i… Ciach, ciach, ciach! – krzyknął tak, że staruszka laską zdzieliła blondaska przed sobą, a kilkoro dzieci zapłakało. – Strzecha ogniem zajęła się! Halban podpalił ją, bo przez ogień plugastwo uciec nie może! Mieczem srebrnym ciął dusze potępione, a te zajmowały się ogniem i znikały! Ciach, ciach, ciach! Znikły całkiem.

Pełna chałupa westchnęła z ulgą przyjmując koniec opowieści. Tak jakby to oni byli tam, wtedy we wsi Rogożno, i to ich domy nawiedzały dusze utopionych. Jakby to ich kury padały ze strachu, a dzieci z zezem rodziły się w co drugim domu.

Bajarza wtedy tam nie było, nie widział nic na własne oczy, ale słyszał od kogoś, kto był w sąsiedniej wsi, że Halban strącił maszkary poza najdalsze kręgi piekielne. Chodził więc za nim od wsi do wsi i opowiadał o jego dokonaniu. A to sera dostał, a to kto chleba mu upiekł, a i gorzałką poczęstował. Dobre to życie było. Już składał ręce do nowych darów, gdy do sali wbiegło dziecko.

– Chodźta! Chodźta! – krzyczało przez zepsute mleczaki. – Halban obudził się! Chodźta!

Tyle widział podarki, bo już hołota wybiegła z chałupy.

 

Sołtys wsi swój dom ofiarował i łoże swoje Halbanowi, by ten po podróży mógł odpocząć. I tak czekały dzieci, aż słynny wajdelota wstanie i o wodę zakrzyczy. Tak też się stało. Wieś cała zebrała się na niewielkim placu przed sołtysowym płotem i w ciszy czekała.

Ktoś w chałupie beknął, potem pierdnął. Wtem drzwi rozwarły się i wyszła Danusia – kowala córa. Dumna szła, jakby to ona była Halbanem. Bluzkę miała rozdartą na pół piersi, ale rozdarcie to jak nagrodę niosła, by wszyscy widzieli. Zmierzwione włosy i krok szerszy niż zwykle, niejedno mogły o tej nocy zaświadczyć.

– Patrzcie jaka pani – zazdrościła rymarzowa. – Ale grymas na gębie ma, jakby ten Halban nie ciupał tak dobrze.

– Jak on w połowie tak dobrze ciupie, jak mieczem umie kręcić, to pewno dobry jest. – Broniła bednarzowa.

– A może i mnie by ciupnął? – zastanawiała się inna.

– Głupia! Toć z czterdzieści roków masz. Stara jesteś to i bałby się, że zemrzesz pod nim. Toć on młode bierze. Ta to ledwo zakwitła, a patrzcie już do czego doszła – Halbana miała!

Chłopy z drugiej strony placu o czym innym zaś rozprawiali.

– A kozę jednym cięciem wpół dałby radę? – zastanawiał się suchy staruch.

– Kozę, a i ze stodołą całą by ci rozdupcył – odpowiedział inny, pokazując jakby to Halban rozdupcył. – Nie prowokuj go, jak na nową nie masz!

– Nie będę, nie będę.

– Ramię to musi mieć potężne!

– Ha! Ponoć w Grajdole, ktoś miał elfy w ogródku. Przyjechał Halban i za strawę powiedział, że przepędzi. Elfy jak go zobaczyły, okopały się po szyję w ziemi i mówią: nie wyjdziem! To Halban je za kudły i po kolei rach w górę, i rach w górę, i rach… Żaden nie ostał. Ramię mówię ci, mo jak koń.

– Kowalówna! Pokaż, co pod bluzką masz! – krzyknął ktoś z tłumu, ale zaraz go uciszyli, żeby Halban się nie obraził.

A ten w końcu wyszedł. Koszuli przywdziewać nie raczył, pas ino przepasał na portkach i miecz na nim zawiesił. Ramię… mizerne. Kości widać mu było od grdyki po ostatnie żebro, a siła ponoć waży swoje, jednak on wydawał się na lżejszego od liścia. Zdziwienie rozeszło się po gawiedzi: Halban taki lichy?

Gnaty i skóra, a i tej miał mało. Włosy zostały mu tylko na bokach i w tyle. Glaca świeciła mu się od porannego słońca, bardziej niż dupa starej kowalowej jak szczała za chałupą. Ale jedno spojrzenie Halbana, jeden niemy grom wystrzelony z oczu wystarczył, żeby tłum przestał szemrać. Ktoś szepnął do kogoś: toć on piękny być nie musi, piękny to on w środku jest; magię zna, duchy zabija, a i ciupać dobrze potrafi.

– Wołaliście po mnie – krzyknął niezbyt przeraźliwie. – Co za maszkara wam się objawia?

Krzyk i wrzask, gwar i rumor. Hołota nawet nie słuchała siebie nawzajem.

Halban podniósł rękę. Uciszyli się.

– …i przez nią już nie moga z babą… – stary młynarz krzyczał pomimo ciszy, aż młynarzowa nie skoczyła i zdzieliła go w japę. Oboje zalali się czerwienią. Ona rumianą, on krwistą.

Tłum śmiał się. Halban milczał.

– Toć z babą przez maszkarę nie możesz? – szydził. – Przez wiek raczej, starcze.

– Halbanie, możny i chwalony, maszkara objawia nam się od miesiąca – zaczął sołtys. – Żyje to na bagnach, zapasy na zimę porywa, kobiety od najgorszych wyzywa, a którąś starą to nawet z przyrodzeniem gonił.

– Mnie! – dumnie krzyknęła kobieta z tłumu.

– Najgorsze jednak to, że przyjechał do nas bard. Obwoźny taki przygłup. To coś zagra, to coś opowie, a i amulety magiczne sprzeda przeciwko plugastwu.

– Do dupy takie amulety jak go plugastwo porwało – krzyknął grubas.

– No i porwała go ta dusza nieczysta, i nikt go już widzieć nie zdołał. Do magów z miasta pojechalim, ale wyśmiali. Powiedzieli, że to takie coś nie istnieje, że oni są od smoków czy jakby nom woda w krew się zamieniła. A jakby koń krowę urodził to oni też by pomogli. Ale nie do tego. Jak my wracalim po drodze usłyszelim, że Halban niedaleko. Toć i poszlim.

– Dobrze zrobiłeś sołtysie – powiedział poważnie Halban. – Tu nie czarownika, a wajdeloty trzeba. Czarownik by wam wioskę spalił do ziemi, las nic już by nie obrodził, a i żaden z was by już z babą nie mógł… a plugastwo jak było, tak by było.

Szmer ulgi rozszedł się zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. Ktoś klepnął z uznaniem sołtysa po ramieniu.

– To, co wam życie uprzykrza, bagiennikiem się zowie – rzucił w tłum wajdelota. – Bystre to, a nader upierdliwe. W jednej ze wsi pamiętam, dla kaprysu, wszystkie drzwi krowim gównem wysmarował. Ludzie dziwowali się, kto to taki sprytny, a to był bagiennik. Potem kołatał do drzwi, a jak ktoś otworzył, to jajcami machnął trzy razy i zdupcał na bagna.

– To my momy nie najgorzij – odpowiedział tłum. – Ale zapasów szkoda.

– Wygnam to straszydło – powiedział dostojnie Halban. – I nie zedrę z was, jako jestem Halban! Jadła dajcie i popitki, a wieczorem bagiennik będzie pierdział przewleczony na drugą stronę!

Hołota wiwatowała. Ktoś przyniósł mięso, ktoś gorzałkę, a młoda kowalówna pokazywała, co to Halban z nią robił. Chłopy uczyły się, a baby zazdrościły.

 

W południe Halban oznajmił, że wyczerpała mu się moc magiczna. Udał się więc szukać miejsc mistycznych, gdzie esencja magii jest pospolita. O dziwo, esencji poszedł szukać z wiejską młódką. Dzień cały minął, miesiąc już na niebie panował, a Halban dopiero co wrócił, dziewczynę w tyłek podszczypując.

Dni kilka minęło, nim moc magiczną Halban posiadł w dostatku. Wyruszył więc na bagna. Odzienie założył na grzbiet i kaptur zarzucił na głowę, miecz przypasał do portek, a torbę z amuletami i mistycznymi przyrządami powiesił na ramieniu. 

– Wyruszam sam – oznajmił na odchodne. – Dla magicznych miernot bagiennik może być zabójczy. Dupy wam pochlasta i po co wam to. Nie śledźcie mnie.

Dzień cały wajdeloty nie było, a gdy wrócił, na pytania, co z bagiennikiem, tylko ramionami wzruszył, pijanymi ślepiami wykręcił i od razu wpadł do domu sołtysa. Rzęził i chrapał noc całą, jakby go najgorsza strzyga dusiła.

Poranek zaskoczył mieszkańców wsi wysmarowanymi gównem drzwiami do chałup. Przekleństwa płynęły strugami przy zmywaniu łajna. Ludzie zapalili się jak chrust od iskry, złapali za siekiery i widły gotowi iść w las i bestii brzuszysko krowimi plackami wypchać.

Wtem obudził się Halban. Wyszedł na próg chałupy i przeraził się. Chłopy w swej durnocie już cisnęli się na placu przed sołtysowym domem, pokrzykując, co to zrobią tej humorzastej poczwarze. W gardle miał sucho, ale zdołał krzyknąć.

– Chłopy! A co wy robicie? Na bagiennika? Z widłami?

– Widły dobre na kożdego! Wciśniem je z przodu, wylezom z tyła i po robocie!

– Toż pójdziecie z widłami i z widłami wrócicie, ale głęboko w tyłku – podsumował Halban, mlaszcząc co każde słowo. – Nie widzieliście co ze mną zrobił? Już miałem go mieczem ubić, już srebro lśniło w słońcu nad łbem pędraka, już kwilił zdeptany… ale splunął mi w twarz swoją trującą śliną! W głowie mi wirowało tak, żem ledwo co tu wrócił! Bagna ino cudem ominąłem.

Spojrzał po chłopach. Żar w nich przygasł.

– Ale idźta! Idźta! Przecież wy jesteście lepsi od Halbana w ubijaniu kreatur! Ogłoście się i wszyscy łaźcie czyścić świat ze szkaradztwa! No! Idźta!

– Halbanie – zaczął sołtys, chowając za plecami toporek. – To nie tak, że my w ciebie nie wierzym. My nie wiedzielim, żeś prawie Śmierci sprzed kosy uciekł. Durny Jaśko powiedział: Halban napruty w trzy bele, gorzoły z beczkę musioł wychlać. Gamoń nie wie, jak ślina bagiennika cuchnie, a i teraz tu go nie ma z nami – sołtys zlekceważył ciche „przeca stoja tu” zza pleców i ciągnął dalej. – Prosim jeno, byś nom pomógł!

Halban chciał dąsać się jeszcze chwilę, ale żołądek nakazał mu szybki powrót do chałupy, rzucił niewyraźne „Pomogę” i zniknął pod strzechą sołtysowego domu.

Wieśniacy dbali o wajdelotę jak nigdy, ktoś ubił świnię, żeby mu świeżego mięsiwa dać; ktoś miód z pasieki wybrał przed czasem, żeby tylko mu życie osłodzić; ktoś ryb nałowił i oporządził starannie. Młynarzowa przodowała w usługiwaniu wajdelocie, gęś oskubała i zrobiła poduszkę, którą dała mu razem z ciepłym jeszcze pieczywem.

Halban cztery dni leżał w łożu, na poduszce z gęsich piór, otoczony dostatkiem takim, że niejeden książę czy mag mogliby mu pozazdrościć. Piątego dnia po nieudanym buncie chłopów Halban zauważył, jak służalczość wieśniaków osłabła. Zamaszystym ruchem wyskoczył z łoża i uderzył stopami o dębową podłogę, aż huk poniósł się po całej wsi. Zawołał wajdelota dwóch ludzi, którym kazał iść ze sobą na wypadek, jakby go znowu straszydło zaszło haniebnie i śliną znów otruło. Sołtys i rymarz byli u schyłku swego żywota, każdy liczył ponad trzydzieści wiosen, więc niechętnie przystali na wybór Halbana. Zabrali z domów naostrzone przed kilkoma dniami topory i weszli znów do Halbana, gdy ten zakładał na siebie kolejny amulet.

– Halbanie, a ten na co? – spytał cicho rymarz, spoglądając na pióro, jakby kurze, wiszące na szyi wajdeloty.

– Aaa pióro orła z Osterlandu. Wzmaga aurę magiczną, pomaga, by magia lepiej spływała ze świata.

– A ten? – Sołtys wskazał cieniutką deseczkę z przyklejonymi krótkimi i ciemnymi włosami o różnym stopniu skręcenia.

– Ten jest na wilkołaki. Kto ma ich sierść przy sobie, nigdy nie zmieni się w jednego z nich.

Pokiwali z uznaniem i wypytali Halbana o przeznaczenie reszty wisiorków. Gdy odpowiedział na wszystkie pytania, wyjął z pochwy swój miecz, a ten zalśnił pięknie w promieniach słońca.

– Srebrny? – Sołtys chciał się upewnić.

– Srebrny – odpowiedział Halban.

– Toż musi być drogi.

– Drogi.

– A to u klingi to… rdza?

Halban spojrzał na powierzchnię miecza i zdębiał. Dopiero po chwili ciszy przemówił.

– Rdza? Ekhm. Rdza? – jąkał się. – Na srebrze? Rdza? Głupiś? Toż to spoiwo gnomów z Ekhart, ono… ono… izoluje moce nieczyste, które spływają z plugastwa po sta… srebrze i gdyby nie spoiwo, przesiąkłyby i w moją duszę – wypuścił resztę powietrza. – A ten głupi myślał, że rdza! Ha! Ha! Ha! – Śmiał się, aż rymarz mu nie zawtórował, a sołtys zaczerwienił się ze wstydu.

– Koniec wywodów! – krzyknął w końcu Halban. – Maszkara sama się nie ubije! Co najwyżej znowu was gównem obrzuci! Ha! Ha! Ha! Idziem!

 

Kobiety płakały, gdy Halban z towarzyszami wychodził ze wsi.

Szli w ciszy. Minęli pola uprawne, przeszli korytem rzeki razem z płynącą wodą, w razie gdyby im się nie udało dorwać poczwary, bagiennik nie mógł wiedzieć skąd przybyli. Halban opowiedział im o drzewnych kobietach, potworach płaczących kobiecym głosem. Stwory przyczepiały się do pni drzew, kolorem łusek upodabniając się do ich kory, a następnie zawodziły, wabiąc przechodzących ludzi.

– Pewnego razu – zaczął Halban – zawołali mnie kupcy chcący oczyścić drogę z drzewnych kobiet atakujących ich na gościńcu. Łatwo je zabić, bo są strasznie powolne, ale kupcy chcieli to zrobić sami. Potwory przegoniły tych gamoni, a potem za zapachem krwi, znalazły ich domy i kilku podusiły we śnie. Lepiej zacierać ślady przed maszkarami, bo węch mają w większości doskonały.

Zatrzymali się w miejscu, gdzie drzewa przerzedzały się, ale pomimo to mrok gęstniał. Powietrze było wilgotne i ciężkie, jakby byli w upalny dzień w przepełnionym wychodku.

– Tutaj walczyłem z maszkarą – Halban wskazał dużą kępkę trawy, a w niej coś jakby flaszkę. Gdy ją dostrzegł głośno krzyknął – Słyszeliście? Czy to bagiennik wyje?

– Wczoraj mówiliśta, że bulgocze jak ryba – powiedział sołtys, a rymarz mu przytaknął.

– Toż bulgocze – wymyślił Halban. – Jak się z nim walczy. Na co dzień wyje. Trzeba go wywabić z kryjówki.

Halban wyjął z worka zawiniątko. Rozłożył chustę i pokazał im wyschniętą kupkę zielska. Wyskubał szczyptę, wysypał ją na otwartą dłoń rymarza, a resztę schował na powrót do chusty i worka.

– To mech prekambryjski – wytłumaczył, dosypując na dłoń towarzysza roztarte suche liście. – Po podpaleniu wydziela odór miły nozdrzom poczwar. Tak złapiemy bagiennika. Nie możecie się bać. On wyczuwa emocje. Wasz strach pobudzi go do ataku, a wtedy rozsierdzi się i pozabija nas wszystkich.

Halban zobaczył, jak wieśniacy kurczą się, a ich kolana miękną. Uśmiechnął się i dodał:

– Jeżeli usłyszycie przeraźliwy gwizd, wiedzcie, że straszydło was przejrzało i atakuje.

Uciekajcie wtedy, a ja postaram się go zatrzymać.

Dwójka mężczyzn potaknęła, nic nie mogli powiedzieć, bo mocno zagryźli zęby, żeby nie dzwonić nimi jak święte dzwony w Akademii Magii. Halban rozpalił krzesiwem zielsko i pozwolił, żeby dym rozniósł się pośród drzew. Stali tak w trójkę, sołtys i rymarz z dłońmi zaciśniętymi na trzonkach broni, a Halban rozglądający się dookoła z założonymi rękami.

Nic się nie działo. W oddali dzięcioł walił dziobem w pusty pień, wiatr kołysał koronami drzew, wydobywając z nich cichy szum. Halban dreptał spokojnie dookoła polany. Za każdym razem gdy odszedł za daleko, słyszał jak wieśniacy podbiegali bliżej. Ich wiara w jego siłę cieszyła go. Mężnie wypinał wtedy pierś i odchodził nieco dalej, wieśniacy spanikowani szybko dołączali do wajdeloty jak pisklęta chcące schować się w cieniu kwoki.

Trzask. Gdzieś wokół polany pękały gałązki pod nieostrożnymi krokami. Jeden, drugi i kolejny – każdy dochodził z innego miejsca. Gdzieniegdzie liście drżały, drżenie przeskakiwało z gałęzi na gałąź jak pchła kąsająca wszystko, na czym siedzi.

Głowy sołtysa i rymarza nie były w stanie ogarnąć tylu miejsc naraz. Krew odpłynęła im z twarzy, dreptali w miejscu, jakby nie mogąc zdecydować się, w którą stronę biec. Spojrzeli na Halbana. Ten stał pewnie. Nawet nie sięgnął po miecz. Wyczekiwał. Obserwował. Czuje poczwarę?

– Nie bójcie się – przypomniał. – Nawet ja czuję odór strachu z waszych ciał. A wiedzcie, że potwór ma lepszy węch. Zaraz będzie po wszystkim.

Krzaki wokół nich zafalowały, a przeszywający jęk złapał ich za gardła i nie pozwolił oddychać. Coś ich otaczało.  

Wtem falowanie ustało. Słyszeli tylko ciszę i własne serca, panicznie pompujące krew. Bagiennik uciekł? Wystraszył się Halbana? Czemu on nie reaguje? Ręce założył i patrzy…

Gwizd zwierzęcia rozszedł się z mocą pioruna. Zza niewielkiego krzewu wyskoczyło coś, wierzgając wszystkim, czym tylko mogło. Gwizdało przy tym i prychało.

Halban niemal niewidocznym ruchem wyciągnął miecz z pochwy, wyciął nim w powietrzu kilka symboli i skoczył ze zwinnością kozicy na bagiennika. Sołtys z rymarzem gapili się na wajdelotę, jakby zaczarował ich i kazał obserwować swoje zwycięstwo. Jeszcze kilka kroków Halbana, a niezwyciężony pogromca plugastwa zatopi ostrze w poczwarze. Już Halban uniósł ostrze ponad głowę, krzycząc przy tym przeraźliwie i…

…runął na pysk zaraz u stóp bagiennika, który ani nie myślał skończyć wyć i machać odnóżami. Miecz wypadł mu z rąk, a głuchy plusk bagna zdradził miejsce spoczynku Halbanowego oręża.

Dla wieśniaków tego było za wiele. Rzucili topory, pozwolili krwi odpłynąć z twarzy i uciekli szybciej niż kiedykolwiek.

 

Wieś huczała od nowin: Halban usieczony! Bagiennik mózg jego pije wprost z czaszki, a miecz mu w tyłek wsadził i teatrzyk odstawia!

Zebrał się gmin na placu, gdzie jeszcze niedawno dumny Halban chciał bagiennika na drugą stronę wywlekać. Twarze mieli zatroskane, bo jak teraz żyć? Sołtys z rymarzem nawet nie pamiętają, jak wrócili, a więc bagiennik niechybnie odnajdzie ich ślady i poszuka pomsty na tych, co go ubić chcieli.

Zmierzch zastał wieśniaków na radzeniu, co to robić. Zapalili więc pochodnie wokół placu, ale mroku i tak nie pokonali. Cienie postawały pośród nich, a ludzie oglądali się wokół, wszędzie gotowi zobaczyć maszkarę z bagien.

– To może do magów chodźta! – krzyczał ktoś. – Tera już muszą pomocy dać! Skryjem się za murami miasta, a oni niech palą wszystko, co chcą, wrócić można zawsze!

– I co będziesz sadził, jak już ci ziemia nie obrodzi? Durnyś wyszedł z matki i durnym cię pod piachem zakopią – odpowiadali inni. – Trza uciekać! Byla dalej, byla szybciej!

W końcu na środek wyszedł sołtys o twarzy trupiej i głosie równie grobowym.

– Trza uciekać – zaczął. – Nie widzieliśta tego co my. Plugastwo jest trzy razy większe ode mnie i wszystkich tu chłopów. Pluje jadem jak żmija, a potym zjada wszystko jak niedźwiedź. Słuchejcie mnie. Trza uciekać!

Plask! Coś upadło przed sołtysem. Uderzyło o ziemię, obróciło się i zatrzymało, dotykając jego buta. Spojrzał w dół wprost w wytrzeszczone oczy i gęstą, kozią brodę umazaną krwią. Sołtys skoczył jak kot, ale pośliznął się na błocie i runął na wznak w kałużę.

– W Halbana nie wierzyliście? – krzyknęła postać stojąca na wozie ponad wieśniakami. Poznali go po glacy, płomienie pochodni odbijały się w niej jak w lustrze wody.

– Upiór… Zmora…

– Upiór by wam łeb bagiennika przyniósł w podarku? – zakpił Halban i zeskoczył z wozu, nim zdążyli odpowiedzieć. – Jak obiecałem, tak zrobiłem. Bagiennik nie będzie wam już straszny.

Sołtys wstał umorusany, a błoto skapywało mu z pleców. Spojrzał na Halbana i słów w gębie zapomniał.

– Jaa-k… Tyś umarł… On cię… – dukał.

– Patrzcie na bohatera! – grzmiał wajdelota. – Szybszego plugastwa nie widziałem od waszego sołtysa. Sołtysostwo to chyba w wyścigach wygrał.

Sołtys osłupiał bez najmniejszego ruchu, jakby słowom wajdeloty chciał zaprzeczyć.

– Ludzie! – grzmiał Halban. – Bagiennik jest martwy. Spójrzcie na tę poczwarę. Łeb miało kozy. Czy któremuś z was nie zniknęła koza?

– Mi dwie uciekły z zagrody, będzie z miesiąc temu – krzyknął młynarz.

– Jedna z nich pewnie zaszła za daleko w las, wpadła do bagien i przebudziła siły nieczyste, które opanowały jej kozie ciało – Halban podniósł głowę bagiennika wysoko, by każdy mógł zobaczyć. – Teraz już nie żyje. Wróciłem z samego jej siedliska, nic wam już nie grozi.

 

Wieś świętowała całą noc. Pijactwo rozeszło się po ludziach jak woda po roztopach, pili wszyscy od Halbana, przez stare baby i kalekich, aż po zhańbionego sołtysa, któremu w końcu Halban przebaczył, czym ogromny wiwat ludzi wywołał, a i amulet na wilkołaki ofiarował mu jako pamiątkę niebezpieczeństwa.

Ranek nadszedł szybciej, niż wszyscy by tego chcieli. Wieśniacy mrużyli oczy od słońca, wzdrygali się na każdy głośniejszy dźwięk, a i niejeden po krzakach uciekał, bulgocząc jak indor i noc wczorajszą przeklinając. Ale Halbana pożegnać chcieli wszyscy.

Koń jego ledwo kopytami włóczył, tyle mu podarków spakowali; kiełbasy i mięsiwo zapachem swym dalej sięgały niż koński fetor; sery odznaczały się przepasane u boków kobyły jak koła powozu; sołtys w podzięce za amulet, szaty cudowne wyjął i odział w nie wajdelotę, któremu sakiewka znacznie urosła i dźwięczała przy każdym kroku.

– Dziękujem ci, Halbanie! – krzyczeli. – Zawsześ u nos jak u siebie! Bądź zdrów!

Wajdelota odpowiedział jedynie unosząc rękę i odjechał.

 

Dzień miał się ku końcowi. Promienie słońca opasały niebo pomarańczową płachtą, słabnąc z każdym uderzeniem końskich podków o ziemię. Wajdelota prowadził kobyłę za lejce, by choć trochę ulżyć jej w podróży. Stara była i już nie tak silna jak kiedyś, stąd wolał samemu spaceru zaznać, niż cały kram nieść gdyby padła. Mijał z wolna krzaki i drzewa. Te szumiały identycznie jak wtedy na bagnach, a i mrok nastawał podobny. Halban szedł jednak odważnie, nie obawiając się niczego.

Krzak przed nim zatrząsł się, pomimo że wiatr ustał. Halban zatrzymał kobyłę, jedną ręką trzymał wodze, a drugą wyciągnął miecz. Wbił wzrok w krzew i krzyknął.

– Wyłaź paskudo ohydna! Widzę twoje tłuste kulasy!

Gałązkami zatrzęsło mocno, aż liście pospadały na ziemię.

– Ty jesteś za to suchy jak flaszka po weselu, a i pożytek podobny, nic tylko roztłuc!

Krzaki rozstąpiły się na boki i wyszedł z nich chłop. Każdy krok falował jego brzuszyskiem i pucułowatymi licami, z włosów wystawały mu igły sosnowe, pajęczyny i pożółkłe liście. Brodę miał tłustą od czegoś, co przed chwilą jadł i mlaskał, wspominając jeszcze smak.

– W dupie takie układy! – krzyknął. – Patrzcie go, chłopkami się raczy, gorzołkę pije, jadło żre za pięciu i nic nie przyniesie! A ja muszę tygodniami po bagnach żyć, żuki i inne szkaradztwa jeść, po krzakach srać i na co mi to?

– Pieniędzy dostaniesz tyle, że na gorzołkę i kobiety ci w mieście wystarczy. Ciesz się, Grzesiu.

Grześ spojrzał na Halbana i już usta otwierał, żeby przekleństwem rzucić, ale zobaczył objuczoną kobyłę i rozmyślił się.

– Dużo ci dali. Biorę połowę! Jedna część moja na trzy twoje to zły układ. To ja ryzykuję, że mnie wieśniactwo widłami przekłuje i psom rzuci, to ja muszę spać pod liśćmi z lisami i…

– Będzie połowa! – powiedział znudzony Halban. – Tylko nie ględź, głowa mi pęka.

– Pochlałeś to pęka.

– Przymknij się, miecz miałeś mi wyczyścić! Rdzę zetrzeć! Prawie mnie sołtys przejrzał, na szczęście srebro to oni widzieli, jak ty widziałeś gołą babę! – zbeształ wspólnika Halban. – I zapamiętaj, masz portki ściągnąć i nowy amulet na wilkołaki mi zrobić, tamten Sołtys dumnie na szyi nosi.

– Nosi moje włosy z… – niedowierzał Grześ.

– Tak, tak. Dlatego zrób nowy.

Grubas śmiał się, aż powietrza mu zabrakło i zaczął kaszleć.

– Heniu… – zaczął, ale znowu odkaszlnął. – Przepraszam, miało być: Halbanie! Za swawolenie z mocami i maszkarami, które mówisz, że ubijasz, trafisz tam, gdzie podobno je wysyłasz. Głęboko w ogień piekielny. A wcześniej jakaś strzyga albo prawdziwy bagiennik ci pokaże, jak to jest osiwieć w godzinę. Idziemy do miasta? Dobrze. Napiłbym się, a i mięsiwa dobrego od miesięcy nie miałem w ustach. Też muszę poużywać przed kolejnym występem bagiennika. Idziem?

– Idziem – odpowiedział Halban, po czym schował miecz, uderzył w lutnię na plecach Grzesia i szarpnął lejce, a kobyła ruszyła wolno przed siebie.

 

 

Koniec

Komentarze

Choć dostrzegam wysiłek i starania włożone w próbę stylizacji i usiłowanie sprawienia, aby historia była zabawna, to muszę wyznać, że mimo tych zabiegów, opowiadanie, niestety, nie przypadło mi do gustu. Nie lubię opowiastek o głupich chłopach i żerujących na ich naiwności cwaniaczkowatych oszustach. Nie przepadam też za prezentowanym w Halbanie przaśnym humorem.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Mam nadzieję, Jolerze, że Twoje przyszłe opowiadania będą bardziej satysfakcjonujące.

 

Spoj­rzał po twa­rzach dzie­ci i kilku spróch­nia­łych ko­biet. – Co to znaczy, że kobiety były spróchniałe?  

 

Wszy­scy le­że­li na ple­cach pierw­sze­go rzędu, wstrzymując oddech i powieki… – Czy wszyscy pomieścili się na plecach pierwszego rzędu? A co z plecami rzędów pozostałych?

Jak można wstrzymać powieki?

 

Cha­łu­pa wes­tchnę­ła z ulgą. – Co sprawiło chałupie taką ulgę, że aż westchnęła?

 

bo już cho­ło­ta wy­bie­gła z cha­łu­py.…bo już ho­ło­ta wy­bie­gła z cha­łu­py.

 

na nie­wiel­kim placu przed Soł­ty­so­wym pło­tem i w ciszy cze­ka­ła. – …na nie­wiel­kim placu przed soł­ty­so­wym pło­tem i w ciszy cze­ka­ła.

 

i wy­szła Da­nu­sia –Ko­wa­la córa. – Brak spacji po półpauzie.

Dlaczego kowal jest napisany wielka literą? Pytanie dotyczy także podobnych zapisów pojawiających się w całym opowiadaniu.

 

Ko­wa­lo­wa! Pokaż, co pod bluz­ką masz! – Córka kowala to kowalówna. Kowalowa to żona.

 

Ko­szu­li ubie­rać nie ra­czył… – A gdyby raczył, to w co ubrałby koszulę?

Koszuli ani innych ubrań i butów, nie ubiera się. Można je wkładać, zakładać, przywdziewać, stroić się, ubierać się w nie, ale nie można ich ubrać.

 

Cho­ło­ta nawet nie słu­cha­ła sie­bie na­wza­jem.Ho­ło­ta nawet nie słu­cha­ła sie­bie na­wza­jem.

 

Hal­ban od­niósł rękę. – Dokąd ją odniósł?

 

Cho­ło­ta wi­wa­to­wa­ła.Ho­ło­ta wi­wa­to­wa­ła.

 

gdy ten ubie­rał na sie­bie ko­lej­ny amu­let. – …gdy ten zakładał na sie­bie ko­lej­ny amu­let.

 

Hal­ban roz­pa­lił łu­czyw­kiem ziel­sko… – Raczej: Hal­ban roz­pa­lił krzesiwkiem ziel­sko

 

Waj­de­lo­ta pro­wa­dził ko­by­łę za lejce… – Waj­de­lo­ta pro­wa­dził ko­by­łę za wodze

Kobyłka służyła do jazdy wierzchem, a lejce służą do powożenia zaprzęgiem.

 

Krzak przed nim za­trząsł się , po­mi­mo że wiatr ustał. – Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

jedną ręką trzy­mał lejce… – …jedną ręką trzy­mał wodze

 

Brodę miał tłu­stą z cze­goś, co przed chwi­lą jadł… – Brodę miał tłu­stą od cze­goś, co przed chwi­lą jadł

 

to ja muszę spać pod li­ść­mi z li­sa­mi i … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

miecz mia­łeś mi wy­czy­ścić! Rdze ze­trzeć! – Literówka.

 

Heniu…– za­czął, ale znowu od­kaszl­nął. – Brak spacji po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie się nawet spodobało, ale ciut przesadziłeś z długością. Sądzę, że z korzyścią dla tekstu można by go odchudzić o jakieś 5 tys. znaków. Bo od momentu, kiedy Halban wynurza się z chaty sołtysa, właściwie można się domyślić, że jest oszustem.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Właściwie mam wrażenia podobne jak Regulatorzy – tak jakoś z niechęcią mi się czytało o oszukiwaniu ciemnych chłopów. Ale nie mam nic do przaśnego humoru.

Dlaczego błędy jeszcze nie poprawione?

Tyle widział podarki, bo już chołota wybiegła z chałupy.

Ojjj, paskudny ortograf. Powtarza się jeszcze później. Edytor nie podkreślił?

Koszuli ubierać nie raczył,

Ubrań się nie ubiera.

Babska logika rządzi!

Niestety, że z oszustem mamy do czynienia, to czuć wcześniej, a to puenta, więc nie powinna być uprzedzana.

Przemyślałbym też głupotę wieśniaków. Tak się nad tym powszechnie wydziwia, że to zrobił się kanon nikogo nie zaskakujący. A powinno znaleźć się co najmniej kilka nietypowych obrazków. Co prawda trudno tu o takie, bo mocno stawiasz na przysłowiową wieśniaczą głupotę. W takim razie, by rozrzedzić, niestety, naturalne doświadczenie czytelnicze, które mówią nam, że coś takiego już było, pokaż ich chytrość, chociażby poprzez targowanie się o zapłatę. Jak już muszą być durni, to niech będą też przebiegli. Wbrew pozorom jedno drugiemu nie zaprzecza. Dodaj jeszcze, że jak Halban w łożu leży, to wstawać chce i przez gorączkę obiecuje rozprawić w gadziną. On musi być przekonujący, bo inaczej pozostaje przewidywalny i wiadomo, że oszust, czyli finał palisz.

Przemyślałbym także powszechne chwalenie się swobodą seksualną. W zamkniętych społecznościach bliskich nam kulturowo, jak dowodzą Chłopi nie uchodziło to za zaletę. To musiałaby być dalece inna kultura, w naszej raczej pochwalano skromność, rozwiązłość to gdzie indziej. O tym można czytać lub opowiadać z wypiekami na twarzy, ale nie chwalić się. Szczególnie białogłowom.

Sołtys jak papież, rycerz, dziwoląg, kmieć to nie jest nazwa własna. Własne wyróżniamy pisząc wielką literą.

Rozszerzasz pojęcie uzusu. W literaturze wolno więcej niż w oficjalnym języku, ubrać się w coś mnie nie razi, uznaję, że taka licentia poetica, ale zestawiasz też : Nie możecie się bać. On wyczuwa emocje. Wasz strach pobudzi go do ataku, a wtedy rozsierdzi się i pozabija nas wszystkich – a te dwa oznaczone słowa ze sobą nie współgrają.

Radziłbym też nie stylizować zanadto czasownikiem na końcu zdania, sam mam taką manierę, a lepiej jej się wystrzegać, piszesz dla ludzi współczesnych, stosuj to rzadko.

Ogólnie konsekwentnie skrojone postacie, ale zbyt przewidywalna fabuła. Potrzebujesz zmienić wiele szczegółów.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Męcząca ta Twoja stylizacja, niestety potykam się o kolejne zdania jak o kamienie na drodze…

 

Zaczęłam robić łapankę, ale zauważyłam, że raz, że powtarzam się po Regulatorce, dwa, że Autor na razie nie ustosunkował się do komentarzy ani nie poprawił błędów. No to po prostu będę czytać, bez wypisywania.

 

Miejscami szwankuje Ci interpunkcja – tu się zdarzy przecinek za dużo, tam za mało.

 

“bardziej niż dupa starej Kowalowej jak szczała za chałupą.“ – Łomatko, to wygódki nie mieli, że załatwiali się gdzie popadnie…?

 

Zgadzam się z przedmówcami – jak na niesioną treść, tekst jest wyraźnie z długi. Faktycznie bardzo szybko idzie domyślić się, kim tak naprawdę jest bohater, więc nie ma żadnego smaczku, którego można by wypatrywać. Styl, prawdopodobnie przez próbę stylizacji, jest ciężki i nie wchodzi łatwo, a przez to i całe opowiadanie kiepsko się czyta. Skrócić, wygładzić opisy i dialogi, a będzie dużo lepiej.

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję bardzo za skomentowanie opowiadania i trud włożony w jego przeczytanie. Przepraszam również za opieszałość w korekcie, ale wiele spraw mnie dopadło w krótkim czasie (przeprowadzka, brak internetu).

Wychwycone błędy poprawiłem, a wszelkie uwagi wziąłem do serca. Co do opowiadania, było to moje pierwsze podejście pod szeroko pojęte fantasy, mam nadzieję, że wszelkie negatywne uwagi są skutkiem właśnie tego.

Jeżeli chodzi o humor, to celowo miał być przaśny, bardziej jak Benny Hill, niż pan Zagłoba ;) Na pewno jeszcze nad nim popracuję.

Dopiero teraz widzę, że moja opowieść była jednak dość wtórna, niestety skupiłem się na innych jej aspektach, przez co ucierpiała fabuła. To też ulegnie zmianie w przyszłości!

Dziękuję i pozdrawiam.

 

 

Powodzenia przy kolejnych próbach ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Hm, rzeczywiście stylizacja nieco niedomaga – zwłaszcza na początku, pod koniec odniosłam wrażenie, że nieco bardziej załapałeś flow. Postaci może i stereotypowe, ale mi to w sumie nie przeszkadzało. Humor miejscami bawił, miejscami nie. Ale ogólnie opowiadanko odebrałam jako bardzo sympatyczne i na pewno nie żałują czasu poświęconego na lekturę :)

Przeczytałem bez przykrości, ale i bez jakiegoś wielkiego entuzjazmu. Przaśny humor nie przeszkadzał, łatwo szło odgadnąć hochsztaplerkę rzekomego wajdeloty. Ogółem: przeciętnie.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka