Wszystko zaczyna się od lekkiego wstrząsu. Ot, zwykłe burczenie w brzuchu sprawującego pieczę nad okolicą olbrzyma. Ziemia wibruje, drży, a zwiastujące klęskę ciarki przebiegają wzdłuż jej licznych kręgosłupów. Wtem z nozdrzy potwora wyłania się jadowita chmura. Niczym westchnienie znużenia, na wieść o potrzebie dźwignięcia się z wygodnego posłania. Gna ku słońcu, by zasłonić je i przedwcześnie zabić dzień. Przerażający gorąc topi wszystko na swojej drodze, a potworny hałas rozrywa bębenki uszne na strzępy. Niewyobrażalne ilości materiału skalnego spadają z nieba, niczym deszcz meteorytów. Na długo nastanie cisza i ciemność. Nadciąga Śmierć.
Fragment zapisków egzegetki poprzedniego miasta Yntaby,
Frauzyer’wer ‘Dziewiąte oko’.

I
Derakh’zaq obudził się w wyplecionym z pajęczej nici hamaku. Dyszał z przerażenia i zmęczenia, myślami wciąż tkwiąc w nocnej marze. Sturlał się z kokonu, lądując na ośmiu odnóżach krocznych, ledwo powstrzymując odruch wymiotny. Nienawidził tego koszmaru, ponurej wizji przyszłości, nawiedzającej go sporadycznie od kilku tygodni. Wciąż czuł żar palący jego ciało. Słyszał płacz dzieci i ujadanie psów, zanikające w przenikliwym zgrzycie. Oddalił dołujące myśli, opłukał twarz zimną wodą, przeczesał brodę, a długie włosy upiął w ciasny kok. Chwycił oprzęd w ludzkie dłonie i wgryzł się w elastyczny materiał. To była jedna z wielu zalet bycia pająkoczłekiem – rytuał zjadania łóżka na śniadanie. Sieć była jeszcze świeża, fibroina wciąż nosiła posmak sarniny, z której mężczyzna wziął białko potrzebne do jej produkcji. Był całkiem niezłym rozsnuwaczem. Potrafił obchodzić się z mięsem, dobrać przyprawy tak, by aromat przeszedł na pajęczynę. Zawsze marzył o przyrządzeniu zdobyczy, którą sam upolowałby w bogatych lasach u stóp wulkanu. Rozumiał jednak, że to nie wchodziło w grę. Tu akurat przeklinał cechę swego gatunku – matriarchat. Łowy były zarezerwowane wyłącznie dla kobiet, podobnie jak większość ważniejszych i bardziej zaszczytnych funkcji społecznych.
Gdy skończył posiłek, opasał się zestawem tasaków i wyszedł na ulice Yntaby. Słońce w zenicie wżerało się w nagi tors mężczyzny. Z torby przewieszonej przez ramię wyciągnął okrągłe, drewniane puzderko i posmarował kark oraz czoło kremem przeciwsłonecznym. Wolał śmierdzieć algami, niż odrywać płaty skóry i mieć potem brzydkie blizny po wylince. W szczelinie między ciasno stłoczonymi budynkami dostrzegł oprawcę ze snu – Draaklera. Nawet pomimo braku oznak jakiejkolwiek aktywności od dziesięcioleci, wulkan emanował drapieżną potęgą. Tak czy siak, musiał o wizji opowiedzieć egzegetce.
– Niechaj cię nikt nie zwiedzie – pozdrowił go sąsiad, słynący z kontrowersyjnego stylu bycia.
– Chyba, że Anansi – Derakh’zaq odpowiedział, przyglądając się surrealistycznemu malunkowi powstającemu na ceglanej ścianie. – A cóż to?
– Nie wiem.
Mężczyzna przyjrzał się lśniącej nowością chitynie na odnóżach i odwłoku artysty.
– No tak – odrzekł i wyszczerzył zęby. – Sny po wylince są zazwyczaj, jakby to ująć, intrygujące.
Uwagę rozmówców przykuła kobieta, przechadzająca się brukowaną uliczką. Cztery pary jej seksownych kończyn dolnych postukiwały drapieżnie, a nagie piersi kołysały się nad idealnie płaskim brzuchem, znikającym w delikatnie owłosionym pancerzu. Omiotła ich uwodzicielskim spojrzeniem i oblizała usta. Obaj zwiesili głowy i przeczekali, aż zniknie za zakrętem.
*
Derakh’zaq wyszedł na promenadę usytuowaną wzdłuż nabrzeża portowego. Smród ryb zdominował w tej części miasta zapach kwiatów, tak charakterystyczny dla centrum. Morskie łowczynie wróciły już na ląd. Suszyły na słońcu sieci, a te uszkodzone układały na stos, by później pożreć je i wysnuć nowe. Zdobycz sortowały na wózkach, które potem miały trafić do masarni, gdzie przygotowywano mięso do produkcji nici. Do połowów zdawały się sieci wysnute wyłącznie z rybiego białka. No, ewentualnie z owoców morza, ale te najczęściej trafiały na stoły tych największych, najbardziej doświadczonych samic, a nie zwykłych tkaczy. Do obowiązków rozsnuwaczy należała również konserwacja miejskich pajęczyn, w galeriach, na wystawach, boiskach oraz tych typowo praktycznych, służących za osłonę przed wiatrem, wygłuszaczy, parasoli czy konstrukcji łownych.
Mężczyzna zastał egzegetkę tam gdzie zwykle. Wysoka kobieta kołysała się dostojnie na ośmiu mocnych odnóżach przy stoliku, na zewnątrz kawiarni.
– Kodur’wer – rzucił. – Niechaj cię nikt nie zwiedzie.
– Chyba, że Anansi – odparła siwa pająkoczłek, pociągając łyk kawy z bogato zdobionej filiżanki. – Znowu ty. Chłopcze, powiedz, że nie śniłeś o Draaklerze… Że nie widziałeś znowu erupcji tego cholernego wulkanu…
Mężczyzna posłał jej nieśmiały uśmiech.
– Chyba sobie żartujesz – parsknęła, wyciągając z torby masywną księgę oraz zestaw piór. – Rozumiem, naprawdę rozumiem, każdy może mieć koszmary, ale bez przesady. Pewnie jeszcze pajęczynę przy tym moczysz, co?
– Ta, miskę pod oprzęd podstawiam – odparł rozsnuwacz z ironicznym grymasem. – Wiesz dobrze, że to nie są przyjemne wizje. Nikogo o koszmary nie proszę, pomocy ani interpretacji tego cholernego snu też nie potrzebuję. Ale przychodzę, skoro trzeba, takie mamy prawo.
– Który to już raz w tym miesiącu? – zapytała kobieta, by po przejechaniu palcem po kartce odpowiedzieć samej sobie. – Szósty! Przeginasz, oj, przeginasz. To niedorzeczne, że jeszcze muszę to zapisywać. Niech cię Anansi oszuka, Derakh’zaq. Ciebie oraz te twoje popaprane sny.
Pająkoczłek opanował wzbierającą złość i syknął najspokojniej jak potrafił.
– Przykro mi, że to dla ciebie problem.
Kodur’wer pokręciła głową.
– Każdy może sobie śnić o normalnych sprawach, tylko ty musisz co tydzień przewidywać apokalipsę. Rozumiem, żeby jeszcze Draakler zaczął dymić, trząść ziemią albo żeby ktoś ujrzał w okolicy monstrum, co się w nim zechce okocić. Ale minęła niemal dekada odkąd ostatni raz wulkan choćby zakaszlał. A, szkoda słów, co ja z tobą mam?
Zanim zdążył skonstruować odpowiedź, umorusana błotem, młoda pająkoczłek podbiegła do kobiety i szepnęła jej coś do ucha. Pełen przerażenia oraz podejrzliwości wzrok Kodur’wer osiadł na obliczu Derakha’zaq. Spojrzenie z gatunku tych, które zakradają się od tyłu, zostawiając po sobie szlak z gęsiej skórki oraz draskę na bieliźnie. To była kolejna zaleta bycia pająkoczłekiem – brak bielizny.
– Pójdziesz ze mną – rzuciła kobieta i zerwała się niemal do galopu. – Liryah’wer pragnie z tobą pomówić.
II
Mężczyzna próbował dotrzymać egzegetce kroku, co było wyjątkowo trudne, biorąc pod uwagę dysproporcję w długości ich kończyn.
– Co się stało? – dopytywał, jednak jego głos odbijał się głucho od ceglanych ścian, gdy Kodur’wer znikała w kolejnych alejkach.
Czyżby wulkan? Nie, przecież bym coś poczuł, coś zobaczył… Kobieta prowadziła go do amfiteatru, tego był pewien, nie rozumiał tylko dlaczego.
Skomplikowane konstrukcje uplecione z nici przędnych powiewały niczym flagi nad majestatyczną budowlą. Przeszli pod kamiennym sklepieniem, połatanym oplątem. W końcu wychynęli na skąpaną w popołudniowym słońcu arenę. Derakh’zaq rozejrzał się po pustych trybunach oraz bogato zdobionych łukach muru. Antyczna konstrukcja wzbudziła w nim szacunek. Kodur’wer wypchnęła rozsnuwacza na środek okręgu złożonego z gigantycznych pająkoczłeków. Nie było wśród nich mężczyzn. Utwierdził go w tym nie tylko rozmiar zebranych, ale również kilkanaście par dorodnych piersi wymierzonych w jego stronę. Niestety, podążały za nimi wrogie, pełne wyrzutu spojrzenia.
– Ty – rzekła Liryah’wer, największa z samic. – Co dokładnie widziałeś? Od jak dawna o tym śnisz?
– Już patrzę – wtrąciła egzegetka, usiłując zajrzeć do księgi.
– Nie, niech on mówi. Chcę to usłyszeć od niego.
Derakh’zaq czuł się lekko zdezorientowany, ale zaczął opowiadać.
– Za każdym razem wygląda to tak samo. Jest niewyobrażalnie gorąco, ciemno. Biegam po Yntabie, ale nie wiem dlaczego. Szukam czegoś, kogoś. Deszcz odłamków zastygniętej lawy bombarduje miasto. Wśród łomotu wulkanu da się czasem usłyszeć wołanie o pomoc, płacz dzieci, ujadanie zwierząt. Powietrze jest zatrute siarką, muszę zasłaniać twarz. Wszystko pokrywa pył. Ziemią tak trzęsie, że nie mogę utrzymać równowagi. Budynki się rozpadają, a dachówki i doniczki roztrzaskują na bruku. Rośliny i zasłony stają w płomieniach. Na koniec nadchodzi potężna fala uderzeniowa, pochłaniając wszystko na swojej drodze. W tym momencie zawsze się budzę, ale w czym rzecz? Co się stało?
– Nie domyślasz się?
Powietrze rozdarł przeraźliwy ryk. Niczym błyskawica tnąca zachmurzone niebo. Jednak na horyzoncie nie było ani jednej chmury. Mężczyzna znał ten odgłos, choć nigdy wcześniej go nie słyszał. Był to jeden ze znaków zakodowanych w jego genetyce. Typowy dla każdego gatunku bodziec paraliżujący organizm. Znak, że w okolicy pojawił się drapieżnik i należy się bać. A pająkoczłeki nie miały wielu wrogów, wyżej od nich w łańcuchu pokarmowym stało tylko jedno stworzenie.
– Smok – szepnął, spoglądając nerwowo na niebo.
– I to nie byle jaki, ze wstępnego raportu wynika, że to magmopluj. Wredna odmiana, choć łatwa do ubicia. Jest daleko stąd, krąży nad północną granią Draaklera.
– A brzmi jakby był tuż nad nami – dopowiedziała jedna ze starszych samic.
Ryku potwornego stworzenia dopełniło lekkie trzęsienie ziemi.
– To dlatego mnie wezwaliście. To sen proroczy…
– Oby nie, rozsnuwaczu, oby nie – rzekła i zawołała młodą samicę. – Galyah’wer! Zbierz Wdowy, nie za duży oddział. Za godzinę ruszamy na zwiad, sprawdzimy czy faktycznie wulkan się uaktywnił oraz jak wielkie to smoczysko. Pamiętajcie, to tylko zwiad, ubić skurwysyna wrócimy większą siłą. I uważajcie, za bestią mogą podążać Wylęgacze.
– Nie bądź głupia – rzekła Kodur’wer. – Nie widziano ich od kilku dekad.
– Smoków też nie, a jednak jeden z nich krąży nad naszym wulkanem. Jeśli zdąży złożyć jajo zanim go powstrzymamy…
– Mój sen się spełni – dokończył za nią Derakh’zaq. – Wszyscy spłoniemy. Jeżeli to prorocza wizja, to do erupcji pozostały niecałe dwa dni. Jeśli nie, kilkanaście godzin.
– Nie mazgaj się, ubijemy gada, a truchło zrzucimy na dno oceanu.
– Chłopak ma rację – rzekła Kodur’wer. – Jeśli dojdzie do erupcji, wszyscy spłoniemy. Nie możemy opuścić leży, a większość jaj potrzebuje jeszcze kilku tygodni, by nadawać się do przeniesienia. No i miasto…
– Pal licho miasto – syknęła kobieta o rudych włosach i odwłoku. – Nie zostawię swojego potomstwa.
Liryah’wer podeszła do Derakha’zaq i położyła mu rękę na ramieniu. Samiec spuścił wzrok, by nie zostać przyłapanym na gapieniu się na pokryty gęsią skórką biust.
– Dzięki tobie mieliśmy ostrzeżenie – rzekła i odwróciła się do egzegetki. – Ale przez twoją niekompetencję i ignorancję nie potrafiliśmy z niego skorzystać.
Zwróciła się ponownie do mężczyzny.
– Pójdziesz dzisiaj z nami, może przypomni ci się coś więcej.
Derakh’zaq przełknął ślinę. Nie był zwiadowcą ani żołnierzem, ani nawet myśliwym. Owszem, marzył, by na coś zapolować. Ale na sarnę czy królika, nie na smoka! Kobiety zaczęły się rozchodzić, pozdrawiając boga.
– Chyba, że Anansi – szepnął pod nosem rozsnuwacz i ruszył w stronę koszar.
III
Ściemniało się już, gdy grupa sześciu tropicielek oraz Derakh’zaq podeszli niemal pod sam szczyt Draaklera. Wdowy, jak tytułowały się najlepiej wyszkolone łowczynie w Yntabie, szły przodem, dzierżąc włócznie oraz świeżo utkane sieci. Żwirowe zbocze stanowiło niewdzięczne podłoże dla ostrych odnóży, osuwając się co chwilę i wytrącając z równowagi pająkoczłeków. Od ostatniego ryku magmopluja, który usłyszeli jeszcze w mieście, minęło kilka godzin. Musieli się spieszyć, wstrząsy towarzyszące uaktywnieniu się wulkanu zaczynały się nasilać. Wkrótce na szczycie mogło dojść do pierwszych, ostrzegawczych wybuchów. Materiały piroklastyczne, nawet pod postacią dymu i pyłu byłyby niesłychanie gorące i trujące. Nie mówiąc już o pociskach z zastygniętej lawy miotanych z wnętrza.
– Od południa go nie zobaczymy, musimy okrążyć krater – rzuciła jedna z Wdów.
Poruszali się granią, wypatrując bestii w mroku.
– To bezpieczne? – zapytał Derakh’zaq. – Mieliśmy na niego spojrzeć z daleka, ocenić rozmiar, czyż nie?
– Cykasz się? – syknęła ruda tropicielka i złapała się za pierś. – Może chcesz cyca, synku?
– Daruj sobie, Galyah’wer – warknęła największa z nich. – Rozsnuwacz ma słuszne obawy, jednak nie martwcie się. Magmopluje nie atakują niesprowokowane. A ten, póki co, nie ma nawet jak nabrać lawy do pyska. Co najwyżej na nas nakrzyczy.
Przeraźliwy, gadzi wrzask przepołowił chłodne, wieczorne powietrze.
– A nie mówiłam?
Mężczyznę zdziwił fakt, że choć smok był teraz o wiele bliżej, natężenie krzyku nie zmieniło się. Położył dłoń na jednym z przypasanych tasaków i ruszył wzdłuż grani, nerwowo spoglądając w dół wydającego się wybudzać z długiego snu wulkanu.
– Co to? – rzuciła któraś z samic, wskazując kilka smukłych, ludzkich sylwetek na szlaku przed nimi.
– Wystarczy, dalej nie pójdziecie – odparł ochrypłym głosem nieznajomy, wychodząc przed szereg. – Wracajcie.
Liryah’wer rzuciła pochodnię pod jego nogi, pozwalając, by ogień oświetlił postać. Na czarną, płócienną szatę mężczyzna nałożony miał krwistoczerwony kirys, a spod szpiczastego kaptura wyzierała złota maska, przedstawiająca niepokojąco realistyczne oblicze smoka. Metalowy pysk wykuto ze spektakularnym pietyzmem, godnym najwybitniejszego kowala.
– Wylęgacze, czyli jednak – mruknęła ponuro. – Idziecie za magmoplujem? Chce tu złożyć jajo?
– To nie wasza sprawa – rzekł, spoglądając na rozciągające się po horyzont wybrzeże. – Porzućcie miasto, odpłyńcie.
– Nie możemy… Mamy kilkadziesiąt jaj złożonych w leżach…
– Przenieście je.
– To nie takie proste – wycedziła przez zęby. – To instynkt. Nie pozwala nam przemieścić kokonów, dopóki nie wyklują się nimfy. Nie zrozumiałbyś…
Derekhowi’zaq wydało się jakby mężczyznę zabolała ta uwaga.
– Cóż, szkoda. Wulkan wybuchnie tak czy siak. Ratujcie się, póki możecie – odparł i wyciągnął rękę nad pochodnię. – Póki wam pozwalamy.
Płomień wystrzelił do góry, ślizgając się między jego palcami jak moneta podczas popularnej sztuczki. Ogień pofrunął w dół jego torsu, ocierając się wokół nóg niczym kot. Magia oświetliła tuzin zamaskowanych kompanów za jego plecami.
– Sio – dodał, przeganiając pająkoczłeków niczym gromadkę zbłąkanych dzieci.
Derakh’zaq odetchnął w duchu, że nie będą podchodzić blisko do smoka ani wdawać się w bitkę z dwa razy liczniejszym przeciwnikiem. Wrócą do miasta, a z Wylęgaczami policzą się później, przybywając większym oddziałem. W swojej naiwności zapomniał jednak, że kobiety jego rasy kiepsko znoszą groźby ze strony płci przeciwnej.
Galyah’wer skoczyła do przodu, stając na czterech tylnych odnóżach i niczym lassem zamachnęła się pajęczyną. Misternie spleciona sieć pofrunęła, lśniąc srebrzystym blaskiem. Tuż przed mężczyzną spłonęła jednak, niczym płatek śniegu topiący się na ciepłej skórze.
Nagle płomień w ręku maga lekko zadrżał, po chwili zaś rozbłysnął jaśniej niż słońce, oślepiając Derakha’zaq. Głuchy pisk rozdarł jego uszy na strzępy, łomocąc umysł. Wszystko stało się białe, stracił równowagę i opadł bezwładnie.
IV
Gdy Derakh’zaq odzyskał przytomność, wciąż było ciemno. Spróbował się ruszyć, jednak związane za plecami ręce zdrętwiały, odmawiając posłuszeństwa. Leżał na żwirze, rozbity niczym namiot, z każdym z odnóży przywiązanym do wbitego w ziemię kołka. Rozejrzał się nerwowo po szarych skałach. Kilkanaście zamaskowanych postaci siedziało wokół sporego ogniska.
– Żyjesz.
Pająkoczłek rozpoznał głos maga ognia.
– Co z resztą? Gdzie moje…?
– Zwiały.
– Wszystkie?
– Nie wszystkie. Ta, która rzuciła we mnie siecią, jest tutaj.
– Gdzie?
Wylęgacz wyciągnął coś z paleniska i zbliżył się. Derakh’zaq rozpoznał pajęcze odnóże, szczątki Galyah’wer. Jęk rozpaczy wyrwał się z jego ust.
– Ty kurwo! – krzyknął i szarpnął liny.
– Nie kłopocz się nawet – odparł mężczyzna, puszczając obelgę mimo uszu. – Ach, gdzie moje maniery. Jestem Vreekmarvorgur z Eldkyhstali, smoczy pasterz z północy czy jak nas tam zwą w waszych stronach, Wylęgacz.
– Dlaczego mnie też nie spaliłeś?
– Nie wiem, chyba z ciekawości – odrzekł, siadając na żwirowym otoczaku naprzeciwko niego.
Derakh’zaq zmarszczył czoło.
– Chciałem z kimś porozmawiać, poznać lepiej waszą rasę. Nie da się ukryć, że kobiety macie dość temperamentne.
– Taka ich natura, są silniejsze i bardziej przebiegłe, więc rządzą.
– Ta największa to królowa?
– My nie pszczoły, u nas o pozycji decyduje rozmiar, ale nawet to nie daje całkowitej władzy, jedynie pierwszeństwo. Pasterzu, one wrócą całą hordą. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Vreekmarvorgur spuścił głowę, zatoczył rękami kilka kółek, a żwir u jego stóp zamienił się w tornado, by po sekundzie stanąć w płomieniach.
– Niech przyjdą.
– Zginiecie.
Trzynastu wylęgaczy jak jeden mąż buchnęło nagle śmiechem.
– Ty nic nie rozumiesz.
Faktycznie, nie rozumiał.
– W co wierzysz? – zapytał pasterz.
– Co?
– Którego boga czcicie?
– Anansiego – odparł dumnie pająkoczłek.
– Ach, tak. Bóg pająk.
– Znasz naszego boga?
Vreekmarvorgur popukał palcem w ucho.
– Słyszałem to i owo. Przebiegła kanalia, ale dobra dla swoich.
Derakh’zaq zmierzył go wzrokiem. Teoretycznie powinien mężczyznę znienawidzić. Przed chwilą wraz ze swoją zgrają usmażył Galyah’wer, a jego samego wziął do niewoli. Jednak Wylęgacz intrygował i wzbudzał sympatię.
– Wciąż nie rozumiem. Nie lękacie się? – kontynuował pająkoczłek. – Jesteście nieśmiertelni czy co? I na cholerę wam te durne maski?
– Strach? Owszem. Ale nie przed samym zgonem, a przed nieodpowiednim jego znaczeniem. Jesteśmy smoczymi pasterzami. Naszą misją jest ochrona ich życia. Dopilnowanie, by w spokoju mogły składać jaja, by mogły przetrwać. Śmierć podczas pełnienia tej służby jest zaszczytem. A nagroda, która nas spotyka to reinkarnacja pod postacią smoka. Maski są świadectwem dla naszego boga, dla Vulkana, że właśnie tego pragniemy. Te istoty są dla nas najważniejsze. Ich cywilizacja musi przetrwać.
Pająkoczłek poczuł gorzką żółć w gardle.
– A co z innymi cywilizacjami? Co z moją?
– Zginęlibyście bez względu na nas i na smoki.
– Bzdura! Gdyby nie te kurewskie gadziska, wulkany by nie wybuchały!
Vreekmarvorgur zerwał się z kamienia.
– Czy ty naprawdę myślisz, że to smoki powodują erupcje?! Jesteście żałośni, niby w połowie pająki, a jednak zwykli ludzie. Nie wszystko kręci się wokół was!
– Dziwne, że za każdym razem, kilka dni przed katastrofą pojawia się jedna z waszych bestii i szamocze się w kraterze, byle tylko spowodować klęskę!
– W życiu nie słyszałem większych bredni! Smoki tak się rozmnażają, owszem. Potrzebują ogromnych temperatur, by móc rozluźnić mięśnie na tyle, by znieść jajo. To nie ich wina! Ale one nie powodują wybuchów! Wyczuwają uaktywniające się wulkany i do nich lgną, wiedzą dużo wcześniej niż wy możecie to poznać! Natura dała wam tak wspaniały mechanizm ostrzegawczy, ale wy oczywiście musieliście z niego zrobić omen. Zdemonizować najwspanialsze stworzenia, jakie kiedykolwiek zaszczyciły nasz świat. Jakie to podłe! Jakie ludzkie!
Pająkoczłek czuł się poniżony i zawstydzony.
– Szargasz ludzki gatunek i tak bardzo podniecasz się smokami… Czym ty w ogóle jesteś?
– Nie człowiekiem.
– A czym?
Vreekmarvorgur odrzucił do tyłu kaptur i powoli odsunął maskę, ukazując szkaradne, gadzie oblicze. W miejscu nosa miał wąskie szpary, zamiast skóry – łuski, a czerwone oczy przysłaniała co chwilę przezroczysta powieka.
– Jestem czym jestem. Międzygatunkowym fiaskiem. Nie każdy humanoidalny gatunek wykształcił się tak perfekcyjnie jak wasz, pająku. Nie mam skrzydeł, nie zionę ogniem, nie posiadam ostrych szponów, jedyne co mam to obrzydliwą gębę.
– I talent do magii ognia – zauważył pająkoczłek.
Pasterz wzruszył ramionami.
– Nie przystaję ani do ludzi, ani do smoków. Pragnę jedynie akceptacji choć jednego z gatunków. Wiem jednak, kim chcę zostać i jestem gotowy na wszystko, by tego dokonać.
– Nawet zginąć – mruknął Derakh’zaq, któremu nagle zrobiło się głupio. – Szkoda, że moi pobratymcy umrą razem z wami, mimo że naszym celem nie jest śmierć. My jej nie pragniemy.
– Możecie wciąż tego uniknąć.
– Nie zostawimy leży. Samice nie opuszczą jaj. Nie zostawią kokonów. Nie można ich teraz przenieść, to wżarte w nasz gatunek. Gdyby wybuch nastąpił kilka tygodni później, zebralibyśmy nimfy i ewakuowali się. Śniłem o tym, ale myślałem, że to jedynie koszmar. Egzegetka też tak sądziła. Ale to nie dałoby nic, czas nas oszukał, niczym Anansi.
– Ano, pech. Taka kolej rzeczy. Wulkany wybuchają, coś ginie, coś nowego się rodzi, jedno się kończy, drugie zaczyna. Coraz mocniej trzęsie, czujesz?
– Gdyby tylko można było to powstrzymać…
– Nawet, jeśli istnieje sposób, nie moglibyśmy wam na to pozwolić. Wulkan musi wybuchnąć, nie tylko dla tego jednego smoka, który akurat znosi jajo. Zrozum, nasz świat to jeden wielki organizm. Pewne zjawiska zachodzą niezależnie od siebie, jednak ostatecznie są ze sobą powiązane, współgrają. Te wszystkie opary, minerały wyrzucane wtedy do nieba z wnętrza ziemi wyrównują balans, hamują ocieplenie klimatu. To tak jak cykl deszczowy, jednak na większa skalę.
Nad głowami mężczyzn załopotały skrzydła, a półprzezroczyste błony przysłoniły gwiazdy. Derakh’zaq z trudem zadarł głowę i po raz pierwszy ujrzał czarną niczym węgiel jaszczurczą bestię. Magmopluj przeleciał tuż nad nimi, wzbijając w górę chmurę piachu i rozdmuchując żar z ogniska. Pod gadzim pyskiem kołysał się pusty wór, w który smok zwykł nabierać lawę, niczym pelikan wodę. Mężczyzna skurczył się w sobie, nie tylko ze strachu, ale również z podziwu dla gracji z jaką stwór poruszał się w locie. Musiał przyznać, że reinkarnacja w takim ciele brzmiała kusząco. Znalazłby się na szczycie łańcucha pokarmowego. Mógłby wreszcie zapolować, zanurkować w lawie czy wzbić się ponad chmury, by ujrzeć gwiazdy w dzień…
– Zacny widok. Szkoda, że wszystko, co najpiękniejsze, wydaje się najbardziej niszczycielskim – rzekł ponuro i wyliczył: – Najżyźniejsze gleby są właśnie na zboczach wulkanów. To drapieżniki mają najwięcej stylu i charyzmy… Albo weźmy nasze kobiety, każdy stosunek może być tym ostatnim…
Vreekmarvorgur zmrużył oczy, zamyślił się na chwilę, po czym zagadnął dużo łagodniejszym tonem:
– Znasz naszego boga, pająkoczłeku? Słyszałeś o Vulkanie?
Derakh’zaq pokręcił głową.
– Nie konkretnie, ale od zawsze wierzono w różne inkarnacje słońca, ognia. A jak mniemam to właśnie coś w tym stylu.
– Powiedzmy. Myślę, że polubiłbyś się z nim. On też był niezły w tkaniu sieci.
– Co ty nie powiesz?
– Kiedyś chcąc przyłapać żonę na zdradzie, wykuł arcymocną, metalową sieć i zaczaił się na małżonkę. Gdy tylko zaczęła współżyć z kochankiem, złapał ich, uwięził i wystawił na pośmiewisko.
– To musiała być mocna konstrukcja, by utrzymać bogów.
– Nie, nie był wybitnym tkaczem, cała tajemnica tkwiła w użytym do jej produkcji surowcu.
Coś zagrzechotało w ciemności, a po chwili chmara strzał przeszyła mrok. Jedna z nich trafiła Wylęgacza siedzącego przy ognisku, zwalając go na plecy. Kilkadziesiąt pająkoczłeków otoczyło obóz, szyjąc z łuków. W okamgnieniu płomień w dłoni Vreekmarvorgura przyjął postać sztyletu.
– Jednak wcale się tak bardzo nie różnimy, rozsnuwaczu – rzekł pasterz i poprzecinał liny, oswobadzając Derakha’zaq. – Surowiec, pamiętaj!
– Co masz na myśli?! – krzyknął za odbiegającym Wylęgaczem.
Mężczyzna w złotej masce spojrzał na niego przez ramię.
– Myśl jak Anansi! Myśl jak bogowie!
V
Derakh’zaq nie był w stanie powstrzymać masakry, która dokonywała się na jego oczach. Żądne mordu i zemsty pająkoczłeki rozszarpywały pasterzy na strzępy. Powietrze wypełnił obrzydliwy swąd, choć mężczyzna nie był pewien, czy pochodzi od zranionych płomieniami pobratymców, czy z wnętrza wulkanu. Wstrząsy sejsmiczne dawały mu się ze znaki, gdy na zesztywniałych od tkwienia w niewygodnej pozycji odnóżach próbował powstrzymać rzeź. Wdowy wróciły wraz z kilkudziesięcioosobowym plutonem wojowniczek, by pomścić śmierć Galyah’wer oraz rozsnuwacza. Derakha’zaq nie zdziwił zbytnio brak ulgi na twarzach kobiet, gdy okazało się, że jednak nie zginął. Mężczyźni służyli tylko do jednego, często jednorazowo, a w dodatku on nie należał do tych najprzystojniejszych ani najbardziej jurnych. Czasami miał jednak wrażenie, że był jedynym rozsądnym osobnikiem w całej Yntabie.
– Przestańcie! – krzyczał, potykając się o trupy. – To szaleństwo!
– Zabili Galyah’wer! Spalili ją! – odkrzyknęła fioletowo ubarwiona pająkoczłek, dźgając włócznią martwego już pasterza.
– Zaatakowała pierwsza!
– Bronisz ich?! – rzuciła, przypadając do niego.
Była jego wzrostu, wciąż młoda, choć ze znacznie grubszymi odnóżami i tłustszym odwłokiem. Derakh’zaq dojrzał w jej oczach furię, typową dla dojrzewających samic.
– Nie, ale to nic nie zmieni. Wulkan wybuchnie.
Góra, niczym w odpowiedzi na jego słowa, zatrzęsła jeszcze mocniej, a wydobywające się z niej opary zgęstniały.
– Ruszamy na smoka! – rozkazała Liryah’wer.
Mężczyzna obejrzał się za siebie. Pewna myśl obiegła jego umysł, łechcąc wolę przetrwania i wzbudzając wstręt. Może powinien po prostu odejść. Wrócić do Yntaby, zebrać swoje rzeczy i odejść daleko od tego przeklętego wulkanu, od tych cholernych morderczyń. Ale czy mógłby później spojrzeć we własne odbicie? Zostając tu popełniał honorowe samobójstwo, lecz również brał udział w tych wydarzeniach. Był częścią społeczeństwa, które chciało ukatrupić bestię z powodu błędnych oskarżeń, myślenia, które było głupie i naiwne, mimo że wygodne. Jeszcze przed chwilą sam w nie wierzył, jednak czuł, że jego obowiązkiem jest przynajmniej spróbować otworzyć oczy reszcie. Uratować siebie i miasta szans już nie miał, ale dla magmopluja wciąż była nadzieja.
– Poczekajcie! – krzyknął i pobiegł za kobietami, wspinającymi się po stromym zboczu. – Nie róbcie tego, to nic nie da! To nie on ściągnął erupcję, lecz ona jego!
– Zamknij się! Wracaj do miasta!
– Liryah’wer! – zawołał przewodzącą samicę. – Oszczędźcie smoka! I tak zginiemy, niech on żyje! Nic nikomu z nas nie zrobił!
Pająkoczłek zatrzymała się tuż przy krawędzi krateru i zmierzyła go wzrokiem.
– Mężczyźni – rzuciła z pogardą. – Tylko byście się mazali. Nie bój się, zgładzimy bestię zanim złoży jajo. Zanim spowoduje katastrofę. Uratujemy Yntabę.
– Kurwa mać! Posłuchajcie mnie ten jeden raz! Niech nasza śmierć ma jakiekolwiek znaczenie! Niech coś po nas pozostanie, nawet jeśli my znikniemy pod ścianą popiołu i ognia. Nie gińmy na marne. Jeśli do tego przystąpicie…
– Za późno – wycedziła, mrużąc oczy. – To już się zaczęło.
Derakh’zaq nie dając za wygraną, ruszył w pogoń za samicami, które zniknęły za granią. Nie miał jednak argumentów ani broni, ani autorytetu, ani nawet pomysłu, który zastąpiłby w ich głowach obecne plany. W amoku walki dostrzegł rozszarpane zwłoki Vreekmarvorgura i przypadł do nich. Pasterz leżał na boku, w kałuży krwi i własnych wnętrzności. Rozsnuwacz wyjął z błota złotą maskę, rozejrzał się nerwowo, po czym wsunął ją do przewieszonej przez ramię torby. Z wnętrza krateru dobiegł agonalny ryk magmopluja. Mężczyzna zerwał się z ziemi i pognał galopem.
Gdy dotarł na szczyt, zdał sobie sprawę z potęgi żywiołu. Przerażające gorąco emanowało ze spodu, a gdzieniegdzie przebijały już kałuże pyrkającej, niczym gulasz zawieszony nad paleniskiem, lawy. Liryah’wer miała rację, to już się zaczęło. W dole dostrzegł smoka, pełznącego żałośnie w stronę najbliższej plamy wulkanicznej cieczy. Z jego boku sterczały drzewce kilku włóczni. Zanim rozsnuwacz coś z siebie wydusił, w stronę bestii pomknęło kilkadziesiąt kolejnych oszczepów. Tym razem stwór nie zdążył zawyć. Odszedł w ciszy, przypominając bardziej jeżozwierza niż smoka.
– Jesteś zadowolona?! – krzyknął Derakh’zaq, przekrzykując łomot bulgoczącego wulkanu.
– Nie rozumiem, przecież nie złożył jaja! Wulkan powinien się uspokoić! – odrzuciła Liryah’wer, wspinając się w jego stronę od środka krateru.
Draakler zatrząsł się mocniej i wypluł kilka kawałków zastygniętej lawy, które pofrunęły w górę komina. Jeden z nich rozbił się na skałach, powodując niewielką lawinę. Mieszanina gruzu i żwiru porwała ze sobą dwie kobiety, niemalże wsysając do wnętrza wulkanu.
– To na nic! – odkrzyknął Derakh’zaq. – To nie była wina smoka!
W jej rozszerzonych źrenicach dostrzegł strach. Chyba zaczynała rozumieć. Troszkę poniewczasie.
– Myślałam… – rzekła, stając obok niego i przysłaniając oczy, by móc spojrzeć w dół.
– Jak my wszyscy – odparł.
– A jednak zginiemy – rzuciła, jakby od niechcenia, wzdychając.
Derakh’zaq chciał jej powiedzieć, że istnieje sposób, by powstrzymać wulkan. Że istnieje ratunek dla ich cywilizacji. Jakaś, jakakolwiek, przyszłość. Kolejne odłamki śmignęły nad ich głowami, a temperatura stawała się nie do zniesienia. Nie wiedział jednak, co rzec, a skłamać nie miał serca.
– Myśl jak Anansi – powtórzył pod nosem.
– Co?
– Myśl jak bogowie. Tak powiedział Vreekmarvorgur, zanim zginął.
– Kto, do chuja?
– Wylęgacz, którego zabiłyście. Ten, który nas oślepił.
– Rozmawiałeś z nim?
Rozsnuwacz przytaknął.
– To on ci powiedział o smokach? Że to nie one, że wulkany same…
– Powiedział mi też, że tajemnica tkwi w surowcu i żebym myślał jak Anansi.
– To bez sensu.
– To samo mu powiedziałem.
Stali tak w milczeniu, wpatrując się w smocze truchło. Lawa sięgnęła już jego brzucha, jednak nie wyrządziła mu żadnej szkody.
– Co zrobiłby Anansi? Co by zrobił na naszym miejscu? – recytował ciągle Derakh’zaq.
– Zabrałby z miasta co cenniejsze i zwiał na północ, do jakiejś bezpiecznej krainy, porzucając nas i miasto – zaśmiała się jedna z Wdów, rzucając opląt wciąż wspinającym się pająkoczłekom.
Liryah’wer parsknęła panicznym śmiechem.
A co zrobiłby Vulkan? Rozsnuwacz odtwarzał w myślach rozmowę z pasterzem. Wykład o naturalnej kolei rzeczy, o jego wpływie na klimat oraz… Przypowieść o sieci! Mężczyzna spojrzał na magmopluja powoli znikającego w objęciach materiałów piroklastycznych.
– Mam pomysł! Kurwa, sam w to nie wierzę, ale to może się udać! Liczy się surowiec! – wykrzyczał i począł zawiadować samicami. – Wyciągajcie smoka! Rzućcie na niego sieci, zaczepcie o te włócznie, to się nie przepalą! Wyciągajcie go!
– Co chcesz zrobić?! – zapytała Liryah’wer, unosząc brew.
– Ostatnią wieczerzę!
VI
Derakh’zaq omiótł wzrokiem kilkutysięczną populację Yntaby, zgromadzoną w amfiteatrze. Ciekawe, że w obliczu katastrofy to w przebiegłości, a nie w rozpiętości odnóży szukano ratunku. Nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie mu przemawiać przed tak liczną publiką. Nie czuł tremy, raczej dumę. W końcu przeznaczenie wybrało właśnie jego, to on śnił o erupcji, to on znalazł rozwiązanie, choć nie bez pomocy smoczego pasterza. Skoro rozsnuwacz działał z polecenia boga, to nie miał się czego obawiać. Anansi, mam nadzieję, że chcesz oszukać żywioł, a nie nas, pomyślał i kontynuował przemówienie, przekrzykując ryk wulkanu.
– Mięso, które właśnie przeżuwacie pochodzi z magmopluja! Dopiero co skończyliśmy go oprawiać w masarni. – Dojrzał grymasy obrzydzenia na twarzach pobratymców. – Przykro mi, ale marynowanie i przyprawianie zajęłoby za dużo czasu, a ten jest dzisiaj bezcenny. Jedzcie, jedzcie tak szybko jak możecie i trawcie. W beczkach wymieszaliśmy dla was koktajle owocowe, pijcie pod sam korek. Nie może wam zabraknąć sił, a i nie chcemy słyszeć o żadnych skurczach! Sieci muszą być doskonałe, jeżeli mają oprzeć się ogromnym masom niewyobrażalnego gorąca! Nie obchodzi mnie jak to zrobicie, jak to zjecie, jak musicie rzygać to rzygajcie, ale nie pozwólcie mięsu się zmarnować. Magmopluj był spory i dobrze umięśniony, jednak nie wystarczy białka, by osłonić całe miasto. Z racji tego będziemy działać w trzech drużynach, w różnych dzielnicach. Punktami zaczepienia będą amfiteatr, doki portowe oraz leże. Te miejsca pokryjemy kilkoma warstwami, tak samo jak tunele pomiędzy nimi. Każdy z was weźmie kilka porcji mięsiwa na wynos, by dojadać na bieżąco podczas tkania sieci. Podzielimy was tak jak siedzicie, trybunami, ale nie bójcie się, zanim zapadnie ciemność każdy zdąży odnaleźć bliskich. Mamy zaledwie kilkanaście godzin, tak że do roboty!
Odetchnął z ulgą. Mimo że smocze zwłoki nie należały do miejscowych smakołyków, pająkoczłeki potraktowały zadanie poważnie. Zmartwiła go jednak dziękczynna atmosfera, która choć lepsza od paniki, mogła doprowadzić do zlekceważenia zagrożenia.
– Nawet jeśli plan się powiedzie i zdążymy, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów zapanuje ciemność, a Yntabę na dłużej pokryje gruba warstwa wulkanicznego popiołu. Ale tak, przetrwamy. A z czasem odbudujemy te części miasta, których nie zdążymy przykryć przed żarem. Ziemie na zboczach Draaklera odzyskają żyzność, a do naszych wód powrócą ryby.
– Rozsnuwaczu, jeśli to się uda – zaczęła Liryah’wer, wspinając się na scenę i kładąc jego rękę na swojej piersi – będziemy się kochać.
Derakh’zaq przełknął ślinę.
– I może nawet cię oszczędzę – dodała, oblizując zalotnie usta.
Wcale go nie przekonała. Olbrzymia kobieta słynęła bowiem z tego, że żaden z jej kochanków nie dożył wschodu słońca.
VII
Kolejne godziny mijały nieubłaganie, a Derakh’zaq, biegnąc pustymi ulicami Yntaby, doświadczał deja vu. Co prawda, hałas był jeszcze do zniesienia, a z nieba nie padał deszcz meteorytów, to wszystko wydawało się takie jak we śnie. Co więcej, zarówno tam jak i na jawie szukał czegoś. Tym razem jednak wiedział czego. Na promenadzie dojrzał grupę pająkoczłeków snujących sieci nad dokami. Jego pobratymcy stali na dachach portowych budynków i wywijali odwłokami, niczym przy wesołym tańcu. Za pomocą kądziołków przędnych dziergały mistrzowską konstrukcję, cieńszymi niźli ludzki włos, lecz nieporównywalnie wytrzymalszymi nićmi. Srebrzysta sieć sprawdziła się podczas prób, które przeprowadzili z ogniem na ochotnikach, którzy jako pierwsi przetrawili smocze mięsiwo. Wtedy rozsnuwacz zrozumiał, że to mogło się udać.
Na swoim osiedlu wpadł na grupę dzieci, które nie były w stanie jeszcze snuć tak skomplikowanych pajęczyn. Zamiast tego nosiły kosze z owocami oraz warzywami z magazynów na obrzeżach miasta. Derakh’zaq zatrzymał się przed domem sąsiada, na ścianie którego widniał, teraz już skończony, surrealistyczny malunek. Ciarki przeszły po plecach mężczyzny, stawiając włos na jego odnóżach i odwłoku. Choć zniekształcony i wyrażony w dziwacznych barwach, obraz przedstawiał człowieka oraz pająkoczłeka na zboczu góry, rozmawiających przy ognisku, a nad ich głowami widniał olbrzymi smok w locie. Rozsnuwacz dotknął ciepłej cegły, poczuł euforię. Wpadł do swojego mieszkania i wyciągnął spod łóżka zawiniątko, które schował tam przed wystąpieniem w amfiteatrze. Zważył je w dłoni i umieścił pieczołowicie w torbie przewieszonej przez ramię. Gdy wyszedł z powrotem na ulicę, raz jeszcze dokładnie przyjrzał się malunkowi, po czym wyruszył na północ.
VIII
Derakh’zaq szedł kilka godzin, a zatrzymał się dopiero po pokonaniu wiszącego nad wąwozem mostu, uplecionego z nici przędnej. Był niemal pewien, że to ostatnia taka konstrukcja – granica między jego światem a nieznanym. Najdalszy ślad zostawiony przez cywilizację Yntaby, której wieczorną panoramę mógł teraz podziwiać. Patrzył z odległości kilkunastu kilometrów na pokryte srebrną, błyszczącą pajęczyną miasto. Północny wiatr wiał zza jego pleców. Stał na wzniesieniu, które gwarantowało doskonały widok. Po jego lewicy szalały fale, rozbijając się o portowe nabrzeże. Po prawicy zaś górował Draakler, z dumnie wypiętą piersią, wpatrując się drapieżnie w swoją liczącą kilka tysięcy pająkoczłeków ofiarę. Trzęsienie ziemi na moment ustało, a wulkan przestał wypluwać bomby.
– Istna cisza przed burzą – mruknął Derakh’zaq, a jego słowa zawisły nad wąwozem, który zdawał się być zatrzymany w czasie. Wiatr, nie mogąc się zdecydować czy już pora cofać się do oceanu, ustał. Nawet chmury przystanęły na moment, by Draakler mógł namalować piękny, choć niszczycielski obraz na ich tle. Mężczyzna wziął kilka głębszych oddechów, napawając się wszechobecnym milczeniem. Pewna era dobiegała końca i choć lękał się o przetrwanie Yntaby, miał przeczucie, że nadchodziła zmiana na lepsze.
Derakh’zaq sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wydobył cenne zawiniątko. Odwinął utkany z przędzy koc, a jego oczom ukazało się hebanowoczarne jajo magmopluja. Mężczyzna przejrzał się w nim, pozwalając, by kunsztownie wyrzeźbione smocze oblicze odbiło się w idealnie gładkiej skorupie. Wykuta ze złota maska Vreekmarvorgura pasowała na niego jak ulał. Poprzedniej nocy, choć nieświadomie, zaciągnąłem dług, pomyślał. Nie rozumiał wydarzeń, w których centrum się znalazł. A brak snu i stres nie zwiastowały szybkiego rozwikłania dręczących go pytań. Gdy choć na chwilę zamykał oczy, widział tajemniczy malunek ścienny sąsiada. Pewnym był tylko jednego, że oprócz ocalenia swego życia, zyskał coś o wiele cenniejszego. Cel.
– Popatrz ze mną – rzekł łagodnie Derakh’zaq, tuląc ciepłe jajo do piersi.
Ziema zatrzęsła się potwornie, a gęsta chmura wystrzeliła z wulkanu z zabójczą prędkością. Widok ten przypominał obserwowanie wzrostu drzewa w przyspieszonym tempie. Trujące opary rozgałęziały się w powietrzu, zmieniając barwy między bielą a szarością. Słup dymu zdawał się nie mieć końca, dopóki nie przytłoczył go jego własny ciężar. Kolejne wybuchy rozdymały krater, który wypluwał kolosalne ilości materiałów piroklastycznych. Po zboczu Draaklera pomknęły, ścigając się, liczne lawiny i strumienie lawy. Niczym szarża konna, gnając na spotkanie ze srebrzystą tarczą rozpostartą nad miastem. Tysiące pocisków płonącej lawy wystrzeliły z wulkanu. Ku uldze Derakha’zaq spływały po pajęczynie niczym łzy po policzku, nie naruszając misternej konstrukcji. Erupcyjna chmura przysłoniła zachodzące słońce, spowijając ciemnością wszystko w zasięgu wzroku.
– Niechaj Anansi was nie oszuka – rzekł rozsnuwacz, patrząc, jak Yntaba znika pod grubą warstwą wulkanicznego popiołu. Mógłby przysiąc, że poczuł w jaju lekki ruch.