- Opowiadanie: MPJ 78 - Legendy brokowskie - pieski

Legendy brokowskie - pieski

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Legendy brokowskie - pieski

 Zdarza się wam jeździć rowerem? Wokół wiosenna zieleń, kwiaty mają się na łąkach, ptaki śpiewają, jakiś bocian zaklekocze. W tej chwili czujecie się przyjacielem całego świat i jego najbliższych okolic. Wjeżdżacie do jakiejś wioski i nagle nastrój kontemplacji pryska w niemiłosiernym jazgocie kilku kundelków urządzających sobie polowanie na wasze nogawki. Na taki atak można zareagować różnie, spaść z roweru, przyspieszyć i uciec, zsiąść i pogonić namolne sierściuchy. Stosuję to ostatnie rozwiązanie. Psiaki zareagują zgodnie z przewidywaniami. Uznają, że rozzłoszczony, klnący jak barokowy sierżant, stukilowy facet, z żądzą mordu w oczach nie jest kimś, kogo można dalej bezkarnie napastować. Podkulone ogony i odwrót na z góry upatrzone pozycje. Sprawa byłaby w zasadzie zamknięta, gdyby nie jakaś baba. Tu z kronikarskiego obowiązku należy podkreślić, że to była baba, a nie kobieta. Jaka jest różnica? Ta druga wygląda kobieco, ta pierwsza przypomina czasem Genowefę Pigwę albo Pelagię wykreowaną przez śp. Bohdana Smolenia. Tak więc zbliża się do mnie baba, włos brązowy, krótki i skołtuniony, twarz śniada, trudno powiedzieć czy opalona słońcem, czy raczej uwędzona w dymie papierosa okupującego usta.

– Pieski pan krzywdzisz! – krzyknęła na mnie, demonstrując przy okazji rzadki niczym płot ubogiego chłopa, garnitur brązowych zębów.

– Ja?

– Toć nie ja.

– Przecież to one mnie zaatakowały.

– Przywitać się chciały – ripostuje babsztyl.

– Co!

– Policję wezwę, że pan zwierzęta krzywdzisz.

– A niech pani wzywa. – Czas ruszyć z kontratakiem. – Ciekawe, ile to będzie panią kosztować.

– Kosztować?

– Właściciel, który nie sprawuje właściwej pieczy nad zwierzętami, może dostać mandat.

– Ja się nimi dobrze łopiekuje, karmnie i wodę im daję – triumfująco oświadczył babsztyl.

– Opieka, to także pilnowanie, aby zwierzaki nie atakowały innych.

– Oj ta, oj ta, pieski se uciekli.

– Nie szkodzi, zgodnie z artykułem czterysta trzydziestym pierwszym Kodeksu cywilnego ten, kto chowa zwierzę, odpowiada za nie niezależnie od tego, czy było pod jego nadzorem, czy też zabłąkało się lub uciekło. – Szach mat.

– Ja tam ich nie chowam, one som bezdomne.

– Przecież pani mówiła przed chwilą, że je karmi.

– Nie masz sumienia potworze! Jak śmiesz do kościoła chodzić! Ja do Jaworowicz na ciebie napisze!

 

Nie ma się sensu na środku ulicy wykłócać się z babsztylem. Wsiadam na rower i odjeżdżam. Rzucam okiem na posesję, z której ta krzykliwa baba nadciągnęła. Kundelki kryją się za płotem, za to przed nim od strony drogi stoi bateria garnków i misek zdolna obsłużyć choćby watahę. To oznacza, że spokojnie tędy przejechać się nie da. Sprawy tak zostawić nie zamierzam. Z babsztylem kłócić się nie będę, policja zareaguje, ale może się okazać, iż sprawa zakończy się wpisem o braku znamion przestępstwa. Jak to załatwić? Znam kogoś kto może mi pomóc.

 

– Cześć zielonooka, romans ma do ciebie. – Już z daleka witam Danutę Mirowską

– Cześć Maruś. Niech zgadnę, chodzi o pieski. – Mina specjalistki od wiedzy tajemnej emanuje pewnością.

– Telepatia czy jasnowidzenie?

– Tym razem dedukcja, wrzucasz na fejsa swoje zdjęcia z przejażdżek, przybywasz do mnie rowerem od strony Kaczkowa, a na pieski w tamtej okolicy wszyscy się skarżą.

– A mogłabyś tak jakiś urok rzucić, by je przegnało?

– Próbowałam, ale bez większych sukcesów.

– Jak to możliwe?

– Wpadnij jutro rano o szóstej, to ci coś pokażę.

 

Stawiłem się u niej o umówionej godzinie. Dalszą procedurę już miałem okazję przejść przy okazji poznawania historii błędnych map. Siadam na leżance, piję dziwny wywar, Danusia patrzy mi prosto w oczy, zaczyna nucić, wprowadzając przestrzeń w wibrację. Wrażenie opuszczania ciała, wir i ciemność.

 

Tym razem przeniosło mnie do roku pańskiego tysiąc sześćset czterdziestego dziewiątego. Dzielę ciało z Michałem Malinowskim sekretarzem Karola Ferdynanda Wazy. Po doświadczeniach z „opętaniem” Marco Beneventano, staram się być dużo dyskretniejszy i nie narażać mojego gospodarza na niepotrzebny stres. Karol niedawno osiadł w Broku. Królewski syn zdążył do tego czasu zdobyć szereg godności świeckich i duchownych, w tym księcia pułtuskiego, biskupa wrocławskiego i płockiego. Mimo wysokich stanowisk kościelnych, nigdy nie przyjął święceń duchownych, a w obowiązkach sakralnych zastępowali go w zależności od diecezji, biskupi Jan Baltazar von Hornau i Wojciech Tolibowski. Na dobrą sprawę od czasu elekcji, gdy o włos, a zostałby królem, był kimś w rodzaju emeryta, choć miał trzydzieści sześć lat.

Szperając w pamięci gospodarza dowiedziałem się, iż mieszkając w Broku, niedoszły król polski oddawał się trzem różnym pasjom. Najwięcej czasu pochłaniało mu wyrównywanie rachunków z ludźmi, którzy „odebrali” mu koronę. Tych było dwóch Janusz Radziwiłł i Bohdan Chmielnicki. Pierwszy z nich, pchany własną ambicją, stawiał veto wyborowi Karola na króla. Przekonał część szlachty, iż Ferdynand Waza jako zwolennik kontrreformacji będzie gnębić innowierców w Rzeczpospolitej. Być może dałoby się jednak ten sprzeciw usunąć. Kandydat na króla był kawalerem, a Janusz Radziwiłł miał córkę. Co prawda ośmioletnią, ale przecież można by podpisać kontrakt gwarantujący zawarcie małżeństwa po uzyskaniu przez nią pełnoletności. Niestety, mimo wysiłków Michała, negocjacje się ślimaczyły, a w sprawę wmieszał się jeszcze Chmielnicki. Jego list obiecujący zakończenie powstania, o ile szlachta wybierze na króla Jana Kazimierza, przeważył. Korona i władza przepadły. Od tego czasu intelekt Karola Ferdynanda, agenci, informacje, a nawet pieniądze biskupa płockiego, wspierały Pawła Sapiehę, osobistego wroga Janusza Radziwiłła. Na identyczną pomoc mogli liczyć też wszyscy, gotowi do walki z Chmielnickim. Brok dzięki położeniu na szklaku handlowym, zapewniał wygodną i dyskretną komunikację z siatkami agentów operującymi na Litwie i Ukrainie.

Drugim hobby był romans. Oczywiście nie tak ostentacyjny i kosztowny, jaki liczne podboje sercowe jego brata Władysława IV. Niemniej tajny, podziemny tunel z czasów biskupa Henryka Firleya, łączący pałac z kaplicą świętej Magdaleny, wyjątkowo często był przemierzany przez Karola i Kamilę, jego kochankę.

Resztę czasu pochłaniały Ferdynandowi polowania w Puszczy Białej jak i na jej obrzeżach. Tak też było i teraz. W sierpniowym słońcu grupa jeźdźców, zwolna przemierzała łąki rozciągnięte nad Broczyskiem. Dygnitarzowi z rodu Wazów towarzyszyli: ksiądz Wojciech Tolibowski, Kamila Łuszkowska, mój gospodarz, sokolnik, pięciu miejscowych myśliwych, trzech pachołków i dwa psy. Karol Ferdynand zabawiał rozmową Kamilę, biskup Tolibowski był zajęty udawaniem, że nie wie, kim jest ta panna. Myśliwi sprawnie prowadzili w miejsce, gdzie polowanie z sokołem na kaczki będzie najbardziej owocne, słowem sielanka na łonie natury.

Nagle niczym spod ziemi pojawiła się wataha głośno ujadających psów. Konie poczęły się płoszyć. Biała klacz, dosiadana przez Łuszkowską nagle stanęła dęba, zrzucając pannę na ziemię. Karol zeskoczył z konia, z wyraźnym zamiarem udzielenia jej pomocy.

– Z koni! Chronić dobrodzieja! – rzucił komendę najstarszy z myśliwych.

– Jak z koni! Toż to wściekłe psy! Trza uchodzić! – Przerażony sokolnik krzyczał, potęgując chaos.

– Z koni, ale to migiem, do stu tysięcy rogatych diabłów! – krzyczał Malinowski, stając już przy swym pryncypale.

– Święta Panienko zmiłuj się nad nami. – Tolibowski przeżegnał się nabożnie, po czym wyciągnął pistolety z olstrów.

Jednemu z pachołków rzucano wodze, niestety dał się ponieść szkapie, którą dosiadał. Otoczony resztą koni, wzywając świętych pańskich oddalał się od nas. Michał poganiał innych ale czułem jego strach. Wydawało mi się to dziwne. Dorosły mężczyzna z szablą przy pasie i muszkietem w rękach boi się kundli. Dopiero po chwili zrozumiałem. Strach tych ludzi budzą nie psiaki, ale wścieklizna. Dopiero w połowie XIX wieku Pasteur wymyśli na nią szczepionkę. W czasach, w jakie mnie przerzuciło, nawet drobne zranienie przez zarażonego zwierzaka, oznacza nieuchronną powolną bolesną śmierć. Czemu więc myśliwi nie strzelają? No tak, mają proste, tanie muszkiety lontowe. Zanim będą gotowe do prowadzenia ognia, trzeba zapalić lonty i podsypać panewki prochem. Nie da się tego zrobić jednocześnie odganiając psy.

Tylko dwóch ludzi ma nowocześniejsze muszkiety z zamkami kołowymi, ja i Tolibowski. Celuję w najbliższego psa, naciskam spust. Przez chwilę słyszę zgrzyt stalowego koła trącego o piryt, wreszcie iskry padają na panewkę, muszkiet wypalił. Nawet udało mi się trafić, co uznaję za olbrzymi sukces. Kolejne dwa strzały, to biskup użył swych pistoletów. Skutek tej pukaniny nie był za duży. Wtedy szał ogarnął mojego „gospodarza”, a może i mnie poniosło. Z szablą w jednej ręce, a trzymanym za lufę muszkietem w drugiej, ruszyliśmy na watahę. Malinowski szablą radził sobie kiepsko. Zaskoczyło mnie to. Wydawało mi się że, w tej epoce wszyscy będą szermierzami na miarę Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego, Kmicica, a tymczasem sekretarz machał szablą jak cepem. Nie chcąc ryzykować pogryzienia przejąłem nad nim kontrolę. Co prawda, nigdy nie uczyłem się walki szablą, ale kiedyś ćwiczyłem kendo. Cięcia szablą nie były może najczystsze, ale dawałem radę. Wielka w tym zasługa Marcina, przybranego syna pałacowego ekonoma. Chłopak szył z łuku płynnie i celnie redukując ilość atakujących mnie brytanów. Huknęły w końcu flinty myśliwych. Resztki watahy umykały w popłochu.

Kamila odzyskała przytomność, Ferdynand przytulił ją, wyszeptał coś uspokajającego do ucha, po czym skinął na mnie.

– Panie Michale – rzekł podniośle – sumiennie i odważnie broniliście nas i panny Łuszkowskiej, daję wam za to w dożywocie osadę leśną, która na pamiątkę naszej przygody od dziś zwać będziemy Sumiężne.

– Dziękuję waszej miłości. – Mój gospodarz klęknął na jedno kolano i ucałował Ferdynanda w pierścień.

– Czułem podniosłość tej chwili. Właśnie na mapie okolicy pojawiło się Sumiężne, a Malinowscy załażą w przyszłości folwark, od ich nazwiska zwany Malinówką. Zupełnie nieoczekiwanie rozległ się krzyk.

– Pieski moje żeśta ukrzywdzili. – Kobiecina, która była jego autorką wyglądała znajomo i obco zarazem. Znajome był skołtunione włosy, brązowe zęby, śniada twarz, gliniana fajka w kącie ust zastępowała papierosa. Obce były tylko rysy twarzy, łachmany i przygarbiona sylwetka.

– Uważajcie ona może być wściekła – rzucił jeden z myśliwych.

– Biskupoju się na was poskarżę.

– Toż głupia babo twoje kundle jego ekscelencję biskupa właśnie zaatakowały! – krzyczał mój „gospodarz”.

– Jeśli to jej psy, każę ją na stos posadzić jako czarownicę. – Ferdynand aż kipiał wściekłością.

– Mnie straszyta, a pójdę do króla na skargę, to zobaczyta.

– Nie daruję, nie pójdzie do mojego królewskiego brata, ale na spalenie i jeszcze z Wrocławia ściągnę tu najokrutniejszych śledczych inkwizytorów jakich ma Jan Baltazar von Hornau. Jak ją wezmą na męki, inaczej będzie śpiewała.

– Ekscelencjo, tak nie można – cicho mówił ksiądz Tolibowski. – Stos i oskarżenia o czary, to woda na młyn Radziwiłła.

– Nie dbam o to. Poszczuła kundle na swojego biskupa, sprawiła że panna Łuszkowska potłukła się i mogła zginąć. Teraz zaś teraz zamiast przepraszać i o litość prosić, jeszcze grozi. We Wrocławiu już by się kat nią zajmował.

– Panie, szlachta się zburzy, jeśli zapłonie choćby jeden stos. – Ludziom zdarzają się wypadki pomyślałem wówczas.

– Ekscelencjo, – rzekł Malinowski – a gdyby tak się wydarzył wypadek na polowaniu, w końcu myśliwi strzelają, a pan Bóg kule nosi. – Widocznie mój „gospodarz” przechwycił myśl.

– Nie przestraszyta mnie, ja tam swoje umiem i zawsze będę tu wracać, jak tylko ze skargi u króla wrócę! – krzyknęła kobiecina.

– No cóż, bywa tak, że muszkiet raz do roku sam strzela – rzekł w zamyśleniu ksiądz Tolibowski.

Jeden z myśliwych, który właśnie skończył ładowanie strzelby złożył się i pociągnął za spust. Kobieta padła z przestrzelona głową.

Jeszcze widziałem jak Ferdynand rzuca strzelcowi sakiewkę, kiedy wir wyciągnął mnie z przeszłości. Zamrugałem oczami i dostrzegłem siedzącą naprzeciw mnie Danusię.

– Ta kobiecina klątwę rzuciła. Dlaczego jej nie odczynisz?

– Bo to nie klątwa.

– A co?

– Za życia tamta babka była potężną, acz nie do końca normalną szeptunką. Ludzie się jej bali więc otoczyła się psami. Do dziś w miejscu tamtego zdarzenia grasuje jej duch. Opętuje stare kobiety, jest silny do tego stopnia, że wpływa na ich wygląd.

– Nie da się go jakoś egzorcyzmować?

– Byli tacy co próbowali, ale bez efektów.

– Kto to był?

– Dwóch biskupów, pruski pułkownik i carski czynownik.

– A ty?

– Ja od bardzo dawna nawet nie próbuje?

– Dlaczego?

– Moim zdaniem, ona powiązała swoją jaźń z psami otaczającej ją watahy. Myśliwi wystrzelali część z nich, ale nie wszystkie. Dziś jej duch jest związany z ich potomstwem, trzeba by więc je wszystkie wyegzorcyzmować, by nie mogła wrócić. Po tylu wiekach nikt nie ustali gdzie te psy są.

– Co w takim razie można zrobić z kundelkami zaczepiającymi w Kaczkowie rowerzystów?

– Chyba tylko przyzwyczaić się. 

Koniec

Komentarze

Sympatyczne opowiadanko, spodobała mi się fabuła – taka nietypowa. No i sama jestem cyklistką, więc mogę się bez problemów utożsamić z bohaterem. :-)

Tylko, MPJ, czy Ty się kiedyś nauczysz dbałości o szczegóły? Literówki i inne drobiazgi. Trochę za dużo tego jak na krótki tekst.

Zastosowałem te ostatnie rozwiązanie.

To rozwiązanie, te rozwiązania.

Siadam na leżance, piję dziwny wywar, Danusia popatrzyła mi prosto w oczy, zaczęła nucić, wprowadzając przestrzeń w wibrację.

Dlaczego nagle zmienia się czas?

– Biskupoju się na was poskarżę.

Skąd wytrzasnąłeś tę odmianę? Ani polska, ani rosyjska, na ukraińską też nie wygląda.

Babska logika rządzi!

Poprawki odnośnie czasu i te/to naniosłem .

 

Co do odmiany, opowiadanie jest oparte na faktach autentycznych. Skąd ta kobieta, którą w nim obsmarowuje wytrzasnęła tą odmianę nie mam pojęcia.

;)

 

 

Kilka błędów, a opowiadanie średnie.

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Zdarza się wam jechać rowerem?

Jeździć brzmi o wiele lepiej.

 

czujecie się przyjacielem całego świat i jego najbliższych okolic.

co

 

Wjeżdżacie do jakiejś wioski i nagle nastrój kontemplacji pryska w niemiłosiernym jazgocie kilku kundelków urządzających sobie polowanie na wasze nogawki. Na taki atak można zareagować różnie, spaść z roweru, przyspieszyć i uciec, zsiąść i pogonić namolne sierściuchy. Zastosowałem to ostatnie rozwiązanie. Psiaki zareagowały zgodnie z przewidywaniami.

Zmieniasz czas narracji, zdecyduj się na któryś.

 

Podkulone ogony i odwrót na z góry upatrzone pozycje.

Nie rozumiem tego zdania. Chodzi o pozycje, na których czaiły się wcześniej? Wówczas nie będą upatrzone, a już na pewno nie z góry.

 

Policje wezwę

Policję

 

Ja się nimi dobrze opiekuje, karmie

ę! Ę!!!

 

o braku znaniom przestępstwa

Znamion.

 

 Tekst wypada przed publikacją przeczytać parę razy i samemu wyłapać choćby literówki.

 

Pierwszą i drugą część opowiadania dzieli przepaść. Początek jest bardzo kiepsko napisany. Wskazałem jeden przykład pomieszania czasów, Finkla drugi, a śmiało można by jeszcze ze trzy znaleźć. Rozmowa z kobietą bardzo kiepściutko wypadła i nienaturalnie. Nie wiem też w jaki sposób postać przeniosła się w przeszłość pijąc jakąś ciecz. To ciekawy wątek, można by go lepiej zarysować.

Fragment z przeszłości zaczynasz karygodnym infodumpem; myślałem, że się nie przedrę przez te ściany tekstu. Ale nagle zaczęło się coś dziać, styl się zrobił jakiś lepszy, wątek wścieklizny dodał smaczku – no normalnie jakby ktoś sklecił ze sobą dwa skrajnie różne teksty.

Pozdrawiam!

 

Na kwestie techniczne zwrócono już uwagę w poprzednich komentarzach, więc ten temat zostawię. Zgadzam się w pełni z MrBrightsidem co do infodumpa – nie ma sensu marnować na te minibiografie aż tyle miejsca. Postać Danuty jest trochę za mało zarysowana, przez co nie wiadomo o co w ogóle chodzi, poza tym, że robi czary-mary i przenosi bohatera do przeszłości… z tego co rozumiem, ze zdolnością co najmniej wpływania na działania opętywanych postaci. Mam wrażenie, że nie do końca przemyślałeś możliwe konsekwencje takiej zdolności – Danuta nie potrafi przegnać ducha, za to w zasadzie z łatwością może zmienić bieg historii, wysyłając bohatera w ciało dowolnej osoby z przeszłości. W sumie, jakby się uparła, zawsze może wysłać Marka (tak się chyba nazywa protagonista?) w czasy przed urodzeniem baby i nie dopuścić do jej narodzin na wiele różnych sposób – i voila, problem psiej klątwy rozwiązany :D

Z tej choćby przyczyny nie satysfakcjonuje zakończenie – “masz problem, popatrz sobie jak powstał, ale nic z nim nie zrobimy, koniec”

Danuta pojawiała się w którymś ze wcześniejszych opowiadań. I tam chyba była lepiej rozwinięta.

Babska logika rządzi!

Druga część znacznie moim zdaniem lepsza od pierwszej. Ładnie wychodzi ci pisanie o starych czasach, język ujmuje. Tylko ten infodump z początku, na co zwrócił Mr. Brightside. Pierwsza część zaś – ni ziębi, ni grzeje. Takie wprowadzenie, balansowało na granicy przydługiego, choć rozmowa ze staruszką była fajna :)

Podsumowując: jest okej, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Wskazane poprawki naniosłem. MrBrightside, co do operacji przenoszenia w czasie, w legendzie o opętanym kartografie http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/17514 jest ona omówiona nieco szerzej. 

 

Nighter6, Danusia Mirowska pojawia się w wielu opowiadaniach zamieszczonych tu przeze mnie np.

 

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/18263

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/17514

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/15158 (bez imienia, ale filigranowa blondynka przy ognisku to ona)

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/14561 

 

W Legendzie o opętanym kartografie wyjaśniam dlaczego ona może kogoś przerzucić w czasie a nie może zmienić tego co się stało. 

 

Ponadto wytłumaczenie, dlaczego przeszłości nie da się zmienić znajduje się np. tu 

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/14692 

Ta koncepcja bardzo mi się podoba i zamierza się jej trzymać jak pijany płota ;)

 

Co do niespójności początku opowiadania z resztą. Wyjazd Ferdynanda Wazy na polowanie powstał jakiś czas wcześniej. Niestety ciągle mi się zmieniały koncepcje jak polowanie powinno się zakończyć. Pojechałem sobie rowerem na miejsce, do Kaczkowa szukać natchnienia i szlag mnie jasny trafił. Sierściuch łażą jak chcą i gdzie chcą, a jak je próbujesz pogonić, to z pyskiem startują do ciebie “właściciele”.  Uznałem więc, że taka wola boska i napisałem o pieskach.  

 

 

 

 

Tym razem legenda o pieskach i babie nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Może kolejna okaże się ciekawsza.

 

Nagle ni­czym ni­czym spod ziemi… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

po­ja­wi­ła się wa­ta­ha gło­śno uja­da­ją­cych psów. – Wydaje mi się, że wataha to stado wilków lub dzików, o psach powiedziałabym raczej: …po­ja­wi­ła się sfora gło­śno uja­da­ją­cych psów.

 

nie­ste­ty dał się po­nieść szka­pie, którą do­sia­dał. – …nie­ste­ty, dał się po­nieść szka­pie, której do­sia­dał.

 

Z sza­blą jed­nej ręce… – Literówka.

 

Jesz­ce wi­dzia­łem jak Fer­dy­nand rzuca strzel­co­wi sa­kiew­kę… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przecinki! Brakujące kropki! :P Przykład:

– Ekscelencjo, – rzekł Malinowski – a gdyby tak 

– Cześć zielonooka, romans ma do ciebie. – Już z daleka witam Danutę Mirowską(+.)

Były też trzy równorzędne określenia nie oddzielone przecinkami, ale niestety nie mogę znaleźć.

Poza tym, zmartwić cię muszę, baba też kobieta. Kobietami nie są tylko mężczyźni i ci pomiędzy.

Zgadzam się z wcześniejszymi wpisami, druga część lepsza. Ale historia niezła, trochę życiowa, trochę magiczna.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nowa Fantastyka