- Opowiadanie: A.F. - Pan Narzekaj: Ku Narzekajlandi. Igrzyska Prezesa

Pan Narzekaj: Ku Narzekajlandi. Igrzyska Prezesa

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pan Narzekaj: Ku Narzekajlandi. Igrzyska Prezesa

Spoglądam w Niebo…lecz go nie widzę.

– Okulary ci się zabrudziły i widzisz tyle, co kibice za pleców kiboli. Po drugie, otwór zamknięty, a założę się, że nie masz rentgena w oczach i przez beton, ani damskie suknie nie widzisz.

Spojrzałem na niego z pogardą, gdyż cała jego osoba – wygląd i maniera bycia – były godne jedynie pożałowania.

Tygodniowy zarost, cuchnące ubranie, oczy zza wieczną mgłą…

– O sobie piszesz czy o nas wszystkich? – Narzekaj spytał z humorem. – Wszyscy siedzimy w tym samym szambie i cuchniemy tak samo, więc daruj sobie te hipokryzyjne uszczypliwości.

Fakt, miał rację. Ja, On i lekko przykacowany Zdzis, razem ukrywaliśmy się w zbiorniku na ekskrementy. Narzekaj zapewniał, że to jedyna najlepsza kryjówka.

– Lepiej prześmiardnąć niż być pożartym przez zombiaka, co nie? Tu przynajmniej cię nie wyczują… zlewasz się ze smrodem otoczenia. Naturalny kamuflaż.

Chciałem pieprznąć go w te nieidealne, żółte zęby – w końcu to po części z jego winy świat opanowały zombiaki.

– No co…– próbował się tłumaczyć dość nieskładnie. – Naruszyło się niechcący jeden przepis BHP, zapomniałem wyjąć tego szczurozomba z zupy, ktoś go zżarł i od razu koniec świata!  

– Nie żre się po fast foodach – Zdzis dochodził do siebie po wczorajszym starciu z kac-zombie. – Tylko po kebabach.

– Racja Zdzis – poparł kumpla Narzekaj. – Tam zmieni cię najwyżej przypadkiem w dżina, zakorkuje w butelce z dobrymi procentami, wstawi do lodówki i kupi cię jakiś Aladyn Kowalski…albo Aladynka. One jako pierwsze, życzą sobie spełnienia przyjemności… -

uśmiechną się lubieżnie Narzekaj.

Chciałem mu tak walnąć w zęby, ale szkoda było mi pozbawiać staruszka resztek uzębienia.

Rozległ się ło…

Mooo…

T…t…t…

 – Kurde! Co ci tak dziadosko idzie te pisanie? – złościł się Narzekaj.

– Jakieś gówno zapaskudziło mi wyświetlacz smartfona, na którym piszę te opowiadanie…

Przetarłem rękawem bluzki szybkę.

Siiipppp…szszszszrrrrruuuuu…

 – Litości. – Zdzis złapał się za głowę. – Niech te dźwięki ucichną!

Coś waliło w pokrywę szamba.

– Uwaga.

Narzekaj wyjął zza spodni broń, którą zwał Eliminatorem Eliminacyjnym.

Dla mnie wyglądała jak plastikowa zabawka z Tesco.

– Bo to zabawka – przyznał z niejakim rozczarowaniem Narzekaj. – Ale nazwa fajna i nie z Tesco, tylko z sex shopu. Gdy rzucisz zaklęcie – przesunął ręką po broni, która zaczęła

intensywnie błyszczeć na niebiesko. – Wtedy zabawa staje się lepsza.

Trach! Kilku zombie przebiło betonową osłonę.

– Hhhhrrrrryyyyyy! – powiedziały na przywitanie.

Narzekaj wycelował i wypalił.

Trzechm z szacowanej matematycznymi metodami (czyli na oko) setki zombie, runęło w dół obok nas.

Gdy wstali dostrzegliśmy, że mają duże, niebieskie cycki. Mimo, że to zombie płci męskiej.

– Raczej nijakiej – podsunął mi Zdzis.

– Kurde! – krzyknął Narzekaj zirytowany. – Nie te zaklęcie…te było na miłe "sam na sam" z dziewczynami…

– Jakie ty masz fantazje? Niebieskie cycki?  Avatara za dużo się naoglądałeś? – dopytywał zniesmaczony Zdzis.

– Hryyyyy! – ryknęły równie zniesmaczone gustem Narzekaja zombie.

Do środka zaczęły włazić kolejne.

– Uciekamy! – zarządził strategiczny odwrót Narzekaj.  

– Dokąd? – Zdzis nadal nie odzyskał przytomności umysłu.

– Przez rury. – zamachał rękoma Narzekaj, z jego palców wyleciały czerwone iskry. –  Rozszerzyłem trochę odrębną rzeczywistość i pomniejszyłem  odrobinę naszą rzeczywistość.

Zmniejszyliśmy się ciutkę.  Damy radę się przecisnąć.

– Nie wpłynie to negatywnie na nasze ciała? Umysły? – Zdzis był dość sceptyczny.

– Masa jest stała. Nawet ta ciemna masa.

Zombie nacierały na nas w tempie procesów legislacyjnych – wolno, ale się zbliżały.

 Weszliśmy do rury odpływowej i pełzając, brnęliśmy w górę brudną kanalizacją. Ryk zombie został daleko za nami.

– Zamierzamy ku światłu – stwierdził Zdzis patrząc w górę.

– Może nie wejdziemy w czyjąś dupę – sprecyzował Narzekaj. – To byłoby piękne jak…

Z ciszy rozległa się muzyka.

Shes like a rainbow…

Przepraszam za pauze. Musiałem odebrać telefon. Teraz mogę opisać dalszy przebieg wydarzeń.

– Halo? – zapytałem.

– Masz chwilę? Chciałem spytać o postępy w pisaniu pracy zaliczeniowej – odezwał się mój Najlepszy Kolega Nr.2 ze studiów.

– Te gry stępiły ci umysł? Jest zombie apokalipsa!

– Wiem. U mnie przed domem niewiele jednak zombie, a dzięki wieloletniemu przeszkoleniu w Wiedźminach, mogę załatwić je nożem kuchennym w minutę. Pod warunkiem, że to nóż marki Fiskars, a nie chińska tandeta – zrobił pauzę. Słyszałem dźwięki siorpania, pewnie popijał sztuczny napój energetyczny. –  Więc nic się nie dzieje i nuda…

Grzmot za nami. Odwróciłem się:

Zombie wspinały się za nami z grymasem gniewu na twarzach.

– Cholera, czemu przelazły! ?– wykrzyknął już całkowicie wytrzeźwiały i

zdegustowany fuszerką kolegi, Zdzis.

 W pośpiechu zapomniałem skorygować parametry w podziale na "My" i "Oni". Zdarza się…– tłumaczył z miną niewiniątka Narzekaj. – Pełzniemy dalej!

Po kilku ruchach byliśmy już prawie u celu.

– Ściana wody przed nami! Wstrzymać oddech! – zarządził Narzekaj.

Przeszliśmy przez całkiem czystą niż standardowo, klozetową wodę. Na ostatnich centymetrach wspinaczki pomagaliśmy sobie wspieraniem kończyn na desce sedesowej i odświeżaczu Domestos.

– Ufff…– sapnąłem lgnąc na posadzce całkiem zadbanej łazienki.

Narzekaj spojrzał na zbliżające się ku wyjściu ze ścieku zombie.

Chwycił Domestos ustawiony na półce z resztą środków czyszczących i wlał całą zawartość do toalety.

Chwilę odczekał. Potem wylazł pierwszy zombie.

– Cholera… czyli reklamy kłamią. Miało zabijać wszystkie zarazki…

– Hhhrrrryyyyyyyy! – Zombie ruszył w naszą stronę.

Wtedy został rozdeptany. Wielka stopa w świeżo wypastowanym bucie zrobiła z niego miazgę. Podobny los spotkał resztę zombie.

– Co się stało? – spytał Zdzis.

Odwróciliśmy się: za nami stał mężczyzna mierzący na oko z osiem metrów wzrostu.

– Jak mówiłem, złe dopasowanie parametrów rzeczywistości – podrapał się po głowie Narzekaj, przerzedzając resztki włosów. – Zombie byli o 2/3 mniejsi od nas. A my jesteśmy około szesnaście razy mniejsi od tego faceta.

– Czyli jesteśmy knypki bez kapelusza – zaśmiał się Zdzis.

Mi raczej nie było do śmiechu.

– I co teraz? – spytałem.

– Odegnę rzeczywistość, naginając fizykę.

Narzekaj zamachał rękoma. Po sekundzie staliśmy przed mierzącym 1,7 metra mężczyzną w garniturze.

– Panowie…– zaczął nieskładnie mężczyzna. – Wziąłem panów za karaluchy i prawie bym rozdeptał…

Pociągnął nosem trzy razy. Skrzywił się, lecz pociągnął jeszcze raz do upewnienia się.

– Może skorzystamy z prysznica? – Narzekaj pierwszy podjął inicjatywę. – Mam problem z bieżącą wodą po tej inwazji zombie – tłumaczył mężczyzna z palcami wetkniętymi w otwory nosowe. – Mam jednak wodę mineralną w butelkach. Zapas 50 butelek z minionego lata, które miało być "upalne i suche".

– Dobrze, dziękujemy – odparł uprzejmie Narzekaj. – Mam tylko nadzieję, że to nie "Cisowianka". Mam pewne urazy osobiste do tej marki, ale z braku lepszego…

– Nie, bez obaw. To "Żywiec Zdrój"…

 

Musieliśmy ruszać dalej. Nie z własnej chęci, oczywiście, tylko z niezależnego od nas, utartego w setkach powieści i filmów, schematu: jak nie my powstrzymamy zombie, to kto?  

– Odpuść młody…Taki Mad Max miał ludzkość w dupie i dbał tylko o własną. Czemu mamy się stąd ruszać?

Muszę to przyznać – Narzekaj ma rację.

Tomek – facet, do którego łazienki nielegalnie się przecisnęliśmy kanałami – zaoferował nam wspólne mieszkanie. Czuł się sam w domu, który przeobraził w fortecę anty-zombie. Żona i syn zmienili się w zombie i wyemigrowali do Anglii, gdyż tam panują lepsze warunki do zżerania żywcem ludzi.

–  Nie dziwię się. Tu, by wyżreć mózg trzeba najpierw złożyć podanie do urzędu o chęć zjedzenia tego konkretnego organu. Wniosek rozpatrują trzy dni. Przez ten czas zombie zdechnie z głodu. – Narzekaj dumał nad obecną sytuacją w kraju. – Wszystko padło, ale urzędy nadal się trzymają. Może to dobrze. Wyeliminują część zombie i po problemie.

 – Jak kontrolują czy zombie złożył podanie o wyżarcie mózgu? – zastanawiał się popijając colę Zdzis. – Mógł nielegalnie pożerać mózgi i nie tylko…

– Urząd wie wszystko. Może zombie utraciły człowieczeństwo, ale nie zdrowy rozsądek. Nie zaryzykują.

– A nasze prawa, do cholery! ?– Zdzis się oburzał lub to efekt przymusowego dostawienia napoi z procentem większym niż zero. – Nie możemy się odwołać od tych wniosków?  

– Spokojnie, urzędy działają  wybiórczo: temu dadzą pozytywną decyzję, reszta dostanie figę. – Narzekaj się zamyślił i dodał po chwili: – Chyba, że zombiaki dadzą łapówę lub mają znajomości…wielu z nich to przecież zomgistrusy po studiach, na nepotycznych posadkach w urzędach…

Takie dyskusje mogliśmy toczyć co dzień, w przerwach strzelając do podchodzących zbyt blisko domu zombie. Za broń służyły plastikowe żetony z Pokemonami z dawnej kolekcji Tomka, wystrzeliwane z prowizorycznej kuszy, którą skonstruował Narzekaj.

– Chciałem dać te Pokemony synowi, ale mówił, że teraz zbiera się je przez smartfona – westchnął. – Tyle się kiedyś człowiek musiał najeść chipsów, a teraz problem z cholesterolem…

Tak spędziliśmy razem trzy dni. Aż czwartego dnia…

 – Nie wytrzymam!  Muszę się napić!

 Zdzis podenerwowany dreptał z łazienki do kuchni i z powrotem.

– Przecież pijesz – stwierdził bez emocjonalnie, czytający stare wydanie "Faktu" Narzekaj i wskazał na zapas coli, pozostały po "upalnym i suchym lecie".

– Potrzebuję piwa!

– Zdzis…to jedyna może okazja, by wyleczyć cię z alkoholizmu. Poza tym cola ma chyba w sobie kokę.

– Nie ma tego napisane w składnikach…

– Grzechów korporacyjnych nie mówi się na głos.

Zdzis zwiększył tempo i chód przerodził się w bieg: maraton z kuchni do łazienki przez pokój.

W pewnym momencie się zatrzymał.

– Tomek mówił, że 500 metrów stąd jest Biedronka. Kupimy tam piwo!

 Narzekaj oderwał wzrok od najlepszego artykułu gazety – zdjęcia gołej dziewczyny – i zirytowany spojrzał na kolegę.

– To że jest zombie apokalipsa, nie znaczy, że mam stracić reputację i wejść z Tobą do tego sklepu dla bied…

– Poczekasz na zewnątrz jako obstawa. We dwóch zawsze bezpieczniej.

 Narzekaj ziewnął leniwie.

– Jakoś nie chce mi się bawić w Stalkera na stare lata.

– Kupię ci nowe wydanie. – Zdzis wskazał gazetę.

– Drukarnia i wydawnictwo działają?  – spytał sceptycznie, ale z lekką nadzieją Narzekaj.

– W Internecie piszą, że tak. Podobno na ostatniej stronie dają zdjęcia nagich zombiaczek.  

– To byłaby dobra odmiana po tym całym silikonie.

Narzekaj wstał, odłożył gazetę i schował nóż kuchenny do kieszeni oraz drobne, bo nigdy nie mają sprzedawczynie wydać.

– Oczywiście nie jestem jakimś nekrofitą – dodał na usprawiedliwienie. – To wypadkowa czasów, a dokładniej: czasu, w którym obecnie się znajdujemy. O tempores, o morales…

 Przed opuszczeniem domu, Narzekaj poinstruował mnie, że nasz mentalny kontakt zostanie zachowany.

– Chyba, że nadziejemy się na jakąś niewiastę. Wtedy będą pewne kilkuminutowe zakłócenia.

 

Sklep i okolica wydawały się opuszczone. Dla pewności jednak Narzekaj zeskanował magicznym wzrokiem otoczenie.

– Zero zombie, trolii zwykłych, internetowych, poborców podatkowych…możemy iść.

 Gdy stanęli przed wejściem, natknęli się na przeszkodę: automatyczne  drzwi nie otworzyły się.

– Kurde, zapomnieliśmy – sapnął rozczarowany Narzekaj.– Tomek ma w domu własny akumulator. Wszędzie zaś brak elektryczności.

Szyld sklepu z uśmiechniętym owadem zaskrzypiał i odpadł.  

Zdzis upadł bezsilny na kolana. Wzniósł oczy w stronę nieba i krzyknął:

– Potwory! Cóż uczyniliście! ?

– Co to, "Planeta małp"?

Narzekaj wyjął papierosa i przypalił.

– Wszystko w ruinie…kto za to odpowie?

Za ich plecami coś zawarczało.

Nie zdążyli się odwrócić i zareagować.

Mocny cios i świat zatonął w ciemności…

 – Straciłem kontakt.

Tomek wyglądał na zewnątrz przez szczelinę, zabitego deskami i wzmocnionego taśmą klejącą z Mrówki, okna.

Westchnął, odwrócił się i wtedy  dostrzegłem jego bezemocjonalną twarz.

– Tracimy kontakt ze światem i tak się później dzieje –  mówił beznamiętnie, jakby wygłaszał monolog do niewidzialnej publiczności. – Schodzimy z desek teatru, zdejmując swe maski i zakładamy nowe, by wejść do innego teatru, zwanego życiem. Zawsze tworzyłem iluzję, że jesteśmy szczęśliwą rodziną, a rozpad był widoczny gołym okiem. Żyłem iluzją w świecie fikcji, a teraz dzień w dzień wyglądam przez brudną szybę i widzę prawdziwy świat. Świat bezmózgich idiotów, którzy kręcą się w kółko bez celu. Boli najbardziej fakt, że mój syn stał się im podobny…– otarł rękawem koszuli samotną łzę. – To wina tych Fuzjzbuków i innych Twitterów. Globalny teatr emocji i wrażeń, gdzie każdy gra jednak idiotę…coś mówiłeś?  

Chwilę dumałem, potem się otrząsnąłem.

– Straciłem mentalny kontakt z Narzekajem.

Tomek powoli wracał do siebie z duchowo-psychologicznej podróży umysłu.

 – Coś wspominał, że zastrzega sobie prawo do intymności, gdy będzie…– wzruszył ramionami. – No, sam na sam.

– Chciałbym wiedzieć, co aktualnie robi – byłem trochę podenerwowany. – Może potrzebuje pomo…

– Chcesz obserwować jak Narzekaj podrywa i kocha się z jakąś kobietą?  Albo gorzej…z zombiaczką?  – skrzywił się Tomek.

Próbowałem to sobie wyobrazić…

– Fuj! Nigdy…dobra, może nic mu nie jest…

 

Ciemność ustępowała. Narzekaj budził się z nieznośnym bólem głowy.

– Uuuuhh…gorzej niż po kacu.

W oczy kuło go czerwone światło.

Było ciepło, wręcz duszno. Słychać było charczenie i rechot.

– Noooo…chyba trafiłem do Piekła.

– Obudź się – Słyszał obok głos Zdzisa.

– Obudź się. Jest alkohol!

– Niemożliwe, bo wtedy byłoby to Niebo…ustaliłem 200 lat temu z Mefim, że jak mnie trafi ostatecznie szlag, to da mi jakąś kwaterę u siebie…

Narzekaj otworzył oczy.

Byli w barze. Wnętrze oświetlały na czerwono ledowe lampy. Przy kontuarze i stolikach, siedziało kilku orków, zombie, ludzi i troli. Wszyscy w garniturach.

– Alkohol! – wykrzyknął Zdzis bojowo i podbiegł do barmana.

Narzekaj dołączył. Obaj zamówili dwa mocne piwa.

– Co to za miejsce?  I gdzie? – podpytywał barmana Narzekaj.

– To bar w prywatnym kompleksie PP, zwanym potocznie Nowym Centrum Nowego Świata – wyjaśnił z radością barman.

 – NCNŚ…skrót trochę łamie język. Kim jest PP? – Narzekaj miał złe przeczucie. Wielowiekowe doświadczenie uczyniło go dość podejrzliwym. Dodatkowo obecność ludzi, troli i orków w jednym miejscu, przy jednym stoliku i identycznych garniakach była czymś abstrakcyjnym.

 – Niedługo się dowiecie. PP nigdy nie lubił rozgłosu, zawsze był w cieniu, ale każdy go zna.

– Czemu jest znany, skoro w cieniu? – zauważył Zdzis.

– To element jakieś misternej strategii – wyjaśnił barman. – Niby rządzi, a go nie ma…– uśmiechnął się intrygująco. – Poznają go panowie osobiście. Jest wielkim człowiekiem…czynu…tylko on swym Nowym Prawem, może zaprowadzić porządek w tych mrocznych czasach chaosu.

 – Na spółkę z TYMI? – wskazał na pozostałych klientów, z wyrazem obrzydzenia Narzekaj.

 – To oni są fundamentem Nowego Społeczeństwa. Starego też po części byli – barman dolał piwa. – Orkowie robili za agentów od czarnego PR, ludzie byli ludźmi, więc pozyskiwali zaufanie, a Trole robiły czarną robotę w Internecie.

– A zombie? – Zdzis dzięki optymalnej dawce alkoholu, odzyskał trzeźwość postrzegania i rozumowania.

– Posłuszne robiły wszystko. Człowiekiem bez mózgu łatwiej kierować.

– Więc teraz PP ma niezwykle łatwo – zauważył Narzekaj. – Kierować społeczeństwem…a czemu nie włączył do tych szeregów wilkołaków? Są bardzo dobrzy w eliminowaniu konkurencji…

– PP nie lubi obcokrajowców – tłumaczył barman samemu sącząc drinka w godzinach pracy. – A już zwłaszcza uchodźców, którzy walili w nasze granice: wampiry żądający Unijnych racji krwi, dżinowie, będący potencjalnymi terrorystami, robo-gejsze z Chin i inne alfonsy…– barman roześmiał się szaleńczo. – Ale teraz wykorzystamy naszą przewagę, wzniesiemy mury i ruszymy na czele armii zombie, by obalić zdrajców, zwących się naszymi braćmi…

 W oczach barmana płonęła żądza krwi. Narzekaj milczał chwilę, potem rzekł:

– Zdzis, wychodzimy – zadysponował energicznie z wyraźnym niepokojem Narzekaj. – Natychmiast!

– Skąd ten pośpiech? Niedługo gramy w bingo…– dziwił się barman.

– Musimy iść…by na drodze nie natknąć się na kolumnę rządową. Nie mamy od niej ubezpieczenia – tłumaczył Narzekaj.

Barman się roześmiał.

– Wszyscy się śpieszmy. Jednak nie wypada…

Za Narzekajem i Zdzisem stają dwaj, mocarni orkowie.

– …opuszczać tych, którzy was uwięzili.

Orkowie wykręcają bohaterom do tyłu ręce. Narzekaj próbował daremnie rzucić jeszcze zaklęcie ogłuszające.

– Nie męczcie się…zachowajcie siły na Igrzyska.

 Orkowie narzucili bohaterom worki na głowę. Narzekaj zdążył jednak dostrzec, kto wypowiedział te słowa.

Średniego wzrostu, w garniaku, o smutnym wyrazie twarzy i spięty, jakby ktoś wsadził mu kij w…

– Ma pan rację, panie Mar…– barman chichotał. – Igrzyska czas zacząć.

Komnata była przyciemniona. Z ciemności dobył się skrzekliwy  głos:

– Czemu tak tu ciemno Mar…!?

– By nikt nie widział naszych tajnych planów i map.

– A jak my mamy je widzieć! ?

– Mentalnie…– wyjaśnił najprościej Mar…

– Ty mi nie gadaj o zdolnościach ponadnaturalnych, Mar…Już wystarczy nam w zespole jeden świr od propagandy. Ja nie wierzę w te UFO-zamachowców, astralne rzeczywistości i zombie…

– Eeeee – Mar…sądząc po głosie był zdezorientowany. – To jak Pan, pojmuje obecne…

– Na własny rozum, własną miarą, Mar…jesteś taki głupi…idealny na pomocnika PP.

– Dziękuję Panu.

– Włącz światło i przejrzymy te cenne mapy.

– Które światło? Energooszczędne?

– Ledowe lampki z choinki. Kończą się prywatne środki z budżetu, na energooszczędnym musimy oszczędzać.

Pokój wypełnił biały blask.

Dwie, znane osobistości pochylały się na zastawionym papierami stole. – Włącz kamerę. Lubię knuć i rozmyślać w blasku fleszy i obiektywów mediów – zadysponował PP. – Nawet jeśli ich już nie ma…he, he…niepotrzebnie się tyle z nimi użeraliśmy. A teraz…

– Człowiek tęskni.

– Mar…nie posądzaj mnie o sentymentalność, dobrze? – PP zmierzył zimno wzrokiem pomagiera.

– Tak, tak.

PP przyjrzał się mapie. Zaznaczono na niej tylko jeden punkt.

– Nadal tam się chowa? – spytał PP.

– Szczur w norze, przetrwa długo nawet zatonięcie statku.

– Z biologii jesteś asem Mar…– PP zerknął na wspinającego dumnie pierś Mar…– Szkoda, że w swym zawodzie nie jesteś choć doby…dobry. Takie kwalifikacyjne niedopasowanie.

– A służący Ant…ten to…

Mar…zamilkł gwałtownie i wciągnął powietrze.

– Przepraszam PP – skłonił się w ukłonie, przyoblekając twarz w fałszywy uśmiech.

– Nadal się chowa…– PP pomrukiwał. – Wie, że jest winny i zapłaci za swe grzechy. Dużo zapłaci.

– Ile dokładnie?

– Tyle, by nasz władza była wieczna.

Mar…chwilę milczał. Bał się coś powiedzieć.

– Myślisz czy damy radę go zwyciężyć? – zmierzył wzrokiem pomagiera. – Całe swe życie…– mówił powoli, sapiąc. – …walczyłem dla tego kraju. Poświęciłem wszystko…czy nadaremno?

– Ee..n…

– Dla mnie potrzebowali pomocy. Nawet jeśli sami nie chcieli. Dokonałem rzeczy niemożliwych…czarne uczyniłem białym, a potem  na powrót czarnym. Stoczyłem batalię z Konstytucją i rozpieprz…zniszczyłem ją na kawałeczki.

– Niszczarką – szepnął Mar…

– Damy radę. Nadejdzie zmiana. Dobra…

Z oddali ozwały się fanfary. PP strząsnął z marynarki sierść.

– Mar…zrób tym smarfonem zdjęcie mapy.

– W jakim celu? – dziwił się Mar…

– Naprawdę jesteś…kopia zawsze dobra. Może gdybym kopiował od innych broszury i różne świstki za tamtych czasów, to by mnie internowali…

Uśmiechnął się do niespełnionych marzeń. Znów było słychać fanfary.

– Igrzyska dla próżnej rozrywki Narodu i śmierci Jego zdrajców, czas zacząć.

Zdzis rozglądał się dookoła. Tylu bezmózgowców, zgromadzonych w jednym miejscu nigdy nie widział. Nawet podczas kampanii wyborczych.

Powiedzieli im, że znajdują się w Koloseum +, lecz wyglądało to jak Stadion Narodowy, tylko bardziej rozbudowany i szary.

– Jak za starych czasów. Szarość, skrzekliwy tłum i dwóch klaunów, czyli my, pośrodku.

Narzekaj uważnie badał wrogów, skanując ich magicznym wzrokiem. Z początku się pomylił, bo włączył rentgen w oczach do prześwietlania nastolatek na studniówkach.

Splunął – obrzydzenie pozostało. Nie tak łatwo wyrzucić z pamięci trola w bikini…

Fanfary. Tłum wiwatował.

Zdzis i Narzekaj, skrępowani z tyłu, sposępnieli.

– Jesteśmy jedyną rozrywką? – interesował się Zdzis.

– Tam siedzi kotek.

Narzekaj wskazał leniwego, czarnego futrzaka, dziesięć kroków od nich.

– Jak chcą, mogę wyczarować królika. Prosta magia dla głupich zombie – wykazał inicjatywę Narzekaj.

– Wyczaruj Godzillę. Rozpieprzy to wszystko.

– Nie ma szans. Za duży transfer danych z Japonii, opłaty roamingowe i nie tylko, bo to jeszcze cło, akcyza…duże zużycie energii, a i po materializacji, potwór najpierw zwali po wielu niedogodnościach. Jak pawia, to jeszcze pół biedy…

Głośna fanfara. Tłum: ubrani w stroje ze Szmateksu zombie, trolle z laptopami i orkowie bez niczego, tylko w garniturach.

Na podium, umiejscowionym po kabinie komentatorów, stał złoty  tron. Zza niego wyszedł niski człowieczek w czarnym garniturze. Przy jego boku szedł tygrys bengalski.

Facet usiadł i złożył ręce jak do modlitwy. Po jego prawej spoczął tygrys, a po stronie przeciwnej, stanął ten koleś z baru.

– Panie i Panowie ! PP przybył!

Oklaski.

Narzekaj jedynie zajęczał.

– Wiedziałem…Pan Prezes…hu, hu, hu…teraz to ma elektorat. Głupi i posłuszny. Wcześniej to musiał kombinować z plusami i minusami…

Wszyscy zebrani powstali na baczność.

– Co się dzieje? – zaniepokoił się Zdzis.

Mar…odchrząknął.

 – Odczytany zostanie Ape…

– No to nas wykończył, tak jak chciał ! – krzyknął rozpaczliwie Narzekaj. – Tak długiego czytania nie wytrzymam! Mam reumatyzm…– skłamał.

Prezes nachylił się.

– A leki refundowane? – zapytał Narzekaja.

– Nie mam odpowiednich lat.

– Dobrze…spróbujemy załatwić…

Narzekaj uradował się w myślach, że fartem udało mu się coś zyskać. Przynajmniej jedna obietnica będzie go dotyczyć.

– …jak już przeżyjecie. – Prezes dokończył i szepnął do Mar…– Daj już spokój z tym Apelem. Bardziej zniechęca niż skłania innych do naszych racji.

– Ale nasze racje mają rację, PP?

– Oczywiście.

Wyprostował się na tronie i zaczął:

– To pierwsze w historii Igrzyska + ! Podczas nich doświadczymy rozrywki dla naszych serc, jednocześnie eliminując naszych wrogów.

– Co zrobiliśmy złego!?– krzyczał Narzekaj, próbując roztopić krępujące kajdany, zaklęciem Inferno.

– Staliście przed Biedronką – wyjaśnił Prezes.

– No to staliśmy…ale nie weszliśmy!

– Gdyby był prąd, weszlibyście. I to w Niedzielę.

Tłum potępił gwizdem tą obrazę dnia wolnego.

– Musicie ponieść karę…

Prezes spojrzał na kota, który teraz siedział i spoglądał na dawnego pana ze smutkiem.

– Przykro mi Al…ta mysz była prezentem dla Mer…miała podsłuchiwać naszych sąsiadów…– głos mu się ścinał ze wzruszenia. – Poza tym Jerry nie gubi sierści.

Prezes pogłaskał warczącego  tygrysa.

– Miauuu…– powiedział Al.

– Żegnaj.

PP otarł po kryjomu łzę. Wzniósł rękę w górę.

Krata uniosła się. Z ciemności dobiegł chichot. Al poderwał się i pobiegł w kąt boiska.

– Miau…

Na arenę-boisko wpadł szczupły mężczyzna w garniturze, strzelając na boki oczyma i głupio się szczerząc.

– Już prawie…

Narzekaj nadal roztapiał zaklęciem kajdany. Teraz żałował, że kupił najtańszy i wybrakowany czar w chińskiej sieciówce.

Mężczyzna, pochylony do przodu, poruszał się jak szympans.

– Był długo na głodzie – Mar…rzucił na boisko plastykowe pudełko. – Teraz się wyszumi.

 – Uciekamy na boki! – zarządził Narzekaj.

Mężczyzna głośno chichocząc, chwycił pudełko i wyjął z niego piękny długopis, którym cisnął, jak włócznią  w stronę Zdzisa.

– Orient! – ostrzegł Zdzisa Narzekaj.

– Nie lubię kultury bliskowschodniej – wyraził swą opinię Zdzis.

– Udaję mowę slangową! – wkurzył się Narzekaj.

– Dobrze, że tylko "udajesz" – Zdzis czuł się oszukany.

Mieli długo czasu, gdyż długopis leciał w zwolnionym tempie.

– Zupełnie jak w filmach – ocenił Zdzis.

Mieli dużo czasu na unik, więc pocisk trafił jedynie w jakiegoś widza-trola siedzącego na linii strzału.

– Uffff! – Trol padł z krzesła.

Jego pobratymcy, wyrazili swe głęboko głębokie niezadowolenie:

– Ofiara długopisa!  Ofiara ustawodawstwa! – padały sprawdzone na manifestacjach  slogany.

– Siedzieć cicho, wy ruskie trole! – krzyczeli siedzący na przeciwnej trybunie.

– My nie z Rosji, tylko Kazachstanu, nieuki!  

Nastąpił podział między lepszym a gorszym sortem troli.

– Wy za to, hejterzy!  Trole internetowe!

– Dlatego jesteśmy od was lepsi! Jesteśmy globalni!

– Akurat!  Wszystkie trole z was się śmieją!

– Wy hejterzy na eBay'u! – wykrzyknął nagle jakiś facet, wychylając się zza tronu Prezesa.

Potem znów się schował, przyczajony.

Prezes miał sceptyczną minę.

– Andrzej, weź rzucaj szybciej, bo mi lud się burzy. Nad sensem czy rzucasz słusznie, zastanowisz się później – powiedział do wesołka z długopisami.

Ten posłuchał bez sprzeciwu i przyspieszył ruchy.  

– Dobra.

Narzekaj w końcu oswobodził się z kajdan. W tle ktoś śpiewał stary kawałek Havensa:

Freedoom

Freedoom

Freedoom

Freedoom

– Rzuć tę gitarę!

Szybko zidentyfikowali czarnego orka Urk Hai i zatrzymali, za wyśpiewywanie

socjalistycznych haseł.

Andrzej rzucał długopisami jak szalony, a Narzekaj odbijał je czarami.

– Mam!

Zdzis złapał jeden – złoty, z czerwonymi inicjałami.

– Łap!

Zdzis rzucił w stronę właściciela. Długopis trafił prosto w tętnicę szyjną.

– Hyyy! – wyjęczał mężczyzna. Nie było mu już do śmiechu.

Padł na murawę i szybko został wyniesiony przez orków w garniturach BOR.

– Do szpitala! Tylko nie jedzcie na sygnałach świetlnych! – wydał im polecenie Mar…

 Narzekaj otrzepał dłonie i pogratulował kumplowi celności.

– Tylko tyle?  Kto następny! ? – rzucił Prezesowi wyzwanie.

Prezes się uśmiechnął tajemniczo.

– Chcecie walczyć? Nie targujecie się o wolność waszą i na…hy, hy, hy…co?  

– Chcemy…– szepnął Zdzis.

– Jedyne czego chcemy, to prawdy! – krzyknął Narzekaj.

Prezes się zamyślił.

– Więc ją poznacie. Włonczyć generatory sztucznej mgły!  

Arenę wypełniał powoli gęsty smog.  Narzekaj i Zdzis poczuli ciarki na plecach.

– Chcą nas załatwić bronią – zasugerował Zdzis.

– Nie my – dobiegł z niewiadomego kierunku zachrypnięty głos.  – Tylko sąsiedzi zza granicy.

Usłyszeli bzyczenie.

– Osy? – Zdzis zaniepokoił się.

We mgle dostrzegli kontury jakby ptaka.

– Bocian. Będzie wiosna – ucieszył się Zdzis.

– To nie bocian – szepnął konspiracyjnie Narzekaj i wyjął schowany w…no, nie napiszę gdzie…na czarną godzinę, składany, miniaturowy bumerang.

– Hyyy! – cisnął nim w metalowy, srebrny obiekt, który wyleciał z mgły.

Bumerang odbił się i wrócił do dłoni Narzekaja.

– Ha! – ozwał się znów ktoś skryty we mgle, chrypliwym głosem. – Nie uda wam się uszkodzić mego Drona bojowego! Czekałem na jego budowę tyle lat i włożyłem w niego tyle środków publicznych…nie może być więc byle bublem.

– Środki publiczne…czyli, ta zabawka to własność wspólna? – zastanawiał się Narzekaj.

– Tak. – odpowiedział głos.

– Mogę się nim pobawić? – Zdzis nagle się rozmarzył i zdziecinniał.

– Nie!  Nie!  Jest tylko mój!  Tyle o nim marzyłem, już od dziecka…

Narzekaj skupił się na tym jęczącym głosie. Skierował w stronę, z której dobiegał .

Uniósł bumerang w górę. Czuł to, co kiedyś, w dawno minionych czasach, gdy polował na warchołaki w górach Nieróbstwa.

To było jeszcze za czasów Persów…na niektórych i poganianie biczem nie działało. Co, by powiedzieli Kserkses i inni na obecnych warchołów?

Wymierzył dokładnie i cisnął bumerang w nieprzeniknioną mgłę.

Usłyszał po chwili uderzenie i jęk.

– To był zamach! – krzyknął jeszcze, nim zamilkł.

Mgła zrzedła. Kilka kroków od Narzekaja i Zdzisa, leżał staruszek o upiornym uśmiechu, który zastygł na jego twarzy. Z piersi sterczał mu bumerang.

– Oryginał z Australii. Nie chińska podróbka – wyjaśnił Narzekaj.

Prezes nie był zły, przyglądając się martwemu ciału. Widać było po nim ulgę.

– Szalałeś, oj szalałeś…i się wyszalałeś – zanucił sobie pod nosem.

Mar…wystąpił naprzód.

– Oto zwycięzcy!  Udało im się pokonać Wielkiego Ant, Władcę Dronów…Drona, jednego Drona! Zginął on…

– Poległ! – Ant poruszył się, zacharczał i znieruchomiał.

– Poległ – poprawił się Mar…– Dobrze…chcecie walczyć dalej?  

Skierował wzrok na Narzekaja.

– Tak! I chcemy jeszcze czegoś!

– Czego dokładnie?

Narzekaja się uśmiechnął przebiegle.

– Chcemy prawdy!

– Prawda jest blisko – rzekł zniesmaczony Mar…– Na co wam prawda i wolność…

– Chcemy wolności! – krzyknął tym razem Zdzis.

– Wolności od czego?

– Od wolności…nie, zaraz, jak to szło…– skonfundował się Zdzis.

– Co ty odpieprzasz? – irytował się Narzekaj.

– Chciałem krzyknąć jak Gibson w Braveheart. Taka okazja…– kulił się zawstydzony Zdzis.

– Nie dostaniecie nic – dumnie orzekł Mar…– Ani wolności, ani prawdy…

– Prawda jest…

Mar… spojrzał zaniepokojony na Prezesa.

Prezes z opuszczoną głową, poruszał bezgłośnie ustami.

Tyle czasu dusił to w sobie, wmawiał sobie i innym, że to nie mogła być prawda. Prawda, która mogła go zabić, być zbyt wstydliwa i niegodna. Tworzył w jej miejsce iluzję, która zaczarowała również jego.

Teraz to do niego dotarło. Czy odważy się jednak to powiedzieć głośno?

– Prawda jest taka, że zabiłem bra…

Ktoś uderza go w kark. Atak nagłego kaszlu przerywa wypowiedź Prezesa.

– Co ty, Mar… mnie uderzasz…

– Osa. Ma pan alergię – wyjaśnia zaczerwieniony na twarzy Mar…

– Hmmm…– Prezes się zamyśla. – Co ja miałem…

– Kontynuujmy igrzyska – podpowiada ucieszony Mar…

– Tak, kontynuujmy.

Narzekaj nie miał czasu zastanowić się nad tą dziwną manipulacją Mar… z udziałem PP, gdyż na arenę wszedł kolejny przeciwnik.

– Robocop!

Zdzis, będący wieloletnim fanem starego kina akcji, gdy filmy przesiąknięte były niecenzurowaną przemocą i seksem, ruszył w stronę nowego rywala, lecz po chwili już leżał obezwładniony.

– To nie Robocop, Zdzis! Szybciej Ropoklop.

Narzekaj zaczął oceniać swe szanse.

Przed nim stał wysoki na trzy metry, szeroki w barach, z metalowym, posrebrzanym ciałem, z którego wychodziły przeróżne kable i przewody, stwór, wyposażony w karabiny, wyrzutnie pocisków, dwa Gatlingi, pięć granatów i jeden miotacz elektromagnetyczny.

 Całość budziła w Narzekaju niepokój i respekt. Poza, oczywiście głową robota.

– Tzzzyyy…Poddać się, wy nieokrzesani barbarzyńcy! – wybzyczał głos z osadzonego na korpusie, czerwonego tabletu, na którym wyświetlał się jakiś niepozorny typek.

Narzekaj chciał podejść i sprawdzić, co z Zdzisem, jednak Tabletocop uniósł miotacze i rozpoczął intensywny ostrzał.

Narzekaj zrobił zwrot w bok. Biegł wzdłuż areny, cudem unikając pocisków.

– Uf, uf – sapał biegnąc. – To już nie ta kondycja, co kiedyś…

Tabletocop wstrzymał ostrzał i odpalił rakiety.

Tłum wiwatował. Rakiety wyleciały poza stadion, pokrywając niebo smogiem.

 Oby nie zmaterializował się z niego prawdziwy smok. Wyrąbali jedyne zabezpieczenia, drzewa, więc wszystko możliwe – myślał Narzekaj biegnąc nadal.

Przewrócił się. Rakiety osiągnęły pułap i zaczęły opadać w dół.

Celując prosto w Narzekaja.

– Asasa!

Bohater wyczarował nad sobą tarczę. Niestety była jedynie z powietrza, więc nie powstrzyma rakiet.

– No, weź! Daj mi szansę!  Ty piszesz tą powieść! – oburzył się Narzekaj.

Ja tylko spisuję fakty. Nie kształtuję tej rzeczywistości. Nasz za mało zdolności i kumpli, którzy mogliby pomóc w…

– Tak jest!

Ucieszony Narzekaj wykrzyknął:

– Jak to szło…Na zastępy, niestarych lasek!  

Obok niego otworzył się portal, przez który przeszedł zapity, siwy staruszek z czerwono-niebieską peleryną.

– Bly bly bly – powiedział na przywitanie.

– Cholera! – zdenerwował się Narzekaj. – Miał być Doktor, a nie pijany Dumbedore…

– Ja jetem Doktor…– pijak się bronił. – Mam dyplom…nie sfałszowany…

– Doktor Strange? – upewniał się Narzekaj.

– Doktor Feng. Do usług.

Ukłonił się bardzo nisko mag-pijak.  

– Potrzebuję pomocy – Narzekaj spojrzał w stronę zbliżających się rakiet. – Masz ten Kamień Czasu z filmu przy sobie?

– Mam zegarek. – Feng szukał w połach swego płaszcza. – Dragi…tanie…

Rakiety były coraz bliżej. Gdzieś w pobliżu, Alik ukryty pod pustym opakowaniem po popcornie, spokojnie czekał na eksterminację.

-…chusteczki…o! Karta do Tesco!  Tyle jej szukałem…

– Szybko! – ponaglał starego znajomego ze studiów.

– Chyba ten fioletowy facet, co lubi zbierać te kamyki, mi podpieprz…mam!

Feng wyjął medalion z błyszczącym na zielono, Kamieniem Czasu w środku.

– Doktor Feng, jeśli można. Nie tyle się męczyłem z podrabianiem dyplomu…

Narzekaj zabrał mu medalion i go aktywował. Błysk oślepił go, na chwilę przed uderzeniem rakiet. Wszystko wokół zaczęło się przewijać do tyłu, jak film na taśmie.

Znów znalazł się w gęstej mgle. Obok stał ten Ant, Pogromca Caracali.

– To mój dro…co ty tu…

Narzekaj zdzielił go w czoło i zabrał joystick sterujący Dronem.

– To zamach, jakbyś nie wiedział.

Dotknął Kamienia i czas znów przewinął się do przodu.

– Robocop!

Zdzis biegł przed siebie, aż nagle upadł.

– Nie!

Narzekaj nacisnął na joysticku "Start". Pozostawiony na arenie Dron, aktywował się.

 Narzekaj uruchomił jego uzbrojenie i Dron ostrzelał  głowę robota – tablet.

– Nie!!!!! – krzyknął facet z tabletu, aż rozpadł się na drobne kawałki.

 Ciało bez sterownika, osunęło się bezwładnie na ziemię.

Narzekaj podszedł do Zdzisa. Sprawdził tętno.

– Mordercy! – krzyknął w stronę widzów. – Pozbawiliście życia tego…

Beeeekkkk!  

 Zdzisem zatrzęsło. Otworzył oczy i wstał z wysiłkiem.

– Niestrawność – wytłumaczył. – Tak mnie wzięło w żołądku, że aż…– spojrzał na ciało robota.– Co się stało?  Chciałem autograf.

Narzekaj schował Kamień do kieszeni. Byli w teoretycznej przeszłości – Doktor Feng jeszcze się nie zjawił.

Gadżet dobry. Można na ripleju oglądać jak dziewczyna się rozbiera… – myślał rozmarzony.

Fanfary zabrzmiały. Tłum wiwatował.

– Wygraliśmy? – spytał Narzekaj.

– Walka końcowa – wyjaśnił Prezes uśmiechając się wrednie. – Z naszym nowym, tajnym zawodnikiem.

Skierował głowę w stronę Mar…

– Nawet ja nie wiem, kto to jest.

– Nie ma powodu do obaw – uspokajał Mar…– Zawodnik jest specjalnie dobrany, trenowany już od gimnazjum…

– Gimnazjum? Chyba miały być zlikwidowane. Obniżyłoby to trochę współczynnik przyrostu troli internetowych.

Prezes wskazał na cuchnące, śmiejące się i obrażające swych, siedzących obok, pobratymców, trole.

– I tak będzie. Trolexit.

– Co? – zdziwił się Prezes.

– Trolexit…połączenie…a, nieważne – machnął ręką Mar…

Fanfary zagrały Moonlight shadows. Na arenę wszedł, a raczej wjechał…

– O, cholera – wyszeptał zaskoczony Narzekaj.

Zdzis zaczął z kolei chichotać.

Na arenę wszedł powoli wychudzony, kulejący na jedną łapę, niedźwiedź. Na jego grzbiecie siedział, trzymając za wodze, młody chłopak w zardzewiałej zbroi. W prawej ręce trzymał apteczkę pierwszej pomocy. Na czoło zsunął okulary przeciwsłoneczne.

– Co, to ma być! ?– dziwił się Narzekaj.

Nie on jeden.

– No, właśnie Mar…co, to ma być? – pytał zafrasowany Prezes.

– Słabo wygląda? Fakt, niedźwiedź trochę stary i wychudzony, ale…

– Nie moja wina! – krzyknął zawstydzony Jeździec Misia. – Sam ledwo utrzymuję się z tej głosowej pensji. Nie starcza na kiełbaski dla niego, wszystko idzie na broń i obronę. Może jak skończę studia, to awansuję i…

Niedźwiedź ryknął nagle i ruszył galopem przed siebie. Wprost na zdziwionych Narzekaja i Zdzisa.

– A, to niepozorne bydle – wyraził pogląd Narzekaj.  

Jeździec wyjął z apteczki, pigułki, którymi załadował podręcznego kałacha.

Bohaterowie zrobili unik przed szarżującym miśkiem, lecz nie uniknęli ostrzału z karabinu.

 Tabletki różnej maści leków, uderzały w nich, zostawiając po sobie setki siniaków.

 – Au!

Narzekaj padł, przybierając pozycję defensywną.

Jeździec okrążył na swym "rumaku" arenę, zbierając brawa widzów. Ktoś rzucił mu nawet medal.

– Dziękuję, dołączę do mojej kolekcji – powiedział usatysfakcjonowany.

Miś stanął nad sapiącym Zdzisem. Chciał go widocznie pożreć, co sugerowała piana z pyska.

Narzekaj zebrał się w sobie i zaintonował mantrę. Mantrę, tak wredną, że używał jej tylko w ostateczności.

Mantrę przywołania Sławnego Dupka.

– Hej, misiek!

Jeździec i Miś spojrzeli w stronę wchodzącego na arenę blondyna.

 – O, rany.

Jeździec dopiero teraz rozpoznał, kto to.

– Zapomniałeś o mnie, misiu? – pytał Leo DiCaprio. – Ja nie zapomniałem, że dzięki tobie zdobyłem Oscara.

Spojrzał prosto w oczy Miśka. Był to wzrok gniewny i pełen żądzy zemsty.

– Ani tego, że mnie zmaltretowałeś na planie filmowym…

Leo wyciągnął zza pleców nóż myśliwski i rzucił się z krzykiem na Miśka.

– Proszę czekać!  To nie ten niedźwiedź!  To polski brunatny…– Jeździec próbował powstrzymać szał aktora.

Na próżno. Dobrze wysportowany i odżywiony, Leo uderzył z siłą taranu w niedźwiedźa. Jeździec spadł i został przytrzymany przez Zdzisa.

– Nie uciekniesz.

Niedźwiedź zawarczał, próbował opędzić się od napastnika łapami, jednak po chwili opadł z sił.

– Haaa!

Leo wbił mu sztylet w gardło. Krew zabryzgała mu twarz, na której malował się psychopatyczny uśmiech satysfakcji.

Wstał, dysząc.

– Jestem królem świata! – krzyknął.

Near, far, wherever you are

I believe that the heart does go on

Wtedy padł strzał.

Aktor upadł i dotknął zaskoczony dziury w piersi.

– Czemu…dlaczego! ?– krzyczał  łkając. – Czemu brat, strzela do brata! ? Czemu ludzie są tak podzieleni? Nie można wiecznie…uderzać w gong, gdy każde uderzenie tak go odkształca. Ilekroć ktoś rani innych…– wznosi oczy ku górze. – milion Aniołów łka z rozpaczy.

Umarł po tych słowach.

Tłum wstał i bił brawo.

Ktoś z widowni rzucił nawet zaimprowizowanego Oscara, z butelki po coli i opakowaniu chipsów.

– Cisza! – Prezes wstał. Wszyscy spojrzeli na niego. Niektórzy czuli się zawstydzeni, inni wiedząc, że są lepszym sortem, byli na to zbyt dumni.

– Nie zapominajcie, kto tu rządzi. Bo stracicie "+", a zyskacie 500 minus…

– Na Oscara zasługiwał – krzyknął Zdzis, dusząc Jeźdźca Miśka.

Narzekaj pochylił się i schował pośmiertnego Oscara Leo, do kieszeni. Może też się przyda.

– Pokonaliśmy bossa – zwrócił się do Prezesa. – Uwolnisz nas teraz?

– Miau – poparł bohatera Alik, który wyszedł w końcu ze swej kryjówki.

Mar…szepnął Prezesowi, do pełnego brudu ucha:

– Byłoby to zbyt niebezpieczne. Mogą wywołać niepotrzebną rewolucję. Aż bije od nich nienawiść wymierzona w nasze idee.

– Co, więc proponujesz, Mar…? Wystrzelić w nich szydło i może trafi ich broszką w du…

– Nie. Taka marionetka zawsze się przyda – poinstruował Prezesa, bez dozy manipulacji Mar…– Lepiej wypuścić na nich…wie pan kogo.

– Ją? – Prezes aż się przeżegnał. – Zapas sałatek jej się skończył tydzień temu, jest przewrażali…

 – Nie Ją – Mar… dla pewności też się przeżegnał. – Fanatyków z Torunia. Znaczy, z ruin Torunia.

Prezes uśmiechnął się na ten pomysł i skinął głową. Przez lata hodowali i karmili kłamstwami takich osobników, by wykorzystać ich w odpowiednim momencie.

Takim momencie.

– No i ? – dopominał się o swoje Narzekaj.

– Możecie iść – Prezes gestem wskazał bohaterom bramę.

Narzekaj i Zdzis ruszyli w jej stronę, tylko Alik się nie ruszył, jakby przeczuwając podstęp swego byłego pana.

– O ile, przejdziecie przez dobrą zmianę – dokończył Prezes.  

Obaj spojrzeli w głąb wyjścia. Dochodził stamtąd tupot setek stóp. Po chwili ujrzeli setki emerytów-zombie, nacierających wprost na nich.

– Kłamca! – splunął w stronę Prezesa Zdzis.

– Wrauuu!

Tygrysowi nie spodobało się opozycyjne zachowanie Zdzisa. Zeskoczył na arenę i przystawił się do bohatera.  

– Wrrrr!

Chciał już chapnąć, cofającego się w tył, nerwowo Zdzisa. Wtem stanął między nimi Alik.

– Przynajmniej ty z nami kocie…

Zdzis nie dokończył, gdyż zaskoczenie odebrało mu mowę.

Alik zaczął gwałtownie rosnąć. Jego sierści wypadła, a kocie ciało stało się ludzkie. Oczy się rozszerzyły i posrebrzały. Ogon przeistoczył w długi miecz, a skóra zrobiła szorstka i stara.

Narzekaj oderwał wzrok od będących o pół metra od niego armii zombie-emerytów i ocenił nowego towarzysza.

Był w starszym wieku, ale miecz, ubiór ze skóry i długie białe włosy, dawały do zrozumienia, że to…

– Wrrryyyy!

Tygrys skoczył na nowego, niespodziewanego przeciwnika.

Pożałował tego od razu.

– Hyy!

Miecz świsnął i uciął łeb zwierzęcia.

Bezgłowe ciało tygrysa upadło na piaszczystą arenę.

– To był zagrożony gatunek! – krzyknął zirytowany i trochę wystraszony Mar…

– Takie trzyma się w rezerwacie, nie w domu – odparł wojownik i skoczył wzwyż i jednocześnie w dal.

Narzekaj i Zdzis cofnęli się – wojownik opadając w slow motion, zamachnął się swym lśniącym od promieni słońca mieczem, tworząc organisty podmuch, który uderzył w nacierające zombie.

Rozległ się okrzyk, padających trupów. Wojownik wylądował, złożył dłonie, w których skoncentrował mistyczną energię.

Zaczęła się ona formować w jaśniejącą kulę.

– Ja pieprzę smoczycę – szepnął podekscytowany Narzekaj. – Robi Dragon Balla. Piąty stopień wtajemniczenia.  

Wojownik wypuścił kulę, która ciągnąc za sobą warkocz energii, spopielała zombie na swej drodze.

– Idziemy – wojownik, wyraźnie zmęczony, zwrócił się do bohaterów. – Chwyćcie mnie za ramiona.

Gdy to zrobili, wojownik poszybował w górę.

– Zamknąć dach! – Prezes próbował opanować nieprzewidziany chaos i nie dać wrogom uciec. – Zamknąć, pada deszcz!  

Dach zaczął się zamykać, wojownik skręcił gwałtownie.

Przeleciał nad tłumem. Kilku orków próbowało go powstrzymać. Poleciała w jego kierunku siekiera.

– Bonanza! – wydał okrzyk Narzekaj, łapiąc siekierę.

Ciah! Siekiera przecięła na wskroś grubego orka. Zielona krew ochlapała Narzekajowi twarz.

Zdzis porwał jakieś trolowe dziecko przylatując nad sektorem.

– Oddaj, dostaję na nie 500+ ! – słyszał krzyk oburzonego rodzica.

Wojownik znów skręcił w bok. Przelecieli wprost nad Mar… i Prezesem.

Zdzis wypuścił trolowe dziecko na głowę Mar…

– Aaa! – Mar… przewalił się i oderwał od twarzy małego potworka.

– Nawigacja siada. – Stwierdził bezemocjonalnie wojownik.– Lądujemy!  

Przelecieli przez jakieś drzwi i uderzyli w puszysty dywan.

– To chyba Jego kwatera – Zdzis rozejrzał się po pokoju zagraconym regałami, książkami i stertami papierów. – Tak, jest nawet kuweta.

Narzekaj pomógł wstać wojownikowi.

– To dla mnie zaszczyt poznać pana, panie Wiedźminie – mówił z nieukrywanym przejęciem.

– Współcześnie niewielu robi w tym fachu…

– Oj tam, od razu wiedźmin – machnął ręką wojownik. – Brat Daniela jestem, wiecie tego aktora. Od niedawna dorabiam jako łowca potworów.

Pociągnął nosem.

– Wykonywałem misję infiltracji. Nielegalne schronisko dla uchodźców: orków, troli i jeszcze paru innych kreatur. Ten Prezes jest głównym prowodyrem…

Usłyszeli w oddali okrzyki.

– Musimy stąd uciekać – rozporządził Narzekaj.

– To chyba mapa – Zdzis przyglądał się staremu pergaminowi. – Prowadzi do jakiegoś uzdrowiska, o nazwie Bru…

Narzekaj porwał ze stolika papier, ocenił szybko wzrokiem i zwinął w rulon.  

– Idziemy. Nadzieja jeszcze nie zdechła jak kot Prezesa, he, he.

Gdy byli już bezpieczni, ukryci w ruinach Kauflandu, przestudiowali mapę.

– To ostatni przyczółek – tłumaczył Narzekaj. – Bastion, gdzie schronili się przed zombie ocaleni.

– Możemy tam wyruszyć – rzekł twardo Wiedźmin. – Na pewno potrzebują tam ochrony Wiedźmina, a i tutaj nic mnie nie trzyma – uronił łzę. – Gdy mojego brata…

– Przykro mi. – Narzekaj pochylił głowę.

– ….zatrudnili jako twarz TVP…

Zdzis odchrząknął.

– Ruszamy?

– Wyruszy z nami jeszcze jeden studenciak…nie wiem, co dokładnie studiuje, ale to mój osobisty narrator, więc jeden podróżnik więcej…

 Dwóch. Tomek też chce iść.

– Mała aktualizacja: dwóch dodatkowych podróżników, nie będzie obciążeniem.

– Zgoda. – Wiedźmin przystał na warunki.

Razem wyszli na powierzchnię. Zachodzące słońce, oświetlało ich sylwetki. Powiał lekki, zachodni wiatr.

To początek drogi. Drogi nadziei.

– Lejsa? – Zdzis podsunął paczkę Narzekajowi. – Przeterminowane, ale w dobie apokalipsy…

 

Epilog

– Mają mapę?

– Nie ma powodu do zmartwień, PP. Mamy kopie na CD – uspokoił Prezesa Mar…

Prezes zatarł dłonie.

– Myśleli, że jesteśmy nikim? Że zmuszą nas do zmiany naszej Prawdy? Nie…zadarli ze siłami, które ich zniszczą. Nie będzie białe czarnym. Ruszamy za nimi, a wszystko co stanie na naszej drodze ustąpi…drzewa wytnie Szycha, nieznane plemiona San Escobar, przekupi Waszcz…wygramy.

Mar… zabił brawo.

– Przygotuję ekipę do wyprawy.

– Dobrze, wyruszamy za godzinę. Pokaż mi mapy.

Mar… próbował uruchomić laptop.

Rozładowała się bateria.

Ostatecznie armia na czele z Prezesem wyruszyła. Nie za godzinę, lecz za sześć.

 – Chińska podróba…tyle czasu się ładował…– mruczał pod nosem Mar…

Za nimi pozostał Stadion. Opuszczony i ciemny. Bez niczego, ograbiony i bez prądu.

 Z miejsca stał się symbolem rządów Prezesa.

Koniec

Komentarze

No cóż, początek mnie nie zachęcił, fatalne wykonanie wręcz zniechęciło, a nieśmiertelny motyw zombie i siedzenie bohaterów w szambie utwierdziły w przekonaniu, że to nie jest tekst, którego lektura mogłaby sprawić mi jakąkolwiek przyjemność. Pobieżny przegląd dalszego ciągu opowiadania nie pozwolił mi na zmianę zdania.

 

wi­dzisz tyle, co ki­bi­ce za ple­ców ki­bo­li. – Literówka.

 

cała jego osoba – wy­gląd i ma­nie­ra bycia… – Masło maślane. Maniery to sposób bycia.

 

oczy zza wiecz­ną mgłą… – Literówka.

 

więc daruj sobie te hi­po­kry­zyj­ne uszczy­pli­wo­ści. – …więc daruj sobie tę hi­po­kry­zję i uszczy­pli­wo­ści.

 

Ja, On i lekko przy­ka­co­wa­ny Zdzis… – Ja, on i lekko przy­ka­co­wa­ny Zdzis

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– No co…– pró­bo­wał się tłu­ma­czyć dość nie­skład­nie.– No co… – Pró­bo­wał się tłu­ma­czyć dość nie­skład­nie.

Brak spacji po wielokropku. Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten watek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

One jako pierw­sze, życzą sobie speł­nie­nia przy­jem­no­ści… -

uśmiech­ną się lu­bież­nie Na­rze­kaj. – Zbędny enter.

One, jako pierw­sze, życzą sobie speł­nie­nia przy­jem­no­ści… – uśmiech­nął się lu­bież­nie Na­rze­kaj.

 

– Kurde! Co ci tak dzia­do­sko idzie te pi­sa­nie?– Kurde! Co ci tak dzia­dow­sko idzie to pi­sa­nie?

 

smart­fo­na, na któ­rym piszę te opo­wia­da­nie… – …smart­fo­na, na któ­rym piszę to opo­wia­da­nie

 

Prze­tar­łem rę­ka­wem bluz­ki szyb­kę. – Mężczyźni nie noszą bluzek. Bluzka jest strojem damskim.

 

Nie te za­klę­cie…te było na miłe "sam na sam" z dziew­czy­na­mi… – Nie to za­klę­cie…to było na miłe „sam na sam” z dziew­czy­na­mi

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Nie urzekło.

Na początku mnóstwo błędów wszelkiej maści. Czytałeś tekst po wstawieniu? Literówki, zbędne entery, dziwaczna odmiana słowa “to”.

Mam wrażenie, że dialogi miały śmieszyć, ale w moim przypadku nie zażarło. Rodzaj i koncentracja absurdu też nie dla mnie.

A potem zaczyna się robić politycznie…

Babska logika rządzi!

Witam,

 

Tekst był czytany wielokrotnie. Może ktoś mógłby polecić dobrego edytora, który poprawiałby to, co nie uznałem akurat za błąd. Opowiadanie miało być absurdalne i ostre politycznie, gdyż taka jest rzeczywistość. Gdybym chciał stworzyć opowiadanie o polityce bez polityki nosiło by tytuł; “Pan Narzekaj: Od polityki uciekaj”.

Ech, takich cwanych edytorów to nie ma…

Babska logika rządzi!

Technicznie sprawa wygląda nieciekawie. Wielokropek, jeśli wstawiony w środku zdania, ma po sobie spację. Zdarzały się też zagubione litery albo urwany z choinki enter po półpauzie. Miałem też nieodparte wrażenie, że tekst nie jest wyjustowany, ale wyrównany do lewej – sugerowały to niektóre poszarpane wręcz akapity i ich różne długości.

No i mam problem z treścią. Tagu “absurd” nie było, ale pewnie miałeś zamiar uderzyć w taki humor. Niestety, jak to ktoś kiedyś zauważył na tym forum, taki typ tekstu musi być precyzyjnie przygotowany i wykonany. Tutaj miałem wrażenie, że strzelasz do wszystkich naokoło, ale nie do celu. A to żarty fekalne na początku totalnie typowe, a to pojazd po wyborcach pewnej partii bez żadnego ciekawego kontekstu. Taki bez smaku, najprostszy jaki może być. Podobnie nie zachwyciły wstawki jak ta z dzwonkiem na początku. Cały humor przeszedł obok mnie.

Ale nie martw się, każdy kiedyś zaczynał. Powodzenia w dalszym pisaniu! :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Do tych, którzy sądzą (przedmówca nade mną), że to pierwsze moje opowiadanie – nie, to już któryś tekst z rzędu. Tutaj chyba są same smutasy, które nie łapią o co chodzi, sami fani poważnych dzieł Dostojewskiego. Tyle odniesień do Nowej Władzy i ich krytyki nie ma nawet w kabaretach – kto ma oczy niechaj czyta uważniej.

Nowa Fantastyka