„Mazur” był całkiem zgrabnym rzecznym parowcem pasażerskim. Warto to podkreślić, albowiem zbudowano go w czasach, kiedy z mórz i rzek znikały już majestatyczne żaglowce, a zastępujące je pierwsze pokolenie statków napędzanych parą, zwane podówczas paropływami, nie wypracowało jeszcze swego kanonu piękna. Przypominało raczej potworki z pracowni Frankensteina świadczące o tym, że romans silnika z kadłubem nie od razu przebiegał harmonijnie.

Należał do płockiego przedsiębiorstwa żeglugowego, którego właścicielem był pan Julian Górnicki. Człowiek ten był zarówno sprawnym biznesmenem, jak i ambitnym konstruktorem. Na pochylniach, będącej jego własnością płockiej stoczni statki często były modernizowane, zwiększając przy okazji swą długość i podnosząc standard wyposażenia.
Od roku pańskiego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego „Mazur” kursował po Wiśle od Krakowa po Gdańsk, niekiedy Bugiem do Pińska, a dalej Prypecią i Dnieprem aż do Chersonia nad Morzem Czarnym. Od roku tysiąc dziewięćset dziesiątego jednostką dowodził kapitan Jan Flis. W firmie chwalono go za niezwykłe zdolności nawigacyjne. Nikt nie potrafił lepiej od niego lawirować pomiędzy łachami piachu, omijać zdradliwe płycizny, wyszukiwać trasę nawet nocą. Marynarze cenili swego kapitana. Jego niezwykły talent sprawiał, iż mieli lżejszą pracę. Trzeba zaś wiedzieć, iż pod innymi kapitanami, latem często nie tyle pływali na statku, co mozolnie przekopywali się przez płycizny.
Pierwsza wojna światowa zmieniła wiele. Skończył się rejsy do Gdańska i Krakowa. „Mazura” zmobilizowano. Na pokładzie oprócz stałej załogi pojawiło się kilkunastu rosyjskich żołnierzy. Dotychczasowego kapitana, de facto, zdegradowano do roli pierwszego oficera, a dowodzenie objął niejaki Konstanty Aleksandrowicz Lebiediew. Flis dbając o dobro statku i armatora chciał Rosjanina lepiej poznać. Przy suto zakrapianej kolacji zadał mu pytanie.
– Konstanty Aleksandrowiczu, a gdzie ty wcześniej pływałeś?
– Don, Dniepr, Amur, Bałtyk, z Rożestwienskim nawet pod Cuszimą byłem.
– Walczyłeś z Japończykami? – Ze zdumieniem wyszeptał Jan.
– A walczyłem. Więcej ci powiem w tajemnicy, tylko przyrzeknij, że nikomu nie powtórzysz.
– Przysięgam na moje oddanie carowi. – Flis położył dwa palce prawej ręki na portrecie Mikołaja II.
– Gdyby mnie admirał Zinowij Rożestwienski posłuchał, to byśmy kitajców pobili w try miga.
– Jakże to?
– Ja mu skazał „Komandir Zinowij ty się z kitajcami nie strzelaj. Fale są, okrętami buja, utrafić trudno. Daj rozkaz do szarży. Wpadniemy na Japońców, przeskoczymy na ich pokłady, wytniemy szaszkami, podziurawimy bagnetami”. On mi na to: „Starszy lejtnancie Lebiediew pomysł macie dobry, ale tu kapitany mówią, że w zwyczaju jest najpierw z armat strzelać i my tak zrobimy”.
– Co ty powiesz! – Jan podniósł głos.
– Ja wtedy do admirała skazał, „Admirale daj mi jeden pancernik, ja sam zaatakuję. Wpadnę z abordażem na pokład ich flagowca, złapię admirała Togo i każę mu poddać flotę”.
– Nie dali ci tego pancernika? – Flis starał się być domyślny.
– Pancernika nie dostałem, ale krążownik, to już tak. Nasz admirał skazał „Pancernika dać ci nie mogę, ale ty Lebiediew bierz „Aurorę” i przywieź mi tu Togo”. Inny to by zrezygnował, krążownikiem atakować pancernik, ale ja nie. Wziąłem szalupę i płynę na „Aurorę”. Japońce strzelają, pociski padają, bach! bach! bach! – Konstanty dla efektu tłukł pięścią w stół. – Ja między wybuchami manewruję, raz w prawo, raz w lewo. – Rosjanin ręką zaczął pokazywać, jak manewrował traktując puste butelki niczym fontanny wody”. Ja patrzę, a Aurora ucieka z pola bitwy. Zawróciłem i płynę do ataku na flagowca kitajców…
Flis grzecznie wysłuchał dalszej części opowieści Lebiediewa. O wdarciu się z Nagantem w dłoni na japoński pancernik Mikasa, wzięciu do niewoli Togo „i akurat wtedy nasza flota się poddała”, ucieczce szalupą do Władywostoku. Tracił złudzenia, co do tego, jakiego to wilka morskiego dano mu na dowódcę. Rosjanin szybko potwierdził najgorsze przypuszczenia. Z mapami nie radził sobie najlepiej, ale za to świetnie orientował się w lokalizacji burdeli na warszawskiej Pradze. Samodzielnie nie potrafił odnajdować rzecznych głębi, po których można by spokojnie płynąć, za to w każdej miejscowości, do jakiej zawitali bezbłędnie odnajdywał spelunki oferujące tani, choćby i podły alkohol. Dowodzenie w jego wykonaniu polegało na chodzeniu po pokładzie z dumnie zadartą głową, głośnym wykrzykiwaniu komend oraz uzupełnianiu ich o długie i skomplikowane przekleństwa, w których często gęsto padały „bladzie”, „joby” i „suki”.
Początek wojny witany był przez ludzi entuzjastycznie. Z pewnym zażenowaniem Jan patrzył jak warszawianki rzucają kwiaty maszerującym na front Kozakom. Zdawały się nie pamiętać, iż te same jednostki jeszcze kilka lat temu szarżowały podczas demonstracji zabijając warszawiaków.
Nie trzeba było miesiąca, aby nastroje ludzkie zmieniły się diametralnie. Rosyjskie wojsko zostało pobite pod Tannenbergiem. „Mazur” woził początkowo zaopatrzenie dla rosyjskiej 2 Armii generała Aleksandra Samsonowa. Po jej klęsce zmienił się charakter rejsów. Parowiec nie odbywał już krótkich kursów po Wiśle, ale z Płocka, Modlina, Warszawy wywoził Bugiem i Prypecią na wschód rodziny carskich urzędników i wojskowych.
Flis lubił te kursy. Dzięki nim mógł często zawijać do Broku, gdzie miał narzeczoną. Tajemnicą kapitana było, iż to właśnie jej zawdzięczał swoje nadzwyczajne osiągnięcia w nawigowaniu po bużnych i wiślanych płyciznach. Jak to możliwe? Bożenna choć wyglądała jak ładna młoda dziewczyna, tak naprawdę była brzeginką, spokrewnioną z rusałkami, prasłowiańską, magiczną istotą opiekującą się rzekami i strumieniami. Liczne jej krewniaczki i przyjaciółki traktowały kapitana jak członka rodziny i dyskretnie wskazywały najlepszy szlak.
Pod koniec października roku tysiąc dziewięćset czternastego, parowiec bunkrował w Broku węgiel, Flis stał na nabrzeżu. Obok niego była Bożenna.
– Jesteś smutny?
– To ostatni rejs w tym roku, mam dopłynąć do Modlina na remont i daj Boże zimowanie. Ty niedługo zapadniesz w sen do wiosny. Na świecie trwa wojna, front raz zbliża się do Wisły, to oddala, boję się tego, co może się stać.
– Wrócisz do mnie na wiosnę – odrzekła poważnie brzeginka.
– Najchętniej, to bym po tym powrocie został tu z tobą na zawsze.
– Zobaczymy, może tak będzie.
Wiosną roku tysiąc dziewięćset piętnastego „Mazur” więcej czasu spędzał w modlińskim porcie, niż pływał. Statek był gotów do rejsów. Zimą przeszedł przegląd i remonty spracowanych mechanizmów, otrzymał uzbrojenie, na dziobie zamontowano mu cekaem, brakowało jednak węgla. Rosja nie radziła sobie z wyekwipowaniem olbrzymiej armii, a na dodatek od maja ponosiła klęski na froncie. W połowie lipca rozpoczęło się poprzedzone silnym przygotowaniem artyleryjskim potężne natarcie 12 Armii Niemieckiej gen. Maksymiliana von Gallwitza na Przasnysz. W Modlinie zapanował chaos. Ktoś w wysokich sztabach raczył w końcu dostrzec, iż za chwilę zgromadzona tam flota rzeczna, może zostać odcięta i zdobyta przez Niemców. Padł rozkaz ewakuacji do Brześcia. Dla Flisa oznaczał on tylko jedno, po drodze zawinie do Broku i spotka Bożennę.
Statki miały wreszcie wyruszyć na wschód. Problem w tym, że choć nakazano ewakuację, to nie dostarczono węgla do maszyn parowych. Tego co był, starczyło zaledwie dla dziewięciu jednostek. Zaowocowało to pewnymi nietypowymi rozwiązaniami.
– Komandir Lebiediew co oni robią? – Jan wskazał trzy małe jednostki, które na hol podczepiono do „Mazura”.
– Wykonują rozkaz ewakuacji – odrzekł Rosjanin.
– Konstanty Aleksandrowiczu, my mamy pełno ludzi na pokładzie, za to bardzo mało węgla. Z tymi trzema baliami na holu, nie starczy go na dopłynięcie do Brześcia.
– Ot polskij buntowszczik się w was kapitanie odzywa. Jest rozkaz, to się go wykonuje, a nie dyskutuje.
– Toż ja właśnie chcę go wykonać, ale jak węgiel się skończy to nie dopłyniemy tam gdzie on nam nakazuje.
– Zapasy uzupełni się po drodze. Ruszajmy! – Tu padły długie i soczyste przekleństwa.
– Tak jest.
Armada dotarła do Wyszkowa po dniu żeglugi. Uzupełnienie paliwa do kotłów okazało się może nie tyle skomplikowane, co czasochłonne. Węgla odnaleziono niewiele, ratowano się czym popadło, konfiskowanym miejscowym drzewem opałowym, deskami z rozbieranych szop, płotami, a nawet jakimś drewnianym domem. Nastrojów nie poprawiał odgłos dział dochodzący z północy oraz wieści o Niemcach, którzy ponoć już dotarli do Bugu. Przed świtem posłano na rozpoznanie jeden z mniejszych statków. Zgodnie z rozkazem, miał zawrócić gdyby dalsza droga była zablokowana przez wroga. Choć Jan nalegał na pośpiech, czekano aż do południa, dopiero wówczas prowadzona przez „Mazura” armada ruszyła.
Był już wieczór, jak oceniał Flis do Broku został im jakiś kwadrans żeglugi. Nagle za statkami wystrzelił w górę gejzer wody. Przytłumiony grzmot, świadczył o tym, iż uciekające parowce namierzyła niemiecka artyleria.
– Cała naprzód! – Flis wykrzyczał komendę.
– Odciąć hole! – Lebiediew nie tylko dał komendę, ale i sam szablą począł rąbać jedną z lin.
– Konstanty, co ty robisz! Oni nie mają napędu! Jak odetniemy hol, to Niemcy ich wybiją!
– W Wyszkowie załadowali drewno. Rozpalą kotły i sami popłyną.
– Nawet jak to zrobią natychmiast, kilka godzin zajmie im osiągniecie odpowiedniego ciśnienia pary.
– Czort z nimi! – Jak na zawołanie kolejny pocisk rozerwał się na południowym brzegu rzeki w połowie płynącej kolumny.
– Maszyny stop!
– Bladź! Co ty wyprawiasz!
– Utrudniam im trafienie nas. – Kolejny pocisk podniósł fontannę wody przed dziobem.
– Płyń do brzegu zanim się wstrzelają, musimy uciekać ze statku.
– Damy radę.
Kolumna porwała się, każdy kapitan starał się ratować na własną rękę. Szybsze statki starały się wyprzedzić te wolniejsze. Holowane jednostki opuszczano w panice kierując się na południowy brzeg. Któryś parowiec wszedł na mieliznę. Z brzegu otworzył ogień niemiecki cekaem. „Mazur” nie miał żadnego opancerzenia, nawet stanowisko dziobowego karabinu maszynowego nie było niczym osłonięte. Lebiediew płasko rozciągnięty na pokładzie nie poniósł w tym ostrzale żadnych obrażeń. Flis był przy kole sterowym, na górnym pokładzie. Trafiony osunął się zmieniając kurs. Kolejne pociski eksplodowały w rzece pomiędzy statkami.
– Kapitan jest ranny! – krzyczał jeden z marynarzy.
– Bladź! Opuścić statek – dał rozkaz Lebiediew i sam pierwszy wyskoczył za burtę, na poły brodząc na poły płynąc w stronę południowego brzegu rzeki.
– Kapitanie co robimy? – spytał marynarz.
– Musimy zatopić „Mazura”. Otworzycie zawory denne i ratujcie się, ja skieruje go na głębię na środku Buga.
– Kapitanie, zabierzemy pana.
– Nie. Ratujcie siebie. To mój okręt ja już tu zostanę. – Z ust Jana ciekła cienka strużka krwi.
„Mazur” pogrążał się w rzece, ale nadbudówka ciągle wystawała ponad wodę. No cóż, Bug latem nigdy nie był rzeką specjalnie głęboką. Ranny Flis usłyszał, jak ktoś wchodzi na pokład. Uznał, że to Niemcy zajmują i sprawdzają zatopiony okręt. Zamiast nich pojawiła się Bożenna.
– Witaj kochana – wyszeptał.
– Wróciłeś. – Głaskała go po twarzy.
– Wróciłem, i już tu zostanę. Szkoda, że nie mogę być dłużej z tobą. – Po policzku pociekła mu łza.
– Możesz być ze mną na wieki, jeśli tylko chcesz.
– Chcę.
Brzeginka pociągnęła go do wody i znikli. Czy spełniła swoją obietnicę? Wiem jedynie, że „Mazura” nikomu nie udało się podnieść z dna, choć pozostałe zatopione tego dnia okręty Niemcy zdołali wyciągnąć i uruchomić jeszcze tego samego roku. Najwidoczniej kapitan nie chce nikomu oddać swojego okrętu. Jeśli się dobrze przyjrzeć latem w wieczornym słońcu, na wraku, można dostrzec przezroczyste sylwetki dwóch osób. Podobno to brzeginka i jej ukochany odwiedzają „Mazura”.
