- Opowiadanie: tramindeska - Styksu wir

Styksu wir

Takie to słodkie trochę i dosyć optymistyczne, bo czasem trzeba przyjąć niezwykły dla siebie punkt widzenia. Pozdrawiam wszystkich beneficjentów poznańskiego transportu publicznego :D 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Nighter6, funthesystem

Oceny

Styksu wir

Miasto. Szerokie tętnice ulic, wąskie żyły szyn tramwajowych. Zakurzeni robotnicy. Przyjemny mech między kostkami bruku, szorstkie ściany pozbawione tynku. Hałas, harmider, huk. I Chleb. Bochenek czarnego Chleba. Miał swoje stałe miejsce na zadaszonej ławce przystanku, gdzie spędzał większość dni, choć przecież był w równym stopniu beneficjentem otaczającej go wolnej przestrzeni, co inni: ludzie i gołębie, mrówki i psy. Bogiem a prawdą, Chleb miał dużo większy potencjał do dokładnej eksploracji otoczenia niż oni wszyscy razem wzięci. Jego kręgosłup, który działał w taki sposób, by niczego niepomni świadkowie byli przekonani, iż Chleb należy do grupy bezkręgowców, umożliwiał mu wicie się zgrabniej od jaszczurki pomiędzy wąskimi pęknięciami miasta. Każde miasto bowiem kruszy się i pęka, otwiera się lub zamyka bez końca, bez przerwy, bez uprzedzenia. Ludzie za tym nie nadążają, a jeśli się gdzieś nie mieszczą, wolą narobić jeszcze większych szkód i rozeprzeć ciasne uliczki, tak jak główka dziecka rozpiera sobie drogę na ten potłuczony świat. Chleb nie potrzebował żadnych udogodnień. Chleb był kotem.

Od lat jednak niewiele go obchodziła przynależność gatunkowa. Żywot miał, ujmując to delikatnie, jałowy. Każdego dnia budził się zawsze na tym samym szerokim parapecie co zwykle. Oglądał obojętnie skrawki nieba, jakie dało się dojrzeć z jego perspektywy. Zupełnie machinalnie mył się pod ogonem, łypiąc zielonym okiem na miejskiego potwora, budzącego się do życia. Bestia sapała, stukała, szeleściła. Przypominała nieśmiało, że parter budynku zajmował sklep spożywczo-monopolowy, gdzie łatwo o śniadanie.

Chleb był tam całkiem lubiany. Miał zapewnioną codzienną darmową bułkę ze starym salami. Na kawę musiał sobie zapracować. Pokazać brzuch, zakryć pysk łapkami, wydać z siebie idiotyczne piski, wskoczyć niezdarnie do wszystkich otwartych kartonów. Było w tym coś z prostytucji i Chleb nienawidził sprzedawać tych tanich sztuczek, zaspokajających żałosne ludzkie pragnienia, ale czasami wizja całego dnia bez kubka kawy paraliżowała go doszczętnie. Brak kofeiny objawiał się nieraz narkotycznym głodem, który odbierał Chlebowi resztki  godności.

Po rytualnym posiłku zwykle następowało bezrefleksyjne przeglądanie prasy, niekoniecznie tej najświeższej. Nie, żeby Chlebowi robiło to jakąkolwiek różnicę. Drukowana na szarawym papierze treść nie zmieniała się od lat. Sunęła po burej sinusoidzie, której wzniesienia były ekwiwalentem mniejszego smutku, a doły obrazowały smutek wprost nieprzebrany. I tak to było, na każdej stronie każdego dziennika, każdego czasopisma.

W związku z tym, że na lekturę prasy nie schodziło Chlebowi dużo czasu, o godzinie szóstej trzydzieści pięć zajmował on swoje miejsce na ławce przystanku tramwajowego, wciąż ciepłej tak samo, jakby w ogóle nie opuszczał jej na noc.

Czasem obserwował, choć zwykle po prostu drzemał. I tak nic go specjalnie nie interesowało.

Latem ludzie byli tłuści od kremu z filtrem, a między paluchami spływały im naturalne lody o smaku popularnych ciastek. Niepopularne nie są smaczne. To ważna zasada.

Jesienią ludzie byli mokrzy. Trochę od deszczu, trochę od łez, trochę dlatego, że łatwo było się potknąć o bruk i wylądować w kałuży.

Zimą byli czerwoni i źli, że tramwaj nie przyjeżdża, chociaż według rozkładu zostało mu pięć minut. Marznący człowiek to roszczeniowy ponad miarę człowiek.

Wiosną podrażniali sobie nosy chusteczkami, wysypywali na otwartą dłoń pół opakowania tabletek na alergię i przełykali to własnym rozgoryczeniem.

Większość nie zwracała uwagi na Chleba, być może dlatego, że naprawdę przypominał bochen spalonego na węgiel pieczywa.

Niektórzy widzieli w nim tylko czarną sierść, siadali dla bezpieczeństwa co najmniej metr dalej i nawet nie mówili “dzień dobry”. Wyobrażali sobie chyba, że kot relaksujący się w centrum miasta nie patrzy na ludzi, lecz przecina pionowymi źrenicami czasoprzestrzeń, z której okruchów wyłażą najprawdziwsze demony.

Nie było to znowu aż tak dalekie od prawdy, ale demony, wbrew ogólnie panującemu przekonaniu, w dupie mają koty, tak jak koty są zwykle nieszczególnie zaaferowane ludźmi. Odwieczny porządek wszechświata. Człowiek stał równocześnie na samej jego górze i absolutnym jego dole. Tak przynajmniej uważał Chleb. Na dno ściągała rasę ludzką niecierpliwość, ku szczytom splendoru wynosiła ich jednak Muzyka. Chleb wiele wybaczał ludziom tylko dlatego, że to oni w zamierzchłych czasach przebudzili Muzykę.

Dzięki temu mógł każdego wieczoru słuchać pełnej niewypowiedzianej słodyczy kakofonii dźwięków, które zbierały się specjalnie dla niego na jego szerokim, gościnnym parapecie i tam malowały mu portret idealnego świata.

Świata ludzi jasnych od słońca, lepkich od światła, lekkich jak chód anioła. Przynoszących kawę kochankom, pachnących jak nastoletni duch, wierzących we wczorajszy dzień, nie potrafiących odczuć satysfakcji. W dźwiękach Muzyki, nawet jeśli mówiło się o śmierci albo podważało sens religii, wszystko było tak płocho perfekcyjne. Inne niż w gazetach, inne niż na ulicy.

Nieraz w Chlebie budziła się dziwaczna nostalgia i wtedy zdarzało mu się zerkać znacząco na siedzącego w pobliżu człowieka.

– Nie porozmawiałby pan ze mną o dwóch ostatnich albumach Beatlesów?

– Masz piękne futerko, Behemotku. Wódeczki byś chciał?

– Chleb. Mam na imię Chleb.

Pełne dezaprobaty kręcenie wąsami na nic się nie zdawało. Kolejni potencjalni rozmówcy dosiadali się po to, by od razu wstać, ciągle mylili jego imię – jednego dnia był Luną, następnego Samem Jacksonem. Ich wzrok ślizgał się po starannie obmytym futrze, wyrażając to żal, to obrzydzenie. Zwykle jednak nie więcej niż nic.

Ludzie znają wiele dróg. Wiedzą w jaki przesiąść się tramwaj, wiedzą nawet jak dostać się na Wyspy Galapagos. Chleb miał o tym niejakie pojęcie dzięki prenumeracie specjalnego wydania pewnego dziennika, do którego dołączona kiedyś była jedna z książek Kurta Vonneguta.

Te istoty o twarzach niesplamionych czułością niedługo będą w stanie dostać się niemal absolutnie wszędzie. Niemal.

Istniało takie jedno miejsce, do którego żaden przedstawiciel rasy ludzkiej nie dotarł nigdy. Sęk w tym, że wiedział o nim tylko Chleb.

 

*

 

Szesnastka znowu zmieniła trasę, ale kilkunastoosobowa grupka ludzi i tak uparła się, by na nią czekać. Nic nowego. Wielu woli przeboleć te trzy miesiące robót drogowych na wygodnym przystanku z kioskiem, niż fatygować się dokądś pieszo. Chleb znał to bardzo dobrze.

Tłumek szemrał, nie dając mu zmrużyć oka. Nieznajoma kobieta dźgała go patykiem w żebra. Ziewnął ostentacyjnie. Jego wizerunek dżentelmena rozsypałby się jak zamek z piasku, gdyby tak po prostu dawał się sprowokować.

– Co tam? Co, kotku?

– Gówno.

Przyjeżdża ósemka. Znikąd. Jak zawsze po zmianie trasy. Kobieta wstaje, buty zsuwają się z jej pięt. Parujący, dyszący tłum pożera ją całą. Chleb widzi ją po raz ostatni.

Nie jest mu specjalnie żal. Jeżeli nie umie się grać w subtelną grę dialogu, lepiej nie robić tego w ogóle.

Miasto sapie melodię popołudnia. Bóg włączył słońce. Demony niby się trochę rozpierzchły, ale Chleb widzi dokładnie, że te szczwane lisy tylko pochowały się w zacienionych kątach.

Chleb zmrużył swoje piękne oczy. Ludzi przybywało. Większość zastygła w oczekiwaniu na tramwaj, który nigdy nie przyjedzie. Niektórzy postanowili szukać celu, wodząc palcem po doklejonym do szyby planie miasta.

– Dzień dobry.

Chleb podniósł ospale głowę, jego wzrok skrzyżował się z łzawym spojrzeniem młodego mężczyzny z rodzaju tych, którzy całe życie wyglądają jakby mieli trzydzieści lat. Kot zawahał się przez chwilę; kiedy to było, kiedy ktoś go ostatni raz grzecznie pozdrowił?

– Dzień dobry. – Zaryzykował wreszcie, wiercąc się niespokojnie. – Czeka pan na szesnastkę?

– Ależ skąd, ona już tędy nie jeździ.

Wąsy zwierzęcia zadrgały nieznacznie. Chyba mu się to śni. Albo gorzej, nabawił się udaru. Pod zadaszeniem wcale nie było cienia, a spiekota panowała chyba jeszcze większa niż poza nim.

– Pan mówi do mnie?

– Jeżeli przeszkadzam, proszę mi wybaczyć. – Człowiek uśmiechnął się drętwo, na jego czoło wstąpiły kropelki potu.

– Niechże się pan nie krępuje – burknął Chleb, starając się nie okazywać rozmówcy zbyt wiele zainteresowania. Mimowolnie zaszurał pazurami po miękkim drewnie ławki. – Zastanawia mnie jednak… czy nie uważa pan, że bardziej adekwatnym dla pana towarzystwem byłaby tamta grupa? – Skinął na topiących się w żółtym świetle dnia ludzi. Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Oni nie mają pojęcia dokąd iść, a co dopiero o czym rozmawiać.

– Nie zaprzeczę.

– Długo tu tak stoją?

– Różnie. Rekordzista od siedmiu i pół tygodnia.

– Skoro już tu są, mogliby rozejrzeć się za ciekawymi miejscami. Pan pewnie zna ich niezliczone setki, zważając na pańskie gabaryty.

– Ach. Miejsca. – Chleb położył uszy po sobie. – Miejsca mnie nie interesują. Miejsca są wszędzie takie same. I ludzie są wszędzie tacy sami – dodał po chwili zastanowienia.

– Jacy?

– Durni.

Zamilkli obaj, wpatrując się w rozmyte kontury kostek brukowych.

Ziemia falowała ciepłem aż do wieczora.

– Będę się zbierał – odezwał się wreszcie mężczyzna, podnosząc się powoli z ławki. Nie mówił nic od czterech godzin, podczas których Chleb urządził sobie drzemkę.

– Na mnie też już pora – mruknął niewyraźnie kot.

Żaden z nich nie uczynił choćby kroku w swoją stronę. Niezręczna cisza lepiła się do podniebień jak resztki karmelowego cukierka. Upał zelżał nieznacznie, demony wyłaziły na ulice, prostując skostniałe stawy.

– Ktoś musi je przegonić. – Mężczyzna znów przerwał milczenie, tym razem jakby z mniejszą pewnością siebie. Chleb obrzucił go badawczym wzrokiem.

– Kogo? Demony?

Kiwnięcie głową.

– Jest ich sporo. – Człowiek opuścił nisko głowę, schowawszy dwie białe dłonie w kieszenie prostych, szarych spodni. Chleba jakby nagle olśniło.

– Są twoje? – zapytał zaintrygowany, bezwiednie przechodząc na ty pomimo wzajemnej anonimowości.

– Niektóre chyba tak. O, tamten… tamten to Przepraszam. Ten, co siedzi na gzymsie to Jaciebieteż. Te dwa to Nigdy i Nieważne. Tamten potwór za mną to Ja.

– Dobrze ich znasz.

– To długa historia. Wiele długich historii.

– Po co ich targasz ze sobą na miasto?

– Sam chciałbym wiedzieć, dlaczego wciąż za mną człapią. – Palce mężczyzny zacisnęły się na czymś, co dotąd uszło uwadze Chleba.

– To skrzypce?

Człowiek wyraźnie speszył się nie najlepiej osadzonym w kontekście pytaniem, ale skinął krótko głową.

– Nie chcę ci przeszkadzać. Ani ja, ani moje demony.

– Mam je w dupie. Poza tym, nie ma takiego miejsca, do którego by mi się spieszyło.

– Jesteś pewien? Bo jeśli tak, to jest nas dwóch. – Wargi mężczyzny wykrzywił gorzki uśmiech. Chleb spojrzał na niego z ukosa, zbity z pantałyku. – I w sumie… skoro oni ci tak bardzo nie przeszkadzają… – W tym momencie człowiek wskazał krótkim gestem na grupę rozchichotanych demonów. – Tam dalej nie jeżdżą tramwaje. Nie ma rozkładów jazdy ani planów miasta. Ani tej odrapanej ławki. Jest trochę ciepłego światła o pluszowych konturach, wygodne fotele i kawa w czystych filiżankach. Zwykle sączy się trochę muzyki, a jeśli nie… – Poklepał futerał ze skrzypcami. Chleb musiał to sobie dokładnie poukładać w umyśle skrytym pod kształtną, smukłą czaszką.

Jest takie miejsce, do którego nigdy nie dostał się żaden człowiek.

Jest takie miejsce, jałowe i puste, do którego nikt nigdy nie zaglądał. Nikt nawet nie próbował. Nikt też najwyraźniej nie chciał.

I potem zjawił się anemiczny mężczyzna, mówiąc “więc jest nas dwóch”.

Chleb zawahał się.

– Brzmi nieźle – wymamrotał cicho, zeskakując wdzięcznie z ławki. Jego wzrok podążył mimowolnie w górę, zatrzymał się na szerokim parapecie kamienicy stojącej naprzeciw. Kocur potrząsnął głową i dał dwa chyże susy przed siebie. Zerknął na człowieka, machając zachęcająco ogonem.

– Na co czekasz? – ofuknął go, pozwalając mu nieznacznie się wyminąć. Fakt, Chleb nigdy nie wyszedł poza własną strefę komfortu, ale było to niczym w porównaniu z wyczynem patyczakowatego mężczyzny. Pierwszej istoty ludzkiej, której udało się dotrzeć do czarnego chlebowego serca.

“Jest nas dwóch”. Dwóch to już flota. Dwóch to już nie jest pusta ławka. Dwóch to już nie taki trywialnie łatwy do zdobycia cel dla demona. Dwóch to ja i ty.

Chleb uśmiechnął się.

Koniec

Komentarze

Osobliwe opowiadanie. Z jednej stronie napisane plastycznie i obrazowo, klimat szarego miasta snuje się po akapitach, a immersja zbudowana naprawdę sprawnie, jednak…

Nudne to było :(

I przegadane – gdy magia Twoich zdań zaczęła mi powszednieć, zastanawiałem się do czego to wszystko zmierza i jeśli nawet dotarło gdzie zamierzałaś, dla mnie wciąż jest to opowiadanie o tym, że kot wreszcie znalazł sobie kumpla, który rozumie go przez fakt, że podobnie ocenia rzeczywistość…

 

Beletrystycznie nie jest to zatem szczególnie mocny kawałek tekstu. Być może coś tu tkwi w warstwie filozoficznej, skłania do refleksji… Do Counta to jednak nie przemawia, pozostanę więc niezbyt usatysfakcjonowany lekturą.

 

Ale warsztat naprawdę dobry :)

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

W sumie, to mogłabym podpisać się pod opinią Counta. Pojedyncze frazy, zdania, fragmenty ładne, ale całość jak dla mnie o niczym. Gdyby tekst był znacznie dłuższy mam poważne wątpliwości, czy udałoby mi się dotrwać do końca. 

 

Można to uznać za czepialstwo (nie obrażę się), ale nie mogę obok tego zdania przejść obojętnie, nawet jeśli potraktować je jako jakąś metaforę – dla mnie za bardzo zgrzyta:

Skinął na topiących się w żółtym świetle dnia ludzi.

Z kontekstu mi wynika, że ten fragment “akcji” rozgrywa się w środku dnia, a dzienne światło jest białe. Żółte tylko porankiem i pod wieczór, gdy słońce znajduje się odpowiednio nisko nad horyzontem. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

W pewnym sensie zgadzam się z tym, co zostało napisane. Fabularnie dzieje się tam mniej, niż wynikać mogłoby z objętości tekstu. Skłamałbym jednak twierdząc, że lektura nie sprawiła mi przyjemności. A skoro sprawiła, to znaczy tekst się podobał.

Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

CountPrimagen, śniąca: Dzięki, dzięki, zgadzam się, że to jeden z tych mniej szalonych tekstów :D Nadal go lubię, ale jest dla mnie samej zbyt… cukierkowy? Trochę jak wata cukrowa, miło się go pisało, ale ostatecznie się trochę rozmemłał.

Z kontekstu mi wynika, że ten fragment “akcji” rozgrywa się w środku dnia, a dzienne światło jest białe. Żółte tylko porankiem i pod wieczór, gdy słońce znajduje się odpowiednio nisko nad horyzontem. 

Prawda, prawda, ale dla mnie światło ma zawszę swoją aurę, czy jakkolwiek inaczej to nazwać :) Środek letniego, upalnego dnia kojarzy mi się własnie z takim żółtym, miodowym, lepkim światłem. Duszącym, trochę brzydkim, pozornie radosnym. 

 

thargone: Dziękuję i również pozdrawiam :D 

Ja z kolei patrzę na światło z fotograficznego punktu widzenia i temperatur barwowych :) Pewnych nawyków nie da się zmienić. Dlatego napisałam, że ta moja uwaga to może być zwykłe czepialstwo :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Twe oczy białe od marzeń zawloką mnie nad studnię,

gdzie skuty w drewniane dłonie płomień wody mdławy.

W tym wspomnieniu prawdziwym skoczę… a żółte południe

słońce uwiesi u szyi. Żegnaj, księżniczko jawy.

To Baczyński był. Znaczy, Tramindeska widzi światło niczym wielcy poeci ;-)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Najpierw trochę rzeczy zauważonych w czytaniu:

 

Od lat jednak niewiele go obchodziła jego przynależność gatunkowa / A przynależność gatunkowa innych go obchodziła? Bo jak nie to po prostu: Od lat jednak niewiele go obchodziła przynależność gatunkowa

 

Każdego dnia budził się zawsze na tym samym szerokim parapecie tej samej kamienicy co zwykle / Masło maślane. Do wycięcia

 

Oglądał obojętnie skrawki nieba, jakie dało się dojrzeć z jego perspektywy / Niezgrabne. Oglądał obojętnie skrawki nieba, które udało mu się dojrzeć

 

…ale czasami wizja całego dnia bez kubka kawy paraliżowała go doszczętnie. Brak kofeiny objawiał się od czasu do czasu narkotycznym głodem, który odbierał Chlebowi resztki jego godności / …ale wizja całego dnia bez kubka kawy paraliżowała go doszczętnie. Brak kofeiny objawiał się narkotycznym głodem, który odbierał Chlebowi resztki jego godności

 

W związku z tym, że na lekturę prasy nie schodziło Chlebowi dużo czasu, o godzinie szóstej trzydzieści pięć zajmował on swoje miejsce na ławce przystanku tramwajowego / Do wycięcia

 

Wiosną podrażniali sobie nosy chusteczkami, wysypywali sobie na otwartą dłoń pół opakowania tabletek na alergię i przełykali to własnym rozgoryczeniem / Do wycięcia

 

Większość nie zwracała uwagi na Chleba, prawdopodobnie dlatego, że naprawdę przypominał bochen spalonego na węgiel pieczywa / może dlatego, że naprawdę przypominał… najpewniej dlatego, że naprawdę przypominał…

 

Niektórzy widzieli w nim tylko czarną sierść, siadali dla bezpieczeństwa co najmniej metr dalej od niego i nawet nie mówili “dzień dobry” / Zbędne

 

Dzięki temu mógł każdego wieczoru słuchać pełnej niewypowiedzianej słodyczy kakofonii dźwięków, które zbierały się specjalnie dla niego na jego szerokim, gościnnym parapecie i tam malowały mu portret idealnego świata / Zbędne

 

Wiedzą, w jaki przesiąść się tramwaj, wiedzą nawet, jak dostać się na Wyspy Galapagos

 

Chleb miał o tym pewne pojęcie dzięki prenumeracie specjalnego wydania pewnego dziennika / Powtórzenie

 

Kobieta wstaje, buty zsuwają się z jej pięt. Parujący, dyszący tłum pożera całą. Chleb widzi po raz ostatni /Za. Dużo. Zaimków

 

Miasto. Spirala słów wyrzuconych jednym tchem z aparatu artykulacyjnego. Srebrny pył martwego ludzkiego naskórka. Latarnie. Bułki i kawa. Strużka muzyki, wyciekającej spod progów niezliczonych drzwi. Zaułki, sieciowe kawiarnie, kluby nocne i supermarkety. Pięćset tysięcy serc. Pięćset tysięcy miejsc, których nie odwiedza nikt / Ten ostatni akapit jak dla mnie jest totalnie na siłę i nie wiadomo po co. O wiele lepiej, gdybyś skończyła na: Chleb uśmiechnął się

 

W sumie do tego tekstu mam takie same uwagi jak do twojego poprzedniego. Wszystko ładnie i pięknie. Ale czegoś brakuje. Uprawiasz słowa dla słów, zdania dla zdań, im dziwniej i im bardziej błyskotliwie, tym lepiej, jednak ostatecznie nic z tego nie wynika. Chleb ma miękki i giętki kręgosłup, i to jest dobre, ale ten tekst nie ma go wcale, a to jest już złe. W sumie szkoda – bo naprawdę umiesz. Podoba mi się twoja fraza, podoba mi się, że szukasz innej strony codziennych rzeczy, podoba mi się też to, że masz widoczny krąg zainteresowań i tematów, do których powracasz – miasta, ich tajemnicze miejsca, koty, tramwaje, personifikacje itp. Natomiast zupełnie mnie nie kupujesz rozlazłością tekstu, tym, że gubisz strukturę (rozwleczony początek, załamany punkt kulminacyjny, szybki koniec, przegadany i niepotrzebny ostatni akapit), że nie myślisz o fabule (może celowo, ale nadal) i ogólnie szarżujesz, popisujesz się językowo. Ładne zdania są ładne. I dobrze się sprawdzają w krótkich tekstach, które głównie muszę opierać się właśnie na świetnych walorach językowych i na pewnej przewrotności, ale przy dłuższym tekście trzeba czegoś więcej. Tego więcej tutaj dla mnie nie ma.

 

Tyle ode mnie.

Czołem!

Spotkanie mężczyzny i kota opisane zbyt wieloma słowami. Dość nużąca i mało satysfakcjonująca lektura.

 

 “pora na do­bra­noc, bo już Księ­życ świe­ci”.„pora na do­bra­noc, bo już księ­życ świe­ci”.

 

Po­kle­pał fu­te­rał z skrzyp­ca­mi.Po­kle­pał fu­te­rał ze skrzyp­ca­mi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznam, że tekst mi przypadł do gustu. Pięknie napisana historyjka, w sumie o niczym, ale kilka zdań sugerowało, iż może to pójść dalej. Więc czekam na tekst, który zrobi kolejny krok, napisany równie pięknie :)

Hej, Rorschach! Szczerze powiem, że Twoja opinia już drugi raz zmusiła mnie do zastanowienia, ale żeby to pociągnąć, muszę się oderwać od tego i jakiegokolwiek innego tekstu, zarówno mojego, jak i cudzego autorstwa :D Otóż napisałeś, że:

nie myślisz o fabule (może celowo, ale nadal)

oraz

Uprawiasz słowa dla słów, zdania dla zdań

I to mnie skłoniło do refleksji, no bo przecież… tak właściwie co jest złego w braku fabuły? :) Abstrahując całkowicie od moich tekstów, gdyż umówmy się – ja to sobie skrobię i różnie z tym jest, “Styksu wir” jest rozmemłany jak marshmallow i koniec, kropka. Chodzi mi raczej o ogólną filozofię artystyczną, o podejście do pisania czy sztuki jako takiej. Moje skonfundowanie może wynikać z tego, że sama w literaturze (czy filmie) nie szukam raczej historii, ale ciekawych środków przekazu, bohaterów, rozwiązań kompozycyjnych, itede, itepe. Czy teraz podobne stanowisko jest postrzegane pejoratywnie? 

 

Za opinię oczywiście dziękuję, może następne teksty uda mi się wreszcie prawdziwie okiełznać :D

 

Deirdriu, Twoje słowa to najbardziej urocza komplemento-krytyka, jaką kiedykolwiek otrzymałam, dzięki ;D

 

thargone, ja słowo daję, że też widziałam u jakiegoś pisarza żółte światło w ciągu dnia i nie wiem, czy to aby nie był Bruno Schulz, ale głowy nie dam… ;)

Przepięknie opisujesz klimat oraz krajobraz miasta. Zdania wręcz swą plastycznością rysują dla mnie obraz. Lecz stoję przed tym samym pytaniem, co Hrabia – że jak już spowszednieje to malowidło, to tekst mocno traci na wartości. Ale że nie jest aż tak długi, to spokojnie da się dotrwać do końca.

Podsumowując: jest okej, warsztat bardzo dobry, choć tekstowi brakuje nieco w treści fabularnej.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Tramindesko, na pytania, zadane w zasadzie Rorschachowi, ja Ci odpowiem, jak ja to widzę. Na przykładzie zdjęcia (bo fotografia to moje drugie obok pisania, dłużej obecne w moim życiu hobby). Może ono być poprawne technicznie, może formą w ciekawy sposób łamać zasady. Ale jeśli nie przekazuje żadnej treści/historii, to wciąż pozostaje wyłącznie ładnym obrazkiem, który szybko zostanie zapomniany. Bo takich obrazków wkoło jest masa.

W opowiadaniu/książce liczy się (nie tylko dla mnie – jak widać w innych komentarzach) historia i tworzący ją bohaterowie, którzy nie są wyłącznie elementem scenografii, ale żywymi postaciami, które potrafią w czytelniku – we mnie – wzbudzić emocje. To te emocje potem pamiętam. 

Oczywiście, są osoby, którym ładna scenografia wystarczy, sama mam pewne ulubione zdjęcia, które są po prostu ładnymi obrazkami i na które lubię patrzeć (dlatego wiszą mi nad łóżkiem). 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hej, Tramindesko! ;)

Hej, Rorschach! Szczerze powiem, że Twoja opinia już drugi raz zmusiła mnie do zastanowienia, ale żeby to pociągnąć, muszę się oderwać od tego i jakiegokolwiek innego tekstu, zarówno mojego, jak i cudzego autorstwa :D […] I to mnie skłoniło do refleksji, no bo przecież… tak właściwie co jest złego w braku fabuły? :)

Ano nic. Właściwszym pytaniem byłoby chyba – co właściwie chcesz przez swoje pisanie powiedzieć światu? Jeżeli chcesz tylko pozachwycać urokiem słowa i wzbudzić małą refleksję to w sumie fabuła nie jest ci jakoś mocno potrzebna. Jednak dla mnie jako dla czytelnika fabuła jest ważna, jest właśnie tym kręgosłupem, o którym pisałem w kontekście Chleba i na którym budujesz inne rzeczy, w tym urodę języka. Zauważ, że nie deprecjonuję tutaj czy nie ustawiam na mniej ważnym miejscu języka i podejścia literackiego, czyli tego, co opisujesz jako “ciekawe środki przekazu, bohaterowie, rozwiązania kompozycyjne, itede, itepe”. Wręcz przeciwnie. I język, i podejście, i fabuła, i filozofia, i przekaz, i bohaterowie – wszystko to jest dla mnie ważne. Więc jeżeli mam tekst, w którym dostanę wszystko – i tekst, w którym dostanę tylko jeden element składowy – jak myślisz, który bardziej mnie poruszy? Czemu miałbym jako czytelnik zadowalać się czymś mniej, czymś niepełnym, skoro inny autor może zaprosić mnie do opowieści totalnej?

Może to egoistyczne. Ale czytelnicy (w jakimś stopniu, może w nawet bardzo znaczącym) zawsze są egoistyczni. W końcu czytamy dla własnej (choć różnie definiowanej) przyjemności.

Oczywiście wypowiadam się tutaj tylko i wyłącznie w swoim imieniu. Nie znam żadnych badań i nie mogę rzucić żadnymi statystykami, które potwierdziłyby moją tezę, ale widzę to tak: od zawsze opowiadamy sobie opowieści. To niejako leży u podstaw naszej kultury. Języka. Społeczności. Nasi przodkowie siadali kiedyś przy ognisku i snuli opowieści – o polowaniu na mamuta i o bogach, którzy ich wspierali lub nienawidzili. I malowali te opowieści na skałach jaskiń. I gdzieś w rdzeniu tych wszystkich opowieści na ogół była fabuła – mniej lub bardziej rozbudowana, ale jednak.

To właśnie opowieść, to właśnie fabuła najczęściej jest tym, co wiąże czytelnika, co spędza mu sen z powiek. Co będzie dalej? Co się z nim/nią stanie? Czy mu się uda? Czy wyliże się z ran? Czy będą razem? Czy jej wybaczy? A nie – czy w następnym zdaniu autor użyje w ciekawy sposób imiesłowu uprzedniego i zbuduje karkołomną metaforę.

Właśnie dlatego kilka osób zgłosiło ci tutaj znużenie tekstem i stwierdziło, że przy dłuższym czytaniu traci skupienie. Bo zabrakło opowieści. Tego czegoś, co sprawia, że nie możesz spać po nocach. Tego, dzięki czemu przepracowujesz historię, przeżywasz ją, wyciągasz wnioski, zapamiętujesz.

Ale ogólnie można pisać bez fabuły – tyle że wg mnie będzie to pisanie niepełne.

 

EDIT

Śniąca

Bardzo dobre porównanie z fotografią!

Śniąca,  Rorschach: Kontynuując offtop, muszę oczywiście napisać, że bardzo szanuję takie spojrzenie, niemniej jednak… całkowicie się z nim nie zgadzam ;D Uważam, że redukcja fabuły, nawet do absolutnego minimum, czy wręcz do zera, wcale nie równa się redukcji treści. Forma też jest treścią, środki wyrazu też są treścią. Fajnie jest czasem opowiedzieć historię explicite: on poszedł, on zrobił i coś z tego wynikło. Nie jest to jednak nieodzowne, bo historia jako taka nie jest konieczna, żeby tekst pozostał zapamiętywalny, soczysty i frapujący. Można na przykład pisać samymi emocjami tylko o emocjach; można też pisać obrazowo tylko po to, żeby przedstawić obrazy właśnie, można też pisać posługując się chrzęszczącymi neologizmami, by wyrazić uwielbienie dla dźwięków szeleszczącego lasu – i takie teksty, o ile będą warsztatowo poprawne, są według mnie tak samo pełne, jak te, które przedstawiają konkretną historię.

Z drugiej jednak strony, wracając już stricte do moich wypocin: zgadzam się, że umiejętność prowadzenia fabuły jest ważna, bez względu na obrane strategie artystyczne. Jest to też zdecydowanie ta umiejętność, której mi brakuje i o ile przy krótkich formach udaje mi się przymknąć na to oko, o tyle przy długich… olaboga… takie braki naprawdę mogą wpłynąć niebagatelnie na odbiór tekstu :D 

 

NoWhereMan: Bardzo dziękuję za opinię! Jest mi naprawdę miło czytać takie komentarze, z których jasno wynika, nad czym powinnam pracować :)

 

I jeszcze ogólnie: Dzięki wszystkim, którzy powyłapywali idiotyczne błędy (nawet literówki się znalazły! W tak starym tekście! Aż wstyd :D ); postaram się ponanosić poprawki, jak tylko znajdę czas. 

 

Tramindesko

Kontynuując offtop…

Jaki tam offtop. Gdzie o takich rzeczach dyskutować, jeśli nie na portalu literackim właśnie? O to chyba chodzi. ;)

Uważam, że redukcja fabuły, nawet do absolutnego minimum, czy wręcz do zera, wcale nie równa się redukcji treści. Forma też jest treścią, środki wyrazu też są treścią. […] Można na przykład pisać samymi emocjami tylko o emocjach; można też pisać obrazowo tylko po to, żeby przedstawić obrazy właśnie, można też pisać posługując się chrzęszczącymi neologizmami, by wyrazić uwielbienie dla dźwięków szeleszczącego lasu – i takie teksty, o ile będą warsztatowo poprawne, są według mnie tak samo pełne, jak te, które przedstawiają konkretną historię.

Nikt (w sensie ani ja, ani Śniąca, ani nikt tutaj) nie powiedział, że środki wyrazu nie są treścią. Wręcz przeciwnie – padła teza, że na treść składa się kilka elementów i każdy z nich jest równie ważny. Ja np. jako czytelnik nie faworyzuję żadnego i chcę, żeby każdy w tekście był dobry – ty za to stanowczo stawiasz na piedestale język / formę.

Oczywiście masz takie prawo.

Ale dla potrzeb dyskusji i dla zabawy proponuję, żebyś na chwilę odwróciła perspektywę i spojrzała na sprawę inaczej. Twoja perspektywa: w tekście fabuły nie ma lub jest szczątkowa, ale język jest wyśmienity, więc opowieść jest pełna. Odwrócona perspektywa: tekst ma genialną fabułę, ale napisany jest słabym lub bardzo słabym językiem – czy w takiej sytuacji też powiesz, że opowieść jest pełna? Jeżeli język będzie tak ułomny, że nawet nie będzie spełniał podstawowych funkcji komunikacyjnych? Jeżeli przekaz będzie tak niejasny i nieczytelny, że nie będziesz wiedziała, jaka właściwie ta fabuła jest i o co autorowi chodziło? Wg mnie nie to nie będzie pełna opowieść. Widzisz, zmierzam do tego, że opowieść składa się z kilku elementów – najważniejszymi będą język, fabuła, bohaterowie, emocje itp. Każdy z tych elementów jest równie ważny i tylko operując nimi wszystkimi stworzysz pełną historię. Nie możesz np. pisać o emocjach tylko językiem – za emocjami zawsze stoi podmiot, bohater, autor. Ktoś musi ten chrzeszczący las usłyszeć, a żeby usłyszeć, musi np. do tego lasu pójść – i w ten sposób masz bohatera, fabułę, emocje i język. Wszystko razem. Pełne.

Drugie ćwiczenie na zmianę perspektywy. Pomyśl o języku szerzej. Ostatecznie język to wszystkie sposoby komunikowania się, nie tylko słowa, ale i obrazy, dźwięki, gesty, a dalej idąc – pewne zbiory znaczeń, w tym schematy narracyjne i archetypy bohaterów. Od wieków opowiadamy sobie te same historie, modyfikowane, ale bazujące na znanych fabułach, ponieważ właśnie takie fabuły lubimy i ponieważ opowiadanie tych fabuł jest formą komunikacji. Jeżeli więc zaniedbujesz fabułę, to zaniedbujesz też jeden z elementów języka / komunikacji, to tak jakbyś źle stawiała przecinki albo nie deklinowała rzeczowników. Spróbuj pomyśleć o swoim pisaniu kompleksowo i korzystać z całego repertuaru środków, które masz pod ręką. Jeżeli potraktujesz fabułę jako część języka / opowieści i poświęcisz jej tyle czasu, ile poświęcasz brzmieniu i formie, będziesz pisała rzeczy niezwykłe.

Dyskusja o literaturze, o danym tekście, to żaden offtop. A to, że się nie zgadzamy, to też żadne przestępstwo ;) 

Do tego, co napisał Rorschach, dodam tylko, że kwestia – forma a treść  – pojawia się często w różnych dyskusjach. Forma jest ważna (patrz pierwszy przykład w komentarzu Rorschacha), ale na niej nie można skończyć. Na ostatnim Smokonie Tomasz Marchewka na panelu dyskusyjnym przyznał, że szlifował formę i to na niej się skupił, w efekcie czego nikt nie chciał czytać ani opublikować jego twórczości, bo zapomniał o treści. Co z tego, że pisał pięknie, doskonale itp., skoro nie miał nic ciekawego do opowiedzenia. 

Nie mam zamiaru Cię tu do niczego na siłę przekonywać. Sama mam na koncie kilka króciaków, które nie mają za bardzo treści, a raczej są formą wprawki, ćwiczenia warsztatu. I jako takie są one akceptowalne – i przeze mnie i przez moich czytelników (na jako pełnoprawne opowieści czytelnicy kręcili nosem). Zwracam tylko uwagę, jak to wygląda z punktu widzenia mnie jako czytelnika – chcę historii, akcji, fabuły, chcę kompletnej opowieści.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dobra, wszyscy chyba się zgadzają, że język tekstu piękny, ale z fabułą kiepsko. Tutaj nic nowego nie napiszę, ale mogę się wtrącić do dyskusji.

Dla mnie chyba najważniejsze w tekście są informacje – albo pomysł na świat, albo ciekawe przygody bohaterów, albo sami bohaterowie. Takich rzeczy poszukuję w fantastyce (a obyczajówki mnie nudzą, bo tam nic nowego nie ma). Niezwykłe pomysły sprawiają, że zapamiętuję tekst. A goła forma… No cóż, z wiersza “W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” znam tylko i wyłącznie dwie pierwsze linijki. I nijak nie mogę sobie przypomnieć, o czym jest reszta. O chrząszczu chyba, bo Brzechwa często pisał o zwierzętach.

Babska logika rządzi!

Napisane bardzo poetycko, wydaje mi się, że dobrze oddałaś naturę kociego wylegiwania się. Podoba mi się, że postać mężczyzny z futerałem, która jest w pewnym sensie dużo bardziej podmiotem niż sam kot, pojawia się dosyć późno w tekście.

Czytało się bardzo dobrze, lubię taki styl pisania, ale brakuje temu wszystkiemu jakiegoś satysfakcjonującego rozwiązania, niekoniecznie z jakimiś wielkimi fajerwerkami. Twój poprzedni tekst wydał mi się dużo lepszy.

No nieźle.

Ja się akurat z Rorschachem nie zgadzam, ażeby do pełnego, dobrego tekstu potrzebne były wszystkie wymienione elementy. Dla mnie tekst powinien przede wszystkim znaczyć. Jeśli autor potrafi osiągnąć ten efekt wykorzystując tylko wybrane przez siebie elementy – np. opierając tekst na formie a fabułę traktując szczątkowo – rewelacja. Tylko do tego potrzeba umiejętności na bardzo wysokim poziomie i należy liczyć się z tym, że tekst może nie przypaść czytelnikom do gustu. Poza tym dużo osób sięgając po prozę oczekuje po prostu dobrej, wciągającej historii, niekoniecznie literackiego eksperymentu. 

Przykład z użyciem kiepskiego języka nie do końca mnie przekonuje, bo nie uważam go za odwrócenie sytuacji. Jeśliby ograniczyć język do minimum i przedstawić jednocześnie rozbudowaną fabułę to dopiero wtedy byłoby to odwróceniem (i wtedy rzeczywiście mamy maksimum formy przy minimum/braku treści vs minimum formy przy maksimum treści). Choć taki tekst zmierzałby wg mnie zdecydowanie w stronę dramatu lub poezji.

 

Odnośnie już samego opowiadania. Przykro mi to mówić, ale znużyło. Pomysł na imię kota rewelacyjny. Przedstawiona perspektywa jako kocia już mnie nie przekonała. Mam wrażenie, że użycie zwierzęcia było tylko zabiegiem, służącym do przedstawienia innej (autorskiej?) perspektywy, ale niewiele w niej było kotowatości. Poza tym miejscami wkradały się truizmy, które spłaszczały tekst.

It's ok not to.

Jeśliby ograniczyć język do minimum i przedstawić jednocześnie rozbudowaną fabułę to dopiero wtedy byłoby to odwróceniem (i wtedy rzeczywiście mamy maksimum formy przy minimum/braku treści vs minimum formy przy maksimum treści). Choć taki tekst zmierzałby wg mnie zdecydowanie w stronę dramatu lub poezji.

A może w stronę komiksu? ;-)

Babska logika rządzi!

Tylko nie wiem czy komiks można potraktować jako minimum formy – choć też pewnie dałoby się i taki stworzyć ;)

It's ok not to.

Ale jest “minimum słów”. ;-)

Babska logika rządzi!

Ale to minimum słów może być jakościowo złe albo dobre – i to chyba jest kluczem ;)

 

dogsdumpling

Ja się akurat z Rorschachem nie zgadzam, ażeby do pełnego, dobrego tekstu potrzebne były wszystkie wymienione elementy. Dla mnie tekst powinien przede wszystkim znaczyć. […]

Przykład z użyciem kiepskiego języka nie do końca mnie przekonuje, bo nie uważam go za odwrócenie sytuacji.

No co ja poradzę na to, że jestem skończonym fanem opowieści totalnych? Może trochę pech.

A serio – jeżeli chodzi o przykład, to zależy, co ustawimy sobie jako sytuację wyjściową. Ja ustawiłem “ułomna lub nieobecna fabuła” wtedy wg mnie opozycją będzie “ułomny lub niespełniający swojej funkcji (przekazania komunikatu) język”. Ale jeżeli za punkt wyjścia postawimy “minimalistyczną fabułę” wtedy opozycją będzie właśnie twój “minimalistyczny język”. Ale ogólnie przykład to tylko przykład i był po to, żeby zabawić się z perspektywami i ze sposobem widzenia problemu – więc jak najbardziej jest wskazane jego modyfikowanie, szukanie jeszcze innych perspektyw i patrzenie, dokąd poprowadzą.

Ale na pewno zgadzamy się z tym, że tekst powinien coś znaczyć.

 

Widzisz, zmierzam do tego, że opowieść składa się z kilku elementów – najważniejszymi będą język, fabuła, bohaterowie, emocje itp. Każdy z tych elementów jest równie ważny i tylko operując nimi wszystkimi stworzysz pełną historię.

Zgadzam się ogólnie, nie zgadzam natomiast szczególnie :D Nie podoba mi się słowo “każdy”. Myślę, że to zależy od utworu. Są takie teksty, w których wystarcza mi genialna historia (napisana niezbyt może porywająco) i są też takie, gdzie całkowicie wystarczy mi język (który nie służy do przedstawienia żadnej opowieści). 

Dziękuję za słowa motywacji :) Od jakiegoś czasu staram się właśnie skupiać na bardziej dokładnym planowaniu fabuły, bo przyznaję: wcześniej nie robiłam tego absolutnie nigdy w przypadku krótkich tekstów. 

 

Poza tym miejscami wkradały się truizmy, które spłaszczały tekst.

To jest akurat mój główny zarzut do samej siebie, jeśli chodzi o ten konkretny tekst, wcześniej określiłam to cukierkowością :D Mam wrażenie, że nieco się wstrzymywałam podczas pisania, byłam dziwnie i nienaturalnie zachowawcza… Trochę jakbym chciała to sprzedać młodszemu czytelnikowi, sama nie wiem.

 

Inna rzecz, że nadal całkiem lubię to opowiadanie i może jeszcze spróbuję je przeredagować tak, żeby ogolić je z takich najbardziej redundantnych elementów.

 

 

Tylko nie ogól Chleba za bardzo xD

It's ok not to.

dogsdumpling no właśnie wykonałam różne cięcia, ale fryzjer ze mnie żaden, więc cóż, być może wyszły teraz jakieś łyse place :D 

tramindeska

Dziękuję za słowa motywacji :) Od jakiegoś czasu staram się właśnie skupiać na bardziej dokładnym planowaniu fabuły, bo przyznaję: wcześniej nie robiłam tego absolutnie nigdy w przypadku krótkich tekstów. 

Jestem naprawdę ciekaw, co by ci wyszło, jakbyś rzeczywiście skupiła się nie tylko na języku, ale i na fabule.

 

Tylko dodam od siebie, że z zaciekawieniem czytałam dyskusję, która powstała dzięki Chlebowi :)

Tramindeska, trzymam kciuki za wszystkie Twoje eksperymenty. Obyś tylko w poszukiwaniu fabuły nie straciła swojego ciekawego punktu widzenia na pisanie. Może z tego wyjść coś naprawdę intrygującego. Tylko będziesz musiała być gotowa, że nie każdemu to będzie odpowiadać.

Przeczytałem z zaciekawieniem, poetycki język mnie nie znużył, nawet jeśli miejscami jest zbyt poetycki. Fabuła faktycznie jest w tekście potraktowana drugorzędnie, co stanowi duży mankament w przypadku tzw literatury gatunkowej (poza nią – niekoniecznie) Mimo nieskomplikowanej historii, cośtam jednak poczułem czytając opowiadanie, na tyle, że mogę powiedzieć, że w ogólnym rozrachunku mi się podobało.

Ładne  :)

Przynoszę radość :)

Muszę się z tobą zgodzić tramindesko, nie oceniam tekstu, jak pracy magisterskiej, nie musi mieć dla mnie niczego, ani fabuły, ani bohaterów, ani języka, jeśli wzbudzi we mnie emocje. A twój tekst wzbudza i z tego bardzo się cieszę. Mógłbym czytać takie utwory w długie zimowe wieczory, gdy byłbym w nastroju melancholii. Wodziłbym wzrokiem po półce, zatrzymał spojrzenie na Tramindeska “Utwory zebrane” i poczytał z przyjemnością.

Deirdriu, Nighter6, anet: dziękuję za miłe słowa! 

Darcon: O kurczę, trochę pochopny, ale jednak pozytywnie zaskakujący komplement, dzięki! :)

Miałem tylko zajrzeć, żeby sprawdzić, jak długie jest opowiadanie i kiedy znajdę na nie czas. Ale potem zajrzałem na pierwsze zdanie, potem na drugie, trzecie i tak dotarłem do końca. 

Chyba podoba mi się najbardziej z Twoich opowiadań, może dlatego, że wiedziałem, czego się spodziewać… A raczej czego nie oczekiwać. Inni już pisali, że fabuły tu mało. Ale jest tyle uroku! Uważaj, żeby go nie stracić w drodze do oczekiwań czytelników. 

Klikam i spadam ;)

A, i jeszcze jedno. Tytuł kojarzy mi się z antywirusowymi lekami typu acyklowir, gancyklowir :P Kiedy go zobaczyłem, trochę mnie to bawiło, a trochę martwiło. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Nowa Fantastyka