- Opowiadanie: Loocikowski - Koćmin

Koćmin

Słowo “Koćmin” od razu rzuca się w oczy i gryzie – wiem o tym doskonale. Mogłem wymyślić wiele innych określeń, ale to wydawało mi się jakieś swojskie z tym swoim “ć” w środku. Tekst jest oczywiście pewnego rodzaju parodią przygód Geralta, z początku nawet niemal słowo w słowo przeniesioną z oryginału. W trakcie pisania wpadłem jednak na pomysł, że ciekawiej będzie wprowadzić trochę swojej fabuły i przenieść akcję do miejsca realnego. Nie bierzcie tego na poważnie w żaden sposób :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy II

Oceny

Koćmin

Później miauczeli, że kot ten nadszedł od południa od Wildy. Pora była wczesna, Dwunożne Istoty wracały do swoich pałaców na wielkie uczty i odpoczynek przed Świecącymi Rzeczami. Noc miała zacząć się dopiero za kilka godzin. W ciepłym, rozgrzanym słońcem mieście kot ten zamiast wygrzewać się i czekać zmroku podróżował. Zwracał uwagę.

Zatrzymał się przed śmietniskiem „Pod Kłębkiem”. Nadstawił trójkątne uszy, obwąchał najbliższy kontener i ruszył dalej. W następnej uliczce znajdowało się drugie śmietnisko „Rybia Ość” położone bardziej na uboczu. Miejsce to miało swoją stałą i specyficzną klientelę.

– Co podać? – zapytał tłusty buras znad blaszanego pojemnika.

– Mleka – miauknął przybysz i usiadł pod ceglanym murkiem, owijając łapy ogonem.

Buras trącił pyszczkiem tekturowy kartonik i biała ciecz popłynęła leniwym strumieniem do starej, pordzewiałej puszki po sardynkach. Jeden z kotów stojących przy wyjściu opuścił lokal.

Obcy nie był stary. Jego sprężyste ruchy świadczyły o młodości i sile, ale futerko miał siwe i wyblakłe, poznaczone bliznami jak u wiekowego kocura. Jedna z łap przybysza nosiła ślady umazania w czymś, co wyglądało na zaschnięty, srebrny lakier.

Nieznajomy nie odrywał od burasa swoich różnokolorowych oczu, nawet kiedy chłeptał lekko skwaśniałe już mleko.

– Miejsca na spoczynek szukam.

– Nie ma – odmiauknął tłuścioch, lustrując wychudłe ciało rozmówcy. – Gdzie indziej szukajcie.

– Zapłacę – miauknął obcy, poruszając ogonem na boki. Wtedy zrobiło się nieprzyjemnie. Dwa czarne kocury, które od dłuższego czasu bacznie obserwowały przybysza, ruszyły w jego stronę, flankując go z lewej i prawej. Trzeci – rozczochrany rudzielec przyczaił się z tyłu, uniemożliwiając ucieczkę.

– Nie ma miejsca kuweciarzu, dachowcowy włóczęgo – miauknął jeden z czarnych, wibryssami niemal dotykając nieznajomego. – Nie chcemy takich jak ty w Poznaniu. To porządne miasto!

Przybysz odsunął się lekko, poza zasięg wąsów czarnego. Popatrzył po innych gościach, ale każdy z nich szybko odwracał wzrok.

– Wynoś się, bo wytrzepiemy z ciebie wszystkie pchły – miauknął rudzielec, zionąc tranem, myszami i złością.

– Mleko skończę.

– Pomożemy ci – mruknął czarny. Stanął całym swoim ciężarem na rogu puszki po sardynkach, rozlewając zawartość na bruk, jednocześnie rudzielec złapał nieznajomego zębami za kark.

Obcy obrócił się tak szybko, że czarny stracił równowagę i wylądował pyszczkiem w mleku. Ostre pazury błysnęły w popołudniowym słońcu. Z przeciętej tętnicy tryskała jasnoczerwona krew mieszająca się z białym płynem. Z kłębowiska ciał słychać było syki i parskanie. Leciały strzępki futra. Kilka kotów wypadło z lokalu miaucząc przeraźliwie. Buras odsunął się od blaszanego pojemnika, patrząc na rozcięty brzuch rudzielca. Ostatni z napastników leżał na grzbiecie z głową wygiętą pod nienaturalnym kątem.

Obcy stanął w rogu, zasłaniając plecy. Wyglądał strasznie z uszami położonymi do tyłu i najeżoną sierścią.

Nikt z gości nie poruszył się. Powoli docierało do nich, że ten niepozorny dachowiec zabił trzy rosłe kocury w czasie krótszym niż mgnienie oka.

Do lokalu wpadli strażnicy. Gdy tylko zobaczyli trupy, zwrócili się w stronę nieznajomego obnażając kły.

– Poddaj się zbóju albo rozprujemy cię jak szczura! – miauknął jeden ze strażników, machając szybko ogonem.

– Spokojnie – miauknął nieznajomy, przyjmując pozycję siedzącą – sam pójdę. Prowadźcie do tutejszego barona. Drogi nie znam.

– Pójdziesz, pójdziesz, ale z moimi kłami na karku. Nie ruszaj się!

Obcy zakreślił łapą w powietrzu jakiś dziwny znak. Jego różnobarwne tęczówki zalśniły jasnym światłem.

– Wy pójdziecie przodem – miauknął głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Tak panie – wymruczał strażnik, pochylając głowę.

Gdy wyszli i oddalili się na tyle, że nie było ich widać, reszta gości jak jeden kocur opuściła śmietnisko. Przez długi czas żaden z nich nie postawił tam więcej swojej łapy.

 

*

– Trzech zabitych i używanie starej magii w miejscu publicznym. Naprawdę nie wiem, czy warto tracić mój cenny czas na przedstawianie się. – Ogromny, dostojny kot rasy maine coon spoglądał na włóczęgę z wysokości kamiennego murka. Za nim znajdowała się wspaniała posesja dwunogów z ogromnym domem i ogrodem. Po drugiej stronie ulicy stał niewielki domek z przybudówką, z której dobiegało ujadanie psów. Na drewnianym płocie wisiała skóra dzika. Obcy nie odwracał wzroku. Nie okazywał żadnych emocji. – No, niech już będzie. Nazywam się Filemon Neihotep i jestem Baronem miasta Poznań. Odpowiedz przede mną wedle prawa jakie jest twoje miano i czego tu szukasz?

– Pluton Meresanch – odmiałknął obcy, zdradzając zgodnie ze zwyczajem swoje prawdziwe imię. – Zabiłem w obronie własnej. Zostałem zaatakowany bez przyczyny. Są świadkowie, którzy…

– …jeszcze dzisiaj zeznali na twoją niekorzyść – wpadł mu w słowo Filemon.

– Nawet ten tłusty buras, karczmarz na śmietnisku? – Pluton poruszył wibryssami.

– On przyszedł do mnie jako pierwszy.

– Świat naprawdę schodzi na psy. – Ogon Plutona wybijał nerwowy rytm o podłoże.

– Nie odpowiedziałeś na drugą część pytania.

Obcy spojrzał na niego niechętnie, po czym odezwał się.

– Na drodze do Poznania po drzewach i konarach wyryte są pismem drapanym wiadomości. Ponoć szukacie kogoś, kto potwora z miasta przepędzi i dajecie nagrodę: trzy miesiące żywienia u bogatych dwunogów i spokojny sen na ich posesjach.

Filemon prychnął lekko, co wśród kotów uznawane jest za nie do końca szczery uśmiech.

– Mogłem się tego domyślić. Znak cechowy macie?

Pluton odchylił się lekko i pokazał, zawieszony na cieniutkiej, parcianej obroży niewielki srebrny medalik w kształcie kłębka.

– Koćmin ze szkoły włóczki. Niewielu was zostało na świecie.

– Prawda to o tej nagrodzie?

– Zaraza Pluton nie ułatwiasz mi zadania. Rozumiem, że te kocury załatwiłeś na pokaz, żeby mną wstrząsnąć. Udało ci się to i może faktycznie Poznań będzie lepszym miejscem bez tych parchów, ale…

– Napisane było: trzy miesiące.

– Dobrze już – Filemon machnął łapą w powietrzu – zanim jednak wprowadzę cię w szczegóły, powinieneś wiedzieć: nie jesteś pierwszym, który będzie próbował się tego podjąć. Wielu już próbowało: wojownicy, najemnicy, łowcy nagród…

– … a inni koćmini?

– Był jeden. Pokręcił się po mieście cztery noce, ale kiedy zobaczył potwora, uciekł bez pożegnania. Cóż to w ogóle za profesja? – Filemon dźgnął powietrze ogonem. – Wędrowni pogromcy bestii, domokrążni odczyniacze uroków, no ale co komu jest pisane…

Pluton nie odezwał się. Mógł opowiedzieć o latach, które spędził w laboratoriach dwunogów. O mutacjach i próbach, o zastrzykach i nieodwracalnych zmianach. O ucieczce, którą niemal przypłacił życiem. O podróży do spalonej piaskiem pustyni i uwrażliwianiu na magię. Nie chciał. Zobojętniał już dawno temu.

– Jeżeli mam wam pomóc musisz powiedzieć mi więcej. Ktoś widział tego potwora? Możesz go opisać?

– Mój zarządca Antracy wprowadzi cię w szczegóły. Czeka już przed posesją. Zapewni ci też jedzenie i miejsce do spania.

– Nie wydajesz się zbytnio zainteresowany tą sprawą, a przecież sam nakazałeś ją ogłosić.

– Nie ja tylko Rada. Jak zapewne wiesz, koty nie są rasą, która chętnie wybiera swoich władców. Jesteśmy zbiorowiskiem niezależnych indywidualistów,  od których sytuacja często wymaga ustanowienia kogoś, z kim muszą liczyć się wszyscy. Żaden szanujący się kot nie uzna jednak innego kota za swojego pana. Stąd większość decyzji podejmujemy w zgromadzeniu. Obecnie całe miasto miauczy o tym, że może już czas by Filemon Neihotep odszedł na zieloną trawkę. Kolejne trupy śmiałków zdają się nie robić na nich wrażenia.

– Więc uważasz, że problemu nie ma? Jak długo potwór grasuje po mieście?

– Drugi rok – Baron strapił się nieco – ale bestia zabija raz na jakiś czas.

Pluto przestał go na chwilę słuchać i podszedł do jednego ze strażników, którzy trzymali wartę pod murkiem.

– Dorobiłeś się ciekawej blizny żołnierzu – miauknął Pluto do szarego kartuza z paskudną szramą na boku. – Poprzeczna, ale bardzo głęboka. Zadana czymś bardzo ostrym. Cios wielce nieprecyzyjny, a jednak widać w nim wprawną łapę uderzającego, prawdopodobnie miał trafić kilka celów naraz.

Strażnik nie chciał spojrzeć mu w oczy.

– Tyle lat już na służbie jestem. Niejeden raz o śmierć się otarłem. Taka dola. Trudno wszystkie sznyty spamiętać.

– Ta rana ma nie więcej niż trzy tygodnie – miauknął Pluto, patrząc nie na strażnika, a na Filemona.

– Naprawdę, nie przypominam sobie…

– To nic takiego. Ciekawość zawodowa. Na mnie już pora.

– Zaczekaj chwilę! – miałknął Baron – Mówią, że wy koćmini macie jedną łapę na koty, a drugą, posrebrzaną na potwory. Prawda to?

– Źle mówią. Obie są na potwory.

 

*

 

– Mieliście szczęście koćminie, Baron okazał ci wielką łaskę. – Wysmukły, rudy maine coon prowadził Plutona przez miasto do jego miejsca spoczynku.

– Pewnie stwierdził, że bestia mnie wykończy i szkoda marnować czas na egzekucję. Ktoś przeżył spotkanie z potworem?

– Niestety nie, ale ostatni atak zdarzył się niedługo przed twoim przybyciem. Nikt jeszcze nie zdążył posprzątać zwłok. Jeśli chcesz jeden z naszych kotów może ci pokazać to miejsce.

– Za chwilę. Baron wspominał coś o innym koćminie. Kiedy ostatni raz go widzieliście?

– Hmmm. Z miesiąc będzie. Może trochę krócej. Nie był zbyt rozmowny. Noc w noc tropił bestię, sporządzał jakieś notatki, a w końcu uciekł.

Antracy musiał być obsesyjnym pedantem, bo przez całą drogę uparcie próbował wylizać swoje futro. Kolejny z dziwnych arystokratycznych nawyków, z którym koćmin miał styczność. Zdążył przywyknąć.

– Myślisz, że się przestraszył?

– Wątpię. Nie wyglądał na strachliwego. Może musiał pilnie wyjechać, a może… Poznań nie jest bezpiecznym miejscem. Koćminie muszę ci coś powiedzieć w tajemnicy, liczę, że nie zdradzisz tego Baronowi. Koty w mieście mówią, że te napaści to nie potwór, tylko klątwa. Kara dla Filemona za jego dawne winy.

– A co takiego zrobił?

– Oficjalnie nic, ale wszyscy wiedzą, że zanim przybył do Poznania miał bardzo burzliwe życie. Podobno zamordował swojego ojca, ale nie znam szczegółów. Może to tylko plotki. Słyszałem też, że kiedyś zabił dwunoga, który się nim opiekował, ale w to nie uwierzę.

– Dobrze, że mi o tym powiedziałeś. Przeszłość Barona może być nie bez znaczenia, ale twoja teoria ma jeden słaby punkt.

– Jaki koćminie?

– Gdyby Filemon był przeklęty, zginąłby jako pierwszy.

 

*

 

Plątanina uliczek i skwerów doprowadziła Plutona na miejsce zbrodni. Towarzyszył mu Gacek – wysłannik Antracego, który pomógł koćminowi odnaleźć się w betonowym labiryncie.

– To tutaj. Straszno nie?

– Możesz już wracać, pamiętam drogę.

– Zostanę jeszcze, może gdzie indziej będziecie chcieli się dostać. Wielmożny Antracy kazał mi poczekać.

– Jak wolisz. – Pluton pochylił się nad zwłokami starego kocura leżącego na kamiennym bruku. Powiedz mi coś o Antracym. Dobrze go znasz?

– Czy znam? On mnie wychował, a przynajmniej przysposobił do życia. Dzięki niemu znalazłem właściciela. Wcześniej mieszkałem w rynsztoku. Paskudne czasy. To dobry kot. Otwarty na innych  mimo swojej pozycji.

– A Filemon? Widujesz go często?

– Zdarzy mi się, że gdy pomagam wielmożnemu Antracemu spotykam Barona. Zawsze ma dla mnie miłe słowo. Nie podoba mi się co inne koty na niego miauczą. Każdy ma jakąś przeszłość, a wielkie miasto to dobre miejsce, żeby zacząć wszystko od nowa czyż nie?

– Idealne. Naprawdę możesz już odejść. Chcę jeszcze powęszyć w paru miejscach. W samotności.

Koćmin odczekał, aż Gacek zniknie za rogiem, po czym przystąpił do oględzin. Kocur był martwy nie dłużej niż dwa dni. Na jednym boku miał całkowicie wypalone futro. Pluton przesunął się bliżej głowy, była niemal oddzielona od ciała. Ucho denata  pokrywała zakrzepła krew, ciemniejsza od reszty i… nie pochodząca od kota. Pluton pochylił się bliżej i wytężył swój zmutowany zmysł powonienia.

Dzik. To krew dzika.

Wszystko powoli układało się w całość, ale została mu do sprawdzenia jeszcze jedna rzecz.

 

*

 

Ognista tarcza rozpoczynała swoją podróż ze wschodu na zachód, gdy koćminowi udało się znaleźć miejsce mocy. Wykrycie takiego, gdy zna się okolice, jest względnie proste. Szukanie na ślepo jest żmudne i pracochłonne, ale Pluton miał swoje powody, żeby odesłać Gacka. Stara magia nie jest przyjemna do oglądania. Pluton poczuł charakterystyczne ciepło bijące spod uschniętego dębu w Parku Sołackim. Silne źródło. Położył się bezpośrednio nad nim, starając się dotykać ziemi jak największą powierzchnią ciała. Oczyścił umysł i wypowiedział w myślach zaklęcie: Dubit naql quww. Strumienie gorąca przepłynęły przez całe ciało koćmina, medalion wibrował i drżał.

Bahath! – miauknął Pluton, dotykając łapą srebrnego kłębka na szyi. Nie zdziwił się, gdy amulet zaczął ciągnąć go niczym słaby magnes, wskazując położenie najbliższego koćmińskiego medalionu.

Ktoś go okłamał.

 

*

 

Miejscem, do którego magia zaprowadziła Plutona, był lasek na samym skraju Strzeszynka. Koćmin pokręcił się trochę po okolicy, aż natrafił na spory polny kamień.

Ziemia pod nim była miękka.

Pluton kopał zawzięcie i kiedy usypał za sobą sporą górkę piachu, wyższą niż on sam natrafił na to, czego szukał.

Zwłoki pechowego koćmina były już w stanie rozkładu, ale dało się jeszcze znaleźć liczne ślady kocich kłów i pazurów na brązowym futrze. Był młody. Bardzo młody. Prawdopodobnie dopiero zaczynał na szlaku.

Pluton zabrał ze sobą medalion przedstawiający małą, srebrną ość i zauważył, że zza cienkiej obroży wystaje niewielki kawałek kory z drapanym pismem.

Zlecenie na bestię z Poznania

Pochodzenie potwora: klątwa lub magia

Typ: Anubisus zwany też Inpw’em

Nosiciel: Pies rasy jagdterier

Ciężar: około trzech kotów

Wzrost: pięć do sześciu cegieł

Uwagi: Natura magiczna niewyjaśniona. Potężne szczęki i umięśniony kark – uważać. Duża agresja i brutalność. Ofiary mają rany szarpane i poparzenia postmagiczne (nasmarować się słowikiem).

Możliwe, że anubisus jest kierowany przez maga – renegata.

Muszę mieć się na baczności, jestem śledzony.

 

*

 

Koćmin stał nad kałużą, do której wcześniej wrzucił glistnik, czworolist i tomkę wonną zerwane własnym pyszczkiem z okolicy. Kilka innych ziół, zabójczych dla zwykłych, pozbawionych mutacji kotów zjadł wcześniej sam, trzymając przy tym posrebrzaną łapę na sercu. Gdy smarowidło było gotowe, Pluton, rad nie rad, wszedł do wody i wytarzał się w mazistej brei, zwanej przez koćminów „słowikiem”. Nocne, chłodne powietrze szybko wysuszyło ją na futrze.

Idąc przez miasto, Pluton starał się nie rzucać w oczy. Wiedział, jak wygląda po ziołach i smarowidle. Bez wysiłku przeskoczył przez drewniany płot. Skóra z dzika wisiała na nim cały czas. Koćmin znalazł się na niewielkim, zadbanym podwórku. Obszedł dom dookoła i skierował się w stronę kojców. W każdym z trzech boksów spał pies. Pluton przeszedł wzdłuż siatki, bacznie je obserwując. Przy ostatnim z nich medalion w kształcie kłębka zadrżał na cienkiej obroży. Koćmin westchnął. Ktoś czaił się za nim w cieniu.

Pluton odwrócił głowę powoli i ostrożnie, nie chciał zdradzać tego, jak szybki i wyczulony jest po ziołach. Nieznajomy wspiął się zwinne na dach domu i stanął w blasku księżyca.

– Witaj koćminie. Piękna noc na przechadzkę.

– Antracy.

– Tak. Nie okażesz swojego zdziwienia przybłędo? Nie zapytasz, dlaczego ktoś o mojej pozycji ryzykuje tak wiele? A może wszystkiego się już domyśliłeś.

– Domyśliłem. Przynajmniej tyle ile dało się odczytać ze śladów. Jesteś zwykłym mordercą, nie znam tylko twojego motywu.

– Proszę, proszę! Mamy tu nie tylko koćmina erudytę, ale i koćmina detektywa. Nic o mnie nie wiesz. Nie masz prawa mnie osądzać.

– Oświeć mnie.

– Po co? Przecież i tak zaraz cię zabiję.

– Bo nie masz nikogo innego, komu mógłbyś opowiedzieć tę historię. A myślę, że bardzo chciałbyś się nią z kimś podzielić. W końcu to proza twojego życia prawda?

– Rzeczywiście dużo się domyśliłeś. Niech będzie. Można powiedzieć, że ci się to należy. Twoja koćmińska zapłata. – Antracy zrobił efektowną pauzę. – Wychowałem się w niewielkim domku w środku lasu. Mną, moim ojcem i bratem zajmował się mieszkający samotnie dwunóg.  Od kociaka byłem ciekawski i nie zabrało mi dużo czasu, żeby odkryć, że ojciec potajemnie studiuje starą magię. Kiedy wychodził na łowy, wkradałem się do jego legowiska i uczyłem zakazanej wiedzy z kawałków kory pokrytych pismem drapanym. Chciałem prześcignąć ojca. Udowodnić mu, że jestem większy od niego i od mojego braciszka, który był zawsze lepszy we wszystkim i którego faworyzował. Przez kilka lat studiowałem w tajemnicy, ale w końcu mnie nakrył. W pierwszym odruchu, zupełnie nieświadomie zabiłem go. Potężnym zaklęciem, które wyrwało z niego flaki. Nie byłem mordercą, nie chciałem jego śmierci, ale stało się. Może jeszcze jakoś udałoby mi się to wszystko zatuszować, ale zanim zdążyłem zrobić cokolwiek, na scenę wkroczył mój brat. Powiedział, że jestem potworem, który nie może pozostać na wolności. Zamierzał donieść na mnie kapitule magów. Skończyłbym w najlepszym razie spalony na stosie. Nie mogłem na to pozwolić. Zaklęciem dominacji opanowałem jego umysł i wyczyściłem pamięć. Później zabiłem człowieka, który się nami zajmował i podpaliłem dom. Mój brat stał w progu otępiały od czarów. Myślałem, że spłonie razem ze wszystkim, albo spędzi resztę życia jako warzywo. Nie doceniłem go. Później odbyłem kilka podróży, w których trakcie nauczyłem się o magii jeszcze więcej. Kiedy uznałem, że jestem już dość potężny, wyruszyłem do Poznania w celu przejęcia władzy nad miastem. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy zastałem tam mojego brata na stanowisku barona. Tak, tak – miauknął Antracy, widząc zdziwienie na twarzy koćmina – szczęśliwie nie jesteśmy do siebie z Filemonem zbyt podobni. On nadal nic nie pamiętał, nie pamiętał nawet mnie, ale jego umysł i zdolności pozostały nienaruszone. Poznańskie koty go szanowały, a ja z jakiegoś powodu nie byłem w stanie zdominować go ponownie. Postanowiłem się przyczaić. Szybko awansowałem w drabinie społecznej na jednego z doradców Filemona, muszę tu dodać, że obyło się bez rzucania czarów. Żyłem tak jakiś czas, zbierając informacje i przygotowując po cichu zamach stanu, aż pewnego dnia, równo trzy lata od śmierci ojca okazało się, że zanim odszedł, rzucił na mnie klątwę. Początkowo przestraszyłem się, widząc anubisusa w ciele myśliwskiego kundla z sąsiedztwa. Mało brakowało, a zabiłby mnie, ale ja dawno już przerosłem mojego staruszka i poszerzyłem granice magii ponad jego możliwości. Dużym wysiłkiem opanowałem potwora i zmusiłem do usługiwania mi. Mogłem już wtedy wykorzystać go do pozbycia się brata, ale miałem inne plany. Chciałem, żeby wyrzucono go z miasta, za nieudolne rządy, żeby poczuł smak porażki, zobaczył, jak to jest kiedy znajdzie się ktoś lepszy od ciebie, bardziej zdolny i utalentowany. Moja władza nad anubisusem była ograniczona, ale dzięki użyciu dziczej krwi, która naturalnie przyciągała jego nosiciela, mogłem raz na jakiś czas wysyłać go w miasto i zmuszać do zabójstwa. W końcu koty widząc, że Filemon nie panuje nad sytuacją, pozbawiłyby go urzędu, a na jego miejsce wybraliby mnie.

–  Nie przewidziałeś, że znajdą się śmiałkowie mogący pokonać potwora.

– Żaden z nich nie był w stanie tego dokonać, jednak kiedy zobaczyłem ciebie, nabrałem wątpliwości. Z jednej strony mogłeś mi poważnie zaszkodzić, ale z drugiej… Poprzedniego koćmina zabiłem tak na wszelki wypadek. Nie chciałem ryzykować jego starcia z anubisusem. Zdominowałem kilku strażników Filemona i razem zastawiliśmy na niego zasadzkę. Zanim zginął, zostawił jednemu z nich długi sznyt. Kiedy dowiedziałem się, że do miasta przybył drugi koćmin, a wiedziałem to, od kiedy postawiłeś łapę w karczmie, natychmiast umieściłem strażnika z blizną w gwardii honorowej Filemona. Wiedziałem o zaklęciu szukania amuletu. Miałem nadzieję, że połączysz wątki i pójdziesz prosto do siedziby barona z oskarżeniem o morderstwo. Oczywiście nikt nie dałby wiary takiemu przybłędzie, ale gdybym do tego ja z moim autorytetem wyraził zainteresowanie sprawą… Baron Poznania, który morduje śmiałków mających zabić bestię. Byłby napiętnowany na całe życie. Ty jednak nie mogłeś odpuścić. Musiałeś najpierw przyjść tutaj, żeby zabić bestię.

– Pomyślałem, że zanim kogoś oskarżę, dobrze się będzie upewnić. Ktoś kto kontroluje bestię na pewno nie chciałby jej stracić. Zwłaszcza jeśli zasmakował w mordowaniu.

– I spotkałeś mnie.

Antracy wykrzyknął zaklęcie i w jednej chwili otoczyła go niebieska poświata. Odchylił głowę do tyłu i zamarł w bezruchu, intonując monotonną pieśń w pradawnym języku.

Pluton usłyszał szczęk metalu o metal i odwrócił się.

Anubisus był ogromny i zdawał się składać wyłącznie z mięśni, ścięgien i kłów. Jego futro płonęło białym płomieniem, a z oczu wyzierała żądza mordu. Trudno było uwierzyć, że ta zdeformowana istota jeszcze przed chwilą była zwyczajnym psem.

Bestia zaatakowała bez ostrzeżenia, kłapiąc imponującymi szczękami. Koćmin odskoczył w lewo i uderzył w bok potwora posrebrzaną łapą. Anubisus zawył z bólu, odsunął się i zionął strumieniem białego ognia. Słowik osłonił ciało Plutona i ten mógł bez przeszkód zaatakować z doskoku ciosem tak szybkim, że zdawał się tylko rozmazaną smugą. Potwór warknął, ale nie cofnął się. Chwycił koćmina zębami i cisnął nim o metalową siatkę. Pluton osunął się na ziemię, która przesiąkała krwią. Bestia sprężyła się do skoku z zamiarem zadania ostatecznego ciosu. Koćmin miauknął ochronne zaklęcie i anubisus odbił się w locie od wyczarowanej tarczy. Pluton dopadł go w trzech susach i precyzyjnym uderzeniem rozciął mu tętnicę szyjną, po czym odsunął się na bezpieczną odległość. Anubisus umierając w konwulsjach, zatracał swoją magiczną naturę. Po chwili wyglądał już jak zwykły, martwy Jagdterier.

W tym momencie Antracy wyrwał się z transu i czmychnął. Koćmin resztkami sił wspiął się na dach i pognał za nim. Dworski kocur był osłabiony po wywołaniu i kontroli anubisusa, ale koćmin przez swoje rany i zmęczenie nie był w stanie go dogonić. Antracy posłał za nim falę mocy. Pluton uchylił się i odpowiedział zaklęciem oszałamiającym w czasie, kiedy Antracy szykował się do skoku.

W powiedzeniu „kot zawsze spada na cztery łapy” jest ziarno nieprawdy. Oszołomione koty spadają prosto na kark.

Pluton wychylił się i zobaczył coraz liczniej zbierające się kocury i kotki zwabione nocnymi hałasami. Otoczyli ciasnym kręgiem ciało Antracego. Wszystkie błyszczące w mroku oczy zwrócone były w górę.

 

*

 

– Po jego śmierci zaklęcie niepamięci straciło swoją moc. – Filemon stał nad ciałem brata z Plutonem u boku. Reszta kotów została odsunięta i otoczona kordonem przez gwardzistów. Koćmin wyłowił z tłumu nienawistne spojrzenie Gacka. –  Niestety nie mogę cię nagrodzić tak, jak obiecałem. – Filemon patrzył na swoje łapy. –  Tutejsze koty rozerwą cię na strzępy przy pierwszej okazji. Dla nich zabiłeś dobrodzieja i filantropa. Nie zdołamy ich przekonać, że było inaczej dopóki nie zdadzą sobie sprawy, że ataki ustały. Do tego czasu…

– Muszę opuścić Poznań. Wiem.

– Nie zostaniesz jednak z pustymi łapami. Weź to. – Filemon dał koćminowi niewielkie, czarne pióro. – Każdy, komu pokażesz to pióro, pozna po zapachu, że przychodzisz ode mnie. W Poznaniu zostać nie możesz, ale są inne miasta i wsie, w których mam poważanie. Nakarmią cię i ugoszczą bez machnięcia ogonem. Do czasu aż pióro straci zapach, powinny minąć akurat trzy miesiące. Teraz lepiej już idź i nie wracaj prędko. Moi gwardziści nie utrzymają długo rozwścieczonego tłumu.

Jakby na potwierdzenie tych słów pierwsze koty zaczęły przedzierać się przez kordon. Koćmin spojrzał Filemonowi w oczy po raz ostatni, po czym uciekł w sobie tylko znanym kierunku.

 

*

 

– Hubert! Huuubson! – Krzyk rozlegał się po całym piętrze akademika. – Gdzie jesteś do cholery?

– Tutaj. – Hubert odkrzyknął, odsuwając się lekko od okna.

– Stary wszędzie cię szukam. Chodź wreszcie, bo bimber się ociepla a wiesz, że to się ledwo da pić schłodzone.

– Zaczekaj tu Piotrek. Zaraz przyjdę.

Po chwili Hubert wrócił, niosąc w ręce kawałek szynki.

– Po co ci to?

– Zobacz – powiedział Hubert, wyglądając przez okno.

Pod murem akademika leżał zwinięty w kłębek kot. Wyglądał jak siedem nieszczęść, wychudzony, wysmarowany błotem i krwią. Jedną łapkę miał dodatkowo umazaną w czymś srebrnym.

– Odwaliło ci? Dobrą szynkę marnować na takiego parcha? Widzisz przecież, że jest chory, albo wpadł pod auto. Im szybciej zdechnie, tym lepiej dla niego. Bierz to na zagryzkę i chodź chlać.

– Już idziemy – powiedział Hubert i wyrzucił szynkę przez okno. Kot miauknął przeciągle i zabrał się za jedzenie.

Piotrek pokręcił głową, ale uśmiechał się.

– Ty to Hubson za dobre serce masz. Całego świata nie naprawisz.

– Może i tak. Dobra idziemy, bo faktycznie będzie ciepły.

– No i to rozumiem!

 

*

 

Koćmin leżał w cieniu kompletnie wyczerpany. Nie był w stanie wydostać się z Poznania o własnych siłach. Próbował rzucić zaklęcie wzmacniające, ale był na to za słaby. Potrzebował jedzenia, a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc.

– Ciekawe co będzie pierwsze. Śmierć z wykrwawienia czy sprawiedliwość wymierzona przez miejscowe koty – pomyślał koćmin. W tym momencie na jego głowę spadł spory płat soczystego, pachnącego mięsa. Pluton spojrzał w górę i zobaczył czarnowłosego dwunoga.

– Dziękuje ci – miauknął Pluton – dziękuje ci człowieku!

Koniec

Komentarze

Bardzo spodobał mi się tekst imitujący Wiedźmina. Jasne, ma swoje niedociągnięcia, jak to dłużące się wyznanie Antoniego, ale poza tym bardzo spodobała mi się adaptacja sceny w karczmie oraz śledztwo.

Trochę gorzej z zakończeniem, bo przedostatni akapit tak mocno nie pasuje do poprzedniej treści, a ostatni miałem wrażenie, że na siłę wsadzony. Ale ogólnego pozytywnego wrażenia z lektury nie zepsuły ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Bardzo mi się ten Koćmin podoba, no, może poza wykonaniem, które pozostawia wiele do życzenia. Nie pojmuję, jak można raz pisać miauczeć, a innym razem miałczeć. :(

Jednak sama opowieść wymyślona jest całkiem nieźle i choć usterki przeszkadzały, czytałam z przyjemnością. ;)

 

Póź­niej miał­cze­li, że kot ten nad­szedł od po­łu­dnia od Wildy. Póź­niej miaucze­li

Poznaj znaczenie słowa miałczeć.

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

ten nie­po­zor­ny da­cho­wiec zabił trzech ro­słych ko­cu­rów… – …ten nie­po­zor­ny da­cho­wiec zabił trzy rosłe kocury

 

zwró­ci­li się w stro­nę nie­zna­jo­me­go z ob­na­żo­ny­mi kłami. – Kto miał obnażone kły – czy strażnicy, czy nieznajomy?

 

Ogrom­ny, do­stoj­ny kot rasy Maine Coon… – Ogrom­ny, do­stoj­ny kot rasy maine coon

Rasy kotów zapisujemy małymi literami.

 

-… a inni koć­mi­ni? – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Cięż­ko wszyst­kie szny­ty spa­mię­tać.Trudno wszyst­kie szny­ty spa­mię­tać.

 

Pies rasy Jagd­te­rier…– Pies rasy jagd­te­rier

Rasy psów zapisujemy małymi literami.

 

Plu­ton rad nie rad wszedł do wody i wy­ta­rzał się w ma­zi­stej breji zwa­nej przez koć­mi­nów „sło­wi­kiem”.Plu­ton, rad nierad, wszedł do wody i wy­ta­rzał się w ma­zi­stej brei, zwa­nej przez koć­mi­nów „sło­wi­kiem”.

 

– Bo nie masz ni­ko­go in­ne­go, komu mógł­byś opo­wie­dzieć hi­sto­rię. – …opo­wie­dzieć hi­sto­rię.

 

Żyłem tak jakiś czas, zbie­ra­jąc in­for­ma­cję i przy­go­to­wu­jąc po cichu za­mach stanu… – Literówka.

 

pre­cy­zyj­nym ude­rze­niem roz­ciął mu tęt­ni­ce szyj­ną… – Literówka.

 

– Zo­bacz– po­wie­dział Hu­bert… – Brak spacji po wypowiedzi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajna parodia, świetny pomysł na Wiedźmina po kociemu. :-)

Mnie też wydaje się, że końcówka trochę od czapy. Nie lepiej było utrzymać się w konwencji i ze studentów zrobić żaków albo czeladników?

Szkoda, że nie widzisz różnicy między “miau” i “miał” – ortografy w tekście bardzo go skrzywdziły. Interpunkcja taka sobie.

Później miałczeli, że kot ten nadszedł od południa od Wildy.

Miauczeli. I tej wersji się trzymaj.

a z oczu wyzierała rządza mordu.

Sprawdź w słowniku, co znaczy “rządza”. Możesz się zdziwić.

Babska logika rządzi!

Coś mi jednak nie wyszło, bo chciałem zrobić parodię wiedźmina w kocim świecie, ale w czasach współczesnych, gdzie dwunogie istoty wpatrują się w swoje “Świecące Rzeczy”, a sardynki są w puszkach. Robienie ze studentów żaków czy jakiekolwiek archaizowanie ich mijało się z celem.

Końcówka faktycznie nie pasuje, bo całkowicie odstaje od reszty. Chciałem tu pokazać, jak ułomne i “niefantastyczne” może być nasze codzienne spojrzenie na świat. Studenci choć pomocni widzieli w tym zabiedzonym kocie jedynie wymizerowanego zwierzaka, a z pewnością nie koćmina, który stoczył niedawno walkę z bestią :)

Zdziwiłem się dzisiaj i to dwukrotnie. Pierwszy raz kiedy uświadomiłem sobie, ze faktyczne “miau” i “miał” w moim tekście niewiele się od siebie różnią. Drugi raz przy słowie “rządza”. Człowiek niby to odczuwa i to nawet często, a jakoś tak zapisać nie potrafi. Pozostaje poprawić.

A faktycznie, na samym początku była puszka, jakoś o niej zapomniałam. :-)

Uważaj, bo kiedyś może przyjść “odpowiedź pełna drwin, że słowo >kocham< to się pisze przez ch”. ;-) “Rządzą” pochodzi od “rządu”, a “żądza” od pożądania.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka