Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Mówi się, że jest dziesięć miar piękna. Dziewięć dostała Jerozolima, jedną reszta świata. To prawda. Mieszkam tu już tyle lat, a nadal zachwyca mnie jej piękno, które odkrywam niemal codziennie na nowo. Chociaż i tak najbardziej lubię się nim napawać w moim mieszkanku na Ma'alech haszalom, skąd mam widok na całe Stare Miasto.
Niestety, dziś nie jest mi to dane. Mam zajęcia na Akademii, na drugim końcu miasta. B-g mi świadkiem, gdyby nie teleportacja, już dawno musiałabym się przeprowadzić bliżej Góry Skopus, gdzie mieści się Akademia. Zajęcia mogłyby być nawet ciekawe, gdyby nie to, że nie dość, że sama muszę je prowadzić, to jeszcze z grupą kotów. Wolę zajęcia ze starszymi grupami, są już przyzwyczajeni do moich metod, a poza tym, panują nad mocą. Pierwszoroczni nie dość, że nie panują, to jeszcze niektórzy zdają się jej w ogóle nie posiadać.
Wykładam magię praktyczną, czyli jeden z ciekawszych, ale i niebezpieczniejszych rodzajów. Nie raz i nie dwa sala, w której prowadzę zajęcia, wyglądała jakby przeszło przez nią tornado. Raz rzeczywiście przeszło, jak mi student spanikował.
No i właśnie, tego też nie lubię u kotów. Prawie po każdych zajęciach z nimi, nie dość, że muszę sprzątnąć salę, to jeszcze ponaprawiać ozdoby i artefakty. Jednym z najcenniejszych, jakie posiadam, a który dość często cierpi na nieumiejętności studentów, jest celtycka maska. Podarował mi ją rektor Szkoły Celtyckiej, kiedy mieliśmy praktyki w Szkocji. Był zadziwiony moim talentem i chciał dać mi coś, co pozwoli mi się dalej rozwijać. Do prezentu dołączył zwój pergaminu (tak, pergaminu! W tych czasach to niemal zabytek!), na którym wypisał zaklęcia aktywujące i dezaktywujące.
Przyznaję ze wstydem, że nigdy nie zrobiłam z tej maski użytku, zawisła na ścianie w mojej sali, służąc za ozdobę, a pergamin wylądował w szufladzie biurka. Notabene, na zajęciach okazało się, że popełniłam duży błąd, chowając go w biurku.
Tak jak przewidywałam, jeden z kociaków stracił nad sobą panowanie… Na nieszczęście to jeden z tych z dużą mocą i dużym talentem. Szczeniak rozpirzył wszystko: szafy, biblioteczkę, ławki, krzesła, że o ozdobach nie wspomnę. Kiedy upadł, podbiegłam do niego z nadzieją, że to koniec, ale znów srogo się zawiodłam. Spojrzałam mu w oczy i tylko machnęłam na kulących się pod ścianą studentów, żeby wyszli. Wpadł w trans, przerąbane.
– Feirge! – klepnęłam go dłonią w policzek, choć miałam przeczucie, że to nic nie da. – Feirge!
Ha, jakiś skutek jednak to odniosło, choć raczej przeciwny od zamierzonego. Uniósł się nad ziemię i zaczął lewitować, w oczach miał niebieskie ogniki, co, jak wiem z doświadczenia, nie wróży nic dobrego.
– Letajel! – krzyknęłam wyciągając dłonie w jego stronę i próbując za pomocą zaklęcia ściągnąć go na ziemię.
Błąd. Otaczające go pole siłowe odbiło moje zaklęcie. Cud, że zdążyłam się odsunąć, inaczej w życiu by mnie nie odskrobali z podłogi.
Stałam pod ścianą, patrząc jak Feirge obraca się powoli wokół własnej osi. Ewidentnie odleciał, nie tylko w sensie fizycznym. Zastanawiałam się, jak nad nim zapanować. Miałam nadzieję, że nagłe uderzenie mocy nie spowoduje u niego choroby psychicznej.
Nagle pole wokół chłopaka zaczęło się zmieniać. Z niebieskiego stało się najpierw zielone, potem fioletowe, aż w końcu przybrało barwę krwi. Teraz wystraszyłam się nie na żarty. Moc zawładnęła nim całkowicie, a ja wątpiłam, czy uda mi się mu pomóc. Zastanawiałam się, kogo wezwać na pomoc, gdy coś się poruszyło w stercie gruzu i drewna, jakie zostały po mojej sali i poleciało w stronę chłopaka.
Maska i zwój pergaminu.
O ja pierdolę, o ja pierdolę, to koniec, myślałam, próbując odebrać mu rzeczy. Bezskutecznie. Coś błysnęło, a gdy spojrzałam na twarz Feirge'a, dostrzegłam, że ma na twarzy maskę. To oznaczało tylko jedno: aktywował zaklęcie, aktywował potężny artefakt magiczny, z którego nawet ja nie zrobiłam użytku! Kurwa mać!
W panice wypadłam z sali i teleportowałam się do gabinetu rektora. Feirge'owi i tak nie pomogę sama, a w tym stanie nic mu już nie było w stanie zaszkodzić. Rektor siedział w swoim gabinecie zaczytany we „Wróżce". B-że, myślałam, że ten człowiek nie może upaść niżej. Jak bardzo się myliłam…
– Dean! Musisz mi pomóc, mamy problem! – wydyszałam opierając się rękami na blacie jego biurka. – Miałam zajęcia, małolat nie utrzymał mocy, jest źle. Lewituje otoczony polem siłowym o ogromnej mocy, które zmienia kolor – raportowałam szybko widząc, jak oczy rektora się powiększają, a on wpada w panikę. – Ale najgorsze jest to, że aktywował potężny artefakt z mojej pracowni, a ja nie wiem, jak go powstrzymać.
– Co to za artefakt? – spytał wstając i idąc szybko w stronę drzwi. – I jak działa?
– Nie wiem, jak działa, nigdy go nie używałam. To maska, od rektora Szkoły Celtyckiej.
Deana jakby zamurowało. Zatrzymał się i spojrzał na mnie uważnie.
– Mamy problem, Aviena. Ta maska ma wielką moc, ale w niedoświadczonych rękach i przy nieopanowanej mocy, jest bardzo groźna. Może nawet zabić.
– O kurwa – wymknęło mi się. – Przepraszam. Co robimy?
– Leć tam, pilnuj go i spróbuj znaleźć pergamin z zaklęciami.
– Skąd o nim wiesz? – zdziwiłam się. Nikomu nie mówiłam o pergaminie.
– Nie sądzisz chyba, że rektor Szkoły dałby ci tak potężny artefakt bez konsultacji ze mną. Byłaś przecież dzieckiem. Powiedział mi o pergaminie, ale nie znam treści zaklęć umieszczonych na nim. Idź i znajdź ten pergamin, zaraz tam przyjdę.
– Jasne.
Teleportowałam się do sali. Feirge nadal lewitował otoczony krwistym polem siłowym, a razem z nim zaczęło lewitować wszystko, co było w sali. Kawałki ścian, zniszczone meble, książki… Dość szybko wypatrzyłam pergamin, leżał w kącie przy oknie. Przemknęłam się tam, trzymając się ścian, na wszelki wypadek. Ze zwojem w ręku cofnęłam się do drzwi i spojrzałam na Feirge'a. Nie byłam w stanie mu pomóc inaczej niż otoczyć ochronnym polem siłowym, w razie gdyby spadł. Po chwili pojawił się Dean i zajrzał mi przez ramię. Tekst nie wyglądał ani zachęcająco, ani zrozumiale.
– Rany boskie, to ma być zaklęcie? – patrzyłam oniemiała i zaszokowana. Nie umiałam tego nawet przeczytać, nie mówiąc już o zrozumieniu.
– Tak – Dean też nic nie rozumiał, ale wiedzę miał większą. – Rozmawiałem przed chwilą z rektorem Szkoły. To język gŕidhlig, po naszemu… Zdaje się, że szkocki gaelicki.
Spojrzałam w górę na Feirge'a. Spod maski widziałam strużkę krwi, która ciekła mu z nosa. Kurwa, niedobrze, bardzo niedobrze.
– On zna ten g-cośtam? Pomoże nam? Do cholery, Feirge zaraz oszaleje!
– Wiem, mamy mu to przesłać faksem, przetłumaczy nam zaklęcie. Ale tylko blokujące, jak powiedział, skoro artefakt i tak już jest aktywny.
– Słusznie, nie zamierzam więcej eksperymentować z tą sakramencką maską. Ale pergamin faksem? Można? – miałam pewne wątpliwości techniczne.
– Nie mamy innego wyjścia.
Przenieśliśmy się do gabinetu Deana. Trzy razy faksowaliśmy ten pergamin, bo maszyna się ciskała, że papier jej nie pasuje. Cwane zwierzę.
Zostawiliśmy na posterunku przy faksie kota z grupy Feirge'a, żeby przyniósł nam odpowiedź, jak tylko przyjdzie, a sami wróciliśmy do mojej sali kontrolować sytuację.
Nic się nie zmieniło. No, prawie. Pole siłowe zaczęło pulsować jakimś nienaturalnym rytmem, a lewitujące rzeczy zaczęły się kręcić wokół własnej osi. Z dziur na oczy zrobionych w masce widział wciąż błękitne ogniki w oczach Feirge'a. Miałam wyrzuty sumienia, że do tego dopuściłam, ale tak naprawdę niewiele było w tym mojej winy.
Ćwiczyliśmy telekinezę, gdy to się stało. Po kilku minutach przyleciał ten pierwszoroczniak z faksem od rektora. Zerknął na lewitującego w powietrzu kolegę, zbladł jak ściana i uciekł. Nie dziwię się. Też bym najchętniej uciekła.
– No? – rzuciłam się do faksu. – Co napisał?
– Masz, przeczytaj, ja pójdę szybko po lustro.
Nie zdążyłam się zdziwić. Chciwie wlepiłam oczy w tekst.
Rany boskie, to jedno z najdłuższych zaklęć, jakie dotąd widziałam. Przeczytałam je jeszcze kilka razy, dla pewności, że dobrze wymówię. Dean przyszedł z lustrem.
– To co, czarujemy, Aviena? Gotowa jesteś?
– Nigdy nie będę na to w pełni gotowa, ale musimy to zrobić. Chłopak zaraz zejdzie.
Dean spojrzał sceptycznie w stronę Feirge'a.
– E tam, jakby miał zejść, zrobiłby to dawno, mocny materiał, myślę, że będzie tak dobrym praktykiem, jak ty – uśmiechnął się, podnosząc mnie na duchu. – Posłałem po pogotowie, będą za pięć minut, dasz radę?
– Bez problemu. To co, ty lewitujesz lustro, ja czaruję, tak?
– Tak. Zaczynamy na trzy. Raz… Dwa… Trzy!
Wylewitował lustro w górę, tak, by znalazło się naprzeciwko twarzy Feirge'a. Zerknęłam jeszcze raz na kartkę, skoncentrowałam się, wyciągnęłam ręce w stronę maski i Feige'a i wykrzyczałam zaklęcie.
Nagle straciłam panowanie nad rękami i nieco przerażona patrzyłam to na nie, to na chłopaka w powietrzu. Moje dłonie wykonywały coś jakby gest zdejmowania maski i to samo działo się na górze. W kilka chwil później maska spadła na ziemię i pękła na pół. Wraz z nią zleciało wszystko, co wisiało w powietrzu, włącznie z lustrem, które wyrwało się spod kontroli Deana.
Pole siłowe wokół chłopaka słabło powoli, aż w końcu zniknęło wraz z niebieskimi ognikami w jego oczach i wyrazem szaleństwa na twarzy. Runął w dół jak kukła.
– Acor! – krzyknęłam wyciągając rękę. Wyhamowało go i delikatnie opadł na ziemię.
Podbiegliśmy do niego z Deanem. Feirge podniósł głowę i rozejrzał się nieprzytomnie.
– O, pani profesor znów poszalała. Zaliczyłem ćwiczenia z lewitacji?
Omdlałam z ulgi, a potem wepchnęłam go, wciąż nic nierozumiejącego, do karetki razem z Deanem. Jest rektorem, nich mu opowie.
Posprzątałam salę. Kawałki lustra zakopałam, maskę i pergamin spaliłam urządzając na dziedzińcu małe ognisko. Wolałam nie ryzykować. Mam nadzieję, że rektor Szkoły Celtyckiej mi wybaczy, pomyślałam. Wróciłam do domu padnięta, a głowę rozsadzał mi dokuczliwy ból, więc nie patrząc na nic walnęłam się na łóżko. Zasnęłam natychmiast. Godzinę później obudził mnie telefon. Dzwonił Artoire.
– Hej, Aviena. Masz ochotę spotkać się na kawę? Jestem na mieście i pomyślałem, że moglibyśmy się gdzieś umówić, pogadać.
– Artoire, nie dziś. Głowa mnie boli… Miałam ciężki dzień, wybacz.
– Ciężki dzień? Na Akademii? Jasne… Już w to wierzę – usłyszałam kpinę w jego głosie. Nie wierzył. – Już lepsza ta wymówka z bólem głowy, jest taka typowo kobieca.
Szlag mnie trafił. Zupełnie nie kobieco warknęłam, że śpię i rzuciłam słuchawką.
***
Kiedy wieczorem siedziałam na balkonie paląc i myśląc nad zdarzeniami popołudnia, telefon znów zadzwonił. Tym razem to był Dean.
– Hej, jesteś w domu? Musimy porozmawiać.
– Tak, przyjdź, jeśli chcesz, ale nie mam nic w lodówce.
– Nie szkodzi.
Dosłownie dwie minuty później zapukał do drzwi. Wpuściłam go, po czym wyprowadziłam na balkon. Jakoś dobrze mi się tu myślało.
– O co chodzi? I jak Feirge?
– Wszystko z nim w porządku, aż dziwnie. Wszystkie wyniki ma w normie. Chciałem porozmawiać o czymś innym.
– Słucham – podpaliłam kolejnego papierosa od niedopałka starego. Potrzebowałam nikotyny.
– Tak się zastanawiałem, poszperałem też trochę w książkach, między innymi u Artusa von Bananova. On prowadził badania nad wybuchami mocy i jest w tej dziedzinie autorytetem.
– No i co wyczytałeś? – zaciekawiłam się. Nigdy nie czytałam Bananova, choć wiele o nim słyszałam. – Jakieś wnioski?
– No właśnie, wniosek jest jeden… Niestety, nie jest on zbyt optymistyczny. Mianowicie, że to nie był wybuch nieopanowanej mocy.
Zdębiałam. Spodziewałabym się wszystkiego, ale nie tego.
– Jak to?
– Artus dokładnie opisuje takie wybuchy. I owszem, pojawia się pole siłowe, ale nie zmienia kolorów, nie pulsuje. Takie rzeczy wskazują raczej na klątwę – zawiesił głos.
– Na klątwę? – z niedowierzaniem spojrzałam na Deana. – Chcesz powiedzieć, że rektor Szkoły chciał mnie przekląć? Po co, do cholery?
– Niekoniecznie ciebie i niekoniecznie on. Widzisz, ta maska, też trochę poszukałem w książkach, więc ona jest bardzo silnym artefaktem. O bardzo skomplikowanym działaniu.
– To znaczy?
– Prawidłowo i nieszkodliwie działa tylko w rękach właściciela. Każda inna osoba, która aktywuje artefakt, skończy jak ten biedny chłopak. Chociaż on i tak miał niesamowite szczęście. W każdym razie, maska jest własnością tego, kto ją otrzymał. Nie kupił, ale otrzymał. W tym wypadku była twoją własnością i tobie nic by się nie stało. Ale aktywował ją Feirge.
– Ale jak? Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby znał ten szkocki gaelicki, czy jak to się nazywa.
– To proste. Zaczęło się rzeczywiście, od wymknięcia mocy spod kontroli. Widać chłopak dysponuje ogromną mocą, bo przypadkiem i jakby przy okazji aktywował artefakt.
Zgasiłam peta w popielniczce i się zastanowiłam. Tak, to rzeczywiście było możliwe. Ale jakimi w takim razie mocami dysponuje ten chłopak, zwłaszcza, że nic mu się nie stało? Ja straciłam dużo mocy, musiałam czerpać z ognia, a on nic. Dziwne.
Podzieliłam się tymi przemyśleniami z Deanem, a on przytaknął i stwierdził, że trzeba mieć oko na tego dzieciaka. Na wszelki wypadek.
Zaczął się zbierać do wyjścia, kiedy spytał:
– Co zrobiłaś z tą maską i zwojem?
– Spaliłam na dziedzińcu, wybacz, że bez zgody na ognisko, ale stwierdziłam, że tak będzie bezpieczniej. Ja i tak bałabym się użyć tego artefaktu.
– Może to i dobrze… Nie będzie więcej niespodzianek, choć jak cię znam i tak coś wymyślisz ciekawego – puścił do mnie oko i wyteleportował się.
Zostałam sama na balkonie i uśmiechnęłam się. Pewnie, że coś wymyślę. Ale może tym razem bez niewinnych ofiar…
Jak dla mnie najlepsza z części Avieny. Wprawdzie parę momentów możnaby było poprawić, ale ogólnie nie ma się do czego czepiać. Czekam na kolejne części :)