- Opowiadanie: Indyphar - Saga Indyphara: Wojownik

Saga Indyphara: Wojownik

Kapral Makoto, ratując nieznajomą, ściągnął na swoje barki los, z którym będzie musiał się zmierzyć.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III

Oceny

Saga Indyphara: Wojownik

Dla Damiana i „Robina”

 

Era II: Partior, Epoka: Origo, Rok: 6903

Środkowy Eden, północno-wschodni rejon Stepów Irot

 

Kapral Makoto Lee zwarł się z żołnierzem Aberdiz. Chwycił go za kark i wbił pięść w miękkie gardło. Efekt – przemieszczone chrząstki krtani uniemożliwiły złapanie oddechu, a impuls silnego, punktowego bólu natychmiast rozluźnił mięśnie szkieletowe ofiary. Wojownik, uderzając równocześnie w oba barki wroga, zachwiał jego pozycją. Złapawszy najeźdźcę za przegub i łokieć (z czego kapral nadgarstek ciągnął do biodra, a na łokieć napierał), przepchnął wroga w bok i kopnął w zgięcie kolana, zmuszając przeciwnika do klęknięcia. Wymierzył w staw żuchwowy potężny cios pięścią. Wojownik nie liczył na uszkodzenie kości twarzy, zależało mu jedynie na otępieniu wrogiego żołnierza – przez co zyskał nieco czasu. Zaszedł przeciwnika od tyłu, przytrzymał obręcz barkową, mocno chwycił brodę i gwałtownie pociągnął, skręcając wrogowi kark. Bezwładne ciało padło u stóp wojownika.

Obrócił się, by zabić kolejnego najeźdźcę – pierwszego z brzegu, zajętego walką z innym żołnierzem cesarstwa Kell. Makoto wyciągnął sterczące z piersi wcześniej zabitego żołnierza wakizashi – krótki, jednosieczny miecz o okrągłej gardzie, pod którą wojownik lata temu zawiązał czerwoną wstęgę, i o smukłej klindze, wyśmienicie spisującej się w tłocznych bitwach. Bok wyszczerbionego ostrza znaczyły strużki krwi. Kilka kropel spłynęło po grawerowanych literach – shomen-ni, wyrazu szacunku dla działań przodków.

Wojownik wbił głownię pod prawą pachę ofiary, aż po sam jelec; zakrwawiony sztych wyszedł przy lewym obojczyku – wróg nawet nie zauważył ataku.

Ktoś złapał Makoto za bark. Wojownik, nawet nie spojrzawszy na przeciwnika, chwycił jego dłoń. Obrócił się, stając od zewnętrznej strony wroga. Ustawiwszy klingę wzdłuż przedramienia, ciął mieczem bok napastnika – trafił na płytę zbroi. Uniósł gwałtownie rękę, w której trzymał broń tak, by uderzyć bicepsem w łokieć przyszłej ofiary. Impuls bólu, w czasie krótszym, niż uderzenie serca, przełamał opór stawiany przez mięśnie żołnierza Aberdiz. Makoto, wykorzystał ułożenie swojej ręki. Ostrze już było skierowane w dół, prosto w pozbawioną osłony nogę przeciwnika.

Klęknął z impetem, a wakizashi rozpłatało wewnętrzny bok uda najeźdźcy, tuż przy stawie biodrowym, dokładnie w miejscu, gdzie przebiegała jedna z głównych tętnic. Kapral wstał, puścił wroga, który, leżąc i przyciskając dłonie do rany, wiedział, że zaraz się wykrwawi, że zostało mu ledwie kilka chwil życia.

Wojownik poczuł zimną stal, zagłębiającą się w jego bark – nienawistne ostrze przebiło się między paskami uszkodzonej, lekkiej zbroi. Sam cios nie był bolesny, ale jego impet powalił Makoto na kolana. Taka pozycja w trakcie bitwy zwykle zwiastowała rychłą śmierć, jednak tym razem, wojownik miał szczęście. Takeda, jego zaufany przyjaciel, kompan w boju i w karczmie, przebił mieczem gardziel żołnierza, który, wyciągnąwszy ostrze z barku kaprala, już gotował się do ostatecznego rąbnięcia.

Włócznia przebiła bok Takedy. Makoto natychmiast zerwał się do towarzysza. Czystym cięciem oddzielił grot od drzewca, doskoczył do napastnika i, płynnie zakreśliwszy klingą łuk przy ziemi, przyklękną na jedno kolano, wbijając ostrze od dołu w krocze wroga – cios trudny do wykonania, ale wyjątkowo śmiercionośny. Ofiara umierała albo z wykrwawienia, albo w wyniku śmiertelnego zakażenia spowodowanego rozcięciem pęcherza moczowego i odbytnicy.

Najeźdźca osunął się w błoto, wył z bólu i poddał się niekontrolowanym skurczom mięśni. Ostrze wakizashi, przebiwszy się przez spojenie łonowe, musiało uszkodzić kłęby nerwów wewnątrz miednicy.

Wokół nieco się przerzedziło. Makoto stanął nad ostatnią ofiarą. Wierzchem dłoni odgarnął z czoła kosmyki długich, czarnych włosów, które wyswobodziły się z mocno związanego koka; przy tym, rozcierając po twarzy jeszcze niezakrzepłą krew wrogów. Ciął, celując w kark. Miecz oddzielił kręgi szyjne poległego od podstawy jego czaszki. Śmierć przyszła szybko.

Martwi żołnierze Aberdiz wyścielili nasyconą krwią ziemię. Ich przerzedzone oddziały cofały się na wschód, w stronę granicy. Makoto i Takeda, upewniwszy się, że w najbliższym otoczeniu nie ma już żadnego żywego wroga, schowali broń.

– Zbierz swoją drużynę. – Rozkaz porucznika Takedy zabrzmiał bardziej jak prośba.

Kapral wykonał polecenie bez zwłoki. Pluton składający się z trzech dwunastoosobowych drużyn – w tym z jednej dowodzonej przez Makoto Lee – cofnął się na tył niedawnego pola bitwy. Kapitan zarządził powrót do punktu wypadowego. Gdy napastnik się wycofuje, lepiej dać mu uciec. Bitwa sama w sobie jest męcząca, pościg w pełnym uzbrojeniu – tym bardziej.

Zebrawszy trzy plutony (i nielicznych jeńców), korpus Kell wrócił do pobliskiej wioski. W zachodniej części stały wozy i namioty z zaopatrzeniem, za północną zabudową rozstawili się medycy (między lazaretem a polami uprawnymi składowano ciała – kapitan nie przejmował się za bardzo wpływem rozkładu zwłok na jakość żywności mieszkańców; mieli zapasy, a jeśli zwiadowcy potwierdzą wycofanie się szwadronu Aberdiz, to kellici wyjadą lada dzień). W środkowej części wioski, w podzielonych na sektory obszarach, stały namioty sypialne – zbiorowe dla szeregowców, indywidualne dla podoficerów i oficerów.

W namiocie medycznym Makoto i Takeda dali się opatrzyć i wysmarować leczniczymi maściami. Jednak naparów z ziół nie mieli odwagi ruszyć. Czarki z nietkniętą zawartością odstawili na tę samą szafkę – stojącą między ich łóżkami, których drewniane, składane stelaże skrzypiały przy każdym ruchu. Zamiast materacy były skóry i koce. Niewiele, ale lepsze to, niż leżenie na gołej ziemi.

– Ładny dałeś popis – zaczął Takeda. – Ale następnym razem bitkę zostaw żołnierzom. Nie chce mi się za każdym razem ratować twojego tyłka.

Tobie się nie chce? A co ja mam powiedzieć?

– Wystarczy: dziękuję. – Porucznik wygodnie ułożył się pod kocem i zamknął oczy.

Makoto nie odpowiedział, ale kącik jego ust lekko drgnął w górę.

– Czemu Aberdiz wysłało tu wojsko? – zapytał Takeda, nie otwierając oczu.

– Mnie się nie pytaj. Ja nie mam pojęcia. Nic tutaj nie ma. Ani żyznej ziemi, ani kopalń. Nawet tutejsze kobiety są… przeciętnej urody.

Obaj parsknęli śmiechem.

– Życie na cesarskich salonach zmiękczyło ci dupę. Przed nami wojna, a ty, miast obmyślać strategię, gapisz się na cycki wieśniaczek – skomentował Takeda.

– Jak mi tutaj znajdziesz jakąś atrakcyjną dziewkę, to postawię ci trzy kufle piwa. Poza tym, wojny jeszcze nie mamy.

– Najechali nasze granice.

– Jeden szwadron to nie najazd. Cesarz wysłał korpus. Jeden. Nie całą armię.

– Była walka, były trupy. A Aberdiz weszło na nasze podwórko z toporami w dłoniach. – Takeda podniósł się i oparł na łokciu. – To według ciebie nie jest wypowiedzenie wojny?

– Cesarz popierał oddzielenie się Aberdiz od Itke. Gdyby kogoś mieli atakować, to właśnie Itke. Nie nas.

– Więc po cholerę się tu pałętają?

– Ich się zapytaj. Mnie to nie obchodzi. Dzisiaj wygraliśmy, to się liczy. Zaczekamy na raporty, może Aberdiz zmądrzało i się wycofa. Jak nie, będziesz miał okazję, żeby mi się odwdzięczyć.

– Odwdzięczyć? – Takeda zaśmiał się głośno. – Chyba niańczyć, chciałeś powiedzieć.

– Niańczyć możesz mnie w drodze do domu. – Makoto zamknął oczy i westchnął głęboko, układając się na futrach na tyle wygodnie, na ile było to możliwe.

– Marzy ci się powrót na salony?

– Marzy mi się spokój. Za stary już jestem, by się codziennie bić.

Takeda parsknął kpiąco, sięgnął po czarkę z naparem, upił niewielki łyk, a jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. Odstawił czarkę i wygodnie się położył. Resztę dnia obaj wojownicy spędzili w namiocie medyków, wyjść mogli dopiero rankiem, po przespanej nocy – zalecenie lekarza.

Następnego dnia, przed południem, gdy medyk łaskawie znalazł czas, by potwierdzić, że kapral i porucznik mogą poruszać się o własnych siłach, obaj wojownicy wreszcie zaczerpnęli świeżego powietrza. We wsi trwało niespotykane poruszenie. Chłopi krzątali się między budynkami i namiotami, większość dźwigała różnej długości ławy.

– Co się dzieje? – Makoto krzyknął do jednego z szeregowców, przechodzącego nieopodal.

– Kapitan otrzymał raporty. Zarządził ucztę. Wojska Aberdiz cofają się na północny wschód.

Wojownik skinieniem odprawił żołnierza.

– Ucztę? Nie za szybko na świętowanie? – Makoto spojrzał na porucznika. Ten położył mu dłoń na zdrowym ramieniu.

– O kapitanie można mówić wiele, ale akurat jego zwiadowcy wiedzą, co piszą w raportach, wierz mi. – Takeda odwrócił się od wojownika. – A teraz cię opuszczę. Jesteśmy przyjaciółmi, ale spędzenie całej nocy w twoim chrapiącym towarzystwie, jest…

– Też cię lubię, i też mam cię dosyć. I to ty chrapałeś, jak knur z rozkwaszonym ryjem. Do zobaczenia na obiedzie.

Obaj ruszyli w swoje strony. Makoto ostrożnie mijał mieszkańców, zatrzymał się przed swoim namiotem. Spomiędzy pobliskich chat dobiegł go rubaszny śmiech kilku mężczyzn, przez który przebiło się wysokie skomlenie. Nasłuchując, poszedł za budynki.

Dwóch żołnierzy trzymało chłopa, dwóch kolejnych zagrodziło brzemiennej kobiecie drogę do niego. Zawodziła, krzyczała, waliła małymi piąstkami w skórzane zbroje. Mężczyźni nic sobie z tego nie robili. Drwili z jej bezowocnych starań. Jeden wykręcił jej ręce, ustawił tyłem do siebie, drugi złapał za szczękę, polizał szyję i policzek. Kobieta splunęła żołnierzowi w twarz. Jej mąż usiłował się wyrwać.

– Zostawcie ją! – krzyczał.

Żołnierz starł rękawem ślinę z twarzy, odwrócił się do chłopa i ugodził go w brzuch, później w skroń.

– Dość! – Makoto podszedł do żołnierzy. – Co ten mężczyzna wam zrobił? – Wskazał na chłopa. – Co wam zrobił?

Zbrojni patrzeli po sobie. Trzech miało zakłopotane miny, jeden – ten, który uderzył wieśniaka – niekoniecznie.

– Nic, kapralu.

– To po jaką cholerę go maltretujecie?

Żołnierze milczeli.

– Zadałem wam pytanie.

Ten, który uderzył chłopa, podniósł wzrok, miał zaciętą minę – jak dziecko, które nie rozumie, czym jest sprawiedliwość; przyłapane, wini za swoją karę tego, który przyłapał.

– Zostawcie w spokoju tego mężczyznę. – Wojownik przeniósł wzrok na kobietę. – Ją też. Jest w ciąży. Ślepi jesteście? Czy głupi?

Nie odpowiedzieli. Puścili wieśniaków, kobieta pochwyciła chłopa i razem wyszli przed zabudowania. Makoto uważnie lustrował żołnierzy.

– Tacy z was mężczyźni? We czterech na jednego… i brzemienną kobietę? Możecie być pewni, że wasz przełożony się o tym dowie. A teraz jazda mi stąd! Już!

Żołnierze odeszli, jeden łypnął na kaprala nim zniknął za rogiem pobliskie chaty. Wojownik wyszedł na główną alejkę i skręcił w stronę namiotów oficerów. Gniewnym krokiem przemierzał dzielący go od celu dystans. Szeregowcy i mieszkańcy wioski, schodzili mu z drogi. Wszedł do jednej z jurt rozbitej w środku rzędu.

– Dzień dobry, poruczniku Shyn. – Stanął na baczność, czekając, aż wojskowy odpowie.

– O, dzień dobry. Co was do mnie sprowadza? – Shyn czyścił marynarkę swojego munduru. Przejechał palcami po starannie przystrzyżonych, siwych wąsach, po czym wyprostował się, próbując nadać swojej mizernej postaci odrobinę pewności siebie.

Makoto zerknął na stół ustawiony na lewo od wejścia. Leżały na nim rozrzucone mapy. Na jednej widniały, naniesione tuszem, notatki.

– To… takie moje zajęcie – wyznał porucznik. – Kiedyś studiowałem kartografię. – Podszedł do mapy z notatkami. – Wiecie, że na naszych mapach położenie tej wioski jest błędne. Powinna leżeć dzień drogi na północ. Niewprawne oko tego nie zauważy, ale…

– Poruczniku…

– Jak pokażę swoje notatki odpowiednim osobom to może nawet dostanę fundusze na prywatną ekspedycję. Wy, zdaje się, macie dobry kontakt z cesarzem. Może moglibyście szepnąć słówko…

– Poruczniku.

– No tak, nie przyszliście tu gadać o mapach. Co więc was sprowadza?

– Niestety muszę złożyć doniesienie na podległych panu porucznikowi żołnierzy. – Makoto spojrzał wojskowemu w oczy. Ten wydawał się zaskoczony. – Czterech pańskich szeregowców napadło na jednego z mieszkańców i jego żonę… ciężarną żonę.

– Napadli?

– Obłapiali kobietę, a mężczyznę kilka razy uderzyli.

– Mężczyzna przeżył?

– Tak.

– Kobieta?

– Poruczniku, co to ma do rzeczy?

Shyn mruknął coś pod nosem i odwrócił się w stronę łóżka, gdzie spoczywała marynarka. W dłoni nadal trzymał szczotkę z miękkim włosiem. Przejechał nią kilka razy po rękawach.

– Kapitan zarządził ucztę. Słyszeliście o tym, kapralu?

– Tak. – Makoto ściągną brwi i wpatrywał się w porucznika, jakby mógł wzrokiem przebić się przez jego czaszkę i zajrzeć do mózgu.

– Najpewniej jutro stąd wyjedziemy. Wrócimy do stolicy.

– Poruczniku…

– Przyjąłem do wiadomości wasz donos! Moi żołnierze to oddani słudzy. Patrioci.

– Nie sugerowałem…

– Jeśli cesarz szuka jakiejś skazy na swoim wojsku, niech lepiej przyjrzy się innym korpusom… i swojej gwardii.

Makoto zmierzył porucznika wzrokiem. Podszedł do niego powoli, a przy każdym kroku, spomiędzy grubych, skórzanych podeszew i ubitej ziemi wydobywało się przeciągłe skrzypienie.

– Gwardia cesarza to starannie wyselekcjonowani żołnierze – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Czterech pańskich szeregowców pretenduje raczej do miana gwałcicieli niż patriotów.

Shyn wyprostował się i spojrzał wojownikowi w oczy.

– Sugeruję coś z tym zrobić – dodał kapral.

– Nie nadużywajcie swojej pozycji. Kogoś może to rozdrażnić, a droga do stolicy długa.

– Proszę ważyć słowa. Nieopatrznie mogę uznać je za groźbę.

– To tylko przyjacielska rada. Na cesarskim dworze jesteście kimś ważnym. Tutaj jesteście tylko kapralem.

Makoto otworzył usta, by coś odpowiedzieć, jednak Shyn go ubiegł.

– Nie martwcie się. Kiedy wrócimy do stolicy, wyciągnę konsekwencje wobec oskarżonych. O ile są winni.

– Są.

– Zgwałcili tamtą kobietę?

– Nie, ale…

– Nie zabili też jej męża, prawda?

– Zgadza się, ale…

– Więc, tak naprawdę, nic się nie stało. Niemniej, dbając o spokój waszego sumienia… i poczucie praworządności, kiedy wrócimy, zajmę się tą sprawą. Macie moje słowo.

– Dopilnuję tego.

– Proszę bardzo. A teraz, jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia…

– Do widzenia. – Makoto odwrócił się w stronę wyjścia.

– Może lepiej, żebyście nie wspominali cesarzowi o moich notatkach. Nie chcę, żeby nasz umiłowany władca wyrobił sobie o mnie zdanie, zanim osobiście się do niego nie zgłoszę. Reputacja to ważna rzecz. – Shyn wpatrywał się w wojownika, czekając na jakąkolwiek reakcję. W końcu dodał. – I sugeruję odwiązać tę czerwoną wstążkę. Większość z nas jest wyznawcami Światłości.

Makoto wyszedł bez słowa. Na zewnątrz panował nieprzyjemny skwar. Kapral mocno zmrużył oczy, zanim, na powrót, przyzwyczaił się do intensywnego blasku słońca, którego promienie odbijały się od jasnego, ubitego piasku tworzącego główną drogę we wiosce. Wyminął kilku kellitów i wrócił do swojego namiotu.

 

*

 

Wokół gospody ławy tworzyły labirynt przejść, żołnierze upijali się, zajadali potrawami przyrządzonymi z zapasów mieszkańców, śpiewali, czasem porwali do tańca któreś z dziewcząt, niekoniecznie chętne do świętowania.

Makoto dostrzegł wśród tłumu brzemienną wieśniaczkę. Nalewała miód do kufli żołnierzy. Z trudem przeciskała się między mężczyznami. Potknęła się i upadła, nikt nie zwrócił na nią uwagi. Klęczała, zbierając popękane skorupy dzbana. Przetarła policzek wierzchem dłoni. Miała spuchnięte i zaczerwienione powieki. Zebrawszy odłamki, weszła do gospody, po chwili znów przeciskała się między ławami. Jeden z żołnierzy – ten sam, który rano napastował ową kobietę – porwał ją na kolana. Upuściła nowy dzban. Próbowała się wyrwać. Na próżno. Makoto podniósł się powoli.

– Siadaj! – Takeda złapał go za ramię. – To nie twoja sprawa.

– Wręcz przeciwnie.

Przeciskając się przez pijany tłum, wojownik szybko zbliżył się do celu. Stanął obok ucztujących.

– Puść ją.

Żołnierz i jego kompani parsknęli pijackim śmiechem.

– Powiedziałem, puść ją.

– Jest moja.

– Nie masz do niej żadnego prawa. – Makoto oparł się o gruby blat.

– Jej mąż też tak sądził. – Żołnierz zaśmiał się, a kobieta zaszlochała cicho, zasłaniając ręką usta. – Wziąłem to, co mi się należy.

Makoto zmrużył oczy, a jego wargi wygięły się w nieznacznym uśmiechu. Rąbnął żołnierza w skroń. Głowy kości śródręcza (te, tworzące stawy palców wskazującego i środkowego) naparły z impetem na bok czaszki żołnierza. Sygnał bólu skoncentrowanego na niewielkiej powierzchni natychmiast owładnął mózgiem trafionego mężczyzny, który mimowolnie zwolnił uścisk. Makoto wyrwał kobietę z ramion napastliwca.

– Idź! – wskazał wieśniaczce Takedę, który już ku nim zmierzał.

Ranny bark zapiekł niespodziewanie, nagły zryw mocno nadwyrężył mięśnie. Makoto próbował ukryć grymas bólu.

Żołnierz wstał powoli, spojrzał na kompanów, zerkali niepewnie na kaprala.

Porucznik złapał kobietę pod ramię.

– Nie bój się, chodź, powinnaś odpocząć. – Takeda wyprowadził chłopkę z uczty.

Makoto świdrował żołnierza wzrokiem.

– Gdzie jej mąż?

– Nie wiem, kapralu – mężczyzna odparł niewinnie. – Nie widziałem go od południa.

– Trzymaj się z dala od tej kobiety… i od każdej innej.

– Porucznik Shyn polecił, byśmy…

– Gówno mnie to obchodzi. Chcesz się zachowywać jak barbarzyńca? Proszę bardzo. Chętnie ci pokażę, co robię z barbarzyńcami.

Żołnierz próbował wytrzymać miażdżące spojrzenie wojownika, w końcu jednak uległ. Usiadł i pociągnął łyk miodu.

– Co to za słodkie gówno? Piwa mi dajcie! – Mężczyzna zerknął na Makoto spode łba. – Jak kapral chce tą dziwkę dla siebie, proszę bardzo, chętnie ją odstąpię.

Wojownik prychnął i pokręcił głową.

– Pilnujcie go – polecił siedzącym obok żołnierzom.

Wrócił do swoich mieczników. Nie tknął alkoholu, za to uważnie obserwował pozostałych ucztujących.

Zabawa trwała w najlepsze, większość świętujących upiła się do tego stopnia, że ledwo rejestrowali, co się wokół nich dzieje. Doszło do kilku niegroźnych przepychanek, dwóch żołnierzy skończyło ze złamanymi nosami, jeden ze złamaną ręką. Kapral dostrzegł, jak kilku chłopów podbiera złote i srebrne monety śpiącym pijaczynom. Zignorował to.

Ława, przy której siedzieli mężczyźni nękający brzemienną, była pusta. Makoto podszedł do niej.

– Gdzie są wasi przyjaciele? – zapytał kilku pijanych, siedzących obok. Wzruszyli ramionami.

Wojownik wymknął się z uczty i przeszedł do środkowej części wsi. Do namiotu Takedy zbliżało się czterech mężczyzn. Nim kapral do nich podbiegł zniknęli za płachtami wejścia.

Wojownik przyśpieszył. Z wnętrza namiotu dobiegł stłumiony krzyk kobiety i kilka metalicznych brzęków. Jeden trzask, wzbogacony drewnianą i żelazną kakofonią. Kilka głośnych przekleństw. Seria tąpnięć. Znowu krzyk.

Makoto wparował do namiotu. Dwóch żołnierzy trzymało brzemienną wieśniaczkę, jeden leżał na podłodze, obok przewróconej zbroi porucznika Takedy. Czwarty dobierał się do spódnicy kobiety. Wojownik złapał tego ostatniego za głowę i odciągnął w tył – najlepsza metoda na zapanowanie nad przeciwnikiem… ciało zawsze idzie za głową.

Żołnierz obrócił się i wyrwał z uchwytu. Łypnął gniewnie na mężczyznę, który ośmielił się przeszkodzić w próbie wzięcia tego, co mu się należało.

– Ostrzegałem, że jeśli jeszcze raz ją tkniesz…

– To nie twoja sprawa, kapralu. – Kellita splunął pod nogi Makoto. – Trzymaj się od nas z daleka. Jesteś przydupasem cesarza, nie prawdziwym żołnierzem. Porucznik Shyn…

– Nie tkniesz tej kobiety. Możesz być pewien, że razem z porucznikiem Takedą…

– Porucznika Takedę wezwał kapitan. – Żołnierz uśmiechnął się przymilnie. – Kapralu, to naprawdę nie pana sprawa.

– Sam zabiłeś jej męża, czy był tak silny, że potrzebowałeś pomocy przyjaciół?

– My nic mu nie zrobiliśmy – zarzekł się jeden z pozostałych mężczyzn. Puścił kobietę; drugi żołnierz również. – Izuri miał go tylko nastraszyć.

– Zamknij się!

– Ty jesteś Izuri, tak? – zapytał Makoto.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.

– Nie widziałem na uczcie męża tej kobiety. – Makoto podszedł do napastnika tak blisko, że niemal stykali się nosami.

– Mocno go przestraszyłem.

– Na śmierć?

Kompani odsunęli się od żołnierza.

– Izuri? Miałeś go tylko przestraszyć.

– Jestem bohaterem wczorajszej bitwy. Należy mi się nagroda.

– Jego żona nie jest nagrodą, a ty nie jesteś bohaterem, tylko zwykłym mordercą.

Makoto wymierzył solidnego sierpa w skroń mężczyzny. Trafił w ten sam punkt, co na uczcie. Tym razem kości czaszki nie wytrzymały naporu – pękły. Izuri, z kolanami rozmiękczonymi ciosem, osunął się w bok, próbując zachować równowagę. Pozostali odskoczyli do tyłu.

Adrenalina natychmiast znieczuliła żołnierza. Wyprostował się i skoczył na kaprala. Wojownik zgarnął dłoń napastnika, ścisnął ją i zszedł w bok. Stąpnął, napierając łokciem na przedramię żołnierza.

Izuri kontrował wolną ręką. Wojownik zgarnął technikę w dół, w tym samym czasie puścił drugą dłoń przeciwnika i rąbnął od góry wierzchnią stroną pięści, celując w nasadę nosa. Żołnierz zdążył podnieść gardę. Kapral zszedł w drugi bok. Kopnął w staw biodrowy gwałciciela. Ten, mimowolnie, cofnął się i pochylił.

Wojownik uderzył otwartą dłonią w ucho przeciwnika, by doszczętnie wybić mężczyznę z równowagi. Błędnik mordercy oszalał na mniej niż chwilę, ale na wystarczająco długo, by zrobić z żołnierza łatwy cel.

Wojownik chwycił włosy oponenta. Pociągnął jego głowę w tył. Izuri wygiął się, odsłaniając żebra – Makoto wbił pięść w dwa ostatnie. Stłumiony gwar uczty zagłuszył odgłos pękających kości.

Kapral pociągnął głowę ofiary w dół. Zakleszczył szyję oponenta między swoim przedramieniem i bicepsem, przyciskając łeb napastnika do swojego prawego biodra. Drugą ręką złapał od góry bark żołnierza. Mocno zacisnął palce na stawie. Pociągnął go. Obręcz barkowa, wraz z resztą torsu, obróciła się, a uwięziona w uścisku głowa pozostała nieruchomo. Ścięgna nie wytrzymały, skręcane kręgi szyjne wydały nieprzyjemny dźwięk ocierających się o siebie kości, przerywając przy tym rdzeń przedłużony u podstawy czaszki. Wszelkie sygnały płynące z mózgu do ciała i z powrotem, nie miały już którędy biec. Serce stanęło. Z płuc wydobył się ostatni wydech – powietrze świszczało, próbując przedostać się przez skręconą i ściśniętą krtań. Izuri padł martwy.

Makoto dyszał i wpatrywał się w ofiarę.

– Zabierzcie stąd to ścierwo – wycedził przez zęby.

Pozostali żołnierze, nie zwlekając, wynieśli ciało kompana.

Ciężarna siedziała na ziemi pod ścianą namiotu. Jedną ręką obejmowała brzuch, drugą zasłaniała usta. Napuchnięte i zaczerwienione oczy lśniły od łez. Kobieta nieustannie pociągała nosem i cicho skomlała. Każdy jej mocniejszy wydech wyraźnie drżał. Wojownik klęknął przed wieśniaczką.

– Nie bój się. Oni już cię nie skrzywdzą. – Kobieta nie patrzyła na kaprala. – Zgłoszę to do kapitana, spotka ich kara. Zaraz przyjdę.

Chłopka złapała Makoto za przegub. Nie spojrzała na niego, nic nie powiedziała, ale też nie zwolniła uścisku. Wojownik usiadł pod ścianą namiotu – na tyle daleko, by nie dotykać kobiety, na tyle blisko, by czuła jego obecność.

– Kapitan pewnie jest pijany. Jutro mu to zgłoszę… z samego rana.

Kobieta puściła nadgarstek kaprala i wróciła do gładzenia brzucha.

 

*

 

Rankiem, po wizycie u kapitana, wojownik udał się do namiotu Takedy. Gdy dotarł na miejsce, okazało się, że nikogo nie ma w środku. Rozejrzał się po okolicy, ale nigdzie nie mógł dostrzec przyjaciela.

– Gdzie jest porucznik? – Makoto zapytał grupę szeregowców szykujących się do śniadania.

– Razem z jakąś kobietą poszli do medyków – odpowiedział jeden z nich.

Kapral podziękował skinieniem głowy i ruszył w stronę pól rozciągających się za wioską. Minął zabudowania. Odór składowanych ciał przyprawiał o mdłości. Przed pierwszym z namiotów pomocnik medyka pakował bagaże. Stanął na baczność, gdy tylko dostrzegł zbliżającego się kaprala.

– Spocznij – polecił Makoto. – Wiecie, gdzie jest porucznik Takeda?

– W trzecim namiocie.

– Dziękuję.

Kapral udał się do wskazanego stanowiska. Stojąc w wejściu, omiótł wzrokiem wnętrze – niemal od razu zlokalizował Takedę. Porucznik stał przy parawanie, zza którego dobiegały jęki. Wojownik podszedł do przyjaciela.

– Wcześnie wstałeś.

– Zbliża się termin porodu. Twoja dama może nawet dzisiaj urodzi – poinformował Takeda.

Wojownik nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w powierzchnię parawanu, jakby próbował przeszyć ją wzrokiem. W końcu zerknął na porucznika.

– Rozmawiałem z kapitanem.

– Tak?

– Postanowił zostawić rozprawę do czasu, aż wrócimy do stolicy. Teraz ma zbyt dużego kaca, by myśleć, co zrobić w przypadku zamordowania mordercy.

– Nie musiałeś go zabijać.

– Był mordercą. I prawie został gwałcicielem. Takie ścierwa powinniśmy szybko eliminować. Bez żalu. – Makoto odszedł nieco od parawanu. – Na rozprawie będą potrzebować świadków. – Spojrzał w stronę, skąd dobiegały jęki kobiety. – Będą potrzebować jej.

– Chcesz ją zabrać do stolicy?

Kapral spojrzał na przyjaciela.

– Na czas rozprawy – odpowiedział.

– Wczoraj kapitan mówił, że chce wyruszyć dzisiaj.

– Tak. Jak jego kac zelżeje.

– Chcesz ją zabrać w kilkudniową podróż w takim stanie? – Takeda nachylił się do kaprala. – A zapytałeś ją chociaż o zdanie?

– Mamy najlepszych medyków. W stolicy są jeszcze lepsi. Cesarz z pewnością zapewni jej godne warunki. Co ma tutaj?

Zza parawanu dobiegła kolejna seria jęków. Makoto podszedł do materiałowej przegrody.

– Idę się spakować. – Odwrócił się do porucznika i wskazał w stronę parawanu. – Jeśli poczuje się lepiej, daj mi znać. Będę w swoim namiocie.

Takeda skinął głową, kapral odpowiedział tym samym, po czym opuścił namiot. Idąc w stronę zachodniego krańca wioski, gdzie trzymano konie, wozy i większość zapasów, mijał grupy mieszkańców – wszyscy skłaniali się i uśmiechali, mężczyźni, kobiety, kilku tęgich starców, a nawet grupa młodych wieśniaków, którzy ledwie wyszli z wieku nastoletniego. Dotarłszy do zagród, przywołał jednego z pachołków.

– Tak, panie? – Chłopak wyglądał na wystraszonego. Najwidoczniej wieści o utarczce Makoto i Izuri rozeszły się szybciej, niż kapral przypuszczał.

– Potrzebuję wozu. Krytego.

– Krytego? – pachołek nieco się zdziwił. – Krytych zazwyczaj używają oficerowie… kapralu – ostatni wyraz młodzieniec wypowiedział bardzo ostrożnie.

– A to jakiś problem? Wszystkie kryte są zajęte?

– Nie, nie, ale… po co kapralowi taki wóz?

– Zazwyczaj używa się ich do przewożenia ludzi – odparł Makoto, siląc się na przyjazny ton. – Mam pasażerkę, która nie da rady przebyć pieszo drogi do stolicy.

Pachołek odszedł w stronę rzędu wozów. Zaglądał pod podwozia, przy kilku egzemplarzach zatrząsł tylnymi kołami. Mruczał pod nosem coś niezrozumiałego dla wojownika. W końcu zatrzymał się przy jednym z najszerszych wozów.

– Ten się nada – stwierdził. – Zamontujemy pałąki i plandekę. Pana… przyjaciółce, będzie tutaj wygodnie.

– Miejsca wydaje się dosyć. Będę potrzebował koców, misy, zapasu wody, przyda się też kilka bandaży.

Brwi młodzieńca wygięły się w wysokie łuki, w szeroko otwartych oczach błyszczały iskry intelektu, który nie pojmował planu wojownika.

– Chyba nie będziecie mieli z tym problemu? – Kącik ust Makoto uniósł się nieznacznie.

– Oczywiście, że nie. Wóz będzie gotowy do dzisiejszego wymarszu.

– To dobrze.

Wojownik odszedł w stronę centrum wioski. Powrócił do swojego namiotu. Nie zdążył oddać zbroi do garbarza. Odłożył ją na posłanie, po czym wrócił do pakowania swoich rzeczy. Brzytwy, starannie ułożone w pudełku, gdzie od spodniej strony wieczka znajdowało się lustro, schował do torby, którą zamierzał przywiązać do siodła swojego konia. Cały zestaw do golenia dostał od ojca, w dniu złożenia przysięgi cesarzowi. Zabierał go na każdą wyprawę.

Do namiotu wszedł porucznik Takeda.

– Jesteś, to dobrze – powiedział, rozglądając się po wnętrzu. – Już spakowany?

– Jeśli mam mieć na głowie tamtą kobietę, wolę się nie zastanawiać, czy czegoś nie zapomniałem.

– Ją też wypadałoby spakować.

– Wiem. A jak ona się miewa?

– Skurcze minęły. Lekarz powiedział, że to fałszywy alarm, choć nadal podtrzymuje, że poród będzie lada dzień. Choć już nie jest tak stanowczo przekonany, że dziś.

– Może wytrzyma te kilka dni. W stolicy…

– Makoto? Po co ją zabierasz?

– Jest świadkiem.

– Cieszysz się zaufaniem cesarza. Wystarczy twoje słowo.

– Cesarzowi tak, ale on nie ma władzy nad sądami. – Makoto przełożył zbroję na stojącą obok posłania skrzynię. – Idę przygotować dla niej bagaż.

– Nie rozmawiałeś z nią jeszcze. Zmusisz ją do wyjazdu?

– Przekonam.

Takeda uśmiechnął się nieznacznie, po czym odwrócił w stronę wyjścia.

– Na twoim miejscu, najpierw bym z nią porozmawiał, później zabrał się za pakowanie – powiedział na odchodne.

Wyszedł, nie czekając na odpowiedź.

 

*

 

Po obiedzie, który Takeda wolał zjeść w samotności, porucznik wyszedł ze swojej jurty – chciał mieć pewność, że jego przyjaciel już porozmawiał z ciężarną (a jeśli nie, to siłą go do niej zaciągnie). Wokół nikogo nie było. Ani mieszkańców, ani szeregowców. Ciszę zakłócały stłumione odgłosy rozmów, głównie żołnierzy, choć Takeda wychwycił też kilka melodyjnych głosów, wyraźnie kobiecych. Być może niektóre wieśniaczki postanowiły umilić przybyszom ostatnie chwile.

– Jest pan taki męski. – Z namiotu, obok którego Takeda właśnie przechodził, dobiegły kobiece awanse. – Nigdy nie widziałam tak wspaniałego mężczyzny.

Porucznik pokręcił głową z niedowierzaniem. Że też ci młodzi żołnierze dawali się nabrać na takie tanie komplementy.

– Na pewno nie możecie zostać? – Dobiegło z innego namiotu. – Ktoś musi się mną zaopiekować. – Głos kobiety miał w sobie tyle sztucznej słodyczy, że mógłby przyprawić o mdłości.

– Ale wielki. – Takeda niemal parsknął śmiechem, przechodząc obok kolejnego namiotu.

– Jestem taka samotna.

– Tęsknię za prawdziwym mężczyzną.

– Kapitan na pewno się zgodzi przesunąć wymarsz. Takiemu wojownikowi przecież nie odmówi. Jestem tego pewna.

Porucznik dotarł w końcu do namiotu kaprala – miał nadzieję, że nie zastanie przyjaciela w krępującej sytuacji. Dla pewności, przystanął przed wejściem i nasłuchiwał chwilę.

– Niech pan kończy, zaraz przyniosę zupę. – Po tych słowach, z namiotu wyszła brzemienna wieśniaczka. – Och, dzień dobry, panie Takeda.

– Dzień dobry.

– Dla pana również przynieść miskę zupy?

– Nie, jestem już po obiedzie. A wy nie jecie z innymi? – zapytał porucznik.

– Pan Makoto jest zmęczony, woli unikać tłoku.

Sądząc po tym, co Takeda słyszał po drodze, tłoku raczej na posiłku nie było, ale nie dziwił się przyjacielowi.

– Chętnie wam potowarzyszę, jeśli to nie sprawi kłopotu.

Kobieta skinęła głową i powoli, nieco kołysząc się z boku na bok jak kaczka, odeszła w stronę kuchennej części obozu. Porucznik, odprowadziwszy ją wzrokiem, wszedł do namiotu.

– Witaj. Zaraz siadamy do obiadu. Zjesz z nami?

– Już jadłem, ale… Rozmawiałem z… naszym świadkiem. A ty?

– Siadaj. – Makoto wskazał drewniany stołek.

Porucznik zajął miejsce.

– Rozmawiałem z nią. Zgodziła się od razu. Nawet nie musiałem jej przekonywać.

– To chyba dobrze – odparł Takeda.

– Ciągle powtarza, jaki to ze mnie bohater. I że nie może pozwolić, by skazali na śmierć człowieka, który pomścił jej męża.

– Taa, ostatnio wiele tutejszych kobiet mocno wychwala żołnierzy Kell.

– Też to zauważyłeś? Traktują nas jak wybawców, a część plutonów bardziej przypomina szarańczę. Wyżarliśmy niemal całe ich zapasy, a wieczorem po prostu sobie odjedziemy, pozostawiając puste spiżarnie i trupa niewinnego człowieka. – Makoto oparł się o blat drewnianego stołu. – Ich uprzejmość jest… przesadzona. W zasadzie nie mają za co być nam wdzięczni. Żołnierze Aberdiz traktowaliby ich tak samo.

– Nie przesadzaj. Shyn ma pod sobą kilku tępaków, ale reszta z nas stara się godnie reprezentować armię – wtrącił Takeda.

– Godnie? Żołnierze zachowują się jak wielcy panowie, którym wszystko się należy.

– Uważaj. Obrażasz armię, w której służę. W której służysz też ty.

– Tymczasowo służę. Zgodziłem się na prośbę cesarza, tylko dlatego, że pozwolił mi wybrać porucznika, pod którego będę podlegać. Gdyby nie ty, w ogóle by mnie tu nie było.

Takeda nachylił się do Makoto.

– Więc armia ma też dobre strony.

– Marnujesz się tu. W gwardii przybocznej miałbyś…

– Już o tym rozmawialiśmy. Ty chronisz cesarza, ja cesarstwo. Prosty układ. Poza tym, służąc w gwardii, częściej bym cię widywał, a twoja szpetna morda to widok, który zniosę tylko przy piwie.

Obaj się zaśmiali. Kapral jednak szybko spoważniał.

– Wiedziałeś, że Shyn bawi się w kartografa? – zapytał.

– Zwierzał ci się. Nie wiedziałem, że masz z nim tak dobry kontakt. Podobno mieliście spięcie.

– Mówił, że według map, ta wioska powinna być dalej. Prosił, żebym szepnął o nim dobre słówko cesarzowi. Marzy mu się ekspedycja.

– I co, szepniesz? – Takeda wyciągnął nóż i zaczął dłubać w blacie.

– Nie. Później powiedziałem mu o Izurim i trochę się wkurzył, więc, na wszelki wypadek, prosił, żebym jednak nic cesarzowi o nim nie wspominał.

– Ja bym tam go obsmarował. Chociaż…

– A, i zasugerował, żebym odwiązał wstęgę. – Kapral wskazał na leżące obok zbroi wakizashi. – Bo większość z was to wyznawcy Światłości.

– No tak, Rada Głosów mocno potępia kontakty z przedmiotami innych religii… zwłaszcza uświęconymi.

– Nie obchodzi mnie to.

– Wiesz, oni mają spore wpływy i są przychyli wyłącznie naturalnej magii.

– Jakby piekielna nie była naturalna – parsknął Makoto. – To, że cesarze odcięli się od Piekła, nie znaczy, że ja też muszę.

– Mnie tam twoja wstęga nie przeszkadza. Olej Shyna.

– Taki mam zamiar.

Porucznik przyłożył ostrze do policzka.

– I może lepiej jednak poleć go cesarzowi. Shyn jest już stary. Ekspedycja to świetny pretekst, by odejść. Na jego miejsce znalazłby się ktoś młodszy… nieskażony. Tylko że wtedy miałbyś jeden powód mniej do narzekania na armię. – Wojownik wrócił do dłubania nożem w blacie.

– Zastanawiam się, czy Shyn ma rację. – Makoto zabrał porucznikowi broń. – Co jeśli to nie jest Shishi, tylko inna wioska?

– Taa, wioska pełna pomyleńców. Niezdolnych do złości, wiecznie szczęśliwych…

Przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.

– Nie pasuje ci to, prawda? – zapytał Takeda.

– Ni cholery.

– Może mieszkańcy są uprzejmi, bo nie chcą skończyć, jak mąż tej kobiety?

– Sam w to nie wierzysz – odparł Makoto.

Do namiotu weszła ciężarna. Na drewnianej tacy niosła dwie misy z parującą zupą i kilka kawałków placka. Naczynie, z którego wystawała kość kaczego uda, postawiła przed kapralem.

– To dla pana. – Uśmiechnęła się.

Wojownik próbował wypatrzyć w grymasie brzemiennej najdrobniejsze oznaki fałszu, ale jej zachowanie nie wydawało się wymuszone. Usiadła na posłaniu, tacę ułożyła na kolanach.

– Medycy przygotują ciało twojego męża do pochówku – oznajmił Makoto. Wieśniaczka opuściła rękę z trzymanym w dłoni kawałkiem placka. – Sądziłem, że przed wyjazdem będziesz chciała się z nim pożegnać… godnie go pochować.

– Tak, oczywiście. – Reakcja kobiety wydała się wojownikowi nieodpowiednia. Zbyt spokojna.

– Po obiedzie pójdę do ich namiotu i sprawdzę, na jakim etapie są przygotowania do pogrzebu. Nie będziemy mieć wiele czasu. Armia wyrusza wieczorem. Kapitan przystał na moją prośbę, więc, jeśli pogrzeb się przedłuży, nasza dwójka, i jeden medyk, wyjedzie później. Niemniej, wolałbym tego uniknąć.

– Rozumiem, panie.

Oboje wrócili do posiłku. Gdy Makoto opróżnił swoją miskę, od razu wyszedł z namiotu. W północno-zachodniej części wioski tłoczyli się żołnierze i pomagający im wieśniacy. Wojownik przeciskał się przez tłum. W końcu dotarł do namiotu medyków. W środku panował zaduch.

– Kapralu. – Do Makoto podszedł młody lekarz polowy.

– Tak, słucham.

– Kapralu… – Medyk sprawiał wrażenie poruszonego. – Obawiam się, że mamy problem.

Młodzieniec odwrócił się i ruszył na tył namiotu. Wojownik podążył za nim. W oddzielonej parawanami części stała ława długości dwóch metrów, obok niej prosty stolik z nożycami, piłą, skalpelami oraz zestawem butelek z ciemnego, brązowego szkła.

– Proszę. – Lekarz wskazał ławę.

– Nie rozumiem. Co mi pokazujesz?

– Ciało męża pańskiej przyjaciółki… zniknęło.

– Jak to zniknęło?

– Przeszukaliśmy wszystkie namioty. Pole, gdzie składujemy zwłoki. Byliśmy nawet u tutejszego grabarza. Nigdzie nie ma ciała.

– Obiecałem tej kobiecie, że przed wyjazdem będzie mogła godnie pożegnać męża. Przyjdę z nią tutaj i lepiej żeby zobaczyła ciało… nie ma znaczenia, czyje. Choć nie ukrywam, jej męża byłoby najlepsze.

– Mam podmienić ciała?

– Trudno tu mówić o podmianie, skoro jednego trupa nie ma. – Makoto odwrócił się od lekarza i ruszył w stronę wyjścia. – Masz dwie godziny.

Wojownik, gdy tylko opuścił namiot, odetchnął pełną piersią. Zamknął oczy wciągając do płuc… nieprzyjemny odór. Ocknął się natychmiast. Wśród żołnierzy wrzało. Kapral nie mógł jednak dojrzeć, o co poszło. Jedyne, co było wyraźne, to obrzydliwie intensywny fetor.

Wojownik podszedł do szamotających się szeregowców – nie przepychali się między sobą; próbowali utrzymać konie. Zwierzęta wiły się na ziemi. Żałośnie rżały, a z ich pysków i odbytów wystrzeliwała ciemna piana. To jej smród był tak uderzający.

Jeden z koni padł. Zaraz po nim zdechł kolejny. Wszystkie wierzchowce, jeden po drugim, wpadały w konwulsje. Makoto zerknął na wieśniaków – spokojnie przyglądali się żołnierzom, nieudolnie próbującym opanować zwierzęta.

– Co tu jest grane? – Złapał za fraki chłopa stojącego najbliżej. – Co to ma znaczyć?

Mężczyzna wpatrywał się w kaprala z irytująco spokojnym wyrazem twarzy. Uśmiechnął się przyjaźnie.

– Wasze konie zachorowały.

– Co ty pieprzysz? Idziemy. – Trzymając wieśniaka za podartą, bawełnianą koszulę, ruszył przez tłum.

– Gdzie mnie ciągniesz, przyjacielu?

W odpowiedzi Makoto przyśpieszył kroku. Wydostawszy się z tłumu, wojownik pociągnął chłopa do daczy mera wioski. Wszedł do środka i bez pukania wparował do izby, w której zazwyczaj przebywał kapitan. Nikogo nie było w pomieszczeniu. Kapral posłał chłopu ostrzegawcze spojrzenie, ten jednak wciąż przyjaźnie się uśmiechał.

– Czy coś cię trapi, panie?

Makoto pociągnął wieśniaka do wyjścia. W centralnej części wioski nie było żadnego żołnierza, wieśniacy przyglądali się wojownikowi z zaciekawieniem, ale żaden nic nie powiedział, a spojrzenia każdego można było jednoznacznie określić, jako… miłe.

Dotarli do namiotu kapitana. Makoto wparował do środka, wciągając ze sobą chłopa. Zaskoczony oficer niemal podskoczył na drewnianym stołku. Boki jego szczęki znaczył biały krem, a w ręce lśniła brzytwa ze złotą rękojeścią.

– Wybacz, kapitanie, ale mam problem niecierpiący zwłoki. Nasze konie…

– To naprawdę nie może poczekać?

– Nasze konie otruto.

– Co takiego?

– Padają jeden po drugim.

– Zachorowały – wtrącił wieśniak. – Bardzo ciężko zachorowały – spokojny głos mężczyzny zdawał się być wyprany ze wszelkich śladów emocji.

Kapitan energicznie starł krem ręcznikiem, po czym narzucił kurtkę munduru.

– Co to za mężczyzna? – zapytał.

– Sądzę, że powinniśmy go przesłuchać. Pozostałych również.

– Jakich pozostałych?

– Wieśniaków.

Kapitan zastanawiał się chwilę. W końcu podszedł do Makoto.

– Zabierz tego mężczyznę do mera. I przyprowadź tam mieszkańców, którzy byli przy zajściu.

– Tak jest.

 

*

 

Pod chatą mera wioski tłoczyli się mieszkańcy. Kolejno, każdy z nich znikał we wnętrzu budynku w towarzystwie żołnierzy i wychodził po kilku chwilach – porucznicy, wyznaczeni do przesłuchań, nie mieli zbyt wiele czasu na dokładne przepytywania. Makoto i Takeda obserwowali całe zajście z balkonu gospody.

– Powinniśmy ich zostawić i czym prędzej wyruszyć. – Kapral pociągnął łyk piwa.

– Przesłuchanie to był twój pomysł.

– Wiem, nie znaczy, że był dobry. Spójrz co się tam dzieje. – Wojownik wskazał na kłębiący się tłum. – Widzisz tych ludzi. Żaden się nie przejmuje.

– Nie przesadzasz? Od samego początku cieszyli się z naszego przyjazdu.

– Tak. Co dzień nas wychwalają. Co dzień są nam wdzięczni za, praktycznie, splądrowanie ich spiżarni, gwałcenie ich żon i córek. Zabicie jednego z nich. Takeda, naprawdę nie widzisz, co się tu dzieje?

– Z tymi gwałtami trochę przesadzasz.

– Ci ludzie są właśnie przesłuchiwani w sprawie otrucia koni. Jeśli któryś z nich jest winny, czeka go spotkanie z toporem kata. Śmierć. Cholerna śmierć. – Makoto odszedł od balustrady. – Mówiliśmy im to. Sam im to powiedziałem. – Kapral ponownie wskazał na tłum. – A oni? Cieszą się. Rozumiesz? Cieszą.

– Nie jest to może normalne zachowanie…

– Normalne? – Wojownik podszedł do przyjaciela i nachylił się do jego ucha. – Zastanawiam się, czy nie zdradzić kapitana i nie wymknąć się samemu, zanim ta farsa, zwana przesłuchaniem, dobiegnie końca.

– Chcesz zdezerterować?

– Chcę ocalić własną skórę, ale obawiam się, że jeśli dalej będę się przyglądał temu bezczynnie, jeśli będę spokojnie czekał na rozwój wydarzeń…

– Napij się piwa. – Takeda uderzył kuflem o kufel trzymany przez Makoto. – Nawet, jeśli masz rację; nawet, jeśli ci wieśniacy coś knują, to co nam mogą zrobić? Makoto, do ciężkiej kurwy, jesteśmy żołnierzami, wyszkolonymi do zabijania, uzbrojonymi. A oni? Nie mają nawet znacznej przewagi liczebnej. Nasz korpus liczy setkę żołnierzy. Wioska… Ilu widziałeś tu mężczyzn zdolnych do walki? W odpowiednim wieku? Wystarczająco sprawnych?

– No właśnie. – Wojownik nachylił się do przyjaciela. – Nie zauważyłeś w mieszkańcach niczego dziwnego?

– W cholerę dziwnych rzeczy tu zauważyłem. Więc mów konkretniej, o co ci chodzi.

– W całej wiosce, a jesteśmy tu już trochę, nie ma ani jednego dziecka. Najmłodsi wieśniacy mają może dwadzieścia lat.

– Też bym trzymał dzieciaki w domu, jak by mi armia wjechała na ulicę.

– A kobiety? Tylko nasz świadek ma brzuch.

– Martwi cię to, że inne wieśniaczki nie są w ciąży? Sam mówiłeś, że nie należą do najbardziej urodziwych panien. Może ich mężowie podzielają twoje zdanie?

Kapral pociągnął łyk piwa, starł pianę z ust i postawił kufel na najbliższym stole. Odszedł w stronę wyjścia.

– Gdzie idziesz?

– Pijani, będziemy łatwym celem. Na dziś wystarczy piwa.

Wojownik opuścił gospodę i wrócił do namiotu. Brzemienna leżała na łóżku. Kapral sprawdził wszystkie bagaże – swoje i ciężarnej kobiety. Nie było sensu pakować ich na wóz, skoro i tak nie mieli koni.

Usiadł na posłaniu i zwiesił głowę.

– Co się stało, panie?

Spojrzał na wieśniaczkę.

– Pochowałaś męża?

– Tak – odparła spokojnie.

– Tak – powtórzył, a w jego głosie zabrzmiały niskie, niemal warczące nuty. Westchnął ciężko. Wsłuchał się we własny oddech. Zerwał się nagle, rzucił na podłogę dwie torby. – Spakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy – rozkazał.

Otworzył bagaże i po kolei wyciągał rzeczy. Niektóre chował do bawełnianej torby, inne odrzucał w róg posłania. Wieśniaczka zrobiła to samo, choć znacznie wolniej. Spakowała głównie ubrania i koce.

Gdy tylko skończyli się przepakowywać, do namiotu wszedł Takeda.

– Jesteś jeszcze. – Porucznik dyszał ciężko.

– Co się stało?

– Chłopcy… padają. Tak, jak wcześniej konie.

Kapral przeniósł wzrok na wieśniaczkę. Kobieta zastygła w bezruchu, utkwiwszy wzrok w Takedzie.

– Znaleźli tego, który otruł konie? – zapytała w końcu.

– Nie. – Porucznik nachylił się do przyjaciela. – Masz rację, coś tutaj bardzo mocno śmierdzi. – Zerknął na brzemienną. – Nawet kapitan to zauważył.

– Ona nie da rady iść, potrzebujemy wozu, ale bez koni… Sami go pociągniemy. Cała moja drużyna.

Takeda wyprostował się, skinął głową i odwrócił w stronę wyjścia. Nim opuścił namiot, wieśniaczka krzyknęła. Obaj mężczyźni na nią spojrzeli. Osunęła się na kolana. Trzymała za brzuch, a jej twarz wykrzywiał grymas bólu.

– Co się stało? – Makoto uklęknął obok kobiety.

– Nic – odpowiedziała przez mocno zaciśnięte zęby. Jęknęła. – To tylko skurcz.

– Makoto – wtrącił Takeda. – Może lepiej…

– Jedzie z nami.

– Makoto? Ona niedługo urodzi. Zostaw ją tu. Wrócimy po nią później.

– Nie wyjadę bez niej.

Kapral spojrzał na przyjaciela. Obaj milczeli. Kobieta obejmowała swój brzuch, próbując opanować zrywany oddech. Porucznik podszedł do Makoto. Położył dłoń na zdrowym ramieniu przyjaciela.

– Mnie też się to nie podoba. Ale…

Makoto pokręcił głową.

– Wiem, że masz rację – powiedział kapral. – Ale tym razem nie ustąpię. Mamy medyków. Damy radę.

Takeda wstał. Przed wyjściem obrócił się jeszcze do przyjaciela.

– Może nic się nie stanie. Może jesteśmy przesiąknięci podejrzliwością.

– Stanie się. Obaj to wiemy.

Porucznik skinął na znak porozumienia i opuścił namiot. Kobieta zwijała się z bólu. Makoto nie odszedł od niej na krok. Gdy ściany namiotu oblała pomarańczowa fala promieni zachodzącego słońca, a na zewnątrz rozbrzmiało cykanie świerszczy, wojownik zdał sobie sprawę, jak już jest późno. Na szczęście wieczorem skurcze minęły.

Opuścili namiot. Wojownik niósł obie torby i podtrzymywał kobietę. Co chwilę musiała przystawać, by złapać oddech.

W zachodniej części wioski trwały przygotowania do wymarszu. Rannych i chorych położono na wozach ciągniętych przez grupy zdrowych kompanów. Przez ograniczoną liczbę ludzi kapitan postanowił nie zabierać namiotów. Byłyby tylko zbędnym obciążeniem.

Jeden wóz przejął Makoto. Pomógł brzemiennej na niego wejść. Wieśniacy obdarowywali żołnierzy pakunkami, dziewczęta przytulały swoich wybawców, starcy żegnali się z kapitanem jak ze starym przyjacielem.

Nad tłumem niósł się dźwięk rogu – sygnał do wymarszu. Żołnierze odchodzili. Machali wiwatującym mieszkańcom. Kilku skradło pocałunki młodym wieśniaczkom. Nagle jeden z żołnierzy upadł. Z ust toczyła mu się ciemna piana. Kolejny wrzasnął, wyginany spazmami bólu. Oddział zdrowych wojowników przerzedzał się.

– Gotuj się – Makoto powiedział do Takedy, ten skinął głową i dał znak idącym z tyłu żołnierzom.

Wieśniacy przebiegli na przód armii, tłoczyli się po obu stronach wyjazdu z wioski. Przejazd zwężał się, w końcu zniknął – mieszkańcy zagrodzili drogę kellitom. Korpus zatrzymał się.

– Co robicie? – zapytał kapitan.

– Dobrzy panowie – odezwał się wieśniak, stojący na przedzie – nie możecie nas tak szybko opuszczać.

– Ogłosiliśmy wymarsz. Pożegnaliśmy się. Naprawiliśmy szkody, a cesarz odda wam pieniądze za nasz pobyt.

– Nie możecie już odjeżdżać.

Kapitan podszedł do wieśniaka. Zakaszlał i nieco się zgiął. Na jego dłoni pozostało kilka czerwonych i czarnych kropel.

– Nie możecie stąd odjechać. – Wieśniak wyciągnął zza pasa nóż, zamachnął się i wbił ostrze w podbrzusze kapitana. – Nie możecie.

Wojskowy zapatrzył się zdumiony w swojego mordercę. Poczuł, jak twarda stal ponownie przeszywa jego ciało. Osunął się na kolana. Padł, a resztki sił i życia szybko go opuściły.

– Jesteście naszymi wybawicielami. – Wieśniak rozłożył ramiona, z ostrza kapała posoka kapitana. – Musimy wam podziękować za ocalenie. Odwdzięczyć się.

– Do szyku! – Rozkazał jeden z poruczników.

Żołnierze stojący na przedzie, ustawili się w jednej linii. Ci na tyłach ściągali tarcze z wozów i podawali na czoło formacji. Kilku osunęło się na ziemię i wpadło w konwulsje. Wieśniacy ruszyli na plutony.

Wpadli na frontalną linię osłabionych zbrojnych.

– Utrzymać szyk! – rozkazał dowodzący.

Makoto zatrzymał drużynę.

– Odwrót – rozkazał. – Na wschód wioski.

Żołnierze zawrócili wóz, Makoto wrzucił na niego dwie torby, po czym dobył wakizashi. Takeda poprowadził pozostałych dwóch podległych mu kaprali i ich drużyny.

Wycofawszy się na bezpieczną odległość, Makoto spojrzał na kellitów padających pod nożami, kosami i widłami zwykłych, niewyszkolonych wieśniaków. W centrum wioski mieszkańców zaczęło przybywać. Tłum gęstniał i witał zawracających żołnierzy wiwatami.

Wieśniacy zagrodzili drogę na wschód. Jeden pchnął żołnierza Makoto.

– Do broni! – rozkazał kapral.

Zbrojni sięgnęli po miecze, jednak nie potrafili ich utrzymać. Padali pod razami chłopów. Jeden z mieszkańców zasadził się na Makoto. Wojownik odskoczył w bok i rąbnął mieczem. Ostrze gładko przeszło przez nadgarstki, odcinając dłonie napastnikowi. Doskoczył do wroga i płynnym cięciem rozpłatał jego podbrzusze. Z obszernej rany wypadły wnętrzności. Wieśniak cofnął się o krok, ale nie padł. Nawet nie krzyknął z bólu, czy szoku. Spojrzał na Makoto, przekrzywił głowę i się uśmiechnął.

Wojownik staranował chłopa potężnym kopnięciem. Napastnik z pewnością skończył z połamanymi żebrami i mostkiem. Ciśnięty impetem, wylądował między tłoczącymi się mieszkańcami.

Kapral obrócił się, próbując ocenić sytuację.

– Do gospody – rozkazał.

Dwie drużyny, uformowane w klin, przedarły się do budynku przez tłum napierających wieśniaków. Makoto pomógł brzemiennej zejść z wozu. Nie była w stanie biec. Schowawszy broń, wziął ją na ręce i, tak szybko jak zdołał, ruszył ku gospodzie.

Zbrojni wparowali do karczmy. Żołnierze od razu rzucili się do gospodarza i klientów. Makoto, wraz z Takedą stanęli przy schodach na piętro.

– Nie można ich zabić – krzyknął jeden z żołnierzy, mocujący się z klientem.

– Obalić i związać – rozkazał kapral.

Kellici przeciskali się przez wejście, próbując odeprzeć ataki mieszkańców. Kilku żołnierzy padło.

– Zabarykadować okna i drzwi – krzyknął Makoto.

– Tam są nasi chłopcy – odpowiedział szeregowiec.

– Zabarykadować!

Kellici zatrzasnęli wewnętrzne okiennice, oparli o nie, ustawione pod kątem, ławy. Zatrzasnęli drzwi, odcinając inne drużyny, które nie zdążyły schronić się w gospodzie.

Cofnęli się do schodów. Takeda nagle padł na kolana. Zakaszlał, pozostawiając na brodzie krwawe zacieki.

– Poruczniku. – Jeden z żołnierzy podbiegł do oficera.

– Nic mi nie jest.

Takeda, trzymając się kurczowo barierki przy schodach, wstał i spojrzał na przyjaciela.

– Zostań tu – kapral polecił brzemiennej, po czym rzucił się na najbliższego klienta gospody.

Obalił go, dla pewności, że będzie mieć czas na założenie dźwigni, chwycił wieśniaka za włosy i rąbnął jego głową w deski podłogi. Wygiął ręce przeciwnika za plecy.

– Sznur!

Jeden z szeregowców wbiegł za szynkwas. Przeszukał kilka szafek. Znalazłszy sznur, uniósł go jak trofeum. Podbiegł do kaprala, który wyrwał linę z rąk żołnierza, po czym szybko owinął nią przeguby leżącego chłopa.

– Zwiąż go do końca – kapral polecił szeregowcowi.

Inny gość karczmy wyrwał miecz mocującemu się z nim kellicie i wbił broń w pierś przeciwnika. Makoto doskoczył do wieśniaka. Wszedł nisko – poniżej środka ciężkości wroga – uniósł oponenta, po czym, razem z nim rąbnął o podłogę. Ogłuszony chłop wypuścił klingę. Makoto natychmiast ją chwycił i przejechał ostrzem po gardle ofiary. Z rozciętych tętnic szyjnych trysnęła jasna krew. Wojownik, nie czekając na ewentualne zmartwychwstanie trupa, obrócił go na plecy i przygotował do skrępowania.

Kellitom udało się związać wszystkich wieśniaków w karczmie.

– Wynieście ich na zaplecze – polecił kapral.

W okiennice i drzwi, co rusz coś uderzało. Głuche grzmoty wybrzmiewały w gospodzie.

– Zabezpieczcie inne pomieszczenia – powiedział Makoto. – Wy. – Wskazał na pięciu żołnierzy stojących najbliżej wejścia. – Zostaniecie tutaj. Jeśli wieśniacy się przedrą, zaalarmujecie pozostałych. My idziemy na górę. Z balkonu może uda się ocenić sytuację. – Makoto rozejrzał się po wojskowych. – Ocalał jakiś medyk?

– Nie, kapralu.

Żołnierze spoglądali na wojownika. Część miała nieodgadniony wyraz twarzy, inni zerkali spode łba.

– Wiem, że właśnie skazałem na śmierć dzielnych żołnierzy. Ale gdyby nie to, wszyscy byśmy zginęli. Wierzcie mi, będę ich opłakiwać do końca życia.

– Poświęcił kapral naszych braci dla jednej z nich. – Szeregowiec wskazał na brzemienną. – Co ona tu robi? Wyda nas.

– Nie wyda.

– Będzie tylko dla nas ciężarem. Wieśniacy jej nie zabiją. Jest jedną z nich.

– A skąd masz taką pewność?

– Skąd pan ma?

Makoto spojrzał na kobietę. Walczyła z bólem.

– Jest naszą kartą przetargową… i źródłem informacji. Nie wiemy, dlaczego mieszkańcy nas zaatakowali. Ona wie. Jest naszą jedyną szansą, żeby ocalić życie.

– Kapral wydał wam rozkaz – wtrącił Takeda. – Sprawdzić i zabezpieczyć inne pomieszczenia. Jazda!

Porucznik i Makoto pomogli kobiecie wejść po schodach. Położyli ją w sypialni gospodarza i zapalili wszystkie świece w pomieszczeniu. Wieśniaczka zwijała się z bólu.

– Zobacz. – Takeda wskazał na pościel.

Makoto nachylił się nad rosnącą, mokrą plamą. Tu i ówdzie spływały gęstsze nici śluzu zabarwionego krwią.

– Odeszły jej wody – stwierdził kapral. – Ale coś jest nie tak.

Kobieta chwyciła wojownika za przegub, zacisnęła palce, tak mocno, że pobielały jej knykcie. Makoto spojrzał na brzemienną. Jej twarz wykrzywiał grymas nieopisanego cierpienia. Przez zaciśnięte zęby przedostawał się tłumiony krzyk. Spazm wygiął jej ciało, napięty tors zawisł nad powierzchnią łóżka. Kobieta w końcu poddała się targającym nią torturom. Krzyknęła. Długo. Wysoko. Ostatnie nuty znaczyła chrypa zdzieranego gardła.

Opadła bezwładnie. Jej oddech nieco się uspokoił, a uścisk więżący nadgarstek kaprala zelżał. Po czole brzemiennej spływały strużki słonego potu. Przecinały pokrytą pyłem skórę, znacząc twarz jaśniejszymi zaciekami.

Do sypialni wszedł jeden z żołnierzy.

– Kapralu, okna zabezpieczone – oznajmił. – Tylne wyjście musieliśmy zastawić szafą.

Wojownik potrzebował chwili, by oderwać uwagę od ciężarnej kobiety. Przeniósł wzrok na zbrojnego.

– Zbierzcie zapasy. Przeliczcie żołnierzy. Policzcie ilu jest chorych, a ilu sprawnych do walki. Chorych odizolujcie w sypialni obok. – Wskazał głową na pomieszczenie za ścianą. – Wszystkie zapasy znieście tutaj.

– Kapralu.

– Na zewnątrz jest tłum żądny naszej krwi. Przedostaną się na parter, przełamią barykady. To tylko kwestia czasu. Chcę go mieć jak najwięcej, a przenoszenie na gwałt wszystkich zapasów…

– Rozumiem.

– To na co jeszcze czekasz?

Żołnierz opuścił sypialnię. Makoto usiadł przy kobiecie, pozwalając, by ta cały czas trzymała jego rękę. Odgarnął mokre włosy z jej twarzy. Przez smugi brudu przebijała się bladość skóry wieśniaczki. Spod nieco uniesionych powiek, zerkały na wojownika oczy pozbawione wyrazu.

Brzemienna zawyła ponownie, zaciskając palce na przegubie kaprala. Zgięła się, a zachrypły krzyk przerywały próby złapania oddechu.

– Będę potrzebował bandaży – powiedział Makoto, gdy kobieta ponownie opadła na łóżko.

Plama wokół bioder ciężarnej ciemniała, znacząca ją czerwień nabierała intensywności.

– Nie dam rady się nią zajmować i dowodzić resztkami drużyny. – Makoto spojrzał na przyjaciela. – Przygotujesz obronę?

– Oczywiście – odpowiedział Takeda i stłumił kaszel.

Porucznik wyszedł z sypialni. Zza okien dobiegał narastający gwar – mieszkańcy musieli przechodzić na tyły gospody. Wojownik skupił wzrok na kobiecie. Przetarł dłonią jej mokre, lepiące się od potu czoło.

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Pierś kobiety unosiła się miarowo, z twarzy zniknęło napięcie wywołane bólem, puściła też rękę wojownika. Leżała bez ruchu. Spokojnie i cicho. Makoto zapatrzył się w nią. Krzyki dobiegające z zewnątrz kazały mu wrócić do rzeczywistości.

– Dlaczego nas zaatakowaliście? – Głos kaprala był niski i zachrypnięty. Kobieta odwróciła głowę w stronę okna. – Dlaczego zabiliście żołnierzy? Dlaczego nas otruliście?

– Tak musiało być – odpowiedziała cicho.

– Co to znaczy?

Brzemienna skuliła się gwałtownie. Spomiędzy jej warg wymsknął się cichy jęk. Wojownik podał kobiecie dłoń. Ścisnęła ją mocno… Mocniej, niż wcześniej nadgarstek. Makoto położył dłoń na drżącym ramieniu ciężarnej.

– Razem z wodami wypłynęła krew. Twoje skurcze są coraz silniejsze.

Kobieta krzyknęła.

– Nie mamy medyka. Jeśli dziecku coś się stało…

– Dziecku nic nie jest – wydyszała przez zaciśnięte zęby. – Czuję, jak… – Jęknęła z bólu i jeszcze bardziej się zwinęła.

Skurcz w końcu minął. Kobieta przewróciła się na drugi bok, by móc widzieć twarz wojownika.

– Czuję, jak się we mnie rusza – powiedziała. – To nie potrwa długo. Chce już wyjść na świat.

Za drzwiami wzmógł się hałas. Seria tąpnięć, szurnięć i trzaśnięć zagrała chaotyczną melodię znaczoną kilkoma odgłosami pękającego drewna. Makoto z niepokojem wpatrywał się w drzwi sypialni.

– Przyniósłbyś mi miskę… panie?

Wojownik zerknął na ciężarną. Skinął głową. Powoli podszedł do drzwi, złapał za klamkę, ale zanim ją nacisnął, przyłożył dłoń do drewnianej powierzchni i wstrzymał oddech. Szarpnął skrzydłem. Korytarz był pusty.

Makoto wyszedł z sypialni – łazienka leżała przy schodach prowadzących na parter. Kapral, przemierzając powoli korytarz, słyszał narastające dźwięki wrzawy. Doszedłszy do szczytu schodów, wyjrzał na parter. Żołnierze siłowali się z blatem szynkwasu, inni przesuwali stoły pod drzwi lub ustawiali komody na sztorc, po czym przesuwali je w stronę barykad.

Takeda klęczał w rogu, nachylał się nad nim jeden z żołnierzy. Podłogę przed porucznikiem znaczyły czerwone plamy.

Wojownik wszedł do łazienki, szybko zlokalizował metalową miskę. Wracając, jeszcze raz zajrzał na parter. Takeda stał, opierając się o szynkwas.

Makoto wrócił do sypialni. Kobieta klęczała przy łóżku. Kapral pośpiesznie zamknął drzwi i podbiegł do ciężarnej.

– Próbowałam wstać.

– To było niemądre.

Wojownik podsunął miskę. Odszedł pod drzwi i odwrócił się do nich twarzą. Próbował ignorować odór i dźwięk towarzyszące oddawaniu moczu.

– Dlaczego tak musiało być? – zapytał w końcu. Kobieta nie odpowiedziała. – Otacza nas wściekły tłum. Większość moich ludzi nie żyje, a ci, którzy bronią parteru, niedługo do nich dołączą. Później przyjdzie czas na mnie. Żądam zbyt wiele? Chcę tylko wiedzieć dlaczego…

– Już – przerwała kobieta.

Makoto podszedł do leżącej na łóżku chłopki. Dno miski przykrywał czerwony, śmierdzący płyn.

– Umrę tu – powiedziała ciężarna. – Ale ty… Weź moje dziecko.

Zza okna dobiegły agresywne krzyki. Gwałtowne uderzenie wstrząsnęło tylną ścianą budynku. Makoto podniósł misę i podszedł do okna. Otworzył okiennice, po czym wylał krwiomocz na rozszalały tłum, dzierżący taran zaimprowizowany z dwóch związanych ław. Rzucił naczyniem w róg pokoju.

– No dalej ścierwa! – krzyknął podoficer, wychylając się z okna.

Zatrzymał wzrok na jednej z twarzy, znaczonej czerwonymi strużkami, oświetlonej drżącym płomieniem pochodni. Twarzy młodego mężczyzny, nad którym, kilka dni temu, znęcali się kellici.

Wojownik zamknął okiennice i podszedł do łóżka.

– Tam jest twój mąż.

Kobieta odwróciła twarz w stronę drzwi. Wsłuchiwała się w uderzenia tarana.

– Tam jest twój… zamordowany… mąż.

– Wiem – niemal wyszeptała.

– Powiesz mi, co się tutaj dzieje, albo poderżnę ci gardło.

– Poderżnij. – Skrzywiła się. Próbowała zapanować nad kolejnym skurczem. – Zabij mnie, jeśli to… poprawi ci humor.

Krzyknęła wściekle. Schowała twarz w mokrej pościeli. Wiła się. Wojownik stał obok i spokojnie się temu przyglądał.

W końcu skurcz minął. Kobieta spojrzała na kaprala. Jej mokrą twarz przecinały kosmyki pozlepianych włosów.

– Zabij mnie… ale weź dziecko.

– Twój mąż się nim zajmie – wycedził Makoto.

– Nie.

– Nic mu nie jest. A ja mogę nie dożyć porodu.

– Dożyjesz. Jesteś silny. I zaopiekujesz się moim dzieckiem. Obiecaj mi to.

– Niczego nie muszę ci obiecywać.

– Jeśli obiecasz… opowiem ci wszystko.

Makoto nachylił się nad kobietą. Wyciągnął dłoń, by odgarnąć włosy z jej twarzy, ale powstrzymał się, zanim opuszki jego palców dotknęły trupiobladej skóry brzemiennej kobiety.

– Nie – wyszeptał.

Odszedł pod drzwi. Położył dłoń na klamce. Jego palce powoli zacisnęły się na metalowej powierzchni.

– Zostań – wyszeptała kobieta. – Proszę, nie zostawiaj mnie. Nie chcę być sama.

– A ja chcę wiedzieć, dlaczego zostaliśmy skazani na śmierć.

Otworzył drzwi. Spomiędzy zaciśniętych zębów kobiety wyrwał się krzyk. Jej ciało wygiął kolejny bolesny skurcz. Wojownik wyszedł na korytarz. Próbował zignorować jęki dobiegające z sypialni. Zatrzymał się u szczytu schodów. Zszedł na dół. Na parterze, szeregowcy przytrzymywali ławy barykadujące okiennice – część z nich znaczyły długie pęknięcia.

– Jak sytuacja? – zapytał Takedy opierającego się o pozbawiony blatu szynkwas.

Porucznik spojrzał na przyjaciela, a jego brodę znaczyły szkarłatne zacieki. Oczy straciły swój błyskotliwy blask i iskry pełne chęci życia.

– Będziesz musiał znaleźć sobie nową niańkę.

– Takeda…

– Przestań. Większość z chłopców już padła. Reszta padnie niedługo. Może nawet przed północą. – Takeda zakaszlał. Niemal odruchowo przetarł brodę wierzchem dłoni. – Przepraszam… Przepraszam, że tu jesteś.

– Nie pierdol. Potrzebuję trochę czasu. Zostaniesz tu i przypilnujesz wszystkiego?

– Ja nigdzie się nie wybieram.

Wojownik wytarł rękawem krwawe strugi zasychające na brodzie Takedy.

– Niedługo do was przyjdę – powiedział Makoto. – I to była moja decyzja, żeby tu przyjechać. – Odszedł w stronę zaplecza.

W ciemnym pomieszczeniu, na podłodze leżało na brzuchach dziewięciu mężczyzn z nadgarstkami przywiązanymi do kostek. Kapral podszedł do otyłego gospodarza. Pchnął go lekko, by przewrócił się na bok i mógł spojrzeć wojownikowi w oczy.

– Co się tu dzieje? – zapytał Makoto.

– Co, twoja karta przetargowa nie chce nic powiedzieć? – zaśmiał się karczmarz.

Wojownik wymierzył potężny cios pięścią w szczękę wieśniaka, którego głowa rąbnęła w twardą podłogę. Na szczęście nie stracił przytomności, za to przestał się śmiać.

– Z tego, co zauważyłem, nie tak łatwo was zabić – wycedził kapral. – Inni żołnierze są słabi, ale ja mam dość sił, by walić w twoją mordę do samego rana. Wybór należy do ciebie. Gadasz, czy mam jeszcze raz…

– Dobra, dobra. Powiem. – Zaśmiał się, jednak, natrafiwszy na gniewne spojrzenie Makoto, od razu spoważniał. – Powiem, ale to ci się nie spodoba… Panie.

– Nie twoja rzecz, co mi się spodoba. Gadaj! Czemu nas zaatakowaliście?

– Takie dostaliśmy zadanie. I trza przyznać, nieźle nam idzie, jego wykonanie.

– Od kogo je dostaliście?

– Od kogoś bardzo potężnego. Zapytaj tej na górze, jak tylko przestanie się drzeć. – Karczmarz skrzywił się, próbując poprawić pozycję. – Nawet tu na dole słychać jej jęki. To już długo nie potrwa.

– Co długo nie potrwa?

– Poród, a co?

– Mów lepiej, kto wami dowodzi. Aberdiz?

– Aberdiz? – Prychnął gospodarz. – Ich żołnierze byli tylko pionkami. Jakoś musieliśmy was tu zwabić.

– Zwabić?

– Nie możemy opuszczać wioski, ale listy wysyłane do kilku wpływowych ludzi… listy wysyłane przez kilkadziesiąt lat, spełniły swoje zadanie. Nasz mer nawet zaprzyjaźnił się z jednym kapitanem z Aberdiz. Korespondencyjnie, rzecz jasna.

– A ty skąd to wiesz? – Makoto nachylił się jeszcze bardziej nad mężczyzną.

– Mówiłem przecież. Od dziesiątek lat wysyłamy listy. Ja też. Pisaliśmy do tamtych żołnierzy, kiedy byli jeszcze dziećmi. Pisaliśmy do ich ojców.

– Ojców? Wy?

– Długo… żyjemy.

– Co było w tych listach?

– W większości nic szczególnego. Zwykła korespondencja między długoletnimi przyjaciółmi. Ale kiedy ta na górze zaszła w ciążę, wiedzieliśmy, że nadszedł czas. Wystarczyło kilka wzmianek o tym, jak źle nas tu traktują. – Karczmarz zaśmiał się pod nosem. – Kiedy przyjaciel jest w potrzebie, wypada mu pomóc, prawda?

– Chcesz mi powiedzieć, że burmistrz Aberdiz wysłał szwadron, tylko przez kilka listów?

– Nie. Burmistrza w to nie mieszaliśmy. Ale, jak mówiłem, nasz mer zaprzyjaźnił się z jednym kapitanem. Podobno, oficjalnie zarządził ćwiczenia, ale wszyscy żołnierze wiedzieli, po co tu jadą. Wyzwolić małą wioskę, gnębioną przez złego cesarza.

– Po co ich tu ściągaliście?

– Żeby was tu ściągnąć. Żeby doszło do rozlewu krwi.

– Co ty pieprzysz? – Makoto wstał.

– Powinieneś wiedzieć, po co nam rozlew krwi. – Karczmarz wskazał na wakizashi wojownika. – Wstęga jest uświęcona, prawda? Choć, jeśli miałbym się już bawić w takie rzeczy, użyłbym czarnego nefrytu. Silniej działa.

– To nie jest wioska Shishi, prawda?

– Szybko się zorientowałeś.

Makoto zdzielił karczmarza, którego głowa rąbnęła o podłogę. Mężczyzna jedynie się zaśmiał. Wojownik wstał i zaczął nerwowo krążyć po pomieszczeniu.

– Po co wam tyle krwi?

– Piekło lubi być nią karmione. A kiedy jest syte, czasem otwiera swoje gardło.

– Zejście…

– Jednak masz tam coś pod tą idiotyczną fryzurą.

– Z Edenu nie ma przejścia do Piekła. Zamknęli wszystkie i to dawno temu.

– A no zamknęli. A my mieliśmy jedno otworzyć.

– W takim razie, nie udało się wam. Żołnierze Aberdiz uciekli, a my…

– A wy giniecie, jeden po drugim. – Karczmarz uniósł nieco głowę i spojrzał Makoto w oczy. – Kiedy już was zabijemy, zejście się otworzy.

– Nie zabijecie wszystkich.

Makoto wyszedł z pomieszczenia i zatrzasnął drzwi. Wiedział, że złożył obietnicę bez pokrycia – tylko on miał wystarczająco sił, by walczyć, ale nawet mimo wyszkolenia i doświadczenia, nie miał szans w starciu z całą wioską przeciwników, których nie wiedział nawet, jak zabić.

Wszedł do głównej izby gospody. Spojrzał na szeregowców przy ławach. Jeden osunął się na kolana. Kapral zerwał się, by go podnieść. Odciągnął żołnierza pod szynkwas, a sam zajął jego stanowisko przy barykadzie.

Z zewnątrz, w ścianę gospody, co rusz uderzały tarany. Raz za razem. Jeden po drugim. Niektóre mocniej od innych. Przy każdym uderzeniu, ze stropu sypał się kurz i pył. Belki szkieletu budynku nosiły ślady tych uderzeń.

– Idźcie na górę – polecił kapral.

Szeregowcy spojrzeli na niego z niedowierzaniem.

– Idźcie do sypialni. Na mniejszej przestrzeni łatwiej będzie nam się bronić.

– Róbcie, jak każe – powiedział Takeda, po czym zaniósł się krwawym kaszlem.

Szeregowcy skinęli głowami.

– Na mój znak – zawołał Makoto. – Raz. – Taran uderzył w okiennicę zabarykadowaną przez ławę, którą podtrzymywał wojownik. – Dwa. – Dwa kolejne tarany uderzyły w okiennice po obu stronach kaprala; czwarty w okno najbliżej schodów. – Teraz!

Sześciu szeregowców ocalałych z niepełnych dwóch drużyn, jakie dostały się do gospody, rzuciło się ku schodom. Makoto podbiegł do Takedy, zarzucił ramię przyjaciela na kark i począł wspinać się po drewnianych, skrzypiących stopniach.

Ławy wystrzeliwały spod ściany. Okiennice przecinały powietrze, wyrwane z ram siłą uderzeń każdego z kolejnych taranów.

Mieszkańcy przeciskali się do wnętrza. Przepychali się, jeden przez drugiego, jak szaleńcy, którzy w transie podążają za ofiarą, nie bacząc na nic dookoła.

Makoto i Takeda zrównali się z żołnierzami wspinającymi się po schodach. Dwóch szeregowców rzuciło się w dół. Dobyli mieczy. Skoczyli na swoich oprawców.

Kapral dotarł na szczyt – nie widział, co stało się z heroicznymi żołnierzami, ale słyszał ich krzyki. Rozdzierały duszę.

Jeden z szeregowców biegnących na przedzie, osunął się na ścianę, później na podłogę, drugi padł na kolana. Oboma wstrząsnęły śmiertelne spazmy.

Tłum dotarł do korytarza na piętrze.

Takeda osunął się na kolana. Makoto złapał go pod pachami, splótł palce na piersi przyjaciela. Idąc tyłem, wlókł porucznika. Widział, jak wieśniacy dopadli dwóch leżących szeregowców. Jak rzucili się na nich – niczym wygłodniałe bestie, ponad wszelką miarę pragnące zabijać.

Wojownik, wraz z dwoma żołnierzami i Takedą dotarli do sypialni. Zatrzasnęli drzwi.

– Weź go. – Makoto rzucił do jednego z kellitów, wskazując na Takedę; ten pomógł porucznikowi dojść do fotela stojącego obok łóżka (leżąca na nim wieśniaczka nadal zwijała się z bólu).

– Coś jest chyba nie tak – powiedział żołnierz.

Kapral i drugi szeregowiec przeciągnęli pod drzwi komodę, po czym zaczęli siłować się z szafą.

– Coś jest nie tak.

– Co tam mówisz? – rzucił Makoto, ciągnąc szafę.

– Cała pościel jest zakrwawiona.

Coś uderzyło w drzwi, komoda została jednak na miejscu.

– Położymy szafę za komodą – powiedział kapral.

Gdy tylko razem z szeregowcem ustawili barykadę, wojownik podszedł do Takedy.

– Jak się czujesz?

– Zaraz mi przejdzie.

– Kapralu – wtrącił kellita stojący przy łóżku. – Coś jest z nią bardzo nie tak. – Wskazał na wijącą się w karmazynowej pościeli kobietę.

– Sprawdź, jak daleko od okna jest dach – rozkazał Makoto.

– Kapralu.

– Chcę mieć jakiś plan.

Żołnierz odszedł pod okno, a wojownik stanął przy kobiecie. Jej śnieżnobiałą skórę znaczyły brudne smugi pyłu i zacieki krwi, która wypływała z nosa, ust i oczu. Ciężarna zakaszlała. Zacisnęła mocno powieki i zęby. Razem ze zrywanym oddechem, spomiędzy warg wypryskiwały krople śliny i czerwonej posoki.

Wojownik położył dłoń na głowie brzemiennej. Pogładził splątane włosy. Jej oddech się uspokajał. Napięcie, wykrzywiające twarz w groteskową maskę, wyraźnie zelżało. Otworzyła oczy.

– To już – wycharczała.

– Do dachu za daleko – wtrącił szeregowiec pod oknem. – My nie damy rady, ale kapral… Kapral jest zdrowy. Sam ma szansę.

W drzwi, raz po raz, uderzało coś ciężkiego. Takeda podniósł się z fotela i podszedł do Makoto.

– Zajmij się nią… I dzieckiem – powiedział porucznik. – My powstrzymamy ich tak długo, jak zdołamy.

– Dlaczego ja jestem zdrowy? – Wojownik przeniósł wzrok na wieśniaczkę.

– Bo dałam ci lekarstwo. – Zakaszlała. – Na uczcie jedliście i piliście… – Jęknęła. – Truciznę… piliście truciznę. Kiedy mnie uratowałeś, wiedziałam, że to ciebie szukamy.

– Szukacie?

– Obiecaj, że zajmiesz się moim dzieckiem.

Kobieta krzyknęła z bólu.

– To już! – zawyła, próbując przy tym złapać oddech.

Wojownik klęknął na łóżku między rozstawionymi nogami chłopki. Jej uda drżały przy każdym skurczu, palce zaciskały się na pościeli. W jękach coraz wyraźniej wybrzmiewały zachrypłe nuty. Ciężarna parła z całych sił. Słony pot i słodka krew zalewały jej twarz i dekolt.

Drzwi pękły pod naporem kolejnego uderzenia. Drewniane odłamki wystrzeliwały, ciskane ostrzem siekier. Barykada uległa. Wieśniacy wyrąbali spory otwór, przepełzali przez niego na komodę, zsuwali się na leżącą szafę.

Szeregowcy rzucili się na napastników. Ich miecze cięły wrogów, ale chłopi nie padali. Żadne ze śmiertelnych pchnięć nie przynosiło efektu.

Dwóch wieśniaków pochwyciło ramiona jednego żołnierza, spazm bólu wywołany palącą trzewia trucizną, wstrząsnął jego mięśniami. Napastnicy unieruchomili szeregowca. Kolejny chłop rąbnął siekierą – żołnierz opadł bezwładnie na dechy podłogi.

Takeda zwarł się z najbliższym wieśniakiem. Żaden atak mieczem nie robił na oponencie wrażenia. Porucznik kątem oka dostrzegł nadlatujące ostrze siekiery. Mocno skręcił biodra i szarpnął w dół za lewe ramię przeciwnika, ustawiając go na torze, po jakim spadało ostrze.

Odepchnął trzymanego wroga, doskoczył do tego, który rzucił siekierą. Pchnął nisko mieczem. Sztych zagłębił się w zgięciu kolana. Utknął na kości. Porucznik wyszarpnął broń, przewracając przy tym napastnika.

Szeregowiec walczący obok padł na kolana. Z jego ust toczyła się ciemna piana, której fetor natychmiast zdominował smród i zaduch panujące w sypialni. Żołnierz, ogarnięty spazmatycznymi drgawkami, wił się po podłodze. Krzyczał. Wieśniacy przechodzili obok niego obojętnie.

Został już tylko Takeda i odbierający poród Makoto.

Porucznik ciął mieczem na wysokości pasa. Ostrze wbiło się w ciało wieśniaka stojącego najbliżej; zatrzymało się na kostnych kręgach osłaniających rdzeń. Inny chłop zaszedł Takedę od tyłu. Chwyciwszy ofiarę pod szczękę, pociągnął wojskowego w dół. Porucznik, ostatkiem sił, obrócił się, wydostając z uścisku. Prawą ręką ściągnął gardę wroga, lewą wymierzył potężnego sierpa. Zaciśnięta, twarda pięść roztrzaskała staw żuchwowy wieśniaka.

Kolejny chłop złapał Takedę za ramię, ten, działając instynktownie, kontratakował drugą ręką. Uderzył w nos od dołu podstawą otwartej dłoni. Siła ciosu oderwała kość nosową i wbiła ją do wnętrza czaszki. W przypadku walki z normalnym przeciwnikiem, taki atak kończył się niemal natychmiastową śmiercią oponenta. Mieszkańcy wioski nie byli jednak normalnymi przeciwnikami.

Takeda, pochwycony od tyłu przez innego napastnika, pozwolił, by dwóch wieśniaków odciągnęło na boki jego ramiona. Kolejny chłop podszedł blisko, zamachnął się i wbił nóż w gardło Takedy. Ostrze bez trudu przeszyło krtań i dotarło do kręgosłupa. Nie prześlizgnęło się jednak między kręgami. Rdzeń pozostał nietknięty. Chłop wyszarpnął broń.

Porucznik osunął się na kolana. Przycisnął dłoń do gardła, którego wnętrze zalewała gęsta krew – co uniemożliwiało złapanie oddechu.

Wolną ręką złapał nogawkę wieśniaka, który przed chwilą go ugodził, a teraz odchodził w stronę Makoto. Nie mógł zatrzymać napastnika. Padł na podłogę, jednak uścisku nie zwolnił.

Wróg klęknął nad nim i przejechał ostrzem w poprzek szyi. Palce Takedy rozluźniły się.

Sypialnię szczelnie wypełnił wysoki, dziecięcy płacz. Mieszkańcy wioski stanęli przy łóżku. Makoto przyciskał do piersi drżącego noworodka. Naprężył mięśnie w gotowości do nagłego zrywu – czekał na pierwszy sygnał ataku, jakikolwiek szybki ruch widziany kątem oka.

Kobieta, matka chłopca, leżała nieruchomo. Jej zastygłą twarz przecinały kosmyki ciemnych włosów, pozlepiane krwią, potem i łzami. Pościel, poskręcana wokół ciała, niemal w całości zmieniła kolor na jasną czerwień.

Dziecko, instynktownie, mocno zacisnęło paluszki na najbliższym przedmiocie – klamrze skórzanej zbroi.

Za oknem zagrzmiało. Przeraźliwy, ogłuszający ryk wbił się w umysł wojownika, otępiał, zadawał fizyczny ból. Szyby w oknach pękły i wpadły do środka sypialni. Gospodą wstrząsnęło. Makoto z trudem opanował zmysły. Zeskoczył z łóżka i stanął naprzeciw wieśniaków, gotowy do walki. Z przyciśniętym do piersi, wystraszonym i histerycznie płaczącym niemowlęciem. Na zewnątrz przeraźliwie głośne trzaski i grzmoty zawładnęły wszystkim. Karczma ponownie się zatrzęsła. Tym razem mocniej.

– Uciekaj – powiedział mężczyzna trzymający zakrwawiony nóż… mąż kobiety leżącej na łóżku.

Makoto spojrzał prosto w jego oczy. Kolejny wstrząs oderwał fragment tylnej ściany gospody. Część belek nośnych złożyła się, jak gdyby budynek był dziecięcą zabawką skonfrontowaną z siłą wielkiego głazu. Drzazgi przecięły powietrze.

– Uciekaj. Szybko.

Wieśniacy odsunęli szafę i komodę, otworzyli drzwi, po czym się rozstąpili. Makoto, przyciskając noworodka do piersi, ostrożnie wszedł między mieszkańców. Spoglądali na niego przyjaźnie, jednak nie ufał ich uśmiechom. Z napiętymi mięśniami, gotów do szaleńczej ucieczki, wyszedł na korytarz.

Wstrząs rzucił kaprala na ścianę. Obrócił się, by uderzyć o płaską powierzchnię plecami. Mocniej przytulił chłopca do swojej piersi. Ruszył dalej korytarzem. Wieśniacy ustępowali mu drogi. Zszedł schodami – barierka leżała u dołu roztrzaskana. Mąż kobiety cały czas podążał za Makoto.

Obaj wyszli z gospody. Obok rozciągał się olbrzymi krater, z którego buchały płomienie. Ognista łuna rzucała swój blask na pękające budynki i wieśniaków spadających w otchłań. Nie krzyczeli.

Większość wioski zapadła się pod ziemię, którą targały kolejne wstrząsy. Niebo na wschodzie pojaśniało. Zbliżał się świt.

– Chodź – powiedział mąż chłopki.

– Czy to Piekło?

– Nie ma czasu. Ratuj siebie… i dziecko.

Gospoda, z której Makoto i mąż kobiety przed chwilą wyszli, zapadła się w kraterze. Grunt trząsł się wokół, pochłaniając kolejne zabudowania i ludzi.

– Stój – polecił wieśniak.

Zakrwawionym nożem nakreślił na ziemi kilka linii wokół kaprala.

– Nie wychodź z koła.

– Naprawdę sądzisz, że mnie to…

Ziemia zapadła się pod mężem wieśniaczki. Mężczyzna spadł w krater, na którego dnie gorzały płomienie. Wokół Makoto osuwały się kolejne skalne fragmenty. Znikały chaty, stajnie, kuźnie. Znikało wszystko. Nawet pola uprawne zapadały się w gorejących, bezdennych kanionach, prowadzących wprost do Piekła.

Noworodek zdzierał swoje gardło. Jego płacz zagłuszały ryki pękających skał i trzaski zawalających się budynków. Wojownik klęknął. Otulił dziecko swoimi silnymi ramionami. Zamknął oczy. Czuł, jak chłopczyk napina mięśnie, jak próbuje wtulić się jeszcze mocniej, jak połyka powietrze, by po chwili na nowo zanieść się płaczem. Czuł jego drżącą, małą pierś.

Makoto nieśmiało podniósł wzrok. Klęczał na skalnym słupie, otoczony morzem płomieni. Gryzący dym wdzierał się do nozdrzy i gardła. Ostry zapach siarki niemal uniemożliwiał złapanie oddechu. Wszędzie wirowały płonące cząstki, unoszone gorącym powietrzem. Kapral próbował wypatrzyć najbliższą krawędź, jednak widział tylko ogień.

Słup się zatrząsł. Makoto przytulił zawodzącego chłopczyka. Pocałował jego pokrytą krwią i śluzem główkę. Z przyciśniętymi doń ustami, zamknął oczy. Kolejny wstrząs. Z dołu dobiegł odgłos pękającej skały.

– Wszystko będzie dobrze – Makoto wyszeptał do ucha malca.

Nastała cisza. Gorąc bijący od płomieni zniknął. Zastąpił go orzeźwiający, lekki wiatr. Makoto otworzył oczy. Cała wioska zniknęła pod dywanem wysokiej trawy. Wokół rozciągał się widok spokojnego, obficie porośniętego stepu. Niebo przybrało barwę stali, na wschodzie ubrudzone rdzawymi plamami. Malec przestał płakać.

Przed kapralem stały trzy smukłe głazy tworzące trójkąt wierzchołkiem skierowany na zachód. Pośrodku, w gęstej trawie była kamienna studnia wypełniona płynnym ogniem.

Między dwoma głazami Makoto widział wschodzące słońce. Podszedł do studni. Pomarańczowe języki przenikały się nawzajem, nie wydając przy tym żadnego odgłosu. Wojownik obrócił się – w trzeci głaz wtopione było lustro, od którego powierzchni odbijały się jasne promienie. Refleks padał na ziemię za studnią. Im wyżej słońce się wznosiło, tym bliżej studni podpełzała złota plama.

Spod powierzchni ognia wynurzyła się zalana krwią kobieta, której zniszczona suknia przylgnęła do mokrego ciała – matka chłopca. Drżąc i z trudem łapiąc oddech, stanęła na trawie, po czym, chwiejnym krokiem, podeszła do wojownika.

– Należą ci się… wyjaśnienia, ale… musisz zająć się… moim synem – wyszeptała. Każde wypowiedziane słowo sprawiało jej ból.

Makoto spojrzał na niemowlę. Wojownik położył płaczącemu malcowi dłoń na nagiej, mokrej piersi. Chłopiec odruchowo zacisnął paluszki na kciuku kaprala – miał mocny chwyt.

– Obiecuję – powiedział wojownik. Przeniósł wzrok na kobietę. – A teraz mów dlaczego otworzyliście wrota.

– Tak… musiało… być.

– Przestań mówić od rzeczy.

– Dla nas… czas stał w… miejscu…

– O czym ty, do jasnej cholery, mówisz?

– Nie mogliśmy… umrzeć… do czasu wypełnienia… zadania. – Kobieta spojrzała na syna. – Wypełniliśmy je…

– Kto wam kazał nas zabić?

– Ciebie… nie.

– Kto? – warknął wojownik.

– Bóg wojny. – Kobieta spojrzała Makoto w oczy. – Jest tutaj zejście… do krainy… umarłych. Tylko śmierć może… otworzyć piekielną bramę… A tylko… Piekło… mogło obudzić w… moim… synu… dar naszego Pana. – Pogładziła chłopca po mokrej główce. – Ten dar… będzie go prowadzić.

– Czemu zabiliście Takedę? Był dobrym człowiekiem.

– Musiał… zginąć. Taka była wola… naszego Pana. Twój przyjaciel zostanie… zapomniany… razem z nami… razem z wyznawcami boga…

– Nie zostanie – zapewnił Makoto. – Dlaczego go nie weźmiesz? To twój syn. Dlaczego oddajesz go mi?

– Kiedy blask słońca padnie na… studnię… przejście się zamknie. Jestem martwa. Od stuleci. Nie powinno mnie… tu być. Nasz Pan kazał nam znaleźć małemu… opiekuna.

Wieśniaczka spojrzała na słoneczną plamę sunącą w stronę studni.

– Nasz Pan… powierzył mojemu… synowi… zadanie. Kiedy piekielne wrota ponownie się otworzą… a magia Piekła zacznie zabijać tych, którzy tu żyją… on przetrwa… bo nosi Piekło w sobie.

– Co to za zadanie?

– Będzie… zabijał.

– Kogo?

– Tych, którzy… powtórnie otworzą wrota.

Kobieta odwróciła się i podeszła do studni. Usiadła na jej krawędzi, włożyła nogi między płomienie, ostatni raz zerknęła na syna.

– Jak masz na imię? – zapytał wojownik.

– Moje imię… nie ma… znaczenia.

Zsunęła się do ognia. Słoneczna plama dotarła do gorejącej powierzchni, która intensywnie zawrzała. Studnię wypełnił dym. Gdy się rozwiał, Makoto dostrzegł, że miejsce palących języków zastąpiła woda. Spojrzał na chłopca trzymanego w ramionach. Sięgnął jedną ręką do wakizashi, wiernie wiszącego u boku. Odwiązał spod gardy czerwoną wstążkę.

– Dostałem to kiedyś od pewnej dziewczyny. Ta wstążka miała mnie ochraniać. – Owinął czerwone pasemko wokół przegubu malca. – Teraz będzie chronić ciebie. – Przejechał palcem po jego czole. – Nie wiem, kto ośmieliłby się otworzyć te wrota. – Pogładził chłopca po główce. – Ale nie pozwolę, żebyś stał się złym człowiekiem. Nie będziesz mordercą. – Pocałował noworodka w główkę. – I masz na imię Takeda.

Koniec

Komentarze

Całkiem ciekawa historia, czytało mi się też nieźle. Co prawda parę rzeczy logicznie mi się nie klei – samowola żołnierzy Aberdiz, odkładanie procesu dyscyplinarnego do powrotu (w armii dyscyplina musi  być szybka, zwłaszcza na wojnie, nawet jeśli dotyczy elitarnych oddziałów), intryga trochę przekombinowana, czasem też zachrzęściło zbyt nowoczesne słownictwo. Ale poza tym przeczytałem bez przykrości.

Podsumowując: jest przyzwoicie, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No cóż, dość rozczarowująca lektura.

Początkowo opowieść nawet mnie zaciekawiła, ale zainteresowanie dość szybko uleciało, ustępując miejsca znużeniu. Od sceny, gdy bohater natyka się na żołnierzy napastujących małżeństwo, ten wątek praktycznie zdominował całe opowiadanie. Owszem, mnóstwo dzieje się poza tym, ale nieodmiennie wracamy do postaci rzeczonej chłopki, której rola do końca pozostaje dla mnie niezbyt jasna. Ten zarzut dotyczy w zasadzie całej wioski. Motywy kierujące jej mieszkańcami wydały mi się nie do końca wyjaśnione. Wytłumaczenie, że Piekło tak sobie życzyło, jakoś do mnie nie trafił.

Dodam jeszcze, że podzielam zastrzeżenia NoWhereMana, a ponadto nadmienię, że zdumiała mnie mnogość nazw anatomicznych, pomieszczonych zwłaszcza w pierwszych akapitach.

 

Bok wy­szczer­bio­ne­go ostrza zna­czy­ły stróż­ki krwi. – Dlaczego panie pilnujące krwi, znaczyły ostrze?

Poznaj znaczenie słów: stróżkastrużka/ struga.

 

– Shyn czy­ścił ma­ry­nar­kę swo­je­go mun­du­ru. – Nie bardzo znam się na tym, ale wydaje mi się, że górna część munduru żołnierskiego to kurtka.

Za SJP: marynarka I «górna część garnituru lub kostiumu»

 

– Jak po­ka­żę swoje no­tat­ki od­po­wied­nim oso­bom to może nawet do­sta­nę fun­du­sze na pry­wat­ną eks­pe­dy­cję. – Dlaczego odpowiednie osoby napisano kursywą?

Ten zabieg powtarza się w opowiadaniu kilkakrotnie. Dlaczego?

 

Czte­rech pań­skich sze­re­gow­ców pre­ten­du­je ra­czej do miana gwał­ci­cie­li niż pa­trio­tów. – Raczej: Czte­rech pań­skich sze­re­gow­ców zasługuje ra­czej na miano gwał­ci­cie­li niż pa­trio­tów.

Za SJP: pretendować «ubiegać się o jakieś stanowisko, tytuł itp.»

 

Sto­lik, przy któ­rym sie­dzie­li męż­czyź­ni nę­ka­ją­cy brze­mien­ną, był pusty. – Czy na pobitewnej uczcie, na wsi, żołnierze na pewno siedzieli przy stolikach?

 

Wy­pro­sto­wał się i szko­czył na ka­pra­la. – Literówka.

 

Tąp­nął z im­pe­tem, na­pie­ra­jąc łok­ciem na przed­ra­mię żoł­nie­rza. – Czy aby na pewno tąpnął?

Za SJP: tąpnąćtąpać «o skałach: pęknąć, wydawszy charakterystyczny odgłos»

 

Wo­jow­nik zgar­nął tech­ni­kę w dół… – Co to znaczy?

 

– I może le­piej jed­nak poleć go u ce­sa­rza. – Raczej: – I może le­piej jed­nak poleć go cesarzowi.

 

Na­czy­nie, z któ­re­go wy­sta­wa­ła kość ka­cze­go uda, po­ło­ży­ła przed Ka­pra­lem. – Miskę z zupą raczej się stawia, nie kładzie. Dlaczego kapral jest napisany wielką literą?

 

wo­jow­nik po­cią­gnął chło­pa do daczy mera wio­ski. – Czy to na pewno była dacza i czy w wiosce na pewno urzędował mer?

 

po czym na­rzu­cił ma­ry­nar­kę mun­du­ru. – …po czym na­rzu­cił kurtkę mun­du­ru.

 

i od­sta­wił kufel na naj­bliż­szym stole. – …i od­sta­wił kufel na najbliższy stół. Lub: …posta­wił kufel na naj­bliż­szym stole.

 

Gdzie idziesz? – Raczej: Dokąd idziesz?

 

Jeden z sze­re­gow­ców wbiegł za bar. – W wiejskiej karczmie, to raczej: Jeden z sze­re­gow­ców wbiegł za szynkwas.

 

Spazm wy­giął jej cia­łem… – Spazm wy­giął jej cia­ło

 

Gorąc bi­ją­cy od pło­mie­ni znik­nął.Gorąco bi­ją­ce od pło­mie­ni znik­nęło.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Interesująca fabuła, ale jak dla mnie – za dużo walki. OK, okazuje się, że cały ten przelew krwi ma jakieś znaczenie, ale tekst i tak nie jest dla mnie. Przydałoby się więcej wyjaśnień – dlaczego otwierają wrota, żeby umożliwić narodziny komuś, kto będzie pilnował, żeby nikt nie otwierał wrót? Dziwne trochę.

Bok wyszczerbionego ostrza znaczyły stróżki krwi.

Mnie też te stróżki przeszkadzały.

Babska logika rządzi!

Dzięki wszystkim za komentarze.

 

@NoWhereMan

Jeśli chodzi o odkładanie procesu: wojny jeszcze nie było, przedstawiony korpus to nie elitarne oddziały, jedynie Makoto był tam przedstawicielem elitarnej jednostki i przy okazji osobnikiem bliskim cesarzowi (stąd jego uwaga do Shyna – wyższego stopniem – że ma uważać na słowa, i stąd zwłoka kapitana, który niekoniecznie chciał podpaść cesarzowi skazując pupila władcy). Jeśli chodzi o samowolę żołnierzy Aberdiz, cóż, długo się zastanawiałem, czy w ogóle uzasadniać ich obecność – jak widać, decyzja może i dobra, ale wykonanie marne.

 

@regulatorzy

Ciężko przyjąć na gołą pierś taką ocenę, ale dziękuję za szczerość. Co do motywacji mieszkańców wioski – to nie Piekło chciało rozlewu krwi, tylko czczony przez wieśniaków bóg (rozlew krwi był kluczem do otworzenia piekielnych wrót – czego życzył sobie bóg wojny – bez rzezi Piekło by się nie otworzyło, przez co wieśniacy nie wypełniliby woli swojego boga).

Shyn czyścił marynarkę, nie kurtkę, bo wziął ze sobą mundur galowy (z tego co się orientuję, kurtkę munduru galowego można nazwać marynarką) – to typ człowieka, który lubi wyglądać godnie, ale nie przepada za brudzeniem sobie rąk podczas bitwy (taka mała różnica między nim a Takedą i Makoto).

Kursywą lubię zaznaczać te części dialogu (czasem też narracji), które w mojej głowie bohaterowie wypowiedzieli z inną intonacją – to taki mój tik/fetysz (niepotrzebne skreślić). Niektórych drażni, mi się po prostu podoba.

„Pretenduje do miana gwałcicieli” zdecydowanie bardziej mi pasuje niż „zasługuje na miano gwałcicieli”. Oczywiście, że nikt nie pretenduje do bycia gwałcicielem – to miała być kąśliwa uwaga ze strony Makoto.

„Tąpnął”, wiedziałem, że to mi za ładnie brzmi. „S” zgubiło się na początku, a z nim „z impetem” nie gra już tak ładnie. Poprawię to.

„Zgarnięcie” to ogólna nazwa technik obronnych (w Karate mają one przyrostek -barai, samo barai tłumaczy się właśnie jako zgarnięcie), nie są to typowe „twarde bloki”, które zatrzymują atak – ich celem jest raczej zmiana toru, po jakim porusza się napierająca pięść/stopa. PS: Mogą być stosowane również jako techniki ataku (jak wszystkie techniki w Karate).

„Dacza” i „mer”, wiem, że te dwa terminy mają nieco inne znaczenie, niż wynikałoby to z kontekstu opowiadania, tak samo, jak „nom” z mojego poprzedniego opowiadania, „Próba”, też został użyty nie do końca zgodnie z prawidłową definicją. I jest to celowy błąd, a raczej zabieg. Eden to kolebka życia, stamtąd pochodzą ludzie i wszelkie kultury, jakie znamy, co za tym idzie, również język. Ale jak to z językiem bywa, to co u nas oznacza jedno, w swojej pierwotnej wersji znaczyło coś innego. Więc pożyczam sobie niektóre słowa (jak katzbalger, czy anima, które pojawią się w przyszłych opowiadaniach) i staram się je wpleść w opowieść tak, by nie musieć dorzucać przypisów tłumaczących, że mer to w Edenie jakaś ważna osobistość na wsi. I tu przyznaję się bez bicia, „bar” to błąd, ale przynajmniej czytając prozę Sapkowskiego przypomniałem sobie o Tobie i Twoim komentarzu, gdy trafiłem na szynkwas (i z pewnością powinienem wywalić „bar”).

 

@Finkla

Racja, za mało wyjaśniłem z tym całym zadaniem dla małego Takedy. Nie chodzi o to, by nikt nie otwierał wrót, ale o to, by nie otworzyła ich konkretna grupa ludzi. Po otworzeniu wrót Piekła, jego moc można wykorzystać przynajmniej dwojako. „Kiedy piekielne wrota ponownie się otworzą… a magia Piekła zacznie zabijać tych, którzy tu żyją…” – to jeden ze sposobów wykorzystania mocy Piekła. Ci, którzy mogliby wykorzystać jego moc w inny sposób, otworzyliby wrota tylko z konieczności. Takeda ma więc bronić bram Piekła przed tymi, którzy chcą je otworzyć, by sprowadzić zagładę.

Co do scen walk, w poprzedniej wersji były o wiele dłuższe (@regulatorzy, a mnogość nazw anatomicznych była jeszcze większa). Naprawdę starałem się je ograniczyć.

 

I na koniec, bardzo wszystkich przepraszam za stróżki. Palę się ze wstydu, choć jest i w tym plus. Wytknięcie „stróżek krwi” przypomniało mi musical „Dracula”, jaki widziałem dawno temu w teatrze – było tam troje aktorów ubranych w czerwone kombinezony (odgrywali rolę krwi Draculi). Myślę, że tak właśnie „stróżki krwi” mogłyby wyglądać. Koniec dygresji, moje opowiadanie jest o Makoto, a nie o Draculi, więc ze stróżkami się pożegnam.

 

Pozdrawiam i do przeczytania

Indyphar

Nieeee, stróżki krwi to dopiero ktoś, kto pilnowałby tej trójki. ;-)

Babska logika rządzi!

Shyn czyścił marynarkę, nie kurtkę, bo wziął ze sobą mundur galowy (z tego co się orientuję, kurtkę munduru galowego można nazwać marynarką)

Za SJP PWN: marynarka I «górna część garnituru lub kostiumu»

O ile mi wiadomo, garnitur i kostium to stroje cywilne.

Sporo o mundurach przeczytałam tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Mundur_wojskowy i jeszcze w kilku innych miejscach. Nigdzie górna cześć munduru, także galowego, nie była nazwana marynarką.

Mam nadzieję, że może wypowie się jeszcze ktoś, kto ma większą i lepszą wiedzę w tej materii.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dużo walki. I bardzo długie.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka