- Opowiadanie: lukaszmigura - Ostatnie dwadzieścia dni

Ostatnie dwadzieścia dni

Za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś, co sta­nie się, kiedy wresz­cie prze­sa­dzi­my? Kiedy za­tru­je­my Matkę Zie­mię do tego stop­nia, że nie da się tu żyć? Co wtedy? Gdzie się udamy, jak bę­dzie­my funk­cjo­no­wać. Gdzie bę­dzie­my szu­kać ra­tun­ku?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Ostatnie dwadzieścia dni

Z nie­spo­koj­ne­go snu wy­rwał mnie dła­wią­cy ka­szel. Z wy­łu­pia­sty­mi i prze­krwio­ny­mi oczy­ma usia­dłem, się­gną­łem do we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki i wy­ją­łem me­ta­lo­wy po­jem­nik z za­pa­so­wy­mi mem­bra­na­mi. Czar­ny od za­nie­czysz­czeń filtr za­stą­pi­łem świe­żym, bia­łym, ni­czym pierw­szy śnieg za­le­ga­ją­cy na szczy­tach gór. Za­cią­gną­łem się.

 

Kiedy już uspo­ko­iłem od­dech, raz jesz­cze i bar­dziej świa­do­mie spoj­rza­łem do po­jem­ni­ka. Zo­sta­ło mi za­pa­su na dwa­dzie­ścia dni. Czte­ry­sta osiem­dzie­siąt go­dzin po­wie­trza zdat­ne­go do od­dy­cha­nia. A potem ko­niec. Śmierć w mę­czar­niach. Po­wol­ne du­sze­nie się. Nawet nie chcia­łem wy­obra­żać sobie ta­kich ka­tu­szy.

 

– Co robić!? – po­wie­dzia­łem do sie­bie.

 

Za­gu­bio­ny, nie zda­jąc sobie spra­wy z isto­ty de­cy­zji, jaką mia­łem zaraz pod­jąć, przy­po­mnia­ła mi się opo­wieść po­zna­ne­go kilka dni wcze­śniej czło­wie­ka. Był późny wie­czór. Obaj usie­dli­śmy przy le­d­wie tlą­cym się ogni­sku. Pło­my­ki z tru­dem wy­do­sta­wa­ły się ponad pale drew­na, mu­ska­ły je nie­śmia­ło, wal­cząc o prze­trwa­nie.

 

– Łączy nas z ogniem wię­cej, niż można przy­pusz­czać – stwier­dzi­łem.

 

Męż­czy­zna nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Za­czął więc snuć smut­ne wspo­mnie­nie. Było to dla niego bo­le­sne, ale w tam­tej chwi­li chciał się tym ze mną po­dzie­lić.

 

– Kil­ka­na­ście lat wcze­śniej, w stycz­niu, za­bra­łem swoją panią w góry – za­czął. – Zima jak rzad­ko roz­sza­la­ła się i zmu­si­ła ludzi do sta­łe­go pa­le­nia w pie­cach. Ci bied­niej­si, ży­ją­cy na uli­cach i w pu­sto­sta­nach do dziś wspo­mi­na­ją tamte czasy. Już wtedy oprócz mrozu cier­pie­li przez smog. Jed­nak kiedy chłód ustę­po­wał miej­sca słoń­cu i zie­le­nie­ją­cym łąkom pro­blem za­nie­czysz­czo­ne­go po­wie­trza zni­kał. Wtedy wszy­scy żyli jak cy­wi­li­zo­wa­ni. Wtedy w życiu bar­dziej cho­dzi­ło o za­ba­wę niż o prze­trwa­nie.

 

Wbi­łem w niego spoj­rze­nie. Nie wiem czy z grzecz­no­ści, czy z fak­tycz­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia, ale słu­cha­łem z za­par­tym tchem.

 

– W dro­dze po­wrot­nej zde­cy­do­wa­li­śmy się zbo­czyć z trasy i za­ha­czyć o Ży­wiec – kon­ty­nu­ował. – Wy­bra­li­śmy drogę na wschód. Mi­ja­li­śmy ko­lej­ne wznie­sie­nia i do­li­ny. Po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach do­tar­li­śmy na przed­mie­ścia Szczyr­ku. Mia­stecz­ko le­ża­ło w sio­dle po­mię­dzy dwoma gó­ra­mi. Po­wie­trze cięż­kie od pyłów wła­ści­wie nie nada­wa­ło się do ni­cze­go. Sa­mo­chód co praw­da nie miał pro­ble­mów ze spa­la­niem pa­li­wa, ale ba­li­śmy się otwo­rzyć okno – tutaj męż­czy­zna za­wie­sił głos i po­pro­sił o coś do picia.

 

Po­da­łem mu ma­nier­kę z do­pie­ro co prze­fil­tro­wa­ną wodą. Napił się i po­no­wił swoją opo­wieść.

 

– Po kwa­dran­sie do­tar­li­śmy na drugą stro­nę – po­wie­dział. – I wiesz, co tam zo­ba­czy­li­śmy? – za­py­tał.

 

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

 

– Po dru­giej stro­nie słoń­ce, mimo póź­nej pory i zi­mo­wej aury, świe­ci­ło ponad wierz­choł­ka­mi i roz­ta­pia­ło za­le­ga­ją­ce na szczy­tach czapy śnie­gu. Smog za­trzy­mał się na gó­rach – stwier­dził i za­śmiał się. – Za­trzy­mał się, kurwa, na gó­rach – po­wtó­rzył.

 

Kiedy usły­sza­łem tę hi­sto­rię, wy­da­ło mi się oczy­wi­stym, że cięż­kie po­wie­trze nie jest w sta­nie prze­nieść się ponad wierz­choł­ka­mi gór. Ale nie po­my­śla­łem, że i teraz może być po­dob­nie. Prze­szedł mnie lekki dreszcz. Ten sam, który to­wa­rzy­szył mi w chwi­lach, w któ­rych od­kry­wa­łem coś fak­tycz­nie war­te­go od­kry­cia.

 

 

Dzień pierw­szy

 

 

Szyb­ko wy­grze­ba­łem z to­boł­ka starą mapę. No­si­łem ją ze sobą co naj­mniej od de­ka­dy. Dzię­ki niej mo­głem z ła­two­ścią lo­ka­li­zo­wać miej­sca, w któ­rych są lub mogą po­ja­wić się zbior­ni­ki wody. Teraz jed­nak chcia­łem spraw­dzić, jak da­le­ko znaj­do­wa­łem się od Tatr.

 

Stary pa­pier zdą­żył po­żółk­nąć, a brze­gi wy­tar­ły się i za­bru­dzi­ły. Jedno spoj­rze­nie wy­star­czy­ło, by okre­ślić po­ło­że­nie. Znaj­do­wa­łem się dzie­sięć, może pięt­na­ście ki­lo­me­trów na pół­noc od Ka­to­wic. Chcąc udać się w stro­nę gra­ni­cy mu­sia­łem po pro­stu iść na po­łu­dnie.

 

Trzy­ma­jąc mapę wie­dzia­łem, co zro­bię. Wie­dzia­łem, że moją ostat­nią szan­są jest do­stać się na drugą stro­nę Tatr. Spraw­dzić, czy będę w sta­nie prze­żyć w gór­skich la­sach bez maski. Wie­dzia­łem też, że nie mogę za­brać ze sobą wszyst­kie­go. Szyb­ko wy­rzu­ci­łem za­pa­so­we ubra­nia. Za­bra­łem je­dy­nie grub­szą odzież, spa­ko­wa­łem więk­szy po­jem­nik na wodę, dwie rurki życia i kilka in­nych dro­bia­zgów, bez któ­rych po­dróż by­ła­by znacz­nie trud­niej­sza. Im mniej rze­czy mia­łem ze sobą, tym szyb­ciej mo­głem się po­ru­szać. Mu­sia­łem pa­mię­tać, że im bar­dziej zmę­czo­ny będę, tym szyb­ciej będą zu­ży­wać się fil­try po­wie­trza.

 

Nie cze­ka­łem na wschód słoń­ca. Kiedy tylko byłem gotów, wy­ru­szy­łem w drogę.

 

Daw­niej wzdłuż ulicy nie­skoń­cze­nie cią­gnę­ły się ekra­ny tłu­mią­ce hałas prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów. Teraz nie tylko nie było ekra­nów. Lu­dzie po­kra­dli be­to­no­we bloki od­gra­dza­ją­ce od sie­bie prze­ciw­le­głe pasy.

 

Było ciem­no. Było cicho i zimno. Wiatr hu­czał ponad moją głową. Kiedy scho­dził niżej, zdmu­chi­wał mi kap­tur z głowy. Czu­łem wtedy jego siłę, za­pie­ra­łem się no­ga­mi i par­łem przed sie­bie, byle dalej. Byle do pierw­sze­go punk­tu. Sze­dłem tak co naj­mniej trzy go­dzi­ny. Sma­ga­ny wia­trem, cza­sem kwa­śnym desz­czem, który nie wie­dzieć jak prze­do­sta­wał się przez grubą war­stwę za­nie­czysz­czeń wi­szą­cych ponad głową. Kie­dyś takie po­dmu­chy prze­go­ni­ły­by smog. Nie­ste­ty teraz tyle gówna było w po­wie­trzu, że nawet wi­chu­ra nie po­ma­ga­ła.

 

Gdzieś przed upły­wem czwar­tej go­dzi­ny przy­wi­tał mnie po­wy­gi­na­ny i wi­szą­cy na jed­nym słup­ku napis: Ka­to­wi­ce. Zaraz za nim zo­ba­czy­łem to samo mia­sto, które stało tam od kil­ku­dzie­się­ciu lat. Po­rzu­co­ną me­tro­po­lię, pach­ną­cą sa­mot­no­ścią, tę­sk­nią­cą za ludź­mi, któ­rzy ucie­kli po naj­więk­szej tra­ge­dii w hi­sto­rii. Więk­szej od wszyst­kich wojen czy prób nu­kle­ar­nych. Co gor­sza, tra­ge­dii, jaką sami sobie zgo­to­wa­li­śmy.

 

Byłem wy­czer­pa­ny. Ledwo do­tar­łem do ronda. Ukry­łem się w przej­ściu pod czymś co kie­dyś zwano Okiem Mia­sta. Trzy­ma­łem się bli­sko ziemi, tam cza­sem dało się za­czerp­nąć po­wie­trza bez maski na twa­rzy. Od­krę­ci­łem ka­ni­ster z wodą, wsu­ną­łem w niego rurkę fil­tru­ją­cą wodę i po­cią­gną­łem kilka łyków. Zaraz potem szyb­ko za­krę­ci­łem po­jem­nik i scho­wa­łem do torby.

 

Nie chcia­łem tra­cić zbyt dużo czasu, pod­nio­słem się, zro­bi­łem kilka kro­ków i … upa­dłem. Czu­łem drże­nie mię­śni. Wie­dzia­łem, że to nie kwe­stia nie­do­ży­wie­nia. Dwa dni wcze­śniej upo­lo­wa­łem szczu­ra. Moje nogi trzę­sły się przez brak tlenu w or­ga­ni­zmie. Usia­dłem i cze­ka­łem.

 

 

Dzień drugi

 

 

Do­li­na Trzech Sta­wów była przed i po­zo­sta­ła po ka­ta­stro­fie spo­koj­nym oraz miłym dla oka miej­scem. Nie­ste­ty sta­wów nie było już tam, gdzie po­win­ny być. Wszyst­kie znik­nę­ły, pew­nie w chwi­lę po ogło­sze­niu stanu za­gro­że­nia.

 

– Lu­dzie są gorsi niż sza­rań­cza – po­my­śla­łem.

 

Wła­ści­wie nawet nie li­czy­łem, że znaj­dę wodę w Ka­to­wi­cach. Mia­łem ze sobą wy­star­cza­ją­cą ilość, żeby do­trzeć do Biel­ska. Wie­dzia­łem też, że po dro­dze na­po­tkam kilka mniej­szych zbior­ni­ków, które po­win­ny wy­star­czyć, bym uzu­peł­nił braki w za­pa­sach.

 

Prze­no­co­wa­łem poza mia­stem. Nie chcia­łem, by w środ­ku nocy ktoś mnie okradł i na wszel­ki wy­pa­dek po­de­rżnął gar­dło.

 

Obu­dzi­łem się dość wcze­śnie, choć od chwi­li, w któ­rej niebo za­snu­ło się chmu­rą pyłu cięż­ko było okre­ślić, czy jest dzień czy noc. Wsta­łem po kilku go­dzi­nach snu i wy­mie­ni­łem filtr. Jeden mia­łem w masce, w pu­deł­ku zo­sta­ło osiem­na­ście. A ja wciąż mia­łem dalej niż bli­żej do celu.

 

– Ledwo wy­sze­dłem z Ka­to­wic – za­ła­ma­łem ręce.

 

Odro­bi­nę mniej sta­now­czo, ani­że­li po­przed­nie­go ranka, po­zbie­ra­łem wszyst­kie rze­czy i skie­ro­wa­łem się w kie­run­ku Ty­chów. To miał być cięż­ki, długi i nudny dzień. A kiedy za­czę­ło padać, także dość mokry. Plu­sem desz­czu była moż­li­wość uzu­peł­nie­nia zbior­ni­ka wody, mi­nu­sem ko­niecz­ność za­trzy­ma­nia się, żeby co­kol­wiek na­pa­da­ło do środ­ka.

 

Zde­cy­do­wa­łem się nie za­trzy­my­wać. Tak po praw­dzie li­czy­łem, że przed Ty­cha­mi od­bi­ję nieco na za­chód i na wy­so­ko­ści Czu­ło­wa znaj­dę ja­kieś stawy, które daw­niej roz­ry­so­wa­no na mapie. Widać ist­nia­ły tam już na po­cząt­ku stu­le­cia.

 

Nie spo­dzie­wa­łem się tylko, że moje plany wezmą w łeb zanim przed­rę się przez Murc­ki. Droga na po­łu­dnie wio­dła po­mię­dzy drze­wa­mi. Las z racji na swój eks­pan­syw­ny cha­rak­ter dawno po­sta­no­wił ode­brać, co jego. Spod as­fal­tu prze­bi­ja­ły się więk­sze i mniej­sze ko­rze­nie debów wy­ra­sta­ją­cych po­mię­dzy pa­sa­mi ruchu, trawa zna­la­zła nie­wiel­kie szcze­li­ny i prze­bi­ła się przez po­pę­ka­ny as­falt, a reszt­ki nie­na­tu­ral­nej czer­ni po­krył mięk­ki mech.

 

Zdą­ży­łem zro­bić le­d­wie kilka kro­ków w stro­nę tej jakże uro­kli­wej wojny po­mię­dzy na­tu­rą a cy­wi­li­za­cją, kiedy usły­sza­łem świst po­ci­sku prze­la­tu­ją­ce­go tuż obok mo­je­go ucha. Ktoś wy­strze­lił z pi­sto­le­tu. Spu­dło­wał. Zaraz druga kula ude­rzy­ła w drze­wo sto­ją­ce obok. Tylko dzię­ki in­stynk­to­wi od­sko­czy­łem za zbite w grupę brzo­zy. Nie cze­ka­jąc na roz­wój wy­da­rzeń po­bie­głem przed sie­bie, ude­rza­jąc rę­ka­mi i no­ga­mi o wy­sta­ją­ce tu i ów­dzie ga­łę­zie.

 

Czu­łem jak w kilku miej­scach prze­cią­łem skórę. Po przed­ra­mio­nach spły­wa­ła krew. Ale w tam­tej chwi­li nie ro­bi­ło to na mnie naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Za ple­ca­mi czu­łem czyjś od­dech. W ustach po­ja­wił się smak me­ta­lu i krwi. Mimo to mu­sia­łem gnać przed sie­bie.

 

Ro­bi­ło się późno, a las się nie koń­czył. Świa­tło prze­bi­ja­ją­ce się przez smog bla­dło. Z coraz więk­szym tru­dem wi­dzia­łem prze­szko­dy. Po­tkną­łem się raz, póź­niej drugi. Zwol­ni­łem, by nie zro­bić sobie nie­po­trzeb­nej krzyw­dy. Naj­praw­do­po­dob­niej i tak już nikt mnie nie gonił. Zna­la­złem miej­sce po­mię­dzy drze­wa­mi, roz­ło­ży­łem koc, po­ło­ży­łem się na nim i przy­kry­łem dru­gim. Ostat­kiem sił wy­mie­ni­łem filtr po­wie­trza. Zo­sta­ło sie­dem­na­ście.

 

 

Dzień trze­ci

 

 

– Co z nim zro­bi­my? – usły­sza­łem stłu­mio­ny maską ga­zo­wą męski głos. – Chyba nie chcesz wieźć go do bazy?

 

W tym samym mo­men­cie usły­sza­łem pry­cha­nie i po­czu­łem odór nie­my­te­go od lat konia.

 

– Daj spo­kój, Rudy – po­wie­dział drugi męż­czy­zna. – Nie ucie­kał bez po­wo­du. Bierz go na ramię i pakuj na wóz.

 

Za­mkną­łem oczy, by nie za­uwa­ży­li, że się obu­dzi­łem. Po­czu­łem jak ten więk­szy łapie mnie w pół, prze­no­si i rzuca na fur­man­kę.

 

Obaj mieli na sto­pach woj­sko­we buty. Gdzieś obok do­strze­głem skrzyn­kę z bro­nią i pla­sti­ko­we ka­ni­stry pełne wody. To nie mogli być cy­wi­le. Żadna z grup nie była aż tak zor­ga­ni­zo­wa­na. Zro­bi­łem głęb­szy wdech i za­czą­łem się krztu­sić. W tej samej chwi­li zda­łem sobie spra­wę, że nie mam na twa­rzy maski. Szyb­ko za­czą­łem szu­kać jej pod szyją. Zła­pa­łem za ma­te­riał i na­su­ną­łem go na nos i usta.

 

– Oho – po­wie­dział do­wód­ca. – Pa­nien­ka się obu­dzi­ła.

 

Męż­czy­zna wsu­nął czu­bek buta pod mój brzuch i pchnął, aż ob­ró­ci­łem się na plecy. Z tru­dem ła­piąc od­dech pod­nio­słem się i spoj­rza­łem w jego twarz.

 

– Kim je­ste­ście? – za­py­ta­łem.

 

Gość za­śmiał się.

 

– Rudy, jeb­nij – roz­ka­zał.

 

No to Rudy jeb­nął.

 

 

Dzień …

 

 

Mi­nę­ło co naj­mniej dwa­na­ście go­dzin odkąd obe­rwa­łem w po­ty­li­cę. Ock­ną­łem się z bólem głowy, zwią­za­ny­mi rę­ka­mi i z maską na twa­rzy. Widać nie chcie­li mnie wy­koń­czyć. Jesz­cze.

 

Le­ża­łem na drew­nia­nej pry­czy w ja­kiejś cha­cie bez okien. Szyb­ko zo­rien­to­wa­łem się, że sa­me­mu nie dam rady po­zbyć się wię­zów. Go­ście znali się na swo­jej ro­bo­cie. Nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak cze­kać. Drzwi otwo­rzy­ły się po kilku mi­nu­tach, a do środ­ka wszedł żoł­nierz. Albo ktoś uda­ją­cy żoł­nie­rza. Po­zna­łem jego głos, był nim ten sam po­pa­pra­niec, który kazał dru­gie­mu mi przy­ło­żyć.

 

Wyjął nóż. W ta­kich chwi­lach czło­wie­ko­wi przy­cho­dzi do głowy tylko jedna myśl. Ale żoł­nierz prze­ciął sznu­ry na moich no­gach i rę­kach, i kazał mi usiąść.

 

– Kim je­steś? – za­py­tał.

 

Praw­dę po­wie­dziaw­szy nie mia­łem ocho­ty z nim gadać, ale kiedy jest się sam na sam w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu z męż­czy­zną roz­mia­rów szafy, co wię­cej, kiedy ten męż­czy­zna trzy­ma nóż a przy pasie ma prze­wie­szo­ną ka­bu­rę z nie­za­wod­nym gloc­kiem, cała od­wa­ga znika. Czło­wiek zo­sta­je sam na sam ze swoim stra­chem.

 

– Nikim. Nikim szcze­gól­nym – po­wie­dzia­łem.

 

Zaraz potem wy­stra­szy­łem się, że taka zdaw­ko­wa od­po­wiedź może go­ścia roz­draż­nić.

 

– Jasne, tu przede wszyst­kim tacy tra­fia­ją – od­parł. Po­lu­zo­wał szluf­ki i zsu­nął maskę pod szyję. Wyjął pa­pie­ro­sa.

 

– Po­pier­do­li­ło cię?! – za­py­ta­łem grzecz­nie.

 

Gość par­sk­nął śmie­chem. Za­pa­lił szlu­ga i za­cią­gnął się nim. Nie kaszl­nął, nie za­dła­wił się. Sam pa­pie­ros także palił się ocho­czo. Zdją­łem swoją maskę i nie­śmia­ło na­bra­łem po­wie­trza w płuca. Było świe­że.

 

– Co jest?!

 

– Je­steś spo­strze­gaw­czy – po­wie­dział męż­czy­zna. – Pa­lisz?

 

Nie wie­dzia­łem czy palę. Kie­dyś mi się zda­rza­ło, ale od chwi­li, w któ­rej twarz trze­ba było za­sła­niać fil­tra­mi, prze­sta­łem. Już nie było oka­zji.

 

– Jak to moż­li­we? – za­py­ta­łem.

 

– Ro­zej­rzyj się – od­po­wie­dział. – Wi­dzisz ja­kieś okna? Ja­kieś świa­tło? Sły­szysz wycie wia­tru albo kro­ple desz­czu ude­rza­ją­ce o dach?

 

Fak­tycz­nie, nie sły­sza­łem.

 

– Je­ste­śmy pod zie­mią?

 

– Szyb­ko ła­piesz – po­wie­dział. – Pra­wie sto me­trów.

 

Tro­chę zbiło mnie to z tropu. Nie są­dzi­łem, nie sły­sza­łem nigdy o pod­ziem­nych ko­lo­niach.

 

– To stara ko­pal­nia. Już trzy­dzie­ści lat temu za­mon­to­wa­no tu no­wo­cze­sne urzą­dze­nia fil­tru­ją­ce po­wie­trze – po­wie­dział żoł­nierz. – Ina­czej gór­ni­cy by się po­du­si­li. By­ło­by szko­da, gdyby taka tech­no­lo­gia miała się zmar­no­wać.

 

Ale mnie prze­sta­ło in­te­re­so­wać świe­że po­wie­trze. Kilka chwil wcze­śniej li­czy­łem, że w jakiś spo­sób uda mi się uciec. Teraz już nie wi­dzia­łem ta­kiej moż­li­wo­ści.

 

– Je­stem więź­niem?

 

– To za­le­ży – od­po­wie­dział męż­czy­zna – czy bę­dziesz chciał tu zo­stać, czy bę­dziesz mu­siał tu zo­stać – uśmiech­nął się.

 

Czu­łem, że jego od­po­wiedź mi się nie spodo­ba.

 

– Czyli tak czy tak muszę zo­stać?

 

Żoł­nierz do­koń­czył pa­pie­ro­sa i rzu­cił na zie­mię tlą­ce­go się peta.

 

– A dokąd chcesz wra­cać? Gdzie ty wła­ści­wie sze­dłeś, co?

 

Wszyst­ko mi zo­bo­jęt­nia­ło. Stra­ci­łem na­dzie­ję na ra­tu­nek. Nie mia­łem siły, zresz­tą nie wi­dzia­łem już sensu, by co­kol­wiek ukry­wać. Opo­wie­dzia­łem mu hi­sto­rię o gó­rach i szan­sie na lep­sze życie po dru­giej stro­nie. Gość mnie wy­śmiał.

 

– My­ślisz, że cel­ni­cy prze­pu­ści­li­by cię przez gra­ni­cę? My­ślisz, że był­byś wsta­nie wdra­pać się na wznie­sie­nie wyż­sze niż trzy­sta me­trów? Nie­do­ży­wio­ny, od­wod­nio­ny, mając na twa­rzy maskę, która nie po­zwa­la do­sta­tecz­nie do­tle­nić or­ga­ni­zmu?

 

Wes­tchną­łem przy­bi­ty. Miał rację, nie mia­łem żad­nej szan­sy.

 

– Masz – prze­ła­do­wał broń i podał mi ją. – Jeśli chcesz, mo­żesz skoń­czyć to raz na za­wsze.

 

Za­bra­łem pi­sto­let i przyj­rza­łem mu się.

 

– Mógł­bym cię teraz zabić – po­wie­dzia­łem.

 

– Za tymi drzwia­mi czeka kil­ku­na­stu moich ludzi. Nie zro­bił­byś kroku poza próg.

 

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. Warto było spró­bo­wać.

 

– Po­myśl o tym – dodał i od­wró­cił się na pię­cie. – Jeśli zmie­nisz zda­nie zo­staw broń na łóżku i wyjdź za mną.

 

Za­mknął za sobą drzwi.

 

Przyj­rza­łem się gloc­ko­wi i przy­ło­ży­łem lufę do skro­ni.

 

 

 

Męż­czy­zna przy­sta­nął po dru­giej stro­nie i na­su­nął maskę na twarz. W chwi­lę póź­niej jego uszu do­biegł huk wy­strza­łu. Prze­szedł przez długi, ciem­ny ko­ry­tarz, skrę­cił w prawo i wsiadł do szoli. Na­ci­snął na duży czer­wo­ny przy­cisk. Winda ru­szy­ła. Kil­ka­dzie­siąt se­kund póź­niej był na górze.

 

– Kupił to? – za­py­tał Rudy, który już cze­kał na górze i prze­glą­dał moje rze­czy.

 

– Taa – za­śmiał się do­wód­ca. – Ko­lej­ny fra­jer. Przy­naj­mniej nie bę­dzie­my mieć z nim pro­ble­mów.

 

– Co tu w ogóle robił?

 

– Szedł w góry. Twier­dził, że po dru­giej stro­nie da się żyć – od­parł żoł­nierz.

 

Rudy za­niósł się bez­myśl­nym re­cho­tem. Obaj za­nur­ko­wa­li w moim ple­ca­ku i za­chwy­ca­li się ko­lej­ny­mi zdo­by­cza­mi. Ja zaś su­sa­mi po­ko­ny­wa­łem na­stęp­ne pię­tra klat­ki scho­do­wej. Co sił bie­głem ku górze. Kiedy do­tar­łem na górę unio­słem pi­sto­let i z bro­nią wy­ce­lo­wa­ną przed sie­bie par­łem w ich kie­run­ku. Po­rdze­wia­ły na gło­wie mię­śniak nie zdą­żył nawet mnie za­uwa­żyć. Wpa­ko­wa­łem w niego dwa na­bo­je. Ko­lej­ne dwa tra­fi­ły w plecy do­wód­cy. Prze­bi­ły się przez ciało i głu­cho ude­rzy­ły w glebę.

 

– Skur­wiel – za­mru­cza­łem pod nosem. – Wie­dzia­łem, że kła­mie.

 

Po­zbie­ra­łem wszyst­kie swoje rze­czy i przy oka­zji prze­szu­ka­łem ich wóz. Przez chwi­lę li­czy­łem, że uda mi się wy­ko­rzy­stać fur­man­kę, by do­trzeć do gra­ni­cy. Nie­ste­ty koń leżał już na ziemi i do­go­ry­wał. Wy­cień­czo­ny pró­bo­wał łapać po­wie­trze, ale z każ­dym hau­stem tylko bar­dziej się dusił. Nie mo­głem na to pa­trzeć. Zła­pa­łem za nóż le­żą­cy przy jed­nym z żoł­nie­rzy i po­de­rżną­łem mu gar­dło.

 

W skrzy­ni na fur­man­ce zna­la­złem kilka skar­bów. Naj­cen­niej­sze były oczy­wi­ście fil­try do masek, które tamci dwaj wciąż mieli na swo­ich twa­rzach. Szyb­ko je po­zbie­ra­łem, bojąc się, że fak­tycz­nie ktoś usły­szał strza­ły i z nieco więk­szą na­dzie­ją po­bie­głem w las. Na po­łu­dnie. Ku na­dziei na lep­sze jutro.

 

Tekst można też prze­czy­tać na moim blogu:  http://lukaszmigura.com/opowiadania/ostatnie-dwadziescia-dni/

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie po­rwa­ło. Czę­ścio­wo pew­nie dla­te­go, że nie prze­pa­dam za po­sta­po. Czę­ścio­wo dla­te­go, że hi­sto­ria wy­da­je się nie­do­koń­czo­na – to do­pie­ro po­czą­tek.

Nie ro­zu­miem bo­ha­te­ra – dla­cze­go wła­ści­wie nie chciał zo­stać w ko­pal­ni, gdzie mógł od­dy­chać?

Jeśli jesz­cze spa­la­ją drew­no w ogni­skach i mają lasy, to nie jest tak źle.

Za­gu­bio­ny, nie zda­jąc sobie spra­wy z isto­ty de­cy­zji, jaką mia­łem zaraz pod­jąć, przy­po­mnia­ła mi się opo­wieść po­zna­ne­go kilka dni wcze­śniej czło­wie­ka.

W zda­niach tego typu nie wolno zmie­niać pod­mio­tu, bo wy­cho­dzi, że to opo­wieść zda­wa­ła sobie spra­wę.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­kla, dzię­ki za tę radę o zmia­nie pod­mio­tu :)

Autor opo­wia­dań, fan sci fi. Pu­bli­ku­ję na http://lukaszmigura.com

Dło­biazg, iry­tu­je mnie taki po­two­rek. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Mi się zdaje, że skoro był deszcz, to to po­win­no opaść (tak przy­naj­mniej było po Czar­no­by­lu nad Opolsz­czy­zną z chmu­rą ra­dio­ak­tyw­ną, czy jak to tam się zwie), ale za bar­dzo się nie znam.

Bied­ny był ten Twój bo­ha­ter z tą wodą. Tu desz­czów­ka (za­nie­czysz­czo­na), tu wy­schnię­ty staw – spuchł facet jak nic :D Swoją drogą do Ty­chów z Ka­to­wic jest ja­kieś 19 km, przy za­ło­że­niu, że zdro­wy, wpra­wio­ny czło­wiek, z ple­ca­kiem o wadze do 5 kg, robi w ciągu dnia ok. 35, pijąc przy tym ok. 3 li­trów pły­nów (nie­sie wodę ze sobą i oszczę­dza) to Twój bo­ha­ter mu­siał być bar­dzo spra­gnio­ny

Też mam wra­że­nie, że to frag­ment.

F.S

Roz­cza­ro­wu­ją­ca lek­tu­ra. Obie­ca­łeś opo­wie­dzieć o wę­drów­ce, która miała trwać dwa­dzie­ścia dni, a prze­rwa­łeś hi­sto­rię za­le­d­wie po kilku, nie do­pro­wa­dziw­szy jej do końca. Dla­cze­go?

Wy­ko­na­nie, co stwier­dzam z przy­kro­ścią, po­zo­sta­wia bar­dzo wiele do ży­cze­nia.

 

Z wy­łu­pia­sty­mi i prze­krwio­ny­mi oczy­ma usia­dłem… – Przy­pusz­czam, że z po­wo­du kasz­lu oczy miał wy­trzesz­czo­ne, nie wy­łu­pia­ste.

 

Było to dla niego bo­le­sne, ale w tam­tej chwi­li chciał się tym ze mną po­dzie­lić. – Czy wszyst­kie za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

Sa­mo­chód co praw­da nie miał pro­ble­mów ze spa­la­niem pa­li­wa… – Nie brzmi to naj­le­piej.

 

Napił się i po­no­wił swoją opo­wieść.Napił się i pod­jął opo­wieść.

Zbęd­ny za­imek. Sprawdź zna­cze­nie słowa po­no­wić.

 

Trzy­ma­jąc mapę wie­dzia­łem, co zro­bię. Wie­dzia­łem, że moją ostat­nią szan­są jest do­stać się na drugą stro­nę Tatr. Spraw­dzić, czy będę w sta­nie prze­żyć w gór­skich la­sach bez maski. Wie­dzia­łem też… – Po­wtó­rze­nia?

 

Było ciem­no. Było cicho i zimno. – Po­wtó­rze­nie.

Pro­po­nu­ję: Było ciem­no, cicho i zimno.

 

mia­sto, które stało tam od kil­ku­dzie­się­ciu lat. – Czy mia­sta stoją?

 

zro­bi­łem kilka kro­ków i … upa­dłem. – Zbęd­na spa­cja przed wie­lo­krop­kiem.

 

od chwi­li, w któ­rej niebo za­snu­ło się chmu­rą pyłu cięż­ko było okre­ślić, czy jest dzień czy noc. – …od chwi­li, w któ­rej niebo za­snu­ło się chmu­rą pyłu, trud­no było okre­ślić czy jest dzień, czy noc.

 

– Ledwo wy­sze­dłem z Ka­to­wic – za­ła­ma­łem ręce.– Ledwo wy­sze­dłem z Ka­to­wic.Za­ła­ma­łem ręce.

Nie za­wsze po­praw­nie za­pi­su­jesz dia­lo­gi. Może przy­da się ten po­rad­nik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

po­zbie­ra­łem wszyst­kie rze­czy i skie­ro­wa­łem się w kie­run­ku Ty­chów. – Brzmi to fa­tal­nie.

Pro­po­nu­ję: …po­zbie­ra­łem wszyst­kie rze­czy i ru­szy­łem w kie­run­ku Ty­chów.

 

więk­sze i mniej­sze ko­rze­nie debów… – Li­te­rów­ka.

 

– Oho – po­wie­dział do­wód­ca. – Skąd wie­dział, że to do­wód­ca?

 

Dzień … – Zbęd­na spa­cja przed wie­lo­krop­kiem.

 

My­ślisz, że był­byś wsta­nie wdra­pać się… – My­ślisz, że był­byś w sta­nie wdra­pać się

 

Kil­ka­dzie­siąt se­kund póź­niej był na górze. – Kupił to? – za­py­tał Rudy, który już cze­kał na górze i prze­glą­dał moje rze­czy. – Po­wtó­rze­nie.

 

Co sił bie­głem ku górze. Kiedy do­tar­łem na górę… – Po­wtó­rze­nie.

 

Po­rdze­wia­ły na gło­wie mię­śniak nie zdą­żył nawet mnie za­uwa­żyć. – Co to zna­czy?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Czy­ta­łem wczo­raj i dałem sobie jeden dzień na ko­men­tarz. Uwa­żam, że opo­wia­da­nia w kli­ma­cie po­sta­po są trud­ne, cięż­ko jest zbu­do­wać wia­ry­god­ny świat w małej ilo­ści zna­ków, naj­czę­ściej tra­fia­ją się błędy lo­gicz­ne. Przed­sta­wi­łeś jakiś za­lą­żek hi­sto­rii, ale po­by­tu i akcji w ko­pal­ni zu­peł­nie nie ro­zu­miem. Nie ma żad­nych prze­sła­nek, mo­ty­wów czy wnio­sków oprócz tego, że można tam bez masek od­dy­chać. Rów­nie do­brze mogły to być ja­kieś pod­zie­mia, bun­kry, schro­ny i kto tam wie jesz­cze co. Tekst nie two­rzy spój­nej ca­ło­ści i dla­te­go mnie nie chwy­cił.

Kur­cze, je­ste­ście świet­ni ☺ przez chwi­lę wy­da­wa­ło mi się, że ten tekst jest cał­kiem udany. Dzię­ki za wszyst­kie pod­po­wie­dzi.

Autor opo­wia­dań, fan sci fi. Pu­bli­ku­ję na http://lukaszmigura.com

Bę­dziesz mu­siał na­pi­sać bar­dziej udany. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka