
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Czasami muszę zniknąć na kilka dni. Gdy czuję, że lada moment dopadnie mnie naga świadomość bezsensu ciągłej gonitwy za utrzymaniem poziomu życia, po prostu muszę zniknąć. Wyłączony telefon zostawiam w szufladzie biurka, programuję uprzejmą, standartowo kłamliwą auto-odpowiedź w programie pocztowym i po prostu wychodzę. Jeżeli jest akurat lato, znikaniu akompaniuje ryczący wydech, niepoprawnego politycznie w zero emisyjnym świecie – równie szybkiego, co paliwożernego i niepraktycznego motocykla. Jadąc przed siebie, nie planuję drogi ani celu podróży, liczy się sam fakt bardzo szybkiego przemieszczania, kiedy w tyle zostają wszystkie elektryczne, bardzo ekologiczne i obowiązkowo bezpieczne wozidełka. W końcu, pod naporem powietrza i przeciążeń w zakrętach, ustępuje wściekłość na ten uładzony do granic absurdu świat, a gdy próg akceptacji dla niebezpieczeństwa opadnie do poziomu właściwego dla nudnej przeciętnej, zawracam. Ale, jeszcze nie wracam. Kiedy już pęd powietrza zdmuchnie pierwszą pianę z ust, za zwyczaj dzielą mnie dwie, czasem trzy godziny drogi od pewnej małej zatoczki nad jeziorem Gołuń. Tam też, już bez przesadnego pośpiechu, kieruję mojego potworka drogowego. Właśnie tak było i tym razem.
Na miejsce dojeżdżałem pod wieczór i chociaż słońcu już niewiele zostało do widnokręgu, powietrze wciąż smakowało żarem. Mówiło się, że nawet najstarsi Kaszubi takiej patelni nie pamiętali. Zapachy smażonych frytek i spoconych ciał walczyły o lepsze z wonią olejków do opalania i piwa, a wszystko przemieszane z wyprażonym kurzem miejscowości wypoczynkowej. Sunąłem ostrożnie w wakacyjnym skwarze, uliczkami zapełnionymi przechadzającymi się wczasowiczami i miałem ich oburzone spojrzenia głęboko w tej części ciała, co to dumnie wypięta spoczywała nad dudniącymi „kominami" mojej maszyny. Wreszcie dotarłem nad wodę, do małej przystani przycupniętej przy samej drodze, w zatoczce za wąskiej dla jachtów prowadzonych przez niedzielnych żeglarzy i za małej dla pomieszczenia floty pobliskiego ośrodka wypoczynkowego. Jak dla mnie, same zalety. Przetaczając się wzdłuż nabrzeża uniosłem lewą rękę, pozdrawiając bosmana „Wdzydzkiego zakątka". Odwzajemnił pozdrowienie nie przerywając objaśniania czegoś grupce zainteresowanej wynajęciem jednej z łodzi. Byłem na miejscu, zdjęty kask dopuścił do uszu dzwonienie fałów o maszty, chlupot wody, szum wiatru w trzcinach i inne dźwięki poprawiające samopoczucie. Skóry i zbroja trafiły do starego kontenera (przywiozłem go tu kilka lat temu) obok maszyny. Zamiast tego wywlekłem z blaszaka wszystko, co potrzebne do sklarowania „Tyciej Bachuski", potem jeszcze suchy prowiant i byłem gotów do wyjścia.
– Uważaj na tych z „Antałka", halsują jak pijani, od krzaka do krzaka.
Bosman, przyszedł zamienić kilka słów. Taka nasza tradycja. Spojrzałem na przedmiot jego troski.
– Nie chcieli na katarynie?
– Nie, uparli się, że na żaglach wyjdą, ale silniczek wzięli.
To było widać, mała minkota siedziała bezczynnie na pantografie i czekała na koniec cierpliwości „żeglarzy" do żeglarstwa.
– I słusznie, będzie siadać. Za godzinę, może dwie będą musieli go ruszyć.
– Do tej pory będą w trzcinach. A ty oczywiście też na żaglach… Nie napatocz się na nich.
– Spokojnie, nie wystraszę Ci klientów. Ominę.
Kolega pomógł mi z nabrzeża rozpędzić leciwą łupinę i zamachał na „do widzenia". Kiedy grot złapał już powiew a tandem mieczy poszedł w dół, usłyszałem jeszcze za sobą:
– Startujesz za tydzień? Ma porządnie wiać!
– Nie mam, z kim… Chyba, że reflektujesz?
– Z tobą? Wolałbym na galerach. Ja żeglarz jestem, ale nie wariat. Do pojutrza!
To też już była tradycja, to pytanie o regaty i ponowne spotkanie po dwóch dniach. Obydwaj wiedzieliśmy, że wystartujemy razem. Tak, to też tradycja.
Trzy halsy dalej objechałem „Antałka" po zawietrznej. Trochę mnie przykryli, ale szybko się wypchnąłem na świeże podmuchy. Kolejne dwa halsy i już wychodziłem z zatoki, zostawiając za sobą przypadkową widownię, co właśnie uznała za słuszny pomysł uruchomienia silnika. Odpadłem i skierowałem dziób do przejścia na Wdzydze. Nie wiało jakoś potężnie, w zasadzie to ledwo co, czyli godzina miała zejść do cieśniny. Nieliczne żagle na wodzie kierowały się już do brzegów, przeważnie w trzciny, gdzie znacznie więcej łodzi już tkwiło. Niedługo do kompletu dołączy też „Antałek" z załogą, chwilę później zacznie się ogólno-jeziorna impreza. Zawsze mnie to zastanawiało, ta skłonność do wakacyjnych zabaw na ciasnych pokładach, kiedy są do tego znacznie lepsze i wygodniejsze miejsca na brzegu. Pod pokładami jest jeszcze mniej miejsca, ale tam robi się już coś innego. Widywałem już w nocy na Gołuniu niedużą, krzyżową falę przy całkowicie bezwietrznej aurze…
W przejściu znowu halsowałem. Robiłem pomiędzy zielonymi brzegami zwroty w niemal regatowym tempie, by niespodziewanie, w połowie cieśniny zrzucić żagle i z podniesionymi płetwami pójść dalej samą inercją. Pora była dobra, wiatr siadał, fali nie było. Nawet gdyby ktoś jeszcze przechodził, na Wdzydze czy z powrotem, nie dostrzegłby w zmierzchu szarego kadłuba, wpełzającego pomiędzy drzewa. Tą zatoczkę odkryłem przypadkiem jakiś czas wcześniej, włócząc się kajakiem. Z wody była trudna do dostrzeżenia, szczególnie w miejscu, które wszyscy chcą jak najszybciej przebyć, śpiesząc na większe akweny. A ja nie chwaliłem się swoim odkryciem, dzięki czemu cieszyłem się wyłącznością na prawdopodobnie ostatni w okolicy kawałek brzegu pozbawiony „papierowych" pamiątek po wczasowiczach. Miejsce było idealne, zaraz za wejściem do zatoczki, gdzie „Tycia" ledwo się mieściła, rozszerzało się i nawet trzy takie łupiny jak moja by się zmieściły. Zostawiając jeszcze dość miejsca na poranną kąpiel dla załóg. Miałem tylko dla siebie mały, naturalny port, od lądu otoczony podmokłym brzegiem, zarośniętym krzakami skutecznie zniechęcającymi do pieszych odwiedzin. I było tu zaskakująco głęboko. Pod sobą miałem prawie 7 metrów.
Zaraz za wejściem skręciłem ostro w prawo i wbiłem dziób w wąski kawałek brzegu porośnięty trzcinami. Cumę zawiązałem na grubym konarze wierzby rosnącej na tyle blisko wody, aby zacumować bez schodzenia z pokładu. Było idealnie, z rufy miałem widok na powalony pień wiekowego buka, zdobiący przeciwny brzeg owalnej zatoki. Czas był najwyższy na sen i przytuliła mnie koja dziobowa.
Jeżeli istnieje coś takiego jak magia, to zasypianie na jachcie ma z tą dziedziną coś wspólnego. Nie chodzi mi oczywiście o wrzaski wczasowiczów, niosące się po wodzie. Jeżeli jednak zignorujemy wieczorne odgłosy „wakacji pod żaglami", dotrą do nas te ciekawsze, dźwięki budzącego się do nocnego życia, przybrzeżnego lasu. Kiedy delikatne ruchy kadłuba i chlupot fal kołyszą do snu, zapachy kory i wodorostów, szum liści, trzaski gałązek i muzyka nocnych stworzeń hipnotyzują w ten specyficzny, wypracowany przez milenia sposób. Przy takich okazjach, chwilę po opuszczeniu jawy, ale jeszcze przed wkroczeniem do królestwa snu można poczuć smak pradawnych lęków, które naszym przodkom podsuwały wyobrażenia strzyg, topielic, elfów, sukubów i co tam jeszcze suka cywilizacja zdołała uśpić w naszych umysłach.
*
Woda nie była tak chłodna jak się spodziewałem, ale wciąż świetnie spłukiwała z ciała resztki snu. Leżałem nieruchomo na plecach i pozwalałem wodzie unosić się w losowanym przez naturę kierunku, z lekka jedynie ingerując w jej wybory. Tak doczekałem mgły podnoszącej się z jeziora, zapowiedzi nadchodzącego wschodu słońca. Obróciłem się i popłynąłem w kierunku jachtu. Podciągając się na achtersztagu, po raz nie wiem już, który pomyślałem o tym, że to był dobry pomysł z podwójnym sterem. Wszyscy w okolicy myśleli, że to dla poprawienia sterowności w przechyle. Tak naprawdę pierwszym powodem była wygoda przy wychodzeniu z wody. Kiedy stojąc już w kokpicie sięgałem po ręcznik poczułem, że właśnie skończyła się moja wyłączność na tą miejscówkę. Nie byłem w zatoczce sam. Dokończyłem wycieranie, obwiązałem ręcznik wokół bioder i nie oglądając się wszedłem do kabiny, gdzie odezwał się gwizdek czajnika. Do kokpitu wróciłem już ubrany, z kanapką i kubkiem herbaty.
Pomimo unoszącego się oparu, dość wyraźnie widziałem kobietę siedzącą na powalonym buku, ze zwieszonymi nogami muskającymi wodę w oszczędnych ruchach. Bardzo jasna cera i puszczone luźno długie włosy koloru siana kontrastowały z dużymi, ciemnymi oczami. Dosyć krótka sukienka, biała i mokra, ułatwiała docenienie szczupłego ciała o małych, szpiczastych piersiach i budowie zdradzającej zamiłowanie do sportu. Tak, jej fizyczność była równie interesująca, jak sposób, w jaki tu się dostała bez najmniejszego nawet szmeru. Widocznie w przybrzeżnych zaroślach jest jakieś przejście, a ona je znalazła. Popijałem te rozmyślania herbatą, mając jej postać na granicy pola widzenia. Ona również mi się przyglądała. Robiła to bardzo subtelnie, jednak wyraźnie czułem na sobie jej wzrok. Poranny opar zaczynał ustępować w pierwszych podmuchach wiatru, opróżniłem więc kubek i odstawiając go do kambuza postanowiłem zaproponować jej podwiezienie, do najbliższej przystani, czy kempingu. Jednak, kiedy gotów do wypłynięcia wyjrzałem z zejściówki, na przewróconym pniu było pusto.
*
Prawdziwy wiatr we włosach, jeżeli chce się go naprawdę poczuć, trzeba żeglować. Kiedy idąc na wiatr, w głębokim przechyle, twarz zmoczy rozbryzg fali przeciętej dziobem jachtu, ma się wrażenie doświadczania czegoś pierwotnego i prawdziwego przez duże „P". Aplikowałem sobie to lekarstwo duszy przez cały dzień, włócząc się po Wdzydzach. Halsowałem pomiędzy wyspami w tężejącym wietrze, ignorując inne jachty refujące żagle. To znów spadałem pełnymi kursami pod spinakerem, czym wprawiałem w zdumienie wakacyjne załogi.
Większość żagli widocznych na wodzie sterczała z kadłubów nowoczesnych jednostek wymyślonych do czarterów, gdzie głównym priorytetem projektowym była pojemność wnętrza i bezpieczeństwo załogi. Odbijało się to okrutnie, na ich szybkości, urodzie i proporcjach, przywodzących skojarzenia z dużymi żelazkami, którym zamiast żagli przypięto chusteczki do nosa. Zdarzały się pośród tych „żeglownych autobusów" konstrukcje zdradzające klasyczny, regatowy rodowód. Każdy na pierwszy rzut oka wyłowiłby je z tłumu, a to za sprawą smukłości kadłuba i proporcji jego ożaglowania. Na niektórych pokładach spośród tej mniejszości bawili ludzie, którzy nigdy nie korzystali z „nauki żeglarstwa w weekend". Swój pozna swego i dla tego zrobiliśmy sobie mały wyścig. To było to, czego potrzebowałem do zwieńczenia dnia. Gnaliśmy w trzy jednostki, najpierw na wiatr, kiedy każdy próbował przykryć pozostałych, samemu jednocześnie pozostając na świeżym wietrze. Gdy po całych seriach zwrotów, tuż przed dziobami pokazał się brzeg, odpadliśmy i powtórzyliśmy zabawę pod spinakerami. A potem z powrotem na wiatr i znowu z wiatrem. Już wiedziałem, że za tydzień na pewno wystartuję, choćby i sam. Ale akurat o załoganta byłem spokojny.
W końcu pierwsze potknięcia i puszczany przy zwrotach ster zaanonsowały przybycie zmęczenia. Nie chciałem z powodu takiej błahostki przerywać dobrej zabawy jednak, gdy spóźniona kontra zaowocowała spektakularną wywózką, dałem za wygraną. Zrzuciłem spinakera i stanąłem w łopocie. Pozostali zrobili to samo. Pokazaliśmy sobie „kciuki", po czym prawą dłonią przesunąłem po gardle, pokazałem „T" i wskazałem ręką północ. Znaczyło to: „Mam dość, koniec zabawy, idę na Gołuń". W odpowiedzi pokazali przeciwny kierunek i pomachaliśmy sobie na „do widzenia". Postawiłem foka i teraz już nieśpiesznie pohalsowałem do mojej kryjówki. Chociaż nie byłem pewien czy wciąż tylko mojej i czy nie zastanę tam typowej, jeziorowej imprezy.
Zatoczka była uspakajająco cicha, a także, ku mojej radości, pusta. Zacumowałem tak jak poprzednio i resztką sił sklarowałem żagle. Po tej ofierze na ołtarzu pedanterii, tak jak stałem, wczołgałem się na koję. Zasnąłem jeszcze zanim głowa dotknęła poduszki.
*
Dla czego to robię? Po co wstaję na długo przed wschodem słońca i wchodzę do wody, aby dać się bezwiednie unosić? Myślę, że podobnie jak w przypadku wszystkiego, co robię kiedy znikam, winien jest niedobór doznań. Najwidoczniej należę do tego typu ludzi, którym ugładzony, zunifikowany i z definicji bezpieczny świat nie oferuje nic poza nudą. A nuda zabija takich jak ja, po mału, cichcem zabiera kawałeczki duszy – jeżeli się w nią wierzy. Powinniście kiedyś tego spróbować, wejść nago do wody, kiedy wokół jest jeszcze ciemno i słychać tylko to, co usłyszelibyście i tysiąc lat wcześniej. Potem kładziecie się na plecach i dajecie unieść wodzie, której pod wami jest tak dużo… Że nigdy nie możecie być do końca pewni, nad czym akurat przepływacie. Wyobraźcie sobie wtedy siebie widzianych z boku, jak unosi was ponad podwodnymi wytworami ludowych wierzeń, a nad sobą macie niebo, świat jeszcze bardziej obcy ludzkiej naturze…
Kiedy woda wydała z siebie pierwsze kłębki porannej mgły, ruszyłem do „Tyciej Bachuski". Jeszcze zanim chwyciłem achtersztag, poczułem i nie musiałem do tego się obracać, że ona znowu tam jest. Wyglądała dokładnie tak samo, jak dzień wcześniej.
Czy była piękna? Na pewno była niezwykle interesująca, również tajemnicza, chociaż wtedy jakoś nie zwróciłem na to uwagi. Wąska i drobna twarz o wyraźnie zaznaczonych, ale nie wystających kościach policzkowych, drobny nos, ładnie wykrojone, choć niezbyt obfite i trochę blade usta ponad trójkątnym podbródkiem. I te wielkie, ciemne oczy kontrastujące z niemalże albinoską cerą. Całą twarz okalały jasne włosy opadające wzdłuż smukłej szyi na drobne, a jednak muskularne barki. Jej figura przywodziła na myśl zapaloną sportsmenkę, z widocznym zamiłowaniem do siłowni, której ciało jakimś cudem nie utraciło kobiecości. Nie byłem w stanie ocenić jej wieku, równie dobrze mogła mieć 25, jak 45 lat. Nie miało to znaczenia. Gdybym potrafił rzeźbić i chciał stworzyć doskonale kobiecą postać, wyglądałaby właśnie tak.
Nie potrafię jednocześnie kontemplować sztuki i pić herbaty. Dla tego, gdy nagle wstała, mój kubek był jeszcze dosyć ciężki. Trzy kroki wystarczyły jej, aby stanąć tuż koło mnie, w zejściówce. Kiedy zatrzymując się oparła ręce o krawędź nadbudówki, ramiączka jej sukienki opadły, lądując w zgięciach łokci, a jej ciemne spojrzenie było najwspanialszym znakiem zapytania. Myślę, że odpowiedź napisał dla mnie wtedy ktoś inny, za to wykrzyknik na jej końcu był już całkowicie mój.
*
Droga zwijała się w kolejnych zakrętach, prowadząc nieubłaganie do nudnej, wyblakłej codzienności nowoczesnego miasta. Łomot za plecami zdawał się kruszyć kolejne zasłony w mojej pamięci ostatnich dwóch dni. Za nimi pojawiały się znaleziska w żaden sposób nie pasujące do racjonalnych schematów myślowych.
Nie wiem jak opisać to, co zaszło pomiędzy nami pod pokładem. Jakich słów bym nie użył, w porównaniu z intensywnością tamtej erupcji doznań będzie to równie blade, jak rzeczywistość, do której wracałem. Kiedy świat przestawał spazmować, zasnęliśmy przytuleni w najzwyklejszy i za razem najwspanialszy ze znanych mi sposobów. Czy zaskoczy Was, kiedy powiem, że po przebudzeniu nie znalazłem jej obok siebie? Wszystko wyglądało, jakby dopiero co wyszła. Z materaca podnosiło się jej ciepło, we wnętrzu wciąż unosił się jej zapach… Gdyby „Tycia Bchuska" zaczęła właśnie nabierać wody, na pokład nie wyskoczyłbym szybciej niż wtedy. Nie mogła być daleko, nigdzie jednak nie widziałem najmniejszego śladu jej obecności. W pierwszych promieniach słońca toń zatoczki wydawała się lustrem, a jedyne, drobne fale powodował kadłub mojej łupiny. Obszedłem brzeg w poszukiwaniu jakiejś dróżki w zwartej ścianie zarośli, ale żadnej ścieżki, nawet najmniejszej przerwy nie znalazłem. Po opuszczeniu zatoczki przez jakiś czas pływałem w tą i z powrotem, po cieśninie pomiędzy jeziorami. Wypatrywałem na brzegach jakiegoś kempingu, pola namiotowego, czy innych śladów bytności turystów w tym miejscu. Niczego takiego nie dostrzegłem. Zgodnie z mapą, ma kilometry w obie strony był tylko las. W końcu odpuściłem i pożeglowałem do „Zakątka".
Ryk wydechów i pęd powietrza zdejmowały zasłony ze świadomości, zupełnie, jakby kolejne kilometry oddalające mnie od jeziora osłabiały jakiś tumaniący mnie czar. W pamięci pojawił się widok jej zębów, odsłoniętych w grymasie rozkoszy, bardzo drobnych, chyba trochę szpiczastych. Powracała pamięć dotyku, kiedy przyciągając oburącz jej głowę do kolejnego pocałunku, pod opuszkami kciuków wyczułem drobne, nieco szpiczaste uszy. Kolejne przekładki w zakrętach podsuwały przed oczy wspomnienie poszukiwań ścieżki w przybrzeżnych zaroślach, gdy na mokrym piasku znajdowałem jedynie własne ślady. Znów zakręt, zejście na kolano i kolejny widok, tym razem suchego pnia, na którym ją widziałem. A przecież sukienkę miała mokrą. Wyjście na prostą, odwinięcie przynosi lekkie uniesienie przedniego koła i obraz zupełnie suchego i czystego pokładu, na który piasek naniosłem dopiero ja, wracając na łódkę po bezowocnych poszukiwaniach.
Strzykanie stygnącego silnika niosło się echem po podziemnym parkingu, a ja, zamyślony, jeszcze jakiś czas po postawieniu maszyny na stopce, nie wstawałem. Oczywiste wnioski wyłażące zza „drogowej retrospektywy" nie miały nic wspólnego z moim, racjonalistycznym oglądem świata. Nie byłem pewien czy zwariowałem, czy może doznałem halucynacji, nawdychawszy się jakichś oparów z butwiejących roślin? Ale przecież to, co pamiętałem było tak namacalne, choć to słowo zdawało się kalać pamięć tego, co przeżyłem! Jak ja wtedy bardzo nie chciałem, aby to wszystko okazało się snem jakimś, czy majakiem. Ale nie chciałem też zwariować i nie miałem pomysłu na pogodzenie tych pragnień.
*
Myślę, że udało mi się nie zwariować i zaakceptować realność mojej przygody, pomimo niewytłumaczalności niektórych jej aspektów. Z czasem znajdowałem argumenty mające świadczyć o zwykłości tego, co pamiętałem. I udawałem, że nie staram się oszukać samego siebie.
Często wracam też do naszej zatoczki. Wciąż wydaje się nie odkryta przez nikogo poza mną i oczywiście Moją Zjawą, jak zacząłem ją nazywać. Jednak, nigdy więcej się nie spotkaliśmy.
Nie pamiętam, co mi podsunęło pomysł, żeby przed rozpoczęciem porannej kąpieli, zostawiać kubek gorącej herbaty na powalonym pniu, w miejscu gdzie ją po raz pierwszy zobaczyłem. Podejrzewam, że nie zdziwi Was to, co zaraz powiem. Niektórzy zapewne już się domyślają, że gdy przed wypłynięciem zabieram go, kubek jest pusty…
Wciąż uważam, że nie zwariowałem.
Dobrze napisane (choć baaaardzo rozwlekle), ale przypomina coś w rodzaju skarłowaciałego dziecka Ondine i Zmierzchu... Skarłowaciałego, bo fabuła jest prosta jak drut i nie ma momentu, żeby cokolwiek człowieka zaskoczyło czy jakoś specjalnie zainteresowało... W takich historiach są zazwyczaj 2 drogi rozwoju fabuły - albo pozornie zwykła postać okazuje się postacią fantastyczną, albo postać pozornie fantastyczna - postacią zwykłą. W tej historyjce postać fantastyczna pozostaje postacią fantastyczną - i nie jest to ani oryginalne, ani ciekawe.
W każdym bądź razie - napisane dobrze, może się podobać lub nie. Ale przynajmniej dobrze rokujesz na przyszłość.
Edit:
No, chyba że chciałeś, aby postać nie-wiadomo-do-końca-czy-fantastyczna pozostała postacią nie-wiadomo-do-końca-czy-fantastyczną - ale to też nie jest ciekawe...
O rany, nie wiem, czy to wina tekstu, czy lenistwa, ale nie chciało mi się tego czytać. Jeśli zdecyduję się przeczytać ponownie, dam znać.
Daję znać. Widać to było jednak lenistwo. Z niechęcią przyznaję Mortycjanowi rację, opowiadanie jest nieco rozwlekłe. Obawiam się, że obrażę cię swoją opinią, ale czytając "Poranną herbatę" miałam takie same odczucia, jak czytając J.L.Wiśniewskiego. Niestety nie pamiętam co, ale to chyba żadna różnica.
Ja wiem, że jego rzeczy są przez niektórych traktowane jak dzieła literatury najwyższych lotów, o przesłaniach głębokich jak Rów Mariański, a miłości tak wspaniałej, że byle Romeo i Julia, Orfeusz i Eurydyka, czy Janek i Marusia to przy tym nic, śmiecie i byle co.
Ale przeze mnie nie. Uważam, że facet nudzi, smędzi, mdli i jeszcze kilku słów bym użyła, ale nie chcę zgubić wątku.
Opowiadanie jest napisane mniej lub bardziej poprawnie. Z dużą świadomością słowa. Ale typ, rodzaj i treść tej historii kilem po piasku jeżdżą. Nie podobało mi się, stawiam dwóję.
Zaznaczam z góry, że jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna opinia i nie ma na celu zniechęcenia cię do pisania.