
Kacapskie wiśnie różnią się trochę od tych zwyczajnych. Drzewa są jakby trochę skarłowaciałe i dojrzewają wcześniej, a owoce są mniejsze, jaśniejsze i bardziej kwaśne. No i oczywiście, jak sama nazwa wskazuje, wzięte są od kacapów z Gabowych Grądów, więc ich przodkowie przywędrowali gdzieś z dalekiej Rosji. Kacapów też.
Jedno z takich drzew rosło zaraz przy płocie Półtoraków, niedaleko kurnika. Było stare, z północy już trochę uschnięte. Powoli przestawało owocować. Jednak najdziwniejsze w nim było to, że ponoć miało w sobie niezwykłą moc. I nie chodzi tutaj o to, że dobre z niego były różdżki, bo nie różniły się one wiele od tych z innych wiśni. Raczej o to, że ludzie powiadali, że dzięki tej właśnie wiśni młode dziewczyny pozbywały się kiedyś niechcianych i nieplanowanych dzieci…
Najstarsze babki twierdziły, że w tym celu trzeba było podkraść się do niej o północy, zjeść odrobinę żywicy z jej pnia i wypowiedzieć jakieś słowa, o których już nie mówiły tak chętnie. Podobnie jak o tym, że jeżeli się udało, to symbolicznie należało podlać ją kolejnej nocy odrobiną różowej krwi po poronieniu.
Niby nikt w te historie do końca nie wierzył, a jednak Półtorakowie drzewa nie wycinali, mówiąc, że jak za płotem to rośnie na miedzy i nie jest właściwie ich. Rosła więc sobie kacapska wiśnia jak i przed kilkudziesięcioma laty. Spokojnie, z rzadka tylko szeleszcząc coraz bardziej zbrązowiałymi liśćmi, pomiędzy którymi chowały się jeszcze obrane przez szpaki wiśnie. Bo tylko szpaki chciały z niej jeść.
Cała historia zaczęła się całkiem niedaleko od tej wiśni. Dokładniej mówiąc za kurnikiem, gdzie było kilka warzywnych grządek. Była ciepła, późna wiosna. Kasia natomiast była jeszcze młoda i, powiedzieć można, głupia. Zapach trawek przyjemnie usypiał, więc dziewczyna po chwili pielenia przysiadła, a już moment później niewinnie drzemała. Przebudziła się i poczuła, że coś trzyma ją za nogę… Nie otwierała oczu, bo dotyk ten wcale jej nie przerażał, a wręcz sprawiał dziwną przyjemność. Ręka przesuwała się coraz wyżej, druga natomiast objęła Kasię. Zapach wiosny uderzył jej chyba do głowy, ale w końcu kto mógłby ją zobaczyć za kurnikiem…
Nieznajomy zaczął składać krótkie pocałunki na jej szyi. Delikatnie otworzyła lewe oko i zobaczyła jakiegoś rudowłosego chłopaka. W dodatku, jak na pierwszy rzut oka, bardzo przystojnego rudowłosego chłopaka. Zbliżył się do jej ust, a ona nie była w stanie nie odwzajemnić tak namiętnego pocałunku. "Zresztą", myślała sobie, "to pewnie tylko bardzo realistyczny sen". Ostatnio miewała podobne, w końcu była dorastającą kobietą. A poza tym w okolicy nie było żadnych rudzielców – skąd więc ten miałby się tu raptem zjawić? Tak, to musiał być sen
Dopiero po dwóch miesiącach Kasia stwierdziła, że to wcale nie musiał być sen. Przestała miesiączkować i kilkukrotnie wymiotowała.
Musiała coś z tym zrobić. Była w końcu zbyt młoda na dziecko. I jaki by chciał potem chować cudze? Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd… Było tylko jedno rozwiązanie. Babka.
Kasia słyszała wiele historii o tej tajemniczej kobiecie. Kilkukrotnie widziała ją nawet gdzieś w lesie, albo na łące. Zawsze zbierającą jakieś trawki. Mówiono o niej sporo, zwłaszcza długimi zimowymi wieczorami przy cieple domowego pieca. Jednak poza domem robiono to dużo rzadziej, mniej chętnie i z reguły szeptem.
Dziewczyna przygotowała więc mały pakunek: kilka jajek, które znalazła przed mamą, spory kubek jagód, kawałek babcinego pieroga. Wstała skoro świt i poszła do lasu, gdzie mieściła się chata Babki. Gdy była już w pobliżu zdała sobie sprawę, że samo wejście do babki jest zrytualizowane – tymczasem ona zupełnie nie miała pojęcia jak to się robi. Czy puka się siedem razy, czy może najpierw puka w okienko, albo czy koszyczek należy zostawić w sieni, czy też może wziąć ze sobą? Zrobiło się jej głupio, a ta niepewność tylko pobudziła lęk, z którym szła tu od początku. Jak to powiedzieć babce, skoro nawet księdzu bała się powiedzieć? W końcu zawsze się pilnowała. Nawet gdy Wiktor, który się jej w końcu podobał, zaczął ją przytulać nad rzeką… Do niczego nie doszło – potrafiła więc odmówić. Tymczasem co miała powiedzieć? Że zaszła w ciążę we śnie, przez przypadek? Nikt o zdrowych zmysłach by jej nie uwierzył… Usiadła więc przy lipie i zaczęła cichutko płakać.
Babka musiała się bardzo zdziwić. Wracała właśnie z całym koszykiem ziół, które jak co roku zbierała na miedzach właśnie tego sierpniowego dnia, a potem przechowywała na oddzielnej półce, jako "szczególnie silne". W każdym razie teraz usłyszała płacz, który dobiegał ze strony starej lipy. Ktoś najwyraźniej siedział schowany po drugiej stronie jej olbrzymiego pnia.
– Powiedz mi lipko, kto tam tak płacze? Czego chce?
Ktoś delikatnie popukał płaczącą Kasię w ramię. Była prawie pewna, że to ten rudzielec zza kurnika. Schowała więc głowę głębiej, otulając ją ramionami.
– Idź stąd lepiej. Dość mi narobiłeś… – wyszeptała.
– Coś się stało Kasi? – powiedziała kobieta o trochę piskliwym głosie. – Chce czego?
Pierwszy raz usłyszała wtedy głos Babki. Nie był wcale tak przerażający jak zwykła to sobie wyobrażać. Żeby być szczerym – był całkiem przyjemny. Trochę piskliwy, ale bardzo melodyjny. Mimo to Kasia nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Płakała coraz głośniej.
– Mówi, nie boi się mnie. Co jej ten chłopiec zrobił?
Dziewczyna zdziwiła się, przestała płakać i aż podniosła głowę. Czyżby Babka widziała ją wtedy za kurnikiem? A może się tego jakąś diabelską sztuką dowiedziała…
– No powie, bo inaczej to nic nie zaradzim.
– Dziecko – powiedziała Kasia patrząc przed siebie i starając się uniknąć wzroku staruszki. – Co mi robić?
– To nie takie proste, chodźmy do chaty to pogadamy jak kobieta z kobietą. – Babka podała Kasi rękę i podreptały razem do niewielkiej drewnianej chatki.
– Czyli rudy był i we śnie zbałamucił? – spytała staruszka z dziwnym błyskiem w oku. – U nas nie ma rudych, a przynajmniej ja dawno nie widziała… – dodała jakby do siebie.
– Rudy, jak Boga kocham rudy!
– A to z kolei niedobrze mi się widzi. Pozwoli, że się zapytam jeszcze… – tutaj głośno chrząknęła i przełknęła – Złego co robiła wtedy?
– Wtedy – zmieszała się Kasia – wtedy to ja akurat odpoczywałam, bo pielenie jakoś nie szło…
– Czyli ty z lenistwa na miedzy posnęła?
– No… Tak to można powiedzieć – dziewczyna na chwilę urwała, szukając jakiegoś dobrego zakończenia – ale na drugi dzień już całe popieliłam!
– Idź do domu i jutro przyjdź. Muszę pomyśleć. A koszyczek weź, przyda się tobie, bo teraz jeść musisz dobrze.
I na drugi dzień Kasia znowu wybrała się do Babki. Tym razem w całkowicie dobrym humorze i bez strachu. Ta samotna kobieta wcale nie wyglądała na groźną, nie gadała od rzeczy. Wydawało się nawet, że nie są jej obojętne losy Kasi i jej bękarta. A i dzień był przyjemny i słoneczny. Lekki wiaterek zdawał się bawić kasinymi włosami w kolorze żyta.
Babka jednak już na przywitanie zgasiła jej zapał i radość.
– Czego teraz dziewczyny warkoczy nie wiążą, tylko chodzą jak anielice, a potem się dziwią, że je kto zruszył!
Nie wróżyło to dobrze dalszej rozmowie. Staruszka zdawała się być bardzo zdenerwowana. Tylko czemu miałaby być zła w tak piękny dzień? Odpowiedź okazała się gorsza niż ktokolwiek mógłby przewidywać…
– To czarci bękart – powiedziała Babka wskazując zakrzywionym palcem na brzuch Kasi. – Diabeł ci go zrobił.
To z pewnością nie było delikatne z jej strony. Teraz musiała za to zapłacić cucąc Kasię przy pomocy jakiegoś woreczka z ziołami. Myślała nad całą sprawą prawie do rana i w końcu doszła do wniosku, że to musiał być czart. Nie zdarzyło się to od kilkudziesięciu lat… Ale wszystko wskazywało, że się nie myliła.
Tylko czemu akurat teraz? I czemu właśnie Kasia?
Tylko w jeden sposób Babka mogła poznać odpowiedź na te nurtujące ja pytania. Dorwać tego piekielnego rudzielca i wyciągnąć z niego co się da. Potrzebowała do tego przynęty, i to najlepiej bardzo młodej przynęty. Staruszka zawsze wyznawała zasadę, że cel uświęca środki. Tak więc tym razem plan był bardzo prosty – uprowadzić jakąś dziewczynę z pola, położyć za kurnikiem i czekać na czarta. Oczywiście wcześniej ją uśpiwszy, żeby się zbytnio nie wierzgała. Ułożyła więc Kasię na szlabanie, zamknęła jej dłonią oczęta i wymruczała coś pod nosem, a dziewczyna momentalnie zasnęła.
Babka wyszła na podwórko i zagwizdała przez zęby na Burka. W końcu musiała też mieć przynętę na przynętę. Całe szczęście nie musiała długo szukać, bo akurat ciemnowłosa Żywnowianka zbierała całkiem niedaleko jagody, zapewne nie wiedząc, że tak niebezpiecznie zbliżyła się do samotnej chatki. Burek podbiegł do niej i zaczął się łasić, dziewczynka schyliła się, żeby go pogłaskać, a Babka chwiejnym krokiem zakradła się od tyłu trzymając potężny konar. Zamach. Jeden celny cios w potylicę i dziewczynka była porządnie ogłuszona.
– Babka ją zabić chcieli? – zaszumiały przestraszone sosny.
– Nie, uśpić. Ale zamowę zapomniała.
Młoda Żywnowianka była bardzo ładną dziewczyną. Ciemne kręcone włosy, niebieskie oczy i proste zęby. Skusiłaby się większość chłopaków, a co dopiero czart! Babka przyczaiła się przy wędzarni i czekała. Diabeł się jednak nie zjawiał i nie zjawiał. Aż wreszcie zza kurnika wychylił się kogucik, który w mgnieniu oka stał się rudowłosym młodzieńcem. Uklęknął przy dziewczynie i pocałował ją w szyję. Na to tylko Babka czekała. Wyskoczyła zza wędzarni jak kot i zardzewiałym nożem przybiła mu stopę do ziemi. Diabeł przeraźliwie zawiszczał.
– Nie ruszaj się czarci synu, bo i mam wodę na ciebie – powiedziała Babka dość spokojnie.
– Czego chcesz starucho! Puść mnie! – jęczał diabeł. – Przyniosę monet w garnuszku. Nie chce babcia monet? Garnuszek cały!
– Ty głupi, albo nie od nas – skwitowała go.
– Bo?
– Trafiłeś na jedną z tych co w deszczu tańczą. – Mówiąc to wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu. – I kogucików się nie boję. Tak więc mów jak ci na imię.
– Kaduk. Kaduk ze Słonecznej Polany.
– I ciebie Kaduk aż zza Balinki tutaj przywiać musiało… Powiedz ty mi czego Kasię zbrzuchacił!
– Bo co!
– O i się trafił śmiały biesik – odpowiedziała Babka głosem jakim mówi się zazwyczaj do małego kota. – A wiesz ty jak ja za rosołem przepadam? I myślę, że mi Półtoraki tego koguta co piać nie chce oddadzą bez pytania…
– Temu kacapowi chciałem pomóc. Leniwy jest, straszyć nie chce, a głodny jak wilk. A już dziewki pod wiśnię z płaczem same nie przychodzą.
Babka zaczęła rozmyślać. To zdawało się nawet trzymać kupy. Przed laty Półtorakowie posadzili kacapską wiśnię, żeby zaznaczyć gdzie pochowali martwe dziecko Eugenii. Inaczej się wtedy nie dało, bo czasy były i dla żywych niebezpieczne. Ludzie wymyślili sobie zaraz, że tam do wiśni tylko przyjść trzeba i z niej żywicy zjeść odrobinę, a potem się położyć pod nią i dziecka nie będzie.
I tak się ponoć działo.
Babka wielokrotnie próbowała sprawdzić czy jakaś maszkara w wiśni nie zamieszkała, ale w końcu stwierdziła, że to najwyraźniej kolejna plotka. Mogła się jednak mylić. Zdarzyło się jej to przecież nie jeden raz w życiu. Mogło to więc być kolejne diabelstwo, któremu się Babkę udało oszukać. Żadne jednak nie oszukiwało jej przez tyle lat!
– Puści mnie Babka! – jęczał Kaduk dalej. – Przez pół roku będę jako kogut siedział i nic nie broił! Zewsząd mnie gnali – zaczął się żalić – a tu mi dobrze, jeść bym miał, a i kurki niczego sobie.
Babka postanowiła się nad Kadukiem zlitować. A przy okazji wykorzystać go do ścięcia tej piekielnej wiśni – w końcu jeżeli coś w niej rzeczywiście siedziało, to nie było to zadanie bezpieczne.
Znachorka wzięła więc Kaduka pod rękę i zapukała do Półtoraków. Otworzył jej stary Tomasz i odruchowo się przeżegnał.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – krzyknął jeszcze Tomasz dla bezpieczeństwa, a Kaduk wyprężył się, wierzgnął, ale nie zawył. – Czego chcecie Babko?
– Wiśnie waszą trzeba ściąć Tomaszu. Sucha już, jeść z niej nie jecie. Żadnego z niej pożytku, a mnie się zda popiół na lekarstwa.
– Taka ona nasza… Na miedzy rośnie. A i ja już, bardzo mi przykro, za stary jestem i siły nie mam żeby z siekierą latać – posmutniał mężczyzna i zapatrzył się w dal. – Zresztą. Jak Babka mówi, że trzeba wiśnię spalić, to ja Babce wierzę i mnie nic do tego. Żeby mi tylko jakiś czort do chałupy nie wlazł.
– A mi tylko o pozwoleństwo chodzi – mówiąc to babka odwróciła się w stronę Kaduka i przeraźliwie szeroko otworzyła jedno oko – ten chłopak sam zetnie.
Przed zmrokiem ognisko z wiśni, dla pewności zapalone na karczu, powoli już dogasało. Kaduk wyjadał z niego ostatnie pieczone ziemniaki. Był z siebie zadowolony. Spokojny i pewny siebie, bo wszystko toczyło się po jego myśli. Wtedy Babka ni stąd, ni zowąd powiedziała:
– Oszukałeś mnie Kaduk. W tej kacapskiej wiśni nic nie siedziało.
Czart upuścił gorącego ziemniaka na ziemię. Zamarł w bezruchu. Przełknął ślinę i wykrztusił:
– Tak po prawdzie… To inaczej było. Kasia mi się spodobała.
– Tobie to się kokoszka powinna spodobać. – staruszka zaśmiała się, jakby był to najgenialniejszy dowcip.
– Nie śmiejcie się Babku! Taka prawda. Już ja dawno chodziłem za nią, patrzyłem. To nie szło się nie zakochać.
– Kasi to możesz powiedzieć. Uwierzyłaby może…
– Myśli Babka, że powinienem? – ożywił się Kaduk. – Może ona by chciała mnie?
– Ona może by chciała i pewnie by uwierzyła nawet… – Raptem Znachorka szybkim ruchem przebiła zardzewiałym nożem Kadukową stopę. Tym razem lewą. Strużka smoły wypłynęła na trawę. – …tylko ja ci nie wierzę.
Sytuacja była nieciekawa. Babka domyśliła się szczęśliwie, że Kaduk chciał ją oszukać. Jeżeli naprawdę byłby zakochany w Kasi… Oczywiście o ile czarty zakochane być mogą. A co do tego Babka nie była pewna…. Nie ruszyłby Żywnowianki. To go zdradziło.
Jednak było już za późno, żeby Kasia mogła się dziecka bezpiecznie pozbyć. Znachorka obawiała się, że Kaduk chciał sobie w ten sposób spłodzić syna. Albo, co gorsza, zjeść płód w którymś momencie. Pal go licho. Dziecko musiało zostać.
Kasia nosiła więc przez resztę czasu coraz większy brzuch. I bardzo często płakała. Był to w końcu wstyd nie tylko dla niej, ale i dla całej rodziny. W dodatku wyszło na jaw, że chodziła po coś do Babki. Zaczęły więc krążyć plotki. Dziecko, które miało się narodzić jeszcze przed wyjściem na świat postrzegane było jako złe. A co dopiero gdyby dziewczyna powiedziała komuś kto je najpewniej zmajstrował!
Kaduk zamieszkał tymczasowo w komórce u Babki. Zdawał się być zadowolony z tego, że będzie miał dziecko. Zmontował nawet dębowe łóżeczko. Staruszka musiała go trzymać blisko siebie, żeby nie wyrządził żadnej krzywdy dziecku i Kasi. Prawdopodobnie nawet nie widział jej już ani razu po całym zajściu…
Za to bardzo często cieszył się, że w końcu będzie miał swoje, jak twierdził, pierwsze dziecko. Był może trochę lubieżny i najwidoczniej nie mógł się oprzeć widokowi młodych dziewczyn, ale w tej swojej radości wydawał się być naprawdę szczery.
Często z nudów kradł gdzieś jakieś smakołyki, umieszczał we własnoręcznie zrobionym wiklinowym koszyczku i kazał Babce zanieść je Kasi. Z tym, że Babka zrobić tego nie mogła. Przyszła matka i tak miała już z nią problemy.
Wreszcie minęło dziewięć miesięcy od spotkania za kurnikiem. Był piękny majowy poranek. Babka wyszła na podwórze, spojrzała na wschód, wzięła głęboki oddech i powiedziała:
– To dzisiaj.
Kaduk zaczął skakać jak porażony. Na ten dzień czekał w końcu bardzo długo. Nałożył więc jakiś dziurawy kapelusz, który pewnie ukradł jakiemuś strachowi, oraz całkiem ładne skórzane buty. Szkoda, że nie do pary.
– Babka obiecała, że wieczorem pójdziemy i zobaczymy! – śmiał się na całe gardło. – Ja pamiętam!
Poród nie był jednak szczęśliwy. W ostatniej chwili zdecydowano się zawołać babkę, ale było już za późno. Kasia była najwidoczniej jeszcze za młoda na bycie matką. Zmarła przy porodzie.
Nikt jednak nie winił za to Znachorki, bo wszyscy widzieli jak bardzo się starała. A niektórzy twierdzili, że widzieli nawet łzy pomiędzy jej zmarszczkami.
Był za to problem z dzieckiem, które szczęśliwie udało się staruszce uratować. Z miejsca uznane zostało za przeklęte i nikt nie chciał się do niego przyznać. I tak miało szczęście, bo jeszcze kilkadziesiąt lat temu szybciej wylądowałoby na dnie studni niż w domu dziecka. Gdy Babka postanowiła je przygarnąć, nikt specjalnie nie oponował.
– Kaduk. To jest ten twój bachor – powiedziała Znachorka do czarta, który cierpliwie czekał na nią trzeci dzień na polnym kamieniu, za który zabroniła mu wychodzić. – Kasia nie wytrzymała.
– Nie… wytrzymała?
– Nie żyje. Za to córkę masz, cieszysz się?
Kaduk zbliżył się do staruszki i ostrożnie rozchylił koce. Ledwie przytwarte jagodowe oczy… Różowe policzki. Rozbrajający uśmiech maleńkiego człowieka.
– To nie moje. Czarcie dziecko powinno mieć czarne włosy przy urodzeniu.
– Wiem Kaduk, idź już ty lepiej na tą swoją Słoneczną Polanę.
Diabeł spuścił głowę i odszedł, chlipiąc cichutko.
Babka natomiast usiadła na kamieniu. Prawdę mówiąc to dziecko było dla niej ziszczeniem marzeń, których sama nie mogła zrealizować. I choć zdarzyło się to tak późno… Zawsze to lepiej, niż gdyby miała odejść. Wiedziała, że bano się jej, a młodsi nie wierzyli czasem nawet w jej istnienie. Była jednak potrzebna jak nikt inny. A może jak każdy, nawet wioskowy głupek, miała swoje określone miejsce i zadanie. Nie była przecież wieczna, ktoś musiał je po niej zająć.
Babka przetarła rękawem twarz, zbliżyła usta do główki dziecka i szepnęła:
– To nas twoja mama oszukała…
Zacznę od łyżki dziegdziu:
"Zawsze zbierającą jakieś trawki."- chyba nie muszę pisać, czemu mnie to zdanie ubawiło. Proponuję zmienić na zioła.
Babcia mówi jak ten kurdupel z Star Wars. Według mnie psuje to trochę klimat. Może nie jestem specjalistą, ale na gwarę mi to nie wygląda.
A poza tym bardzo fajne i klimatyczne opowiadanie. Na dodatek zostałem zaskoczony puentą, co dość rzadko się zdarza. Dałbym 5 (gdybym mógł).
Niezłe, niezłe. Gdzieniegdzie interpunkcja kuleje, ale poza tym - dobre opowiadanie. Według mnie babka mówi odpowiednio, reszta postaci raczej też, czasami zdania są może trochę wybite z rytmu.
No, panie Szymonie, jeśli ma to być pana debiut na łonie tego szacownego portalu, to… ja mówię wszem i wobec: oby więcej było takich debiutów! Dobrym rytmem i stylem napisane. Jakieś drobne potknięcia, ale to każdemu może się zdarzyć. Trochę ludowości, trochę baśniowości, no i przed wszystkim polskie, swojskie klimaty, a nie jakieś tam „made in usa”. A i temat ciekawy, niesztampowy, z dobrym wyczuciem klimatu. Fabuła nie naciągana, dobry rytm narracji, wartko się to czytało i z dużą przyjemnością. Na dobry początek daję 5 bez absolutnie żadnego wahania. Ciekaw jestem, co będzie dalej…
...always look on the bright side of life ; )
Trzy razy któś mnie od tego opowiadania odciągnął. W końcu udało mi się przeczytać i jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Chyba nie muszę już uzasadniać oceny - 5.
:)
Kolejny bzdet z rodzaju "Opowieści z remizy".
Niestety, próba ubrania pseudoludowego podania w szaty metafizyki nie powiodła się.
Ani to zabawne, ani śmieszne, może tylko miejscami odbierające apetyt...
Bardzo dobre opowiadanie. Oby więcej takich.
Mocne 5.
Jakby komuś spodobała się postać Babki, to zapraszam do przeczytania innych opowiadań: Żytnia, oraz O Babce, zwanej Znachorką (dość leciwe).
Dziękuję za wszystkie miłe słowa. To budujące, jak człowiek wie, że ktoś go jednak przeczytał. Mam jeszcze w arsenale zupełnie inne rzeczy, również nie "opowieści z remizy", więc przy odrobinie szczęścia może nawet arktur1 odzyska apetyt ;)
Nie podoba mi się treść utworu. Pod względem językowym opowiadanie ma wysoki poziom. Pozdro.
Nie podoba mi się treść utworu. Pod względem językowym opowiadanie ma wysoki poziom.
Ja bym powiedział, że jeśli już, to na odwrót... ale cóż, gdzie dwóch polaków, tam trzy zdania ;)
Kojarzyło mi się z Babunią Jagódką Brzezińskiej, ale koniec pozytywnie mnie zaskoczył. Piątka ode mnie.
Przeczytałam pozostałe dwa opowiadania. Jestem pod wrażeniem. Pomijając pewną nierówność tekstową w "O babce...", opowiadania są świetne, ciekawe, bardzo przyjemnie się je czyta i chętnie przeczytałoby się jeszcze więcej. Nie wiem, co autor ma w zanadrzu oprócz "opowieści z remizy" ale mnie same te opowieści starczą do pełnej satysfakcji z czytania.
A ja bym wolał jednak coś innego. Czasami człowiek popada w pewną manierę– pisze tylko w jednym stylu, tym który mu najbardziej odpowiada. To niebezpieczna tendencja, szczególnie jeśli pojawia się u osób uzdolnionych pisarsko. Jednorodność tematyczna może przyciągać, ale może też nużyć. Ja wolałbym coś z zupełnie innej beczki. Wtedy dopiero, będę „wiedział”, na co szanownego autora naprawdę stać.
...always look on the bright side of life ; )
Przyjemne. Tematycznie bardzo w moich klimatach - ludowość, baśniowość, wioskowośc, babkowość i diabelskość ;) To lubię. Styl raczej prosty, ale przyjemny, bez większych zgrzytów, płynnie i w rytmie. Faktycznie budzi skojarzenia z Babunia Jagódką, ale chyba każda babka będzie się już tak kojarzyć ;)
Spodobałm i się sposób rozpoczęcia opowiadania - taki encyklopedyczny, podręcznikowy. Wydaje mi się, że autorzy dość rzadko rozpoczynają swoje historie w ten sposób. To wzbudza zainteresowanie.
Ogólnie, opowiadanie moim zdaniem conajmniej dobre :)
Znowu nie wyraziłam się jasno - nie chcę ograniczać autora. Chwalę jedynie to, co już znam i odnoszę się do jednego z wcześniejszych komentarzy.
A mi się język Babki spodobał. :-)
Babska logika rządzi!
Mnie spodobał się nie tylko język Babki, ale całe opowiadanie. Przeczytałam z prawdziwą przyjemnością.
Zastanawiam się tylko, co w zdaniu: Ułożyła więc Kasię na szlabanie, zamknęła jej dłonią oczęta… znaczy: ułożyć kogoś na szlabanie?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Misiowi też się spodobało. Odkurza.