Dzień dobiegał końca. Słońce powoli zachodziło pomiędzy górskimi szczytami. Wielkie i czerwone, a powietrze drżało przed nim z gorąca. Samotna kobieta wspinała się z trudnością po skałach. Od kilku godzin prawie nie robiła przerw, zmęczenie dawało jej się we znaki, musiała jednak odejść jak najdalej i koniecznie znaleźć schronienie. Wyprostowała się i złapała pod boki, wypinając do przodu ciężarny brzuch. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo dokuczają jej plecy. Odgarnęła bujne, rude włosy i spojrzała w stronę słońca. Wiedziała, że wraz z nastaniem ciemności, szybko zrobi się zimno. Góry nie były wysokie, ale nieprzyjazne.
Ruszyła dalej, zrobiła może sto kroków, gdy wody pociekły jej po udach. Sapnęła ze złością, nie znalazła jeszcze odpowiedniego miejsca. Zacisnęła usta przedzierając się przez niskie krzewy, okrążyła dużą skałę, do której właśnie dotarła i ujrzała niewielką grotę kilkanaście metrów wyżej. „Trudno, muszę dać radę”. Jęknęła głośno, gdy poczuła skurcz. Mozolnie wspinała się na szczyt, aż w końcu dotarła na wzniesienie i już na kolanach wczołgała się do jaskini. Opadła z wysiłkiem na ziemię.
Kolejny skurcz szybko ją ocucił. Musiała rozpalić ogień, inaczej nikt ich nie znajdzie. Zebrała przed wejściem kilka gałęzi i gruby, suchy konar, który powinien palić się najdłużej. Wybrała prosty patyk i kawałek suchej kory. Mimo że nigdy wcześniej tego nie robiła, jej dłonie obracały patyk po korze bardzo szybko, dosłownie zlewając się w jeden obraz. Ogień! Oparła plecy o ścianę, nadeszły kolejne skurcze, a ona parła za każdym razem z całych sił.
Krzyk noworodka rozdarł górską ciszę. Ogień strzelił wysoko, rozświetlając na chwilę ciemności. Kobieta położyła na brzuchu małe, różowe ciałko. Dziewczynkę. Przegryzła i zawiązała pępowinę, przytuliła małą do własnego ciała, przeczesując palcami jej zadziwiająco gęste, rudawe loczki. Spojrzała ponownie na ogień, a później na krew, ciągle płynącą spomiędzy jej nóg. Oceniła, że ognisko palić się będzie jeszcze kilka godzin. Wystarczy, aby ktoś je znalazł i uratował dziecko. Odeszła z taką pewnością.
***
Wojownik Angok-hin szedł deptakiem jednego z górnych poziomów Szatry. Przyglądał się mijanym legowiskom, grotom wydrążonych w zboczach góry. Przyglądał się mieszkańcom i ogniskom, przy których ogrzewali się w chłodny dzień. Większość pozdrawiała go lub z szacunkiem schodziła mu z drogi. Tylko nieliczni chowali się w domostwach, ale wiedział, że ich także niedługo przekona do siebie. Powiódł wzrokiem po kolonii, ciągnącej się po dwóch przeciwległych zboczach, które tworzyły kotlinę w kształcie przeciętego na pół dzbana. Górne poziomy łączyły ze sobą mosty linowe, niektóre tak solidne i duże, że jeździły po nich wozy ciągnięte przez muły lub kuce. Kilkanaście poziomów, niezliczona ilość legowisk, wielkie synkliny i czeredy. W środku setki setek ludzi i kolejne setki. Hurma, gromada ludzi, w której żył. I był z tego dumny.
Zbiegł żwawiej na dolne tereny miasta, zbocza były tu bardziej miękkie i znajdowały się w nich synkliny, w których przebywały rodzące. Przez ostatnie lata znacznie zwiększyła się liczba porodów i część z jaskiń została powiększona. Posłańcy bogów błogosławili ten wzmożony rozród, czekając od wieków na następczynię Prowadzącej, Białoskórej. I on na nią czekał, ale potomków przybywało zbyt dużo i zbyt szybko. Hurma nie nadążała z rozwojem i mężczyzna widział w tym słabość, a nie siłę tak jak inni. W wejściu synkliny, do której się kierował, stała smukła, wysoka i dobrze zbudowana kobieta. Westchnął lekko z niezadowolenia, ale nie pokazał tego po sobie.
– Witaj, matko Ormo-em. – Skłonił głową, ale niezbyt głęboko. Ten oszczędny gest z pewnością nie uszedł jej uwagi.
– Witaj, wojowniku Angoku-hin. – Wyprostowała się i skrzyżowała ramiona na piersiach. Była o głowę niższa od niego, ale i tak pozostawała jedną z najwyższych matek. Czarne, gęste włosy splatała w gruby warkocz, a jej śniada skóra nie nosiła jeszcze śladów starości. Uniosła wysoko brodę i patrzyła na niego hardo. – Co cię sprowadza do synkliny?
– Przyszedłem zobaczyć rodzącą, Samtai-sa. – Uznał, że krótkie wyjaśnienie wystarczy.
– Po co? – złapała się pod boki, a dzwoneczki zawieszone na jej szyi i przegubach cicho zabrzęczały.
Angok-hin wiedział, że kiedyś łowczyni, a teraz jedna z matek i opiekunek rodzących, umie poruszać się w nich bez najmniejszego dźwięku. Wiedział też, że to on wyprowadza ją z równowagi.
– Za często ją odwiedzasz! Ona ma swoje zadania, nie może ciągle wałęsać się z tobą. – Stuknęła go palcem w tors.
– Nie wygrasz tej bitwy, matko – szepnął, nachylając się bliżej.
– Or sak! – cisnęła przez zęby, odskakując w bojowej postawie.
– Nie sycz kobieto! – złapał ją silnie za nadgarstek, zanim zdążyła się odsunąć. – Bo wytnę ci ten język!
Puścił ją i ruszył w głąb jaskini. Nie odwrócił się, chociaż nasłuchiwał, czy nie rzuci się na niego ze sztyletem, ale ona stała nieruchomo, całkowicie zaskoczona jego słowami. Wojownik, który śmiał postawić się matce! Patrzyła, jak spokojnie odchodzi. Olbrzym o plecach tak szerokich, że nikt nie zauważyłby wołu, stojącego za nim. Ciemne włosy, które nosił rozpuszczone, spływały mu luźno po karku. Skórę miał jaśniejszą od innych, ale zawsze zdobiła ją opalenizna. Góra mięśni, która wzbudza szacunek. Ubrany tylko w krótkie, skórzane spodnie, odchodził cicho i dostojnie. Dreszcz podniecenia przeszył ciało Ormy-em. Gdyby tylko była kilka lat młodsza, dosiadłaby go jeszcze dzisiaj!
Mijał kaganki palące się pośrodku wielkiej synkliny. Po jednej i drugiej stronie jaskini znajdowały się zagłębienia bezpośrednio w ziemi, nakryte ciepłymi derkami, na których leżało kilkadziesiąt rodzących. Większość na kilka dni przed porodem. Od kaganków i ścieżki oddzielały je przewiewne i cienkie kotary. Kobiety zerkały na niego ciekawie, ale żadna nie odezwała się, rolą rodzącej jest rodzić, a nie zaczepiać czy bałamucić wojowników. W jednym z bocznych pomieszczeń dojrzał kobietę o jasnych włosach i prawie tak samo jasnej karnacji. Krzątała się wraz z innymi wokół regałów i półek. Układały właśnie świeże prześcieradła i szaty dla przyszłych matek. Gdy na chwilę stanęła bokiem, zauważył jej nieznacznie zaokrąglony brzuch.
– Witaj, rodząca Samtai-sa – uśmiechnął się szeroko.
– Witaj, wojowniku Angoku-hin. – Czerwony rumieniec okrył jej twarz. – Moje serce się cieszy. Czemu zawdzięczam twą wizytę?
– Czy troska o przyszłą matkę nie jest wystarczającym powodem? – przyciągnął ją do siebie, nie dbając dłużej o formalności.
Dziewczyna spojrzała zawstydzona po kobietach, ale udawały, że tego nie widzą. On zaś pomyślał, jaka jest delikatna i ufna. Gdyby nie jej jasna skóra, wielu kojarząca się z Prowadzącą, nie miałaby łatwo wśród innych.
– Chodź, zajrzymy do dzieci, mam tam coś do zrobienia. – Chwyciła go za dłoń i wyciągnęła ze środka. – Matka Orma-em nie miała nic przeciwko twojej wizycie?
– Widzi, że często cię odwiedzam. Martwi się o ciebie tak samo, jak ja.
– Ta, Orma-em? – uniosła brwi ze zdumienia. – Twarda pani? Podobno suche konary są bardziej miękkie od niej i puszczają jeszcze soki, gdy je ściśnie.
– Ha! Kobieto. – Pogroził jej dobrotliwe palcem. – Możliwe, ale teraz jest jedną z matek, pamiętaj o tym.
Wzruszyła tylko ramionami. Ruszyli wąskim tunelem w kierunku czeredy. Angok-hin szedł za swoją wybranką, podziwiając jej gibkie ruchy. Samtai-sa bezwiednie odgarnęła długie włosy do tylu, cienka i przylegająca szata tylko podkreślała jej sylwetkę, a rosnący brzuszek dodawał uroku. Stąpała cicho w zdobionych sandałach, oglądając się co chwilę i uśmiechając do niego. Kochał jej zapach, jej włosy, jej oczy i usta, kochał ją całą.
– Nie patrz tak na mnie, wojowniku – skarciła go, skrywając dłonią uśmiech.
Chciał jej odpowiedzieć, ale wyszli właśnie na plac czeredy. Obszar o średnicy kilkudziesięciu kroków stanowił przedsionek do jaskiń i grot, które zajmowały dzieci wraz z młodymi matkami. Tu jak jeden mieszkały wszystkie maluchy, aż do siódmego roku życia, kiedy to oceniano ich predyspozycje i wysyłano do wybranych par lub rodzin. Na środku paliło się duże ognisko, a wieczny harmider zawsze towarzyszył temu miejscu, nie inaczej było i teraz. Po placu biegało kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt szkrabów, w większości głośno wrzeszcząc. Gdy zobaczyły olbrzyma, wrzask zrobił się jeszcze większy. Kilkoro smyków skoczyło na niego z radością, wieszając się na całym ciele.
– Angok-hin! Angok-hin! – krzyczały, bujając się.
Roześmiał się głośno. Podnosił i opuszczał czwórkę z nich uczepionych jego ramion, co wywołało dodatkowe piski radości.
– Dzieci! Uspokójcie się! – wołała z uśmiechem Samtai-sa, próbując ściągnąć przynajmniej te z jego pleców. Z grot wyszło kilka kobiet, pomagając jej z młokosami i witając Angoka krótkimi skinięciami głowy. Opowiadał im z szacunkiem, jeśli tylko dzieci mu na to pozwalały.
– Wraaaa! – ryknął niby groźnie, podnosząc do góry rozczapierzone palce. W jednej chwili gromadka maluchów uciekła z piskiem i schowała się za opiekunkami. Wystawiały tylko główki zza szat i chichotały.
– Przepraszam cię, matko Ine-os – odezwał się do jednej z nich. – Nie chciałem wywoływać zamieszania.
– Nic się nie stało, wojowniku Angoku-hin. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Dzieciom przyda się od czasu do czasu wizyta prawdziwego wojownika. Dlatego zawsze jesteś tu mile widziany.
Odeszła, zostawiając ich samych. Samtai-sa spojrzała zamyślona na ognisko. Wiedział, o czym myśli i uspokajająco objął ją w pół.
– Za kilka miesięcy i nasze dziecko tu trafi – nie zdołała ukryć obawy w głosie.
– Będzie tutaj szczęśliwe, jak cała reszta. – Ścisnął lekko jej ramię. – Zobaczysz.
– Masz rację. – Poprawiła bezwiednie szatę na brzuchu. – Chodź, musimy zabrać stąd prześcieradła i kilka bukłaków z maścią. Miałam posłać po wóz z kucem, ale skoro już się trafiłeś…
Dziewczyna zaczerwieniła się, zdając sobie sprawę, jakie właśnie palnęła głupstwo. Angok-hin zamiast kuca! Jednak on roześmiał się tylko rubasznie.
– Zawsze byłaś praktyczna, Samtai-sa! – nie przestawał się śmiać. – To jeden z powodów, dla których cię wybrałem. Trochę wysiłku i pracy fizycznej dobrze mi zrobi. Nie można ciągle wymachiwać tylko mieczem.
***
Był już późny wieczór, kiedy Angok-hin szedł do obozu chmary. Bojowe nastroje u zbrojnych nie napawały go otuchą, ludzi rozpierała energia, codzienne treningi im nie wystarczały, toteż wzmogły się walki na arenach. Z byle powodów rzucano sobie wyzwania, a tłuszcza miała krwawą rozrywkę. Ubolewał nad tym, ale jednocześnie rozumiał. Mężczyźni musieli dać upust swojemu niezadowoleniu. Wojownik, który nie walczy, przestaje być wojownikiem. Jednych zadowalał widok krwi innych, inni musieli przelać własną. Brak naturalnych wrogów i nieliczne starcia ze znacznie mniejszymi osadami, wzmagały tylko agresję wewnątrz chmary. Wiedział, że zmian w ludzkiej mentalności nie da się osiągnąć w ciągu kilku dni, czy tygodni, że potrzeba na to czasu. Czasu i przywódcy, który poprowadzi lud w nową erę. Erę potęgi hurmy, rozwagi i spokoju, a nie jatek na arenach. Rozwoju, a nie zastoju i tkwienia w barbarzyńskich zwyczajach.
Przywdział tradycyjny strój, nie sposób przewidzieć, gdzie i kiedy ktoś może rzucić mu wyzwanie. Do krótkich skórzanych spodni przypiął szeroki pas z mieczem i pochwę z trzema sztyletami. Założył wzmocnione sandały wiązane na łydkach i również wzmocnioną kamizelę ze skóry jednorogiego, wyjątkowo twardej i odpornej na cięcia.
Gdy wszedł na plac ćwiczebny, kilkunastu zbrojnych nadal trenowało, a wśród nich także Sarrak-ir, jego dawny przyjaciel. Ostatnio nie potrafili się porozumieć. Niski mężczyzna od razu go zauważył, sprężył się i napiął mięśnie. Prawie tak samo barczysty i równie silny, jak Angok. Twarz miał kanciastą i ogorzałą, a włosy krótkie, strzyżone zawsze w fantazyjne wzory. Nie uosabiał kanonu piękna i płeć przeciwna nie zwracała na niego uwagi. Za to był piekielnie dobrym szermierzem z dużymi ambicjami. Gdy Angok zbliżał się, zbrojni głośno roześmieli się po słowach Sarraka, których on nie dosłyszał.
– Witaj, tragarzu Angoku-hin. – Powitaniu towarzyszył przesadnie głęboki ukłon.
– Witaj, wojowniku Sarraku-ir. – Skinął głową, nie dając się sprowokować. – Witajcie wojownicy.
Nie wszyscy odwzajemnili gest.
– Powiedz nam, czy ciągnąłeś dzisiaj wóz tak jak kuc, czy pchałeś za swoją rodzącą? – mężczyzna pochylił się, udając ciągnącego mozolnie wózek. Część ludzi zarechotała, jednak wszyscy zamilkli, gdy olbrzym powiódł po nich wzrokiem.
– Jak widzę, wieści przemykają wśród twego kręgu jak u kobiet na targu. – Dwunastka zbrojnych przestała się uśmiechać.
– Wieści o czynach ośmieszających stan wojownika, rozchodzą się bardzo szybko. – Sarrak-ir wskazał na niego palcem. – Ty przynosisz ten wstyd, Angoku-hin!
– Nie widzę nic niewłaściwego w niesieniu pomocy rodzącej, jeśli mam wystarczająco siły i taką możliwość. – Rozłożył ramiona na boki, prezentując swoją sylwetkę. – Lepsze to niż zarzynanie się na arenach.
– Podważasz nasze prawa i rytuały! – niższy z mężczyzn wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. – Rozbijasz wszystko, co jest naszą tradycją daną nam przez bogów!
– Widocznie inaczej postrzegamy tradycje i dary wojowniku, Sarraku-ir. – Wiedział, do czego zmierza ta rozmowa. Był na to przygotowany. – Zabicie brata podczas jarmarcznego widowiska nie jest żadną tradycją.
– Wycofaj swe słowa, wojowniku Angoku-hin! – mężczyzna odskoczył, przyjmując bojową postawę. – Ty plujesz na nasze obyczaje!
– Chcesz taplać się tu i teraz, w tym błocie? Myślisz, że nie wiem, do czego zmierzasz, wojowniku Sarraku-ir? Tak chcesz odejść z tego świata? Tak chcesz, bym odszedł ja? Czy to będzie godne pożegnanie wojownika, który uda się do gwiazd?
Spojrzał w górę, rozglądając się po nieboskłonie, zachwycając się na chwilę tysiącami świateł. Inni zrobili to samo. Na placu zapanowała zupełna cisza. Sarrak zirytował się jeszcze bardziej widząc, jak w kilku prostych słowach przeciwnik zjednuje sobie jego ludzi.
– Dla wojownika nie ma znaczenia, za co ginie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Ważne, by ginął z mieczem w ręku, a nie z prześcieradłem.
– Dla mnie jest ważne, za co ginie – odparł, odpinając pas z mieczem i zostawiając tylko trzy sztylety. – Bezsensowna śmierć nikomu nic nie przynosi, nawet z bronią w ręku. Widzę jednak, że bez pojedynku się nie obędzie. Walka do pierwszej krwi, wojowniku Sarraku-ir. Jeśli chcesz walczyć tu i teraz, zrobimy to na moich warunkach lub pójdź do władających słowami, o wyznaczenie terminu na arenie.
Ten uśmiechnął się złowieszczo i bez słowa odpiął miecz. Pozostała jedenastka rozstawiła się w niewielki okrąg wokół nich. Obaj stali blisko siebie, bacznie się obserwując. Przeciwnik zbliżył dłoń do sztyletów. On zrobił to samo.
– Powiedz, kiedy będziesz gotowy – dodał.
– Jestem! – syknął Sarrak-ir dobywając błyskawicznie noża. Angok nie poszedł w jego ślady, za to uderzył pustą dłonią w rękę Sarraka dobywającą broni. Ten upuścił nóż, którego nie zdążył jeszcze wystarczająco silnie chwycić. Olbrzym drugą ręką uderzył go w gardło. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i zanim zdążył zareagować, poczuł kolejne uderzenie w twarz, a zaraz po nim dotyk zimnej stali. Spojrzał w dół, nie dowierzając. Cienka, czerwona linia na piersi znaczyła miejsce, gdzie ciął go Angok-hin. Kilku obserwujących westchnęło z zaskoczenia.
– Masz waleczne serce Sarraku-ir, ale równie porywcze. – Schylił się po swój pas, zapiął go i ruszył w stronę domostw. Nikt się nie odezwał, mężczyźni po chwili rozeszli się bez słowa. Tylko pokonany stał dalej w tym samym miejscu.
– Zapłacisz mi za tą zniewagę, Angoku-hin. Zapłacisz i to niedługo.
Kilka dni później nadal zastanawiał się nad ostatnim nieporozumieniem z Sarrakiem. Nie był zadowolony z tego, jak potoczyła się ich rozmowa, ale nie chciał podziału chmary na dwa obozy. Wszyscy wojownicy muszą stanowić jedność, w tym tkwi ich siła. Dlatego nie żałował nauczki, jakiej udzielił dawnemu przyjacielowi. Chmara musi wiedzieć, kto może im przewodzić. Siedział przed swoim legowiskiem i spoglądał na gwiazdy, rozmyślając nad przyszłością całej hurmy. Z zadumy wyrwał go młokos, który wpadł na niego jak huragan.
– Wojowniku, Angoku-hin! Wojowniku, Angok-hin! – sapał głośno, próbując złapać oddech. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zakłócił spokój jednego z najlepszych szermierzy.
– Przepraszam, wojowniku. – Szybko skłonił się nisko. – Ale to bardzo ważne. Władający słowami Turol-ale prosi, byś jak najszybciej udał się do niego. Przybył posłaniec bogów!
Chłopiec, mocno przejęty, przestępował z nogi na nogę.
– Spokojnie chłopcze. Możesz przekazać władającemu słowami, że już do niego idę. – Wiadomość nie zaskoczyła go, właściwie oczekiwał jej od jakieś czasu.
Turol-ale był jednym z najstarszych mędrców w hurmie, tylko on i kiedyś Sulek-ald rozmawiali bezpośrednio z posłańcem bogów. Starzec stał, grzejąc się przy ognisku w swoim obszernym legowisku. Chudy, kościsty, opierający się na wysokiej lasce, ale wyprostowany. Długie, ciemnoszare włosy splecione miał w kilkanaście warkoczy, do których przypięte były drobne ozdoby, ale już nie dzwoneczki, zapewne nie poruszał się już tak sprawnie, jak kiedyś. Ozdobną szatę bez rękawów obwiązał w pasie białym sznurem symbolizującym władającego słowami.
– Wejdź przyjacielu, siadaj – odezwał się, nie odrywając wzroku od ognia.
Angok posłuchał, zbliżył się, ale nie usiadł. Nie chciał, by starzec patrzył na niego z góry. Mędrzec musiał odgadnąć jego myśli, bo uśmiechnął się dwuznacznie i spoczął. Wtedy on uczynił to samo.
– Wiesz zapewne, po co cię wezwałem. – Uwadze wojownika nie uszło, że stary świadomie pomija oficjalne zwroty.
– Tak, domyślam się władający słowami, Turolu-ale. Posłaniec chce mnie widzieć.
– Posłaniec bogów! Angoku-hin. Nie zapominaj się. – Mędrzec spiął się nerwowo. – Nie jestem z tego zadowolony, odradzałem twój wybór. Choć tak naprawdę, to jeszcze nie jest przesądzone, zdecyduje o tym próba krwi. Wszystko przez to, jak się zachowujesz. Twoja postawa nie jest właściwa. Dochodzą mnie słuchy, że podważasz zwyczaje zapisane nam przez bogów. Podważając ich wybory, siejesz tylko zamęt i możesz doprowadzić nas do zguby!
– Nie robię nic, co uderzałoby w naszą hurmę. Bogowie widocznie są podobnego zdania, skoro posłaniec mnie wzywa.
– Bogowie nie interesują się życiem takiego robaka jak ty! – starzec zerwał się na nogi.
Angok-hin pozostał w pozycji siedzącej, nie spojrzał, ani nie odpowiedział. Turol-ale szybko zrozumiał, że popełnił błąd.
– Wybacz mi wojowniku, Angoku-hin. – Skinął z szacunkiem, siadając z powrotem. – Te słowa nie powinny paść, ale to troska o naszą hurmę tak mnie wzburzyła.
Siedzieli dłuższy czas w milczeniu, w końcu władający słowami opowiedział mu wszystko, co powinien wiedzieć o spotkaniu z posłańcem i obowiązkach, jakie z tego wynikają. Gdy skończyli, olbrzym podniósł się i skierował swe kroki do wyjścia.
– Bądź spokojny władający słowami, Turolu-ale – dodał, odwracając się tylko nieznacznie. – Nie przyniosę nam wstydu.
Kapłan siedział z zaciśniętym ustami. Ta rozmowa potoczyła się odwrotnie, niż zakładał. Wyszedł na durnia. Nie doceniał tego człowieka, widać nie tylko olbrzymia siła pozwoliła zostać mu jednym z najlepszych i wielce poważanych wojowników. Tym bardziej należy pilnie go obserwować. Turol-ale zdecydował, że będzie musiał porozmawiać o nim z posłańcem, a na pewno nie pozwolić na jego wybór do planu eugenicznego.
Obaj mężczyźni nie powrócili więcej do tej rozmowy. Idąc na spotkanie prawie w ogóle się nie odzywali. Wiedział od mędrca, w której dolinie znajdą świątynię. Droga zajęła im trzy dni i mężczyzna miał dużo czasu na rozmyślanie. Ciekawość, jak wygląda posłaniec bogów, nie dawała mu spokoju, ale nie zadał starcowi ani jednego pytania, nie chciał dać mu tej satysfakcji. Cierpliwość to cnota, a on niedługo dostanie swoje odpowiedzi. Gdy pod wieczór trzeciego dnia wspinali się na kolejne wzgórze, Turol-ale nie krył już podniecenia.
– Za chwilę ujrzysz latającą świątynię. – Kapłan wyjął hierarchiczne ozdoby z przewieszonej przez ramię torby i pozakładał je na szyję, ramiona i nadgarstki.
Angok nie nosił żadnych dodatków, ubrał się tak, jak zwykle. Krótkie skórzane spodnie, kamizela i sandały podróżnicze stanowiły całość stroju. Oczywiście do pasa przypięte miał trzy sztylety i krótki miecz. Gdy wdrapali się na szczyt, ich oczom ukazała się dolina o dnie tak równym i płaskim, jak misa do pieczenia ryb. Na jej środku leżał olbrzymi, czarny głaz o wszystkich bokach równej długości. Słowo olbrzymi nie oddawało zupełnie skali, wielkością dorównywał placowi targowemu Szatry. Dopiero po chwili Angok ujrzał drobne światła palące się po bokach.
– Nie zwlekajmy, posłaniec bogów już na nas czeka. – Starzec zadziwiająco szybko zaczął schodzić w dół doliny. – I pamiętaj, czego cię uczyłem, nie odzywaj się niepytany.
Dotarli pod świątynię, gdy słońce zeszło już do linii horyzontu. Wykonana była ze stali, to potrafił rozpoznać. Prawie czarna, matowa, jakiej nigdy jeszcze nie widział, ale stal. Wysokie na kilka poziomów ściany wyglądały jak skała toczona erozją, tylko równe i regularne wgłębienia zdradzały, że nie spowodowała tego pogoda i czas. Zanim zdążył zastanowić się, jak zbudowano świątynię, jedna ze ścian opuściła się przed nimi jak zwodzony most. Mędrzec czuł się pewny siebie, bez słowa wszedł na nią i ruszył w głąb korytarza. Wojownik uczynił to samo, po kilkudziesięciu krokach weszli do wielkiej groty o imponującej wysokości. Widok zaparł mu dech w piersiach. Pomieszczenie było częściowo kuliste, ściany biegły do góry, zwężając się i łącząc na szczycie. Grota wyglądała jak wydrążona od środka cebula.
– Witaj, władający słowami Turolu-ale – głos dobiegał z podłogi. Po chwili wyłoniła się z niej szczupła, wysoka sylwetka, od której biło jasne światło.
Turol-ale przyklęknął na kolano, Angok-hin stał, przyglądając się z ciekawością posłańcowi bogów. Był mężczyzną prawie tak samo wysokim jak on, ale znacznie szczuplejszym i zupełnie łysym. Miał na sobie specyficzny strój, coś na kształt zbroi, ale dziwnie pomarszczonej, wyglądała jak jasna skóra, która spuchła i odchodziła od ciała.
– Wstań władający słowami – posłaniec władczym, donośnym głosem wskazał na wojownika. – Jak widzisz, twój przyjaciel nie marnuje czasu na oficjalne powitania i konwenanse.
– Wybacz panie, przysposobiłem go, ale widocznie wszystko z wrażenia zapomniał. – Stary stał z pochyloną głową.
– Ha, ha! Z wrażenia powiadasz. – Mężczyzna intensywnie przyglądał się Angokowi. – Zupełnie na to nie wygląda.
Zbliżył się do wojownika, patrząc mu głęboko w oczy. Ten odwzajemnił spojrzenie, choć wzrok tamtego przeszywał go intensywnie. Nigdy też nie widział tak niebieskich oczu i dużych, tak białych w swej bieli gałek. Przez chwilę przemknęła mu myśl lub podpowiedział instynkt, że posłaniec zaatakuje, ale nie ruszył się z miejsca, choć nieznacznie sprężył. Wtedy mężczyzna odsunął się od niego, a przez twarz przemknął mu cień niepewności. Angok wyczuł coś jeszcze, rozejrzał się uważanie po sali, ale niczego nie dostrzegł.
– Jak czuje się rodząca, Samtai-sa? – olbrzym przestał interesować posłańca.
– Eh, czuje się bardzo dobrze, wygląda kwitnąco. – Kapłan chciał powiedzieć choć część prawdy. Przełknął nerwowo ślinę. – Cała hurma przesyła ci pozdrowienia, o wielki.
– Tak, tak. Cała hurma, oczywiście. – Jego spojrzenie powędrowało na Angoka. – Wyjaśniłeś mu, czego się od niego oczekuje?
– Tak panie.
– Wyciągnij więc dłoń wojowniku. – W dłoni mężczyzny pojawił się mały przeźroczysty przedmiot. – Możliwe, że twoja rola będzie naprawdę wielka.
Podszedł i śmiało wyciągnął dłoń. „Próba krwi”, wiedział o niej. To, czy w nią wierzył, to inna sprawa. Przybył tutaj by pogłębić swą wiedzę o bogach. To, co zobaczył, trudno było pojąć, ale wiedział, że swoją rolę musi wykonać do końca. Później przyjdzie czas by nad wszystkim się zastanowić. Poczuł lekkie ukłucie, a po chwili mały przedmiot napełnił się krwią.
– Wystarczy – posłaniec powiedział bardziej do siebie niż do któregoś z nich.
Włożył przedmiot do niewielkiego schowka na przedramieniu. Na chwilę jego wzrok zrobił się zamglony, jakby przebywał teraz duchem gdzie indziej. Angok spojrzał pytająco na Turola-ale, ale on stał wpatrzony w posłańca.
– W końcu! Znakomicie, władający słowami! – Mężczyzna klasnął w dłonie, uśmiechając się triumfalnie. – Mamy wybrańca dla naszej rodzącej! Po połączeniu geny powinny dać obiecującą sekwencję DNA, powiedziałbym nawet właściwą… Tak! Będę czekać na dziecko!
Mężczyzna odwrócił się od nich.
– Audiencja zakończona!
Angok zrozumiał, że miał zostać wybrańcem dla Samtai-sa, nie dziwiło go to. Zresztą i tak byli już razem. Dziwiło go, że posłaniec bogów o tym nie wiedział.
– Panie… – Turola-ale zgarbił się, pochylając nisko głowę. – Proszę, zastanów się nad swoim wyborem. Angok-hin jest znakomitym wojownikiem, ale…
– Władający słowami! – mężczyzna odwrócił się z niezadowoloną miną. – Moje wybory nie podlegają dyskusji!
– Tak, o wielki, ale… – Władający nie dawał za wygraną.
Angok poczuł irytację. Dlaczego ten człowiek jest tak samo ślepy, jak Sarrak? Nie widzi, że hurma musi się zmienić? Jeśli myśli, że go odsunie, to grubo się myli.
– Gdybyś jednak jeszcze raz…
– Nie! – W ręku posłańca błysnął srebrny przedmiot w kształcie pręta. – Trzeba cię znowu nauczyć pokory.
Błysnęło światło i mała błyskawica pomknęła z przedmiotu prosto w stronę kapłana, spowijając chude ciało. Starzec zawył z bólu i upadł na podłogę. Wyładowania wędrowały po ciele, a on wił się i prostował ogarnięty skurczami. Olbrzym sprężył się zaskoczony, ale nie przestraszony. Wiedział, że bogowie i ich wysłannicy władają siłami niepojętymi dla ludzi. Patrzył właśnie na taki dowód. Błyskawice ustały, mężczyzna leżał nieprzytomny. Nie pochwalał upokorzenia i bezsensownego bólu, ale starzec przychodził tu wystarczająco często, aby się nauczyć, na co może sobie pozwolić, a jakich słów lepiej nie wypowiadać. Jak widać, władający słowami nie zawsze wiedział jak nimi władać.
– Zabierz go do waszej hurmy. – Posłaniec spojrzał uważanie na Angoka. – Zrozumiałeś wojowniku, o czym tutaj rozmawialiśmy?
– Tak, panie.
– W takim razie wracajcie już.
Mężczyzna pochylił się i podniósł mędrca. Zrobiło mu się go szkoda. Jego wiara była silna, ale przesłaniała mu dobro własnego ludu. Widział w Angoku wroga, zamiast przyjaciela. Ślepo wpatrzony w bogów, stawiał ich zadowolenie jako wyrocznię.
– Nie zawiedź mnie, wojowniku – usłyszał za sobą donośny głos. – Spłódź dziecko, na które tak długo czekamy.
Posłaniec zaczekał, aż się oddalili. Na jego ustach pojawił się triumfujący uśmiech.
– I co ty na to sceptyku? – wyjął z mieszalnika próbkę z krwią i podniósł do góry. – Mówiłem ci, że trafienie na właściwe geny to tylko kwestia czasu.
– To na razie tylko rokujący kod DNA. – Obok pojawił się znikąd inny mężczyzna. Miał na sobie obcisły, czarny kombinezon, na którym pulsowały linie światła. – Nie oznacza to jeszcze właściwego potomka.
– Jak zwykle jesteś pesymistą, Zann – wykrzywił twarz w grymasie. – Nie rozumiem też, po co zawsze się ukrywasz. To dzikusy, nie masz się czego obawiać.
– Sam oceniam zagrożenie, Eddisie. I tobie też radzę być ostrożnym. Nie jestem pewien, czy ten olbrzym mnie nie zauważył.
– Wykluczone, podejrzewasz ich o niemożliwe.
– Obyś miał rację, ale nasze bezpieczeństwo jest kluczowe. Nie możemy narażać naszej misji. A ty stanowczo za dużo ryzykujesz. Po co prowokowałeś tego samca? Powinniśmy mieć włączone pola siłowe, powinniśmy być bardziej ostrożni.
– Nie zgadzam się! Oni są ufni jak domowe psy. – Podszedł do panelu, który wysunął się z podłogi. Umieścił próbkę w niewielkim zagłębieniu, a panel schował się z powrotem. Eddisa irytował ten mały człowieczek, który ciągle podważał jego decyzje. Ale po narodzinach właściwego potomka… Cóż, wypadki się zdarzają. – Pole jest widoczne, mogliby odkryć, że służy do ochrony, mogliby pomyśleć, że się o b a w i a m y i zwątpić w naszą boskość.
– Ty tu dowodzisz.
– Mamy boltery i pulsatory energii, co przeciw temu może zdziałać pogański miecz? Dopóki nie będziesz mi przeszkadzał, możesz bawić się w chowanego – Eddisowi trudno było ukryć irytację w głosie.
Zann z wysiłkiem zamaskował pogardę, jaką wywołały w nim te słowa.
– Oby to był potomek Sullice, a nie będziemy musieli dłużej się o to spierać. – Włączył hologram, na którym pojawił się wizerunek pięknej, rudowłosej kobiety.
– I będzie, jestem tego pewny! – Eddis zacisnął pięść triumfalnie. – Doprawdy nie wiem, dlaczego uciekła. Do tego na takie pustkowie. I tak w końcu byśmy ją znaleźli.
– To nie jest takie pewne, Eddisie. Gdyby jeden z tych gadających słowami nie odnalazł boi ratunkowej i nie uruchomił przypadkowo sondy powrotnej… Możliwe, że nigdy byśmy nie odnaleźli tego miejsca. To przypadek i szczęście, że po tylu latach sonda wystartowała.
– W naszej cywilizacji nie ma przypadków, Zann. – Mężczyzna oskarżycielko wskazał kobietę na hologramie. – Głupia, mogła zaprzepaścić cały plan eugeniczny! Musieliśmy czekać wiele pokoleń, by w tych dzikusach pojawiły się geny jej dziecka. Jednak już niedługo narodzi się właściwy potomek, już niedługo będziemy mogli wrócić na Anuida i opuścić te dzikie peryferie wszechświata.
„Ty nigdzie już stąd nie odlecisz Eddisie, to przez takich jak ty uciekła Sullice. Wydaje ci się że pomagasz w rozwoju naszej cywilizacji, a ty ją hamujesz”, pomyślał Zann, ale głośno tylko przytaknął rozmówcy.
Podczas powrotu z doliny i już później w Szatrze, mężczyźni nie rozmawiali o tym, co się stało. Turol-ale wspomniał tylko raz, że zbyt szybkie rozwiązanie u Samtai-sa nie pozwoli ukryć wcześniejszego spółkowania. Posłaniec domyśli się i narazi to hurmę na gniew bogów. Jednak nie dodał nic więcej, żadnego narzekania, kary, czy piętnowania. Wydawało się, że chciał tylko uświadomić problem, z którym przyjdzie im zmierzyć się później.
Angok-hin pozostawił opowiedzenie wszystkim o spotkaniu Turolowi-ale. Nie chciał umniejszać jego pozycji tym, co się stało. Niech stary ułoży to wszystko własnymi słowami. Bez znaczenia było dla niego, czy przyzna się do bolesnej kary, czy nie. Ludzie wierzą w to, co widzą, wszystko inne zawsze podają w wątpliwość. Koniecznie za to musiał zobaczyć się z innym władającym słowami, który w przeszłości także odwiedzał świątynię, jednak dawno temu został odsunięty od wszystkiego, co w hurmie ważne. Angok-hin chciał z nim omówić swoje spostrzeżenia, poza tym nie znał nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać o posłańcu i oczekiwaniach bogów.
***
Sulek-ald siedział zgarbiony przy swoim ognisku. Gmerał kijem w żarzących się kawałkach drewna. Długie włosy splecione miał w trzy grube, prawie białe warkocze. Ubrany był w krótkie spodnie i ciepłą narzutę. Chude ciało i stare kości wymagały więcej ciepła niż kiedyś.
– Czemu tak się skradasz, wojowniku? – starzec nie zmienił pozycji nawet o jotę. – Czyżbyś przyszedłeś mnie zabić? Niedługo odejdę bez twojej pomocy.
– Przepraszam cię władający słowami, Suleku-ald. – Angok poczuł się zawstydzony. – Nie chciałem cię wystraszyć.
– Nie, nie wystraszyłeś – mędrzec uśmiechnął się, wskazując kijem miejsce obok siebie. – Usiądź chłopcze i powiedz, z czym do mnie przychodzisz.
Angok bardzo szybko złapał nić porozumienia ze znacznie starszym mężczyzną. Znał się na ludziach, dlatego przestał owijać w bawełnę sprawy, z którymi przyszedł, a władający potwierdził tylko jego obawy.
– Dobrze rozumujesz, wojowniku. – Sulek-ald zmrużył oczy, bacznie mu się przyglądając. – Ja także uważam, że posłańcowi nie zależy dokładnie na tym samym, co naszej hurmie. Ale powątpiewanie w to, że w ogóle nim jest… Jesteś odważny synu. Mówiłeś już o tym komuś?
– Nie, nie widzę nikogo w hurmie, kto potrafiłby spojrzeć na świat moimi oczyma.
– To dobrze, lepiej na razie nie ujawniaj się z takimi posądzeniami. – Starzec przełknął resztę placka, którym się posilał. – Nie jesteś jeszcze wystarczająco mocny Angoku-hin, choć poparcie dla ciebie wyraźnie rośnie.
– Dużo wiesz jak na kogoś wykluczonego z hurmy. – Ugryzł placek, którym poczęstował go gospodarz. – Zamierzam niedługo się o tym przekonać, ale najpierw czeka mnie pewne zadanie i potrzebuję wskazówek od ciebie.
Jeszcze do późnej nocy rozmawiali o latającej świątyni i posłańcu, a także o jego broni.
– Tak. Myślę, że znam jej działanie i potrafię zbudować zbroję, która cię przed nią uchroni. – Sulek-ald nie przestawał mieszać swoim kijem w ognisku.
***
Angok-hin wychodził na arenę jako drugi. Tłuszcza wrzała znacznie głośniej niż dla jego przeciwnika. Przez moment oślepiło go światło zachodzącego słońca, ale po kilku krokach znalazł się w cieniu. Sarrak-ir stał na środku z obnażonym torsem i mieczem, skupiony. On także słyszał ten hałas, uśmiechnął się krzywo do Angoka i zaczął wymachiwać bronią dla rozgrzewki, wpierw jednak kierując ostrze w jego stronę. Wojownik zignorował go, przeszedł na bok i przyklęknął. Ściągnął narzutę, a następnie bojową kamizelę z przypiętymi do niej sztyletami. Spiął włosy w kuc, na końcu wyciągnął miecz z pochwy i odpiął pas. Odłożył wszystko starannie na ziemi. Walka bez żadnej ochrony, jedno ostrze, jedno starcie. Obaj stali, przyglądając się sobie z szacunkiem. Publiczność zamilkła, podziwiając olbrzymie sylwetki. Oto zeszła się góra z górą.
Sarrak-ir podniósł miecz i wydał potężny, gardłowy ryk. Hurma zawyła. Angok-hin skrzywił się tylko nieznacznie, rozumiał, że ta walka musiała się odbyć, jeśli miał zostać pierwszym wodzem chmary i całej hurmy. Inaczej nigdy nie skończą się podziały. Tak, jeszcze jedna śmierć, ostatnia, by powstrzymać bezsens kolejnych. Nie czekał, ruszył do ataku. Miecze zderzyły się z potężną siłą, a mężczyźni wpadli w wir walki. Obaj wyprowadzali cięcia z szaloną prędkością, to atakując, to parując. Widownia ucichła, patrząc na dwóch tytanów. Nic już nie zakłócało ciszy, oprócz uderzeń stali. Angok widział determinację na twarzy mężczyzny, ale zauważył coś jeszcze, strach. Sam również się bał, tylko głupcy nie czuli strachu, ale dzisiaj wiedział, że prowadzą go bogowie i oni zdecydują o wyniku walki. Dlatego pogodził się ze swym strachem, ale nie Sarrak. Natarł więc na niego jeszcze mocniej, bił ciosami z góry wykorzystując to, że jest wyższy i spychając walczącego coraz bardziej do tyłu. Sarrak-ir nigdy nie ustępował miejsca przeciwnikowi, dlatego presja, której został poddany, spowodowała pierwszy błąd. Chciał zaatakować nogi wojownika, ale Angok przewidział ten ruch, zbił miecz, który wypadał z dłoni Sarraka, jednocześnie kopnął go mocno w brzuch. Trafiony, przekoziołkował do tyłu, zrywając się jednak szybko na nogi. Angok podniósł miecz i rzucił mu. Ten złapał go w locie i natarł ze złością, ale urażona duma przysporzyła mu tylko kolejnych błędów. Po zbyt wolnej gardzie olbrzym zdołał ciąć go głęboko w udo. Ranny mężczyzna nie zważając na ból, uderzył z góry chcąc trafić go w głowę, ale ten zdążył uchylić się o włos, trafiając Sarraka w bok. Grymas bólu wykrzywił twarz mężczyzny, upuścił miecz, który upadł z brzękiem na kamienie. Angok odszedł kilkanaście kroków, dając mu możliwość podniesienia broni, ale przeciwnik nie schylił się po miecz. Dopadł do swojej kamizeli i wyciągnął błyskawicznie sztylety. Hurma zabuczała złowrogo, ranny się tym jednak nie przejął. Klęcząc, mierzył już w Angoka. Ten rozzłościł się tylko na moment, rozumiał Sarraka, chciał zwyciężyć za wszelką cenę, tylko to się liczyło. Gdy pierwsze ostrze leciało w stronę lewego ramienia, odbił je mieczem z łatwością, gdy nadlatywało drugie w kierunku prawego, zdziwił się, że Sarrak nie próbuje trafić go w serce, ale szybko pojął cel takiego działania. Wszystkie trzy ostrza lecące w kierunku serca odbiłby z łatwością, wymagały niewielkiej zmiany ruchu, ale zamach od ramienia do ramienia był znacznie dłuższy. Błysnęła myśl. Trafiając drugi sztylet wiedział, że trzeci zaraz wbije mu się w serce. Odbił go odruchowo wolną dłonią, kalecząc ją, ale nadal żyjąc. Tłuszcza zawyła z zachwytu. Z rannego uszło powietrze, nie miał już siły wstać na nogi. Hurma domagała się jego śmierci. Zwycięzca popatrzył po nich z rozgoryczeniem, nie tego oczekiwał od swego ludu.
– Bogowie przemówili wojowniku, Angoku-hin. – W Sarraku nie było już strachu. – Zrób to szybko przyjacielu.
Angok zawahał się. Czy potrafił zabić najbliższego mu druha? Czy musiał stracić tak wiele, by równie wiele zyskać?
– Nie. Nie okazuj teraz słabości wojowniku. – Mężczyzna wyczuł jego wahanie. – Nie okrywaj mnie wstydem, niech moja śmierć nie pójdzie na marne.
– Sarraku-ir, zawsze będziesz w moich myślach. – Podniósł miecz wzdłuż tułowia, trzymając go w obu dłoniach.
– Spotkamy się wśród gwiazd Angoku-hin.
– Czekaj tam na mnie przyjacielu – wbił mu miecz w pierś prawie po rękojeść.
Ten westchnął głęboko i złapał go za ręce.
– Poprowadź ich ku lepszemu życiu. – Skonał, opadając bezwładnie na mieczu.
Angok wyciągnął ostrze i błyskawicznie złapał upadającego Sarraka pod ramiona. Nie chciał, by brudna ziemia zbrukała ciało. Podniósł je i wyniósł na rękach z areny. Towarzyszyła mu tylko cisza.
***
Pod koniec dziewiątego miesiąca ciąży wyruszyli w trójkę do świątyni posłańca. Z ciężarną zajęło im to dzień dłużej. Stali teraz wraz z Turolem-ale przed opuszczającą się bramą. Dziewczyna ostatni odcinek drogi pokonała z ogromnym wysiłkiem, mimo tego nie chciała, by wnosić ją do latającej świątyni. Ubrani byli godnie i wyjątkowo. Angok miał na sobie odświętny strój ze skóry młodych ganu. Nie założył zbroi, którą przygotował dla niego Sulek-ald, ograniczałaby tylko ruchy. Wiedział, że lepiej poradzi sobie bez niej. Nie wziął żadnej broni ponadto, co zawsze. Krótki, zwykły miecz oraz trzy ozdobne sztylety, równie groźne, jak ładnie wyglądające. Samtai-sa, zgodnie z tradycją, była w zwykłej jasnej szacie do kostek, bez żadnych zdobień. Włosy miała upięte wysoko, zgodnie z wymogami spotkań rodzących z posłańcem. Władający słowami Turol-ale założył zbroję, którą także przygotował Sulek-ald. Mocno się przed nią wzbraniał, ale wojownik w końcu go przekonał.
– Posłuchaj starcze! – olbrzym poderwał z ziemi kapłana, który przeleciał w powietrzu i wylądował na skale. Jego stopy luźno dyndały na wysokości kolan Angoka tak, że mogli patrzeć sobie w oczy. Mężczyzna jedną ręką trzymał go za szyję, a drugą przyłożył mu sztylet do gardła. – Mam już dosyć marudzenia. Założysz zbroję, tak jak ci kazałem i więcej się nie odezwiesz.
Prawdziwa ironia losu, władający słowami nie reagował na słowa, władający słowami zareagował na siłę i przemoc. Hurma stała na rozdrożu, gubiła się w swojej tożsamości i rozwiązłości, traciła człowieczeństwo, a ludzie swą przynależność. Angok-hin każdego dnia upewniał się, że jego droga jest słuszna.
Starzec stał teraz, cały spocony z wysiłku. Zbroja była ładna, ale też bardzo ciężka. Pancerz zaczynał się solidną, stalową obręczą, sięgającą prawie do ust i zasłaniającą całkowicie szyję. Z przodu i z tyłu stanowił dwie połówki gładkiego metalu kończące się na wysokości pasa. Pod nim Turol-ale miał skórzaną spódnicę z dziesiątkami blaszek nałożonymi na siebie i ciągnącymi się aż po ziemi stalowymi warkoczami.
Posłaniec powitał ich w wielkiej stali tak, jak poprzednio. Tym razem miał na sobie inny strój. Czarny i obcisły, który wyglądał jak swego rodzaju osłona, ale zbyt cienka, by mogła ustrzec przed stalą. Na środku sali stał biały, bezkształtny postument. Nie przypominał nic, co Angok wcześniej by widział, nawet w latającej świątyni.
– Zbliż się kobieto. – Mężczyzna wyciągnął dłoń w jej kierunku. – Czas na twój poród.
Samtai-sa spojrzała ze strachem na wybranka. On poprawił jej włosy, pogładził po policzku uspokajająco i skinął zachęcająco głową.
– Nie myśl władający słowami, że ominie cię kara za kłamstwo. – Spojrzał z wyższością na starca. – Ciebie również, wojowniku. Udana ciąża budzi moją aprobatę, ale musicie zrozumieć, że plan eugeniczny jest najważniejszy i nie ma nic ponadto, a już na pewno samowolne współżycie z wybraną.
Ani on, ani mędrzec nie odpowiedzieli. W tej chwili nie miało to znaczenia. Przybyli tutaj na poród. Co prawda tylko Turol-ale uczestniczył wcześniej w takim wydarzeniu, ale Angok-hin i Samtai-sa zostali na to przygotowani. Tak odbywało się to od wieków, tu wydawały na świat dzieci wybrane rodzące. Jednak dla nich był to pierwszy raz i dziewczyna wyraźnie się bała. Podeszła z obawą do posłańca, który wskazał jej postument.
– Usiądź wygodnie i nie reaguj nerwowo. – Pomógł wdrapać się jej na obły kształt. – Pamiętaj, jesteś wybraną, nie stanie ci się żadna krzywda.
Usiadła i oparła się łokciami o powierzchnię, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Postument cicho zabuczał i zmienił kształt, dopasowując się do ciała siedzącej dziewczyny. Samtai-sa krzyknęła ze strachu, ale wybranek uspokoił ją gestem dłoni. Stał z władającym słowami kilkanaście kroków od niej i starał się oddychać spokojnie, chociaż i jego zaniepokoiła żywa bryła. Podstawa zmieniła się i dziewczyna musiała przyjąć pozycję półleżącą. Wtedy dziwny, brzęczący dźwięk nasilił się i z boków bryły wysunęły się powoli białe, olbrzymie palce. To skojarzenie pierwsze przyszło Angokowi na myśl. Każdy bardzo gruby, grubszy niż męskie udo. Wysuwały się do góry, otaczając wystraszoną kobietę. Było ich pięć, całość wyglądała jak potężna dłoń z Samtai-sa leżącą na jej wewnętrznej stronie. Wojownikowi zaparło dech w piersiach. Czuł zaniepokojenie i bezradność, wiedząc, że nie pokona siłą takiej potęgi. Domyślił się po płynnych ruchach palców, że to pewnego rodzaju narzędzie. Stał oszołomiony i zafascynowany potęgą, jaką dysponował posłaniec.
– Angoku-hin! – załkała, widząc wysuwające się z palców mniejsze, groźnie wyglądające uchwyty.
– Będziesz rodzić Samtai-sa – powiedział głośno, starając się brzmieć przekonująco.
Posłaniec zdawał się nie zauważać jego i Turola-ale, który modlił się żarliwe. Skupił się całkowicie na kobiecie. Wojownik patrzył, jak każdy z wysuniętych uchwytów złapał za jedną kończynę, ustawiając ciało do porodu. Piąty zaś najpierw rozciął szatę, a następnie ukłuł ją maleńką igłą i dziewczyna rozluźniła się, dostając po chwili pierwszych skurczy. Wyprężyła się, ale palce przytrzymały ją w wybranej pozycji. Łza zakręciła się w oku Angoka, ale pozbył się jej szybkim mrugnięciem. Nie mógł okazać słabości, Samtai potrzebowała teraz wsparcia. Patrzyła na niego z wiarą i miłością. „Czy tak ma wyglądać przyszłość?” Szybko zacisnął i rozluźnił dłonie. Nie, to nie jest droga jego hurmy, zmieni to.
Jak zapowiedział władający słowami, poród nie trwał dłużej, niż ósma część dnia. Spocona i drżąca kobieta wydała z siebie przeciągły krzyk i piąty palec chwycił niewielkimi czułkami narodzone dziecko. Szybkim ruchem jeden z uchwytów przeciął i zawiązał pępowinę.
– To dziewczynka! – krzyknął posłaniec. – Spójrzcie na nią, tylko spójrzcie!
Angok-hin wiedział, co mężczyzna ma na myśli. Dziecko miało jasną, różową skórę i pukle rdzawych włosów, jakich nigdy przedtem nie widział.
Palce ułożyły małą na brzuchu kobiety i wsunęły się z powrotem w postument, który uformował się w kształt płytkiego legowiska.
– Twój plan się nie powiódł Sullice! – wysłannik patrzył w górę, śmiejąc się głośno. – Ja zawsze stawiam na swoim!
Odwrócił się w ich stronę z grymasem na twarzy. Angok wiedział, że to już teraz. Wyciągnął błyskawicznie jeden ze sztyletów. W tym samym momencie wysłannik wyciągnął broń i wycelował w Turola-ale. „Głupcy”, pomyślał wojownik. Posłaniec wybrał na cel znienawidzonego, lecz słabego starca, zamiast niego, a władający wierzył, że to kara, a nie nadciągająca śmierć. Wszystko odbyło się w ciągu trzech mignięć powieki. Błyskawica uderzyła w mędrca, rozeszła się po zbroi i metalowymi warkoczach odnalazła ziemię. Tym razem Turol-ale nie padł w konwulsjach, stał zszokowany, nie mogąc się ruszyć z zaskoczenia. Zbroja zadziałała tak, jak obiecywał Sulek-ald. Angok rzucił sztyletem w miejsce, z którego tak jak poprzednio poczuł ruch i ciepło. Nie pomylił się, sztylet zatrzymał się w powietrzu cztery kroki od niego i wydał głuchy jęk. Znikąd pojawił się tam inny posłaniec, trzymający się za gardło i wbity w nie nóż. Padł na podłogę bez słowa. Wojownik był wtedy kilkanaście kroków dalej z dobytym mieczem, zamierzając się na pierwszego z mężczyzn. Ten ze złością skierował broń w jego stronę, ale zrobił to zbyt późno. Śmignęło ostrze i biała dłoń razem z pulsatorem spadła na ziemię.
– Krwawisz zupełnie jak człowiek. – Angok-hin pochylił się nad upadającym i zszokowanym mężczyzną, wbijając mu miecz w pierś. Martwe ciało upadło u jego stóp.
Schował miecz i podszedł do kobiety. Leżała z zamkniętymi powiekami osłabiona i czymś otumaniona. Odgarnął jej zlepione od potu włosy i ucałował czule. Spojrzał na niemowlę. Jakże ta dziewczynka różniła się od nich! Nie płakała, patrzyła rozumnie oczkami niebieskimi jak błękit nieba. Przypomniał sobie opisy dawnej Prowadzącej przekazywane z pokolenia na pokolenie. Chwycił delikatnie dziecko w dłonie i podniósł do góry.
– Witaj na świecie Aris-che, Prowadząca!