- Opowiadanie: szoszoon - Fritz

Fritz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Fritz

"Lud, co umiera w nieprzyjaźni bożej, z ziemi wszech krańców tutaj się gromadzi"

 

[ Dante, Boska komedia ]

 

 

Ponury, niemal kamienny wyraz twarzy mężczyzny w mundurze zmienił się diametralnie, gdy tylko z gramofonu popłynęły pierwsze dźwięki muzyki. Esesman zatopił się w głębokim, obitym skórą fotelu i zapalił papierosa. „Etiuda rewolucyjna" Chopina zawsze wprawiała Jurgena w znakomity nastrój. – Cóż z niego był za geniusz!? – pomyślał wypuszczając ku sufitowi kłęby dymu – i pomyśleć, że nie był Niemcem tylko Polaczkiem! Ten fakt zdaje się znacząco przeczyć filozofii Fuhrera!

 

Kontemplację przerwało delikatne, niemalże nieśmiałe pukanie do drzwi.

 

– Wejść! – Jurgen skrzywił się, wstając niespiesznie z fotela. Kolejny napad bólu zachwiał nim na tyle mocno, że musiał przytrzymać się oparcia.

 

W drzwiach ukazała się mała, skryta w kruczoczarnych łanach włosów głowa Jaszy. – Już czas proszę pana.

 

– Tak, wiem… – esesman westchnął pocierając kciukami kąciki oczu. Powoli podszedł do szafy i wyłączył płytę. Jego osobisty lekarz Jasza w rzeczywistości był żydowskim szarlatanem i znawcą kabały, ale tylko on potrafił wyleczyć potworne bóle głowy, które nawiedzały Jurgena od momentu pierwszej wizyty w getcie. Odór zgnilizny, kału i rozkładających się na ulicach zwłok przyprawiał go o mdłości, a jakby tego było mało, otrzymał rozkaz z Berlina, że ma zlikwidować problem żydowski w Warszawie. Od niego zależało, co pocznie z sześćdziesięcioma tysiącami kotłujących się tam Żydów. Większość z niemal półmilionowej populacji getta została uśmiercona w Treblince, ale pozostała kwestia śmierdzącej dzielnicy. Hans Frank planował zniszczyć większość stolicy, aby w ten sposób złamać ducha Polaków, którzy znowu podnosili głowy. Jemu powierzono to poważne zadanie. Stosowne pismo leżało na biurku.

 

Ale na samą myśl o tym miejscu dostawał zawrotów głowy. Tylko Jasza Mazur, którego kazał w tajemnicy do siebie sprowadzić, znał lekarstwo na jego dolegliwości. Jurgenowi wcale nie podobało się to, że jakiś zawszony lubelski Żyd zna słabości generała SS. Niestety, niemiecka nauka nie potrafiła mu pomóc. – Wejdź!

 

Skulony Żyd wemknął niepostrzeżenie do gabinetu i zatrzymał się naprzeciwko esesmana. Mimo iż był odeń o głowę niższy to patrzył na oprawcę swego narodu bez strachu. Od dziecka nauczony był sprytu i obrotności a dzięki posiadanej wiedzy mógł robić z ludźmi co chciał. Wielu miało go za wielkiego czarownika, niektórzy nawet za chasyda czy cadyka a tylko niewielu za szarlatana i oszusta. Jego czujny wzrok ukradkiem powędrował ku biurku. Znał niemiecki doskonale, podobnie jak polski, rosyjski no i oczywiście jidysz. Od razu zrozumiał, co też dokument zawiera.

 

– Rób swoje ty zawszony parchu – warknął esesman kładąc się powoli na szezlongu.

 

– Jak pan sobie życzy – odparł spokojnie Jasza. Podszedł do dębowej komody i wyjął z niej niewielki, skórzany kuferek. – Jak panu minął dzień?

 

– A tam! – Jurgen machnął niedbale ręką – jak zwykle administracyjna robota. Szykuje się akcja i trzeba ją precyzyjnie przygotować.

 

Jasza natarł dłonie tłustą miksturą, której woń rozeszła się po gabinecie niczym gryzący w oczy dym. Podszedł do leżącego, stając u wezgłowia i zaczął miarowo rozcierać skronie. Jurgen, mimo iż skrzywił się z niesmakiem pod wpływem nieznanego mu zapachu, poczuł niemal natychmiastową ulgę co potwierdziło głębokie westchnienie. – Gdyby nie twoje umiejętności, żydowski parchu, już dawno jechałbyś transportem do Treblinki.

 

Na myśl o Treblince na ustach esesmana pojawił się uśmiech. To miejsce stanowiło niejako kulminację niemieckiej ideologii i narodowego ducha. Kombinat śmierci, w którym w warunkach niemal idealnie sterylnych Niemcy pozbywali się zbędnego elementu ludzkiego. Czyste ręce, bez rozlewu krwi i zbędnego krzyku ofiar. Po prostu precyzyjna, niemiecka robota.

 

Jasza wiedział, co oznaczały słowa esesmana. Treblinka wywoływała w jego rodakach trwogę. Na samą myśl o tym miejscu wielu dotykało szaleństwo. I choć tak naprawdę większość wiedziała, co wyprawiają tam Niemcy, to nikt do końca nie dawał temu wiary. Po prostu było niemożliwym, aby świat, Bóg i wszyscy święci mogli na to pozwolić. Jasza wiedział doskonale, bo powiedział mu to sam Jahwe. Nie wytłumaczył tylko, dlaczego na to pozwala.

 

– Włącz mi muzykę – cichy głos esesmana wyrwał Jaszę z zamyślenia. Żyd skinął dłonią i z gramofonu rozeszły się znowu znajome nuty. Ciało Jurgena rozluźniło się. – Słuchaj tego, wszo. Nigdy żaden Żyd czegoś podobnego nie skomponował! I z pewnością nie zdąży skomponować, jeśli Aktion Reinhard zostanie zakończona. Słuchaj muzyki geniusza! – Leżący zaczął wymachiwać dłońmi imitując ruchy batuty. – Ach – jęknął niemal żałośnie – gdyby tak móc posłuchać jego muzyki w oryginale…

 

Jasza uśmiechnął się. Właśnie przyszedł mu do głowy iście szatański pomysł.

 

– Jeśli mogę coś zasugerować Gruppenfuhrer…

 

– Nie przerywaj, insekcie! – warknął Stroop. Ból minął więc możesz iść. Precz mi z oczu!

 

– Tak jest! – Jasza skłonił się i wyszedł. Gdy znalazł się za drzwiami, ubrał ciemne, wytarte palto i ruszył na miasto w kierunku murów getta.

 

Odszukał ukryte przejście, jedno z tych, którymi ludzie Sendlerowej szmuglowali na aryjską stronę porzucone, żydowskie dzieci i przedostał się na drugą stronę. Idąc opustoszałymi, brudnymi ulicami rozmyślał nad swoim położeniem. Z jednej strony czuł ulgę, że nie musi tu na stałe przebywać. Codzienna walka o kromkę chleba, kawałek zgniłego ziemniaka czy łyk zatęchłej wody wydawała mu się czymś poniżej jego godności.

 

On był sztukmistrzem! Wielkim magiem, który potrafił, niczym Mojżesz, rozmawiać z samym Jahwe! Z drugiej strony to, jak traktował go Stroop, to, że tylko jemu zawdzięcza swoje życie, gnębiła go i wywoływała wyrzuty sumienia. Ślad zaginął już po niemal dwóch milionach jego rodaków, a on leczył bóle głowy esesmana. Skręcił w boczną uliczkę, o dźwięcznej nazwie „Miła", wszedł w cuchnącą, pełną wygłodniałych szczurów bramę kamienicy numer osiemnaście i skierował się schodami do piwnicy. Zastukał w umówiony sposób do drzwi, które po chwili uchyliły się. Wyjrzała zza nich wychudzona, zarośnięta twarz żydowskiego żołnierza.

 

– A, to ty Jasza, wejdź! – powiedział słabym głosem żołnierz.

 

– Jest Malachi?

 

– Anielewicz i Edelman rozmawiają właśnie. Lepiej im nie przeszkadzać.

 

– Mam dla nich coś ważnego – Jasza upierał się, żeby jak najszybciej rozmówić się z dowódcą ŻOB-u.

 

– No dobra, wejdź – odparł po chwili żołnierz. – Ale lepiej, aby to było coś naprawdę ważnego!

 

Jasza klepnął go przyjacielsko po plecach i ruszył schodami w dół. Po przejściu ciemnego, zatęchłego korytarza stanął naprzeciwko starej szafy i otworzył drzwi. Za nimi kryła się niewielka wyrwa w ceglanym murze. Przecisnął się przez nią i znalazł się w niewielkiej, ciemnej piwnicy. Mrok rozświetlało jedynie wątłyblask stojącej na stole świecy, który oświetlało wychudzone, zabiedzone twarze dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Mordechaj Anielewicz, znany pod pseudonimem „Malachi". Pomimo zmęczenia jego twarz zdradzała pewność siebie i zdecydowanie a oczy wyrażały ironię oraz dystans do otoczenia. Całkowitym przeciwieństwem Anielewicza był Marek Edelman. Smutne, pociągłe oblicze, staromodny wąsik i pozbawione radości oczy żywo kontrastowały z jego energicznymi ruchami. W każdym geście dało się odczuć niesamowitą ekspresję i zdecydowanie. Tych dwóch znakomicie się uzupełniało.

 

– Co dla nas masz, Jasza? – zapytał Anielewicz wyjmując z kurtki papierosa.

 

– Jest rozkaz zniszczenia getta – odparł Jasza siadając na wolnym krześle. Pstryknął palcem i papieros zajaśniał słabym żarem.

 

– Daj spokój z tymi kuglarskimi sztuczkami – prychnął Edelman. – Jesteś pewien?

 

– Tak. Pismo leżało na biurku Stroopa.

 

– Kiedy? – Edelman wbił swój przejmujący wzrok w Jaszę, jakby w jego twarzy szukał odpowiedzi.

 

– Pojutrze.

 

Edelman westchnął, poprawił się na krześle i zacisnął usta.

 

– Co robimy? – zapytał. – Ludzie ledwie trzymają się na nogach, amunicji jak na lekarstwo a Polacy nie mają nawet jak nam pomóc! Czyżby w Treblince zabrakło gazu, że zamierzają pogrzebać resztę pod gruzami?

 

W bunkrze zapadła cisza. Jasza w myślach rozważał pomysł, na który wpadł będąc u Niemca. Wreszcie powiedział.

 

– Chyba mam pomysł. Tyle, że iście sztański.

 

Anielewicz i Edelman spojrzeli pytająco na Jaszę. Jeśli chodziło o szatańskie pomysły, to mieli z nimi od czynienia od początku wojny, dlatego słowa Jaszy nie tyle ich zaciekawiły, co zdumiały.

 

– Słuchamy zatem.

 

– Jak wiecie – zaczął Jasza rozsiadając się wygodniej na krześle – potrafię słyszeć głos Jahwe. Potrafię również rozmawiać z duchami zmarłych oraz przywoływać je na ten świat, choć do tej pory unikałem procederu. To trudna rzecz a i potem trzeba wiedzieć, dokąd ducha odesłać, aby się nie błąkał.

 

Anielewicz machnął ręką, jakby odganiał muchę i powiedział wyraźnie zdegustowany:

 

– A co mnie martwi obchodzą? Jakoś do tej pory nam nie pomogli, to i po co mi oni?

 

– Otóż komendant Stroop uwielbia słuchać muzyki jednego takiego polskiego kompozytora. Nazywa się Fryderyk Chopin. Szwab go uwielbia i zastanawiam się, czy aby nie użyć go w naszej sprawie.

 

– Rób sobie co chcesz – w głosie Edelmana dało się wyczuć zniechęcenie. Liczył na coś konkretniejszego. – Mnie tam bajek o duchach nie wmówisz. My – tu spojrzał na Mordechaja – musimy walczyć do ostatniego tchnienia o swój honor! Już wystarczająco długo czekaliśmy nie wiadomo na co i w milczeniu przyglądaliśmy się mordom niemieckim!

 

Anielewicz skinął głową.

 

– W takim razie mogę robić swoje? – Jasza spojrzał po zebranych i wstał. Skłonił się i na odchodnym pozdrowił żołnierzy.

 

– Bywajcie zdrowi. Szalom!

 

 

 

***

 

W kojące odgłosy ukochanej muzyki wdarło się uporczywe stukanie. Po chwili Stroop opamiętał się, wstał i poprawił mundur oraz przygładził włosy.

 

– Wejść! – rozkazał ściszając muzykę. Właśnie leciała jego ulubiona „Ballada g-moll".

 

W drzwiach pojawił się kamerdyner.

 

– Komendancie, wiem, że już późno, ale ten Żyd koniecznie chce pana widzieć.

 

Stroop potarł skronie i westchnął. – Niech wejdzie.

 

– Dobry wieczór komendancie – na twarzy Jaszy Mazura gościł głupawy uśmieszek. – Wiem, że późno, ale rozważałem słowa, które dziś pan do mnie powiedział.

 

– Mów jasno, parchu!

 

– Że żałuje pan, że nie może posłuchać muzyki Chopina na żywo.

 

Esesman przyjrzał się Jaszy uważniej.

 

– Mogę użyć swojej sztuki, aby go przywołać.

 

Stroop usiadł w fotelu i przez chwilę milczał, analizując słowa Żyda.

 

– Znaczy się, chcesz przywołać jego ducha?

 

Jasza przytaknął skinieniem głowy.

 

– Czy dzięki twojej – zawiesił na chwilę głos – jak to nazwałeś… sztuce, będzie mi posłuszny?

 

– Ależ oczywiście. Jestem przecież wielkim…

 

– Zamilcz parchu! Muszę pomyśleć.

 

Stroop wstał i zaczął maszerować po gabinecie. Mazur przysiadł na taborecie i w skupieniu obserwował Niemca.

 

– Kiedy możesz to zrobić?

 

– Choćby i zaraz! Tylko potrzebny będzie fortepian. Mistrz musi przecież…

 

Stroop pociągnął za dzwonek i po chwili kamerdyner pojawił się w gabinecie.

 

– Niech żołnierze z garnizonu natychmiast przyniosą tu do mnie ten fortepian, który stoi w klubie!

 

Kamerdyner popatrzył przez chwilę na komendanta po czym skinął głową i zniknął za drzwiami. Stroop usiadł na powrót w fotelu i jął bacznie obserwować Jaszę.

 

– Słuchaj, żydowski kundlu. Jeśli robisz sobie ze mnie żarty to pożałujesz, że nie trafiłeś do Treblinki! Czy będziesz jeszcze czegoś potrzebował?

 

– Pójdę po swoje rzeczy – Jasza wstał. – I proszę opróżnić biurko.

 

Gdy Mazur wrócił ze swoim kufrem fortepian stał już w gabinecie. Jasza usiadł za stołem i wskazał, aby Stroop zasiadł naprzeciwko. Ustawił na blacie dwie świece i zapalił je. Następnie wyjął z kufra pięcioramienną gwiazdę i położył na stole a w jej rogach zapalił mniejsze świeczki. Wyjął starą, oprawioną w wytartą skórę księgę i otworzył. Przez chwilę poruszał w milczeniu ustami. Niemiec przyglądał mu się z drwiącym uśmiechem, jednak gdy nagły podmuch zachwiał płomieniami świec, które następnie niemal całkowicie przygasły, spoważniał.

 

– Witaj o czcigodny koneserze mego talentu! – w gabinecie rozległ się nieznajomy głos. Stroop zamarł, rozglądając się uważnie. Spojrzał na Jaszę, który blady niczym prześcieradło, siedział z głową odchyloną do tyłu. Jego oczy zaszły bielmem.

 

– Kim jesteś? – zapytał nieśmiało komendant.

 

– Jak to, nie wiesz, z kim chciałeś rozmawiać? – głos nieznajomego stawał się coraz bardziej przenikliwy i natarczywy. Ciemność, jaka zaległa w gabinecie, była tak gęsta, że zdawało się, iż można ją było kroić nożem.

 

– Fritz?

 

W odpowiedzi rozległ się donośny śmiech.

 

– Zagrasz dla mnie?

 

Śmiech stał się jeszcze bardziej doniosły. Wreszcie nieznajomy odparł:

 

– Przysługa za przysługę?

 

Jurgen przełknął gęstą ślinę. Właśnie doszło doń, że musi zawrzeć umowę z duchem zmarłego.

 

– Co mam uczynić w zamian? – zapytał niepewnie.

 

– Dowiesz się później.

 

Po chwili od fortepianu doszły pierwsze nuty Etiudy c-moll. Dźwięki były tak żywe i autentyczne, że Stroopowi wydawało się, iż rozbrzmiewają bezpośrednio w jego głowie. Zamknął oczy starając się uchwycić każdą nutę. Jego ciało zaczęło wibrować i odniósł wrażenie, że Chopin wybija swe dźwięki wprost na nim. Że uderza w jego napięte żyły, kości… Muzyka nie cichła, choć Jurgen przysiągłby, że utwór powinien już dawno się skończyć. Mistrz jednak grał dalej. Grał tylko dla niego! Ach, gdyby jego przyjaciele mogli to zobaczyć! Nikt na całym świecie nie dostąpił i nie dostąpi nigdy takiego zaszczytu, co on, Jurgen Stroop! Poczuł, jak po policzkach spływają mu łzy. Łzy największego szczęścia, jakiego dostąpił w swym pozbawionym miłości i czułości życiu. Wspomniał chłód, jaki panował w domu i wiecznie ignorujących go rodziców. Potem lata rozczarowań i upokorzeń na niskich stanowiskach w partii i administracji, pomijanie go przy awansach i nagrodach aż wreszcie śmierć ukochanego syna… Ale teraz to była jego chwila triumfu.

 

Nagle muzyka ucichła. Krótkie klaśnięcie w dłonie wyrwało komendanta z transu, w jaki wprawiła go muzyka. Otworzył oczy i dostrzegł Jaszę. Żyd był spocony i blady, oddychał ciężko, niemal rzęził.

 

– Dobrze się sprawiłeś. A teraz zabieraj się stąd! Idź do kamerdynera po zapłatę – Strop nie mógł jeszcze ochłonąć, stąd w chwili słabości pozwolił sobie na ludzki gest.

 

Gdy Mazur wyszedł Stroop zaczął kombinować, w jaki sposób zmusić ducha do uległości. Skoro dał się przywołać do jego gabinetu, skoro Jasza miał taką moc, to może też potrafi go okiełznać? Ach, gdyby tak zorganizować koncert ducha Chopina dla notabli! Zaprosić samego Himmlera i Franka! Pokazać im potęgę mojej władzy nad tym miastem! Udowodnić, że powierzenie mu komendantury policji dystryktu Galizien było najlepszym, co mogli zrobić.

 

– Tak zrobię! – powiedział na głos i klasnął z uciechy w dłonie. Podszedł do barku i nalał sobie whiskey. Usiadł wygodnie w fotelu i upił łyk. – Żeby tylko chcieli przybyć na zaproszenie?

 

– Muszę przyznać, że pomysł wspaniały! – w gabinecie rozległ się znajomy już głos. Stroop zamarł w bezruchu i tylko poruszające się nerwowo w prawo i lewo gałki oczne starały się dojrzeć intruza.

 

– Kto tu jest? – wykrztusił w końcu Stroop. – Kto ośmiela się zakłócać mój spokój? Jasza, nie strój sobie ze mnie żartów, zawszony Żydzie!

 

Nagle tuż prze nim zmaterializowała się dziwna postać. Młody mężczyzna średniego wzrostu, z bujną czupryną ubrany był po staroświecku w białą koszulę i czarne rajstopy. W gabinecie rozeszła się dziwna, dławiąca woń spalenizny.

 

– Kim jesteś? – zapytał esesman sięgając powoli dłonią w kierunku kabury.

 

– Jestem Fritz Chopin – odparła tajemnicza postać podchodząc do siedzącego. W jego ruchach było coś delikatnego, niemalże zniewieściałego i nie uszło uwadze esesmana. – I powiedzmy, że mój szef zgodzi się, abym dla was zagrał. Zrobi też wszystko, aby twoi przyjaciele przybyli na zaproszenie jak najszybciej. Właściwie, to już są w drodze. To prywatna wizyta, więc oficjalnie mają być w całkiem innym miejscu.

 

Stroop powoli zaczął dochodzić do siebie. Musiała minąć jednak chwila, nim uświadomił sobie, że rozmawia ze zmarłym Chopinem. Powoli zaczął też wyłapywać sens tego, co ów do niego mówił.

 

– A czy mogę wiedzieć, kto jest twoim szefem?

 

– A jak myślisz? – Fritz roześmiał się szyderczo. – Czyś kiedykolwiek słyszał, aby jaki duch chciał opuścić niebo i zagrać dla takiego skurwysyna, jak ty?

 

Słowa Chopina zdumiały esesmana, nie dał jednak poznać po sobie, jak bardzo go dotknęły. Nie wierzył w chrześcijańskie brednie, sam był wyznawcą starogermańskiej pogańskiej religii, w której istniało tylko niebo, przeznaczone jedynie dla bohaterów. A on nim niewątpliwie był. Miał w końcu ordery, choć nie oddawały one prawdziwej miary jego męstwa.

 

– No dobrze – odparł – zostawmy to i przejdźmy do konkretów. Kiedy ten koncert?

 

– Pojutrze.

 

Stroop westchnął przeciągle zaciskając usta. Pojutrze zaczynali akcję likwidacji getta i urządzanie koncertu w chwili, kiedy całe siły miały zostać skierowane do dzielnicy żydowskiej, mogło zostać źle odczytane przez Himmlera i Franka. Komu jak komu, ale Heinrichowi podpaść nie chciał a Hansowi Frankowi nie zamierzał.

 

– To będzie trudne, gdyż…

 

– Albo wtedy, albo nigdy! – przerwał zdecydowanie Fritz.

 

Esesman podrapał się po głowie kombinując, jak by tu pogodzić akcję w getcie z koncertem. W końcu do głowy przyszło mu, że przecież mogą przy akompaniamencie mistrza obserwować płonące miasto i rozkoszować się pięknem swego okrucieństwa! Czegoś takiego tysiącletnia Rzesza jak dotąd nie widziała!

 

– Niech będzie! – odparł uradowany Stroop.

 

– W takim razie do zobaczenia – odparł Fritz i zniknął.

 

***

 

Wieczór, kiedy miał odbyć się koncert, ciągnął się Jurgenowi okropnie. Po kolacji Himmler mówił coś o pójściu do łóżka, a Frank chciał aby przyprowadzono mu jakąś prostytutkę, najlepiej żydowską. Jakimś cudem gospodarzowi udało się trochę ich upić i skłonić do cierpliwości.

 

– Cóż takiego dla nas szykujesz, przyjacielu? – dopytywał się zniecierpliwiony Hans Frank. Cóż może być lepszego od przelecenia żydowskiej dziwki?

 

– Sztuka, mój przyjacielu – odparł Jurgen spoglądając na zegarek. Podszedł do okna i wtedy rozległy się odgłosy strzałów. Po chwili nad gettem zajaśniałą łuna ognia. Himmler i Frank podeszli do Stroopa i przyglądali się akcji.

 

– No, to wykańczamy ich! – Frank zatarł ręce i podszedł do barku. Nalał sobie wódki i opróżnił kieliszek jednym haustem.

 

– Usiądźmy wygodnie – zaproponował Stroop zapalając świece. Zgasił światło i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Przez chwilę przyglądali się w milczeniu fortepianowi i kiedy nagle pojawiła się przed nim postać pianisty, spojrzeli po sobie zdumieni.

 

– Co jest do jasnej cholery, Jurgen? – Frank potarł oczy i zamrugał kilkakrotnie.

 

– Cisza, panowie! Oto zagra dla nas sam Fritz Chopin! – głos Stroopa brzmiał dumnie.

 

Do końca koncertu siedzieli niczym zahipnotyzowani, wsłuchując się w coraz potężniejsze dźwięki. Chopin dawał z siebie wszystko a odgłosy strzałów za oknem milkły z każdą chwilą. Stroopowi przemknęło przez myśl, że żołnierze zapewne zakończyli pierwszy etap likwidacji getta.

 

W pewnej chwili w pokoju pociemniało. Chopin przestał grać i wstał zza fortepianu. Podszedł do okna i uśmiechnął się.

 

– Podejdźcie! – skinął na esesmanów.

 

Gdy wyjrzeli za okno, zbledli. Ich oczom ukazał bezkresny ogrom zgliszcz, rozciągający się jak okiem sięgnąć. Ponad głowami, zamiast gwieździstego nieba, zalegały gęste chmury, rozświetlane co jakiś czas przez błyskawice. Wśród ruin błąkały się ludzkie postaci. Były ich tysiące, a panujący wszędzie chaos oraz jęki i zawodzenia stawały się wszechobecne. Stroop, Himmler i Frank spojrzeli po sobie pytająco. W końcu Himmler nie wytrzymał i krzyknął na Jurgena:

 

– Po jaką cholerę zniszczyłeś całe miasto? Miało być tylko getto!

 

– Panowie – powiedział spokojnie Chopin – tylko spokojnie! Do tej pory niszczyliście, ale teraz przed wami zadanie o wiele poważniejsze! Czujcie się wybrani! Będziecie musieli zaprowadzić swój niemiecki porządek w samym piekle!

 

Głośny, niemal histeryczny śmiech Chopina rozszedł się niczym powiew wichru ponad zgliszczami piekła a błąkające się na dole dusze zadarły głowy w ich kierunku.

 

– Gdzie my… jesteśmy? – Stroop skulił się w sobie i spojrzał wylęknionym wzrokiem na Chopina.

 

– Przecież powiedziałem: w piekle! A Szatan chce zorganizować je na wzór Treblinki lub Auschwitz. Co do tego jeszcze się nie zdecydował. Ale właśnie was wybrał do tego zadania. To cena, jaką zapłacicie za jego łaskawość.

 

– Jaka cena? – zdziwił się Hans Frank. – I jaka łaskawość?

 

– Cena za wasze występki, a łaska za wierne służenie mu na Ziemi.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Tym razem coś dłuższego... na konkurs próbka. Przepraszam za brak umlautów [przegłosów], ale coś mi się poknociło. 

Na jaki konkurs?

@Mortycjan - fantastyczny Chopin. Do końca sierpnia napisać opowiadanie o Chopinie zawierające elementy fantastyczne. Adres zdaje się: teksty@fabryka.pl z dopiskiem... Chopin. Zresztą sprawdź sobie dokładnie. Tylko tyle odnośnie tekstu? Czuję się zlekceważony;)

Myślałem, że na jakiś konkurs tutaj i nie dopisałeś w tytule... ot, z czystej życzliwości chciałem zauważyć. :) A czytać raczej nie zamierzam, bo na samą myśl o tematyce pokroju "fantastyczny Chopin" dostaję turbulencji jelit. 

- Cóż z niego był za geniusz!?
Dwuznacznie Ci to wyszło. Tajniki stosowania znaków zapytania i wykrzyknienia...

Tak w ogóle to mam wrażenie, iż opowiadanie skomponowane "na siłę". Nie pasuje mi magik z getta i generał SS... De gustibus, jak powszechnie wiadomo.

Napisane bardzo sprawnie. Czyta się je szybko i przyjemnie. Pomysł mnie zaciekawił. Jedno z lepszych opowiadań zamieszczonych ostatnio.
Piątka z małym plusem ode mnie.

Nowa Fantastyka