- Opowiadanie: iami - Strażnik Głębin część II

Strażnik Głębin część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Strażnik Głębin część II

NOTA 7– Pozytywka serca

Po latach delikatna melodia dzwoneczków uległa zniekształceniu. W oknach zdewastowanej posiadłości szarzały jedwabne nitki pajęczyn. Stara rezydencja stała opustoszała ponad trzydzieści lat. Wierny dozorca zestarzał się i wkrótce odszedł z domu swego Państwa. Często powracał myślami do dawnych dziejów, ale gdy dochodził do pewnej przełomowej wiosny– wspomnienia przeradzały się w koszmar i hurmem uciekały z jego głowy…

Na dębowym, zakurzonym kredensie leżała pożółkła książka. Luźne kartki wystawały w bezładzie spomiędzy stronic. Pod prawą ścianą znajdowało się lóżko. Wciąż było zaścielone. Jednakże ongiś biała pościel przyjęła barwę szarości.

Spod pierzyny wydobywała się nieczysta melodia. Pochodziła z niewielkiego przedmiotu w kształcie medalionu, ozdobionego napisem: „Spieluhr”.

Słońce górowało nad strzechami chat. Wieśniacy wyruszali na pola. Czerwone maki wybijały się spomiędzy złocistych łanów zboża. Jakaś osoba cięła w powietrzu sierpem.

Na drodze pojawili się dwaj jeźdźcy. Popędzali konie batem. Bardzo szybko zbliżyli się do wioski. Jeden z nich był przymocowany do siodła grubym sznurem. Drugi błyskawicznie zeskoczył ze swojego wierzchowca.

-Macie tu medyka?– rzucił w kierunku starca krzątającego się przy bramie pokaźnej rezydencji.

-Nie…w sąsiednim mieście jest jeden taki. Pomóc w czymś, panie?

Człowiek pokręcił głową i wymruczał pod nosem niezrozumiałe słowa. Odwrócił się do drugiego jeźdźca i przekazał mu jakąś informację.

-Jest tu gospoda? Karczma? Zajazd? Cokolwiek?

-U nas? Panie! My tu tylko pole mamy! Trzy chaty na krzyż i posiadłość, co ją klątwa wzięła!

-Klątwa?– wycharczała drobna osóbka, z którą przed chwilą rozmawiał mężczyzna. Kiwnęła palcem i wyszeptała coś do ucha towarzyszowi.

-Ile dacie za pomyślne egzorcyzmy?– przemówił mężczyzna i widząc minę starca, dodał– Mój towarzysz jest…

-Eeee,…po co zara do egzorcyzmów? Nigdy przecie nikt nie zginął…

-To tylko kwestia czasu– uśmiechnął się pod nosem.

Starzec wytrzeszczył oczy i zamlaskał. Oblizał nerwowo wargi.

-Trzeba by pogada ze sołtysem. W tamtej chacie mieszka. Odkąd państwo z rezydencji umarli, nikt tam nie właził.-odszedł w stronę kościoła. Najpierw powoli, jednakże po chwili puścił się biegiem. Lekko chwiejąc się na nogach, przekroczył wrota świątyni i padł na kolana przed ołtarzem. Modlił się.

Przybysze skierowali się do domu sołtysa.

-Dziwni ludzie. Pogadaj z „człowiekiem”. Poczekam tu.-nakazała postać na koniu.

Po pół godzinie jeźdźcy usiedli na murku przed rezydencją i przyglądali się jej z zaciekawieniem.

-Południe, północ. Księżyc w pełni i słońce w zenicie. Zbieg okoliczności, czy…?

-Klątwa?– zaśmiała się osoba, która wciąż nie zdejmowała kaptura z twarzy.– Czyś ty zgłupiał? Gdyby mi ktoś powiedział, że nabił elfa na pal, albo że sprzedał rusałkę za krocie to bym uwierzyła…

-Ludzie, trzymajcie mnie! Nie słyszałaś, co ci mówiłem? Sołtys nie rozpowszechniał sprawy wymarcia rodu hrabiów, bo gawiedź by mu uciekła z pól i handel z miastem zanikłby. Ej, głupiaś…

-Powtórz ostatnie zdanie jeszcze raz, a zastanowię się, czy warto cię zabić teraz czy później…-uśmiechnęła się słodko.-Dziś pełnia. Uszykuj wszystko, co będzie ci potrzebne. Idę obejrzeć obejście starego „państwa”.– Wstała. Spód czarnej spódnicy zakurzył się od piachu.

Gwiazdy zaczynały zajmować swoje miejsca na niebie. Tarcza księżyca na przemian, chowała i wyłaniała się zza chmur. Mężczyzna opierał się o mosiężną bramę i solidnie ostrzył sztylet.

-Po co ci on? Jeśli sołtys ma rację, nie będzie ci potrzebny.-kobieta zwinnie przeskoczyła ceglany mur.

-Pamiętasz o mnie, kotku?– wymruczał, nie zmieniając miejsca pobytu. Suknia zaszeleściła gdzieś po drugiej stronie. Jednakże za moment pojawiła się pod furtą.

-Odsuń się.-przyłożyła dłoń do pręta. Od niechcenia wyrysowywały się na nim jakieś znaki. Nagle zgiął się gwałtownie i rozsypał w proch.– Sandro, idziemy.

Zarośnięta ścieżka wiła się pomiędzy starymi, ususzonymi dębami. Możliwe, że zmogła je zaraza, która z roślin przeniosła się na zwierzęta i zmusiła ludzi do wybicia całego bydła. Dalej pod nogami wiły się pędy jeżyn. Kolce czepiały się cienkiego materiału, rozdzierając w niektórych miejscach spódnicę. Przed posiadłością, na niedużym placyku, znajdowała się zapuszczona fontanna. Widać, że nie była czyszczona od paru lat.

-Bogaty dom, stojący na uboczu w takiej dziurze…a jednak nikt nie wytłukł ani jednego okna, nie wlazł do środka i nie splądrował. Żaden godniejszy jegomość nie chciał go kupić– westchnęła-…marnotrawstwo.

-Zależy. Coś mi się nie podoba w tej chacie. Ludzie i zwierzaki omijają ją łukiem.

-Oczywiście. Wmówili sobie, że jest przeklęta, a skoro teraz zajmą się nią egzorcyści…-uśmiech wpełzł na jej lica.-Jak myślisz? Dużo uzbierają?

-Możliwe. Lepiej powiedz, kotku, co czujesz?– zdjął jej kaptur i odgarnął włosy z twarzy.– Iiii?

Zaczerpnęła powietrza. Czuła…za drgającą firaną stało stworzenie. Musiało tam stać. Wyraźnie widziała aurę wydobywającą się z całego domu. Dość silną…

-Nie ma to jak pilnować ukochanego domeczku.-wyszeptała.

-Zjawa? No tak…tego się można było spodziewać.– pokręcił głową.

-Nie zjawa…coś gorszego. Tego w swoim krótkim życiu jeszcze nie widziałeś.

-A czego ja nie widziałem?– zdziwił się.– Uganiałem się po polach za południcą. Zamknęłaś mnie w krypcie ze strzygą…

-Upiory, topielce…nawet elfy. Wiem, że to już przerabialiśmy.– wzruszyła ramionami.– Zaufaj mi. Tej wyprawy nigdy nie zapomnisz.

Kobieta uchyliła drzwi. Stanęli na skrzypiących deskach. Liczne pajęczyny oplatały meble i schody. Portrety członków rodziny były poprzechylane, czasem miały rozerwane płótna.

-Zapal światło a zabiję.-syknęła, odwracając głowę w prawo. Jeszcze niedawno stworzenie poruszało tam zasłoną. Nad nimi rozległy się kroki.

-Ktoś jest na półpiętrze. Ruszamy, czy będziemy tu tak sterczeć?– Sandro ruszył do przodu, jednakże kobieta chwyciła go za rękaw płaszcza i pociągnęła w tył. Upadł.– Co ty…!?

-Najpierw obejrzymy dół. Jeśli ci życie miłe nie łaź nigdzie beze mnie. Jasne?– pochyliła się nad nim– Uważaj na plecy, człowieku.

Przeszła obok niego, muskając wierzch jego dłoni skrawkiem sukni. Z piętra dobiegła ich fałszywa melodia starej pozytywki.

Obeszli salon i kuchnię. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś spodziewał się gości. Nakryty stół przystrojono różami, które obecnie zżerał kurz. Zgniłe jedzenie roztaczało woń, która powalała na kolana.

-Parter, czysty. Dochodzi już północ, godzina duchów.

-Aleś ty przesądny. Wierzysz w te brednie, jak małe dziecko. Jeszcze nie dorosłeś? Bądź poważny.-spojrzała na schody.– Idziemy na górę. Jeśli dostrzeżesz runy albo znaki alchemiczne to nie drzyj się na cały głos, ani nie gadaj, tylko stuknij mnie w ramię.

-Znaki alchemiczne? Powiesz mi wreszcie, co to jest do diabła!?

-Skąd wiedziałeś?– kobieta stanęła na pierwszym stopniu. Sandro pobladł.

-Żartujesz…Prawda?

-I tak, i nie. Nie gadaj…-skarciła go.

Weszli na półpiętro. Wiszące na ścianie trofea jeleni oraz miecze, zadrgały.

-Odsuń się od ścian.

Pierwsze piętro praktycznie niczym nie przypominało podestu. Nie było tu krzty kurzu. Podłoga sprawiała wrażenie świeżo umytej.

-Portrety…spójrz na nie– wyszeptał. Malowidła nie przedstawiały już ludzi. Wyglądały tak, jakby artysta dla jakiegoś głupiego i niesmacznego żartu wyrysował członków rodu nadając im postaci zaschniętych trupów. Na ramie jednego dzieła lśniły symbole. Sandro stuknął kobietę w ramię i wskazał jej inskrypcję.

-Arena matarsza ortium.– przeczytała.

-Co to znaczy?

-Ktoś się tu bawił nieznaną mu sztuką…

-I jednak klątwa?– spytał z nutką ironii w głosie.

-Demona. Tak, klątwa.– wyprostowała się.– Związana nie z miejscem, ale z osobą i przedmiotem.

-Będziesz mieć obiadek, jak tu skończymy. A tak apropos, dużo zostanie z tej wioski?– kobieta nic nie odpowiedziała. Nie lubił kiedy milczała. To było znacznie gorsze od znoszenia jej przymusowego towarzystwa.

-Kiedy tu weszliśmy…słyszałeś jakieś dźwięki? Jęki, co tam jeszcze…

-Nie. Tylko tę cholerną, skrzeczącą pozytywkę.

-Pozy…Znajdź ją i przynieś do mnie.– kucnęła i wyciągnęła z torby nóż. Srebrne ostrze i rączka z kości.

Mężczyzna kręcił się po pokojach przerzucając nieważne dokumenty, przeglądając liczne półki i szuflady. Nagle znów odezwała się nieczysta melodia. Wszedł do jednej sypialni i zrzucił ciężką pierzynę. Wziął do ręki grający przedmiot.

-Jesteś upiorze.-powiedział.– Gdzie masz wyłącznik?

-Oooonnnnaaaa niie mma wyłłąccznika.– Sandro odwrócił się na pięcie. Tuż przed nim stała ledwie dostrzegalna istota. Skórę na twarzy miała ściągniętą i jakby obsuszoną. Na wychudłym ciele wisiała długa, biała szata.– Ona gra kiedy chce. Sama wybiera rytm…zupełnie jak moje małe serduszko…zgubił się mój skarb, zniknął gdzieś w komórce…nie wyszedł…zagubił się w… cieniu!- wrzasnęła i rzuciła się na niego ze szponami.

Sandro wybiegł z pokoju.

-Maja!!!- wpadł do przedpokoju.– Co to jest!? Ma ciało, a jednak rozpływa się jak widmo! Maja?

-Miałeś być cicho.-powiedziała spokojnie. Siedziała po turecku w wyrytym naprędce na podłodze kręgu. Blada twarz kobiety i lodowate oczy skierowały się w stronę istoty, która sunęła spokojnie wzdłuż korytarza.– Ignoruj ją. Nie jest tak niebezpieczna jak jej „serduszko”.

-Słyszałaś naszą rozmowę?

-Nie, przecież byliście daleko ode mnie.– wykrzywiła wargi.– Wyczytałam z tego…-wskazała na zakrzepniętą krew, która spływała z obrazu.-…całe to miejsce cuchnie złą energią. Daj mi pozytywkę…

Chwyciła ją niezwykle ostrożnie, zupełnie tak, jakby cały przedmiot był najeżony zatrutymi kolcami. Obejrzała ją dokładnie z każdej strony.

-Gdzieś tu powinien być…-wreszcie go dostrzegła. Pod lekko zatartym napisem Spieluhr widniała wygrawerowana pieczęć– czaszka w podwójnym okręgu.-Gdzie jest jej „serduszko”?

-Bredziła, że zaginęło w cieniu, w komórce. Bezsensowne.– nagle rozległ się huk. Potężny rumot.

Maja wstała i podeszła do schodów. Spojrzała w dół. Dolna część stopni zarwała się i zgrabnie wypełniła korytarz piwnicy.

-Tędy już nie zejdziemy.– wyszeptała. Przeniosła wzrok na Sandra. Był blady. Najwidoczniej coś go niepokoiło.

-To, co dalej?– zapytał z nutką przerażenia w głosie.– Jestem otwarty na wszelkie pomysły.

Chwyciła go za rękaw obszernej kurty i pociągnęła w dół. Zeskoczyli w nowo powstałą zapadlinę. Jedna strona korytarza była zablokowana przez gruz. Biegli przez pewien czas drugą częścią podziemi. Podłogę w starych piwnicach zdobiły martwe szczury. Miejscami pojawiały się poobgryzane meble, które w jakiś sposób ściągnięto na dół. Niektóre z nich tarasowały drogę, wiec przybysze musieli je przeskakiwać albo odrzucać na bok. Raz po raz odzywała się melodia pozytywki…zaś z wnętrza tuneli odpowiadał jej cichy pomruk.

-To „coś” jest w końcu nieumarłym, czy demonem?– rzucił zdyszany Sandro.

-A kim wolałbyś żeby było?

-Czymś, co mogłabyś pochłonąć…-przystanęli. Z maleńkiej sali wydobywało się czerwone światło.– Tutaj?

Maja nie odpowiedziała. Przywarła do ściany i słuchała. Ktoś siedział wewnątrz pomieszczenia i rozmawiał. Wyglądało na to, że wyrzucał coś jakiemuś stworzeniu.

-Ty…wykorzystałeś mnie… moja mama… ona…-łkało stworzenie. Miało szarawą skórę, pokrytą wrzodami. Łysa głowa cały czas zmieniała położenie. Obserwowała drzwi i puste pudełko po pozytywce.– Oszukałeś.

-Nie oszukałem. Będziesz żyć wiecznie…czy od tamtej nocy nie minęło już sto lat? I wciąż jesteś młody.– głos wydobył się z pozytywki, zakłócając graną piosenkę.

-On jest żywy,…ale niestety jest też trupem– odezwała się Maja, przechodząc przez drzwi.– Sandro, daj mi to grajło.– mężczyzna rzucił jej pozytywkę, która teraz zaczęła emanować dziwną energią. Paliła w dłonie.– Jaki układ masz z tym demonem, dzieciaku?

Chłopiec wbił otępiały wzrok w dziewczynę. Dostrzegł na jej twarzy malowidło. Dwa półksiężyce– poziomy i pionowy, połączone razem. Pod nimi znajdowała się mała kula, symbolizująca tarczę słońca. Potem zaczął badać oczy. Tonęły w pustce. Kim ona jest?, zapytał sam siebie. Jednakże po chwili stracił kontrolę nad myślami. „ZABIJ!” rozkazała istota z grającej zabawki. Dzieciak nie zważając na swoje szanse, zaatakował.

-Sandro, w tył!- kobieta roztrzaskała o ścianę pozytywkę. Wykonała gest ręką.– Diria santami untam!

Chłopiec wyhamował tuż przed jej dłonią. Wycelowała palec prosto w jego serce. Błękitny płomyczek wpełznął do trzewi ghoula. Skóra powolutku rozsypywała się w pył. Po kolei każdy członek ciała przeistaczał się w grudki prochu. Nad zwłokami pojawiła się biała mgiełka. Kobieta chwyciła ją i zdusiła w dłoni. Dusza została przetworzona w iskrę dodatkowych paru lat życia.

-Było napisane: „Ręka śmierci dosięgnie każde stworzenie. Umarłego czy żywego. Pochłonie przedłużając życie swego mistrza”.– wyrecytował.– Co z demonem?

Niewyraźny kształt zamajaczył nad resztkami pozytywki. Nie można było ocenić czy bies miał rogi i ogon, czy raczej podłużne macki. Żółte ślepia zatrzymał na Mai.

-Nie jesteś człowiekiem. Co tutaj robisz li…?– zaczął, ale zciął się w połowie zdania.

-Chcę wysłać cię do sfer, Girigonie. Chyba, że będziesz tak uprzejmy i sam stąd odejdziesz.– powiedziała zarzucając kaptur na głowę. W mroku zalśniły jej tęczówki.– Po co bawiłeś się tym dzieciakiem?

-Mieliśmy umowę, ale jej nie dotrzymał. Wioska miała być moja, a jak widzisz– nie jest.

-Maja, znasz to…-zdziwił się Sandro.

-Yhm…Dobrze. -uśmiechnęła się– Paktujmy.

Słońce górowało nad chałupami chłopów. Na polach hulał wiatr wyginając kłosy zbóż. Gwar wioski znikł nad ranem w przeciągu paru godzin. Dwóch jeźdźców jechało bardzo powoli między miedzami. Nie spieszyło się im. Mieli mnóstwo czasu.

-Myślisz, że Girigon wróci?– rzucił niespodziewanie Sandro.

-Hm..– mruknęła– niewykluczone… ale na pewno nie w tym miejscu. Pojawi się, kiedy ponownie zostanie wezwany.

-Wciąż nie rozumiem. Po co bachor układał się z demonem otchłani!?

-Ludzie…-pokręciła głową.– Wy nigdy nic nie rozumiecie. Trzeba was prowadzić za rączkę, bo inaczej zgubicie się gdzieś w stanie nie-śmierci.

Sandro utkwił wzrok w posturze towarzyszki. Spojrzał na niebo. Zbierały się chmury.

-Będzie lać…przynajmniej ktoś z nas nie musi jechać do stolicy z pustym żołądkiem.– zaakcentował ostatnie zdanie, starając się zagłuszyć burczenie w brzuchu.

-Pamiętaj…ci, którzy odeszli nie muszą jeść. Nieumarli to źródło energii, która jest potrzebna do odtwarzania swego życia. A teraz, bądź tak dobry i nie przerywaj mi w medytacji…

Śmignęła skórzanym batem po zadzie wierzchowca. Ten gwałtownie przyspieszył. Wkrótce pierwsze krople deszczu spłynęły na dół. Dwie sylwetki zniknęły w ścianie deszczu. Po chwili rozmyły się na horyzoncie…

NOTA 8– W objęciach krzyży

Podążają wkoło nas, tańczą w zorzach… promieniują… gasną… nieboszczyk podniósł czoło… przetarł smołą blade oblicze… hiena… ktoś rozkopał mokre groby…

Nikłe światło słońca przeświecało spomiędzy kłębiastych, szarych chmur. Szedłem wolno, lustrując okolicę. Pewnie jakiś wieśniak pomyślał sobie, że rozkoszuję się zapachem świeżej rosy… Nic bardziej błędnego. Wciąż nasłuchiwałem…

Odkąd uciekłem Srebrnym Wilkom dziwny stwór nie dawał oznak życia. Zamilkł. Tak po prostu. Z jednej strony było mi to na rękę– przynajmniej nie musiałem oglądać tej paskudnej mordy, od której jechało padliną. Z drugiej– bałem się, że znienacka nastąpi ostry atak bólu, że mnie sparaliżuje… i to w jak najmniej odpowiednim momencie… nasłuchiwałem… Chrapliwego głosu, sapania, odgłosu pożerania czegoś z zachłannością, rozrywania kawałków mięsa… Niczego takiego nie było…. Cisza… Gdzieś w tle drwal uderzył siekierą w pień drzewa. Ostrze utknęło w korze. Nieszczęsny. Zaczął siłować się z bronią, która zbyt mocno wgryzła się w drewno. Chwycił za drążek i mocno się zaparł. Nie drgnął. Spod metalu wyciekła żywica…

Cieszyłem się, że wreszcie opuszczam Hateru. Od dłuższego czasu dusiło mnie w klatce piersiowej. Coraz częściej też się męczyłem… Jeszcze trochę i naprawdę nabawiłbym się paskudnego choróbska. Kiedyś pewna osoba z mojej drużyny (niech Haddamar ich pochłonie!) zmarła na zapalenie płuc, właśnie w Hateru. Odwróciłem się. Przez pole przeleciał wiatr i zamieszał w świeżo wyrośniętym owsie. W oddali trzy sarny szukały pożywienia. Znowu zaczęto rąbać drwa. Dzięcioł robił sobie ucztę na jednej z sosen. Puk. Puk. I cisza… Nikt mnie nie obserwował– dobrze. Wskoczyłem do głębokiego, zarośniętego rowu. Cholera! Dlaczego musiały być w nim pokrzywy!… Potem wdrapałem się po niewielkiej skarpie na skraj lasu. Jakieś delikatne mrowienie na palcach sprawiło, że zachciało mi się śmiać. Szybkie ukłucie. Coś ugryzło mnie w dłoń. Szlag! Rude mrówy! Małe stworzonka, które dzięki gruczołom jadowym są wstanie powalić jelenia. Nie jedzą go, ale w naturze atakują wszystko, co tylko zbliży się do ich mrowiska. Oczywiście musiała znaleźć się taka sierota o imieniu Deidarette, która wpakowała całe łapsko do gniazda. Strząsnąłem je i odbiłem się na ręce. Jeden sus. Wskoczyłem w las, prosto w bujne leszczyny… Im dalej na zachód– tym cieplej. Wreszcie będzie można pozbyć się zimowego płaszcza. Trzy dni i niecałe dwie godziny przed spotkaniem drwala przekroczyłem granicę tej przeklętej lodowej tundry i jakże uroczego Zachodniego Królestwa Berniem. Przeskok klimatyczny był ogromny. Tutaj zima już dawno minęła. Wyparła ją wiosna, która królowała w najlepsze od– chyba– czterech, pięciu tygodni.

Rozchyliłem gałązki leszczyny. Na drodze nie pojawiła się żadna postać. Cisza… przygnębiająca cisza i szum drzew. Od czasu do czasu zbłąkany zając przebiegł przez runo. Kicnął na środku szlaku i podrapał się za uchem…. Puściłem badyle. Liście zaszeleściły znamiennie. Uląkłem i wyciągnąłem z torby mapę. Chciałem ją rozwinąć, ale zawahałem się… Zgiąłem kciuk. Po chwili kolejne palce. Prawa dłoń zaczęła sztywnieć krok po kroku…. Jad.. Przez nieuwagę mogę stracić sprawność w nawet całym ramieniu, jeśli nie zatrzymam paraliżu. Chwyciłem mapę i wepchnąłem ją z powrotem do torby. Gdzieś w tym gąszczu muszą być zioła hamujące rozchodzenie się trucizny po ciele…

-„Witaj Nurthul! Tęskniłeś za mną?”– stwór pochylał się nade mną. Pysk miał wykrzywiony w uśmiechu.– „Ramn rośnie pod tamtą jarzębiną”– wskazał palcem, nawet nie racząc zmienić pozycji. Wciąż stał tak przykurczony. –„Ach, dzieciaku… trzeba cię naprawdę pilnować, żebyś się nie zabił”.

-Czy ja przepraszam słyszałem w twoich słowach ironię?– zerwałem kilka listków rośliny i zacząłem miąć je w ustach. Kiedy wystarczająco rozdrobniłem ramn i wymieszałem go ze śliną, rozsmarowałem papkę na wierzchu dłoni. Zioła błyskawicznie przyniosły ulgę. Piekące swędzenie ustało.– Długo tak leziesz za mną?

-„Ależ Nurthul…. Mnie się nigdy nie pozbędziesz… nawet gdybyś bardzo tego pragnął… Po prostu– tego nie da się zrobić!”– usiadł obok mnie i przejechał pazurem po wypukłej korze. –„Niestety nie możemy już dłużej zwlekać. Trzeba ruszać dalej.”

-Tak, wiem. Sprawdzę tylko czy nie zgubiłem drogi i….– uszykowałem się do ponownego przejrzenia mapy.

-„A zgubiłeś ją? Wątpię. Byłeś szkolony, aby nie gubić szlaku… i nie opowiadaj więcej takich głupot, dobrze?”– pogładził mój policzek. Schował nawet szpony, żeby nie zadrasnąć mojej skóry.– „Wiem, że jestem dość szorstki w dotyku… Termente jest już niedaleko. Zbieraj się!”– wstał i otrzepał się z mchu. Zaszczycił mnie spojrzeniem i zniknął.

-Typowe… Pogderasz trochę, pomędrkujesz i rozpływasz się jak mgła.– wróciłem na piaszczystą drogę. Zanim dotrę do Termente będę przypominał tandetny posążek z iłu…

Ważyłem każdy, najdrobniejszy krok. „Nigdy nie wiesz skąd padnie cios. Zawsze bądź gotów!”– mawiał mistrz Sirius. Non stop kontrolowałem też poziom jadu, który na szczęście się obniżał… Knieja, którą miałem po lewej stronie, przerzedzała się znacząco, tak, aby w końcu ustąpić miejsca polu żółtego rzepaku. Zbliżałem się do rozstaju dróg. Na prawej trasie pojawiła się bryczka. Stara chabeta resztkami sił ciągnęła rozklekotany, drewniany wóz, na którym podsypiał chłop, siedzący na koźle. W ustach trzymał fajkę, z której raz po raz ulatywał zaokrąglony obłok dymu. Szkapa zatrzymała się tuż przede mną. Zupełnie tak, jakby chciała poczekać na decyzję właściciela, odnośnie dalszego planu podróży. Starzec chrapnął przeciągle… i chyba to go właśnie obudziło.

-Maryś, wiśta wio!- spojrzał na mnie. Zamrugał. Wydał się być przestraszony. Patrzyłem na niego z wyższością, a z oczu wypływały iskry wyraźnej pogardy.– Oho! Co tam robisz mały?– otrząsnął się z zadumy i wychylił się. Twarz pokrywały liczne zmarszczki. Krzaczaste, siwe brwi ukrywały pod sobą maleńkie, przenikliwe oczka. Sumiasty wąs poruszył się wraz z nosem. Podrapał się– czyżby jakiś nieznośny pyłek dostał się do jamy nosowej?

-Ja? Hm… pomyślmy… stoję?– wzruszyłem ramionami.– I może jeszcze czekam aż zabierzesz stąd tą kupę nieszczęścia….– rzuciłem w stronę konia.

– Nie godoj tok! Maryśka u mnie już ze dziewięć lat służy! Bardzo dobra klacz…– uderzył się pięścią w klatkę.– Zawsze ino możno na nią polegoć.

-Dziewięć lat u ciebie, a u poprzedniego gospodarza ile? Wiek? Pewnego dnia rozkraczy się na przejściu w mieście… Wtedy to ładnie ci się dostanie.

-Mieście? – udał zdziwienie– Gdzie ty miasto tutaj widzisz!? Najbliższe to chyba tylko Praha w Hateru… U nos tylko same ino wiochy! Gdzie nie spojrzeć– zagrody, chloewy, pastwisko… A ty… mamuśko cię puściła samego tak daleko?– podrapał się po czole, unosząc przy okazji wyświechtany kapelusz. Mole męczyły się z nim pewnie przez parę lat. Przynajmniej miały jakieś twórcze zajęcie.

-….Matka? –obniżyłem głowę i utkwiłem wzrok w butach. Nie cierpię, kiedy ktoś porusza temat związany z moimi rodzicami.– Nie… ona nie ma nic przeciwko… – bąknąłem i zamaszyście wyprostowałem się.

-Taaak??? – powiedział z niedowierzaniem. Zmrużył prawe oko.

-A tak… owszem…– uśmiechnąłem się– … nie zabroni mi chodzić gdzie chcę, bo od lat gryzie ziemię wraz z dżdżownicami…

-Uuu… przykro mi– przyhamował ciekawość i kolejne pytania.– To co, wskokujesz na wóz? –poklepał miejsce obok siebie na koźle.– Podwiozę cie do…

-…Termente?– wypaliłem. Ależ ja mam długi i niewyparzony jęzor…

-Może być i tam!- wyszczerzył zęby.– Wskokuj!

Wlazłem na chybotliwą bryczkę. Cud, że jeszcze się trzyma. Od rozlecenia się dzielą ją praktycznie godziny… „Maryśka! Wio!”– wóz mozolnie ruszył w stronę wsi…

* * *

Świst bicza. Śmignięcie po końskim zadzie i pełne oburzenia rżenie. Dwie postacie galopowały przez bagna. Dwa potężne kasztany zwolniły… Zaczęły brodzić w grząskim gruncie. Potrząsały czarnymi grzywami w wielkim proteście– nie chciały wkraczać na ten teren.

Miejsce to przypominało ponury obrazek z ksiąg nekromanckich. Brunatna woda bulgotała gdzieniegdzie, zupełnie tak, jakby jakaś żaba próbowała odetchnąć nieco świeższym powietrzem. Ogromne kępy traw wyrastały spomiędzy tafli cieczy, tworząc osobliwe doniczki podwodnych roślin. Czarne olchy pochylały się nad niezbyt wyraźnie uwidocznioną drogą. Czasem pozwalały, aby jeden liść lub nasionko opuściły jej matczyne gałązki. Nad wodą unosił się duszący opar, który rozprzestrzeniał się na całą połać mokradeł.

-Tutaj roznosi się smród śmierci– przerwała milczenie kobieta. Zdjęła kaptur z głowy. Końcówką języka oblizała blade wargi.

-Ludzie nazywają to miejsce Rodyrruzem Amaadilt– mężczyzna spiął konia i obrócił w rękach mapę. Wskazał palcem bagna, a następnie przeniósł go na napis wykonany piórem. Drobniutkie litery napisano delikatnym, kaligraficznym pismem. Były autorstwa jego towarzyszki.– Dlaczego?

-Rodyrruz Amaadilt– Połykacz Umarłych. W tym miejscu znajduje się cmentarz, który wkrótce odwiedzimy….

Nieopodal wierzchowca Sandra coś plusnęło w wodzie. Ten obrócił się w siodle. Przez ułamek sekundy spoglądał w czerwone, lśniące w półmroku ślepia. Poklepał po karku niespokojnego konia.

-Widziałaś!?– rzucił.– Co to było?

-Uspokój się dzieciaku…– ironia w jej głosie wywołała u niego buntownicze spojrzenie. Zawróciła konia i zeskoczyła z jego grzbietu. Końcówka długiej, czarnej spódnicy powoli nasiąkała cuchnącą cieczą. Podeszła do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stało dziwne stworzenie.

-Daj pochodnię…

Sandro posłusznie zapalił łuczywo i podpełzł do kobiety. Jasne światło padło na bordową plamę, przenikającą wodę.

-Sprawdź, co to.– rozkazała.

-Że ja!? A jak to „coś” odgryzie mi rękę…?

Maaja pokręciła głową. Włożyła dwa palce– środkowy i wskazujący do ust. Zagwizdała. Jeden z kasztanów posłusznie zbliżył się do właścicielki. Zdjęła z niego kostur, przymocowany u spodu siodła. Zanurzyła laskę. Jej koniec zahaczyła o coś, co leżało na dnie bajora.

-Topielec?– podsumował z zapytaniem Sandro.

-Nie… Resztki kuriera.– Maaja zrzuciła z końca kostura zakrwawione ciało człowieka. Chlusnęło. Kropelki brunatno-bordowej cieczy pokryły twarz Sandra.

-Obrzydliwe….– cofnął się. Nagle poczuł delikatne muśnięcie. Wokół nogi owijały się mu pnącza.– Szlag! Co do cholery….– urwał i krzyknął. Ciemnozielone, bezlistne pnącze zamaszyście poderwało się do góry. Sandro zawirował w powietrzu. Dyndał z głową spuszczoną w dół.

-Spokojnie….

-Spokojnie!? To nie ciebie trzyma jakaś cholerna roślinka!

-Mówię ci– zachowuj się spokojnie! Oddychaj głęboko i nie szarp się. Pełzacze– tak się nazywają. Te pnącza chwytają i ściskają ofiarę, wyciskając z niej wszelkie soki…– mówiła.

-I to ma mnie pocieszyć? Taa… ale chyba przede wszystkim łaskoczą… mają jakieś śmieszne włoski na łodydze.

-To parzydełka z olejkami paraliżującymi. Dopóki pnącza nie znajdą innej, bardziej ruchliwej ofiary, dopóty będą dusić tę, którą schwytały.– z ociąganiem zdjęła z konia całe oporządzenie– często używaną torbę zielarską, nóż z białą rączką w kształcie kości, krzesiwa i pokaźny worek uszyty ze skrawków różnorakich skór. Klepnęła go ostro w zad. Wierzchowiec z przerażeniem puścił się wgłąb bagien, taranując wystające ponad mętną ciecz pnącza. Sandro wpadł do wody. Na tafli rozchodziły się fale. Niewielkie okręgi przechodziły w coraz to większe koła, powoli niknąc w toni bajora. Gdzieś niedaleko pełzacze złamały kręgosłup kasztanowi…

– Zbieraj się!- rzuciła gniewnie Maaja.– Pojedziemy teraz na twoim koniu!

Sandro gwałtownie wstał. Przed oczyma zatańczyły mu kropki i paski. Za szybko zmienił pozycję ciała. Zachwiał się i ponownie usiadł w gliniance.

-Eh, kretynie…– Maaja chwyciła drugiego kasztana za uzdę i nałożyła na niego swoje pakunki.– Odpoczniemy dopiero w wiosce, a teraz bądź tak łaskaw i usiądź w siodle. Będziesz mnie asekurować…

-Asekurować? Niby po co? Przecież równie dobrze utrzymujesz się na grzbiecie bez siodła, jak i z…– zaczął, ale momentalnie zamilkł.

-Będę medytować bezmózgi człowieku!- burknęła. Mężczyzna zrobił skruszoną minę. Posłusznie podniósł się i zajął miejsce w kulbace. Potem nonszalancko podał dłoń Maaji. Ta lekko odbiła się od rozmokłego gruntu. Kiedy oparła się o jego klatkę piersiową plecami, spiął konia i zawrócił na trakt. Dalszą drogę przebyli w milczeniu… Oddech Maaji był szybki i nierówny…

* * *

Maleńkie murowane domki z czerwonymi, rurkowatymi dachówkami. Otwarte drewniane okiennice przypięto na ścianie za haki. W oknach bieliły się szydełkowane firany. Parapet ozdobiono barwnymi kwiatami. Wokół delikatnych płatków korony malw kręciły się pszczoły. Przed jedną z chatek siedziała na ławce starowinka z głową obwiązaną bladoniebieską chustą… Istne sielskie życie.

Niestety Termente tak nie wyglądało. Trzy domy na krzyż i wszystko. Ze słonecznego, piaszczystego traktu skręciliśmy w ciemny, duszny las. Im dalej bryczka zagłębiała się w bór, tym mocniej odczuwałem smród, stojącej od dłuższego czasu wody. Wioskę usytuowano na mokradłach. Czemu miało to służyć– absolutnie nie wiem. Odór brudnej cieczy przeżerał się przez jamy nosowe. Rozsypujące się chaty gdzieniegdzie zapadały się pod ziemię. Przed jedną z nich faktycznie siedziała jakaś babcinka. Zgarbiona, pochylała się nad robótką. Głowę przewiązała czarną bandaną. Miała zgrzybiałe, powykręcane reumatyzmem palce. Na stukot kół podniosła się i wyszczerzyła żółte zęby.

-To, ino, Kura…– zarechotał chłop obok mnie.– Stara Io, pieśniarka. Eh… tyle legend i historii, ile ona mo we łbie, nikt nie byłby wstanie poznać przez dziesięć, ba!, tridiześci lot!

<<A gdyby tak nabić ją na pal, Nurthul? Byłoby zabawnie… nie sądzisz?>> wyszeptał mi do ucha stwór. Ledwo utrzymałem się na koźle. Jego paskudna, hebanowa morda żarłocznie przyglądała się Io.

-Cz…– zacząłem, ale po chwili uświadomiłem sobie, że nie będę głośno i otwarcie rozmawiać z tym dość niemiłym towarzyszem. Byłoby to nie na miejscu. Przecież pokazuje się tylko wybranym osobom. Dla reszty jest niewidzialny… Jednakże chłop usłyszał pierwsze sylaby, które wypłynęły z moich ust.

-Mówiłeś coś?– zachęcił do rozmowy.

-Nie.– odparłem… „czekaj, a może ona wie coś o istocie, niegdyś zamieszkującej ciało Basiora”, pomyślałem. „Warto byłoby go o to zapytać…”

<<Nie radzę Nurthul… Już ci przecież powiedziałem, że wszystkiego dowiesz się w swoim czasie.. Spokojnie.>> Stwór przysunął się bliżej kozła i rozpadł wygodnie na tyle bryczki. <<Eh… Czegóż tam chcesz wiedzieć? Co tak dręczy twoją główkę?>>

„Oo! Wreszcie jakieś postępy! Zaczynasz mówić do rzeczy!” odburknąłem w myślach „Kim jesteś? Jak się zwiesz? Po co ze mną leziesz? I do czego jestem…”

<<…mi potrzebny? Nie za dużo na raz?>> przejechał szponem po swoim skórzanym, nabijanym ćwiekami pasku <<Nie udzielę ci odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie, że nie mogę. Po prostu uważam, że część odpowiedzi musisz znaleźć samodzielnie… i nie, nie będę ci wchodzić w paradę. Pytaj się kogo chcesz o mnie– i tak nikt dużo ci nie powie. Mało kto nas zna…>>

„Was? Ilu ‘was’ jest?” zdziwiłem się.

<<Siedmiu. Powiem ci tylko jeden wyraz związany z moją osobą…>> przymknął ślepia <<Gula>>

„Co to znaczy?” chyba zbyt intensywnie zacząłem gapić się w jeden punkt na wozie, bo chłop znów się odezwał.

-Widzisz coś ciekawego? To stora bryczka. Zbudował ją mój dziad dla swego ojca, mego pradzioda…– zaczął długi monolog, z którego niewiele wyniosłem, oprócz dokładnych informacji o jego drzewie genealogicznym.

Gula… Gula… wciąż uwracałem do tego słowa. Siedzący obok chłop ponownie zapalił fajkę. Z ust wypuścił szarawy obłok. Zdjął kapelusz i przeczesał palcami spocone włosy.

-Zaro dojedziem do centrum.– najwidoczniej tak nowoczesne słowa zaczerpnął z miasteczek, oddalonych o wiele kilometrów stąd. Do tej pory tego typu prości ludzie centrum określali mianem rynku, wielkiego placu lub forum.– Tam ino, wskaże ci miejsce gdzie znojdziesz wygodne wyrko.

-Dzięki. Wolę sam się rozejrzeć.– zeskoczyłem z kozła na wilgotny bruk.

* * *

-Zatrzymujemy się w tej dziurze na ile!?– mężczyzna uderzył kuflem w stół, rozlewając znikome ilości złocistego trunku.– Czyś ty zgłupiała!?

-Jeszcze jedno takie słowo, a wolałbyś nie wiedzieć, co z tobą zrobię…– powiedziała spokojnie kobieta. Jej lodowaty głos wydobywał się z głębi kaptura. Kiepski zespół akordeonowy przygrywał w podniszczonej karczmie. Jeden z muzyków starał się nawet śpiewać. Kolejny ratował spektakl tańcząc. Wymachiwał rękoma na wszystkie strony. Uginał kolana i podnosił wysoko nogi, jakby usiłował naśladować kankana.

-Żenada. Czemu klauni zawsze zamęczają gości tawern? Zupełnie tego nie rozumiem..– pokręciła głową Maaja. Zajrzała do niedoczyszczonej czaszy z wodą. Przyjrzała się swojemu odbiciu.

-Widać, że od ostatniego momentu, kiedy byłaś normalną osobą, minęło trochę czasu.– Sandro upił łyk piwa. Zmarszczył czoło. Blizna pod okiem wykrzywiła się przy skurczu mięśni.– Nie bierz tego do siebie, ale nie wszystkim ta muzyka przeszkadza….

-Tak, szczególnie tym, którzy są całkowicie głusi.– zniżyła głos– Dzisiaj w nocy wracamy na cmentarz.

-Na bagna? Chyba żartujesz… To po co zostajemy tu na dwa tygodnie?

-Najpierw pozbieramy informacje. Wielu ludzi przybywa tu, żeby zbadać co masakruje Termente…

-A ty oczywiście już wiesz?

-Niestety nie …i to mnie martwi. Dopij do końca to obrzydlistwo i przemyj twarz zimną wodą. Nie chcę brać cię wstawionego na mokradła.– wstała i wyszła przed karczmę.– Hmm… Noce w tym miejscu są niezwykle długie…– westchnęła. Nagle jej uwagę przykuła niska osoba w czarnym ubraniu. Włosy miała uwiązane w koński ogon. Twarz do połowy zasłaniała ciemna chusta. Postać odwzajemniła jej krótkie spojrzenie i zastukała do drzwi jednej z chat. Otworzyła zgarbiona staruszka. Zaprosiła ją do środka. Drzwi zamknęły się z donośnym skrzypnięciem.

-Gotowy do drogi. Maaja?– Sandro spojrzał na rząd domków.– Maaja?

-Tak. Idźmy. Najlepiej zwiedza się cmentarze nocą…

* * *

Pieśniarka Io była niesamowicie stara. Z daleka nie było widać, jak bardzo zniszczył ją upływ czasu. Natomiast z bliska, hm… no cóż… widać, że jej nie oszczędzał, ale jeśli ma mi pomóc– muszę ją dokładnie przepytać. „Z każdą osobą rozmawia się inaczej. Każda ma własne klocki, według których układa sobie życie. Inaczej pogadasz z jednym z Natchnionych Braci, a inaczej z prostakiem, żyjącym z uprawy roli…”, powiedział mi kiedyś mistrz Sirius. Matko! Jak ja go dawno nie widziałem! Genialny Natchniony, który niegdyś wychował arcymistrza Gildii– Seyugina Silvanoi. Należał też do praktycznie nieistniejących już Assassinów. Legenda wśród takich …no… dzieciaków jak ja…

Io wskazała mi rozklekotany zydel. Potem kiwnęła głową w stronę paleniska.

-Umiesz rozpalić ogień na tym zwilgotniałym drewnie, chłopcze?– mruknęła schorowanym, wysokim i również, o dziwo, potężnym głosikiem.– Marzy mi się ciepła herbata.

Ciepła herbata!? Przecież w taki zaduch i gorąc nie idzie pić czegoś takiego! Eh…. Ale coś za coś. Przecież, chociaż w połowie muszę być „grzeczny”. Podniosłem się ze stołka i przez bite piętnaście minut męczyłem się z feralnym chrustem. Rzuciłem okiem na izbę. Io poszła do drugiego pokoju. Szybko. Złożyłem dłonie i… -Sierida…– szepnąłem i upuściłem z dłoni pokaźną iskrę do paleniska. W tym samym momencie wróciła pieśniarka. Niosła purpurową, szklaną butelkę. Postawiła ją wraz z kieliszkiem na stole, a tuż przy nim gliniany kubek.

-Dziękuję. Trochę muszę wypalić garnki. Rdzewieją w tym lesie szybciej niż ja śpiewam hymn pasterzy.– wyszczerzyła zęby.– A więc, co sprowadza tak młodą osobę w nasze strony? Tym bardziej do mojego domu?– nalała mi wody do kubka.– Dzieci nie mogą pić alkoholu, co nie?– potrząsnęła butelką. Nic nie odrzekłem.

-Na początek chciałbym wiedzieć, czy znasz pieśń, w której pada słowo ‘Gula’.– powiedziałem prosto z mostu. Jej dłoń zadrżała. Z hukiem odstawiła butelkę na blat obok stojącego tam dzbanka. Cofnęła się parę kroków.

-Nie rozumiem, czemu cię to interesuje…– wybąkała.

-Nie tylko to… w moje ręce wpadł pewien list o licznych dziwacznych… nazwijmy to, przypadłościach, które mają miejsce w waszej wiosce…– odezwałem się nieco ostrożniej.

-Jesteś jednym z najemników, po których posłał sołtys?– zlustrowała mnie dokładnie.

-Można tak to ująć. Jednakże najbardziej interesuje mnie to słowo.

Io zbliżyła się i usiadła naprzeciwko w bujanym fotelu.

-Gula to po łacinie Obżarstwo. Jeden z grzechów głównych.– oznajmiła sucho– Nie znasz łaciny, prawda?

-N-nie.– skurczyłem się. Zawsze wiedziałem, że nauka języków jest potrzebna, ale łacina to język wymarły. Nikt go już nie używa… Przynajmniej żadna osoba, którą znam.

-Łacina nie jest powszechna w obecnych czasach. Dawniej uczyli się jej lekarze i prawnicy… nie wiem, czy wciąż obowiązuje na studiach– zamyśliła się. Rany… to mnie akurat najmniej obchodzi! Głupie, stare babsko! Mogłaby przestać wydziwiać i jeśli wie coś o tym całym ‘Guli’, to wreszcie mi to powiedzieć!

-Znasz coś o…

-Hehe… w tym kraju nic za darmo nie dostajesz, chłopcze.– zarechotała. Zacząłem się już denerwować. Zacisnąłem mocno pięści.– Powiedzmy w ten sposób: zaśpiewam ci tę przeklętą pieśń– splunęła z obrzydzeniem na podłogę– ty natomiast zrobisz coś dla mnie…

Kurcze. Znowu wpakuję się w coś nieprzyjemnego…

-No… dobrze. Niech będzie…, ale pieśń chcę usłyszeć najpierw.– rzuciłem. „Może za ostro? W końcu to starowinka…” pomyślałem. „Ależ nie! Skoro ona gra w ten sposób, to ja też…”

-Skąd mogę mieć pewność, że później wykonasz moje zlecenie?

-Odwzajemniam pytanie. Skąd mogę wiedzieć, że mnie nie wyrolujesz i nie zaśpiewasz?

-Dobre sobie! Podobasz mi się!- zaśmiała się.– Dobrze się targujesz!- podniosła kieliszek i wypiła zawartość jednym haustem.

-Mogę cię zapewnić, że tam skąd pochodzę, nauczono mnie dotrzymywania przysięgi.

-Yhm… W takim razie, zaśpiewam… Mam nadzieję, że ta pieśń nie przyniesie ci pecha… Nosi tytuł: ‘Siedmiu’…– przymknęła oczy i zaczęła:

Przeklętych Siedmiu ruszyło w tan.

Strzeżcie się strażnicy bram.

Gdy w Mglistym Lustrze osobę skują kajdany,

nikt już nie wróci– taki los mu dany.

Za ponurym zwierciadłem Krwawej Damy,

stroją i wdzięczą się cienie.

Próżno podróżnik szuka klucza,

by móc opuścić to więzienie.

Mapy do [Lustra] Lessiti szukają głupców tysiące.

Mapy– dłonią mistrza kreślonej na Przeklętych ręce.

Każdy z nich odmienny,

pogrążony, w grzechu– sumienny.

Gula– jako pierwszy spadł z nieboskłonu,

resztki ze swych uczt zabiera po kryjomu.

Luxuria– druga zeszła na nieczystą drogę,

szerząc w sercach ofiar pożądania trwogę.

Superbia– trzeci upadły dostojnik,

na jego piersi pyszni się zdobny naszyjnik.

Cupidus– jako czwarta utraciła wiarę,

w swych cierniach, dla bogactw licznych, złotą chowa miarę.

Ignavia– piąty spoczął na laurach.

Na poduszkach miękkich zwykł leżeć w parkach.

Invidia– szósty– umysł niepojęty,

w szponach trzyma płomień wiecznością owładnięty.

Irae– siódma– i ostatnia z wielkich,

z bronią gniewu strąca w otchłań możnych wszelkich.

Skrzydeł pozbawieni,

w pustce żalem ukojeni.

Każdy zamknięty w kolumnie wykutej z lodu,

wszyscy strzeżeni przez istotę skrytą w mroku.

Ich ciała skulone w wiecznej zmarzlinie,

a dusze wędrują po Sammun, nie tylko w zimie.

Bo doszło do tragedii – gdzieś w podziemnych lochach,

driady wciąż opłakują zwłoki strażnika, sale toną w szlochach.

Przeklęci rzekli krótko– swa dobitne słowa,

rozeszli się wzdłuż róży wiatrów– verbum: moria.

Skończyła. Oparła się ciężko. Wiklinowe oparci zaskrzeczało. Oczy wydawały się być puste. Po chwili otrząsnęła się i wstała. Kucnęła obok mnie. Położyła mi ciężkawą dłoń na kolanie.

-Teraz chcę żebyś ty coś dla mnie zrobił.– Chciałem coś powiedzieć, zapytać ją o nieznane dla mnie słowa, ale nie dopuściła mnie do zdania.– Do Termente przybyli dwaj jeźdźcy. Kobieta i mężczyzna…– rzekła ostrożnie– …chcę żebyś…. Chcę żebyś JĄ zabił.

NOTA 9– Bliskie spotkanie

Mruczał coś… szeptał… wył… za osłoną cienia przemknął wśród cienistych gór… zaplątał się w sidła… umknął łowczemu?…nie, on nie jest zwierzyną… to ON jest w tym polowaniu myśliwym…

-Kolejny rozkaz?– kobieta ubrana w brunatny płaszcz, siedziała wtulona w cień kąta. Spod obszernego kaptura wystawały długie kosmki białych włosów. Z naprzeciwka, niski mężczyzna w wielkich binoklach, przyglądał się każdemu jej ruchowi.– Co to jest tym razem? Ostatni enyeshi był dość niebezpieczny. Zabił numer trzynasty.

-Yhm… Wiem, wiem… Cała sprawa jest już zamknięta. Wszystko jest przeanalizowane, przesegregowane i spakowane w osobne teczki– wygiął wąskie usta w szkaradnym uśmiechu. Poprawił binokle.– Do tej pory walczyłaś z dzikimi eneyshimi, ze sfer i z otchłani. To, z czym teraz się zmierzysz jest zupełnie inne… Rozumne… Perfekcyjnie szybkie… -uśmiechnął się szerzej.– Idealne…

-Podziwiasz to!? Sigfrid…– nachyliła się nad stołem. Blask świecy padł na jej bladą skórę. Na chwilę wypełnił złoto-miodowe oczy.– Potwór jest potworem. Nadaje się tylko do zabicia. Sigfrid… ja…. Ja …Nie daruję mu zabicia numeru trzynastego.

-Hm… Dobrze o tym wiem… Dlatego to właśnie ty się nim zajmiesz.– podparł się na rękach i wstał.– A właśnie! Mówiłem ci już, czy tylko chciałem powiedzieć?

-O czym niby? – otaksowała go krótkim, ostrym spojrzeniem.

-Wewnątrz tego stworzenia kryje się jeszcze jedna istota, ale z nią masz nie walczyć. Nie pokonasz jej… – rzucił na oblepiony kurzem i tłuszczem stół złożoną kartkę, pokrytą drobniuteńkimi literami– To jest lokalizacja wioski, do której ostatnimi czasy zawitało „nasze maleństwo”.

-Jak wygląda cel? Czuć od niego energię enyeshi?

-Niestety nie… Bo to nie jest enyeshi. To coś… hmm… sam nie wiem, czy można nazwać to gorszym stworzeniem. Sama to ocenisz.– poprawił kołnierz płaszcza i założył na łysą głowę kapelusz z wielkim rondem.– Theresa… liczę na ciebie. Wszyscy liczymy.

-Yhm…– mruknęła i również wstała– Jestem Służką Zelel. Sama wybrałam taki los i nie żałuję go! Znasz mnie na tyle dobrze, że chyba możesz mi zaufać?

-Dobrze. Bardzo dobrze.– wyszeptał do siebie– Numerze sześć, Thereso o błyskawicznym podwójnym ostrzu! Ruszaj …na polowanie!

* * *

– Mam zabić jakąś kobietę?– westchnąłem– Ty chyba sobie ze mnie żartujesz!

-Doprawdy? Nie, nie żartuję. –spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił jedno: tylko spróbuj mnie wykantować!- Przypominam, że mamy umowę. Dla mnie to znaczy dużo więcej niż cokolwiek innego.– Io wstała i podniosła starą miotłę. Uniosła ją w górę, jakby była śmiercionośną bronią– w co raczej wątpię. Przecież zwykły pęk brzozowych rózeg, związanych w jedną masę grubym sznurem, nie zabije osoby mojego pokroju. – A teraz won! Lepiej żeby nikt cię u mnie nie zobaczył! –Cała sytuacja wydawała się niesamowicie komiczna. Ot niziutka starowinka groziła Natchnionemu miotłą. Parsknąłem i odwróciłem się w stronę wyjścia z chaty, a potem… oberwałem z impetem miotłą w głowę. Zatoczyłem się i uderzyłem w drzwi.

-Czyś ty oszalała do reszty!?– krzyknąłem i zmierzyłem ją wzrokiem. Szkoda, że nie mogę nim zabijać… w innym wypadku Io już dawno byłaby zimnym trupem.

<Nieee. To taka gra wstępna. Śmieszna z niej kobitka, co nie?> Gula stał oparty o ścianę. <Idziemy? Nasza rozmowa z panią pieśniarką chyba dobiegła końca.>

Zatopiłem spojrzenie w twarzy kobiety. Patrzyła się przed siebie jakby widziała mnie tu po raz pierwszy, a przecież przesiedziałem u niej bite dwie godziny. Miała podkrążone oczy i ciężko dyszała. Wsparłem się rękoma o biodra i bez słowa opuściłem jej przybytek.

<Wajdeloci nie mówią za wiele na temat swoich utworów, nie sądzisz? Nie lubią jakichkolwiek uwag. Wieki temu… hmm… nie pozwalali zadawać konkretnych pytań… Wieki temu> powtórzył. Zamyślił się. <Wtedy to wielcy pieśniarze litewscy opiewali heroiczną walkę w obronie swych ziem. Teraz nawet nie wiedzą, że ich kraju już nie ma> nie zostawiał żadnego śladu na błocie. <Nie dziw się tak. Idziemy na to polowanie?>

Na dworze przestało padać. Zamiast tego podniosła się gęsta mleczna mgła. W małych okienkach tawerny lśniło żółte światło. Ludzie wewnątrz śpiewali radosne pieśni. Dzień chylił się ku końcowi.

-Wiesz coś o tej babie?– mruknąłem pod nosem, tak żeby tylko Gula mógł mnie usłyszeć. Paru pijaków wyczołgało się z karczmy. Zahaczyli się o swoje nogi i wywinęli orła. Gruchnęli na ziemię.

<Babie??? Hm…. Jak mniemam chodzi o nasz świeżutki cel?> szedł obok i bawił się czymś, co trzymał w prawej dłoni.

-Oczywiście, że tak!- mimowolnie podniosłem głos.

<Cóż… Odwiedziła tę karczmę od siedmiu boleści. Z tego, co zauważyłem, ma towarzysza. Ale nim nie ma się co przejmować. To ofiara losu. Nic więcej… Przypatrz się. Poranny blask nigdy tu nie wschodzi… Ta wiocha to idealne miejsce dla wielbicieli herezji i ludzi, którzy je tępią. >

-Herezji?– odwróciłem się raptownie i uderzyłem w pierś mężczyzny w purpurowym płaszczu i z zawadiacko przechylonym kapeluszem. Wzniósł i rozłożył szeroko ręce.

-Zbliżcie się bracia, aczkolwiek Dzień Sądu nadchodzi!

***

-Te, panna! Ho no tu! – pijaczyna zastąpił drogę wysokiej kobiecie obwiązanej grubym szalem. Brunatny płaszcz podszyto ciepłym futrem z lamparta. Pomimo lepkiego błota u spodu– wciąż prezentował się na niej wyśmienicie. – Chcesz mi doć niebionskom rozkosz w …

Osunął się na ziemię i zwinął z bólu w półokrąg. Kobieta wyprostowała się. Rozluźniła pięść. Poprawiła szal, który przed sekundą zsunął się z ramion.

-Bezczelny…– mruknęła.

-O żesz! Bert! Kurt! Broć jo!- trzech pokaźnych chłopów wypełzło z krzaków i ruszyło w jej stronę. Parne powietrze przeszył metaliczny świst. Uderzyła pierwszego z napastników klingą długiego miecza w brzuch. Drugiego trafiła pięścią w nerki. Upadli na opitą wodą ziemię. Stanęła nad nimi. Sprawiała wrażenie chłodnej królowej, która właśnie wymierza karę nieposłusznym psom. Wzniosła miecz i opuściła go gwałtownie. Jeden z wieśniaków zacisnął powieki. Kiedy je podniósł mógł popodziwiać lśniące ostrze wbite w glebę.

-Pierwsza zasada. Nie zabijaj słabszych…– wyciągnęła miecz i schowała go do pochwy. Zarzuciła szal wokół szyi. Przeszła obok nich. Chłop spojrzał na szczelinę pozostałą po mieczu. Była głęboka. Zbyt głęboka, żeby móc śmiało powiedzieć, że zrobiła go osoba o przeciętnej sile fizycznej. Uniósł się z trudem. Kobieta zniknęła.

***

Cofnąłem się kilka kroków. Dokoła faceta zbierali się bogobojni wieśniacy, jakby wiara była dla nich czymś niezwykle ważnym. Po przybyciu Ponurych, jak opowiadał mistrz Sirius, Bóg chrześcijan stał się boczną odnogą nowych kultów. Co prawda, inkwizytorzy ostro i w miarę skutecznie rozprawiali się z nimi– w końcu działali z rozkazu papieża… przecież Rzym wypowiedział wojnę wszelkim odstępom od wiary.

-Idioci…. Gula? To twoje prawdziwe imię? – zmieniłem temat. Przystanąłem przy wjeździe do Termente. Tuż przede mną stał pokaźny znak: „wschód– mokradła, zachód– cmentarz, północ– zielarka, południe– granica”– głosił napis. Podeszwy butów przyklejały się do błota, a przy każdym kroku słyszałem głośne pacnięcia.

<Po łacinie…. Trzeba było ją słuchać.> Poczułem na karku odór bijący z jego pyska. Stał bardzo blisko. Za blisko jak na mój gust… <Idźmy na cmentarz. Może tam być ciekawie…>

-Jesteś chory… A może zaliczasz się do grona nekrofilii? Zakładacie jakieś kółko zainteresowań i szukacie nowych?

Stwór wybuchnął śmiechem.

<Nie. I nie. Lubię cmentarze z wielu powodów. Cisza– to pierwszy.>

-A reszta?– obdarzyłem go badawczym spojrzeniem.

<Reszta?> zamyślił się < Z tego, co słyszałem pochowano tu hrabiego, a do grobu wrzucono jego pokaźny majątek….>

-Nie jestem hieną cmentarną…

<Nie, owszem. Ale sam musisz przyznać, że pieniądze na podróż się przydadzą>

Niestety. To była sprawa bezsporna.

***

Cmentarz nie należał do najmniejszych. Liczne groby były całkowicie pozarastane przez wysokie trawska. Kilka przewalonych drzew rozerwało korzeniami kamienne nagrobki. Kurhany były roztrzaskane na biliardy małych odłamków, zupełnie tak, jakby umarli chcieli powstać ze swoich cichych sanktuariów i próbowali wyjść na powierzchnię.

-Maja..-wyszeptał mężczyzna.

-Tutaj spotkamy się z Wyklętym. Jednym z wielkich– skarciła go spojrzeniem i ruszyła przed siebie miarowym krokiem.

-Gdzie?– rozglądał się na wszystkie strony. Zatrzymał wzrok na kaplicy. Czarne zagłębienia na popękanych ścianach przywodziły mu na myśl lśniące pioruny rozdzierające niebo podczas ostatnich kilku, dość uciążliwych, burz. Dach kaplicy miał kształt niewielkiej kopuły. Krzyż na jej czubku był połamany.– Chcesz wejść do środka?

-Kaplica mnie nie interesuje– usiadła na kamiennych płytach tworzących schody. Oparła podbródek na wnętrzu dłoni. Ramię podtrzymała na kolanie.– Zaczekamy na Niego tutaj.

-Wiesz chociaż z kim mamy do czynienia?– opadł ciężko na sąsiedni schodek.– Nie mam ochoty bawić się z demonami. Jeden na dwa miesiące w zupełności wystarcza.

-Yhm…– jej oczy groźnie zabłyszczały– To nie jest demon. Wprawdzie należy do istot wyższych w hierarchii bytów…. Kojarzysz Lorda von Diem’a?

-Tego, który twierdził, że żył w czasach przed przybyciem Ponurych i…

-…rozmawiał z aniołami? –dokończyła– Napisał parę ciekawych pozycji. Wyrysował również pewien schemat porządkujący stworzenia żyjące na ziemi, w Tarrantirze i Haadamarze– wstała i zaczęła kręcić się pomiędzy grobami. Nagle schyliła się, po czym wróciła do mężczyzny niosąc długi, cienki patyk. Obróciła go parę razy w palcach.– Zaraz ci go przedstawię. Mamy jeszcze mnóstwo czasu, zanim On tutaj dotrze….

***

Kobieta pochyliła się nad wodą. Odbicie mówiło tylko jedno– była śmiercią… Dość długo przyglądała się zmianom na swojej skórze. Widziała szare plamki, powolutku zapadające się w dołki policzków. Oczy zionęły pustką. Obok siebie słyszała miarowy oddech swojego towarzysza. Jego klatka piersiowa unosiła się lekko w górę i szybko opadała. Przez chwilę zastanawiała się jak on może spać na tej przewilgotniałej ziemi. Podpełzła do niego cicho i usiadła okrakiem na jego biodrach. Pochyliła się nad twarzą– młoda z delikatnym zarostem. Długie, gęste rzęsy i zmierzwione brunatne włosy. Czemu dopiero teraz patrzyła na niego w ten sposób? Zauroczona.

-Maja?– wyszeptał. Skierował na nią zdziwione oczy.– Co ty u licha robisz!?

-A co, nie lubisz dotyku kobiecego ciała?– wypaliła bez namysłu. Przejechała palcem po jego skórzanej bluzie. Czuła, że przechodzą go ciarki. Bawiło ją to zachowanie.– Eh, wy mężczyźni… tylko jedno wam w głowach– poczochrała jego włosy– z tobą w życiu bym się nie przespała.– Zsunęła się z niego i gwałtownie wyprostowała.

-Długo już śpię?– wymamrotał dźwigając się na nogi. Podniósł płaszcz, na którym ówcześnie spał. Chciał strzepnąć błoto, ale zrezygnował. Ponownie rzucił go na ziemię.

-Od momentu naszej krótkiej lekcji o hierarchii bytów minęła godzina… Zmierzcha się– podsumowała.

-Skąd to wiesz?– zadarł głowę wysoko w górę. Nie mógł dojrzeć nieba. Widok zasłaniały potężne konary sosen, tarasując jednocześnie dostęp światła. W powietrzu ponownie pojawił się zapach mgły. Mleczna poświata wstawała spomiędzy grobów i wzbijała się coraz wyżej i wyżej… Cmentarz nabierał koloru śniegu.

<<Słodki z niego chłopczyk….> >wyszeptał cichy kokieteryjny głos prosto do ucha Mai. <<Gdyby tak…>>

-Nie– odrzekła stanowczo.

-Co „nie”?– mężczyzna zmrużył oczy. Mgła doprowadzała go do łez. Paliła w twarz. …Była jak nie-mgła….

-Nic. Milcz. Muszę pomedytować przed spotkaniem….– chciała usiąść na kamiennych schodach kaplicy, ale coś ją powstrzymało.

<<Wtul się w niego i prześpij trochę. To będzie lepsze niż medytacja…>>

Maja warknęła coś niezrozumiale i usiadła, krzyżując nogi, na stopniu. Położyła ręce na kolanach i zaintonowała niezrozumiałą pieśń. Z początku jej głos zdawał się tonąć w grubych szatach, którymi opasywała się na co dzień. Później zaczął rosnąć. Przybierał na sile. Wkrótce przerodził się we wrzask…

***

Na bagnach nie było ani jednej wsi poza Termente, znajdującej się w połowie drogi pomiędzy Hateru a Monachium. Osada liczyła nie więcej niż stu mieszkańców, którzy znali się ze sobą od najmłodszych lat. Większość traktowała się wzajemnie jak wyjątkowo uciążliwe wrzody na tyłkach. Zdarzało się, i to nie raz, że jeden sąsiad wrzucił drugiemu petardę do kurnika, na wypadek gdyby jego kury niosły więcej jaj niż tego pierwszego. Kiedyś podczas jesiennego wysypu grzybów stary kum Joseph wbił w ziemię kij z przyczepioną do niego kartką z napisem: ‘Nie zrywać! Grzyby hodowlane’. Skutecznie też bronił do nich dostępu, a jak już odrosły dość mocno – zrobił z nich jajecznicę. Od tamtej pory ludzie w Termente zwykli mawiać: zejść pod runo jak kum Joseph przez szatańską ucztę– co samo przez się tłumaczyło jakie grzyby hodował.

Jedyną osobą cieszącą się uznaniem u wszystkich mieszkańców była stara pieśniarka Io.

Ta sama, której wizytę złożył Deidarette… ta sama, którą następnego dnia znaleziono na progu jej domostwa z wywleczoną na zewnątrz zawartością brzucha… ta sama, której trup ściskał kurczowo w dłoni mały świstek papieru. Ubłocona kartka miała zamazane litery. Część z nich zakrywała zakrzepła krew. Jedno wyraźne słowo, dające się odczytać… Gula…

***

Bezgłos. Bezruch. Mgła. Nienawidzę mgły. Cholernie źle walczy się wśród tej śnieżnobiałej zasłony, strasznie ogranicza widoczność. Zatrzymałem się na chwilę. Coś siedziało na drzewie i to bynajmniej nie był mój, nazwijmy go, zaprzyjaźniony stwór. Nie czułem żadnego zapachu, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z obecności tego kogoś lub czegoś. …. Szelest… świst… Płynnie uskoczyłem w bok. Była to kobieta w brunatnym płaszczu. Nie zaatakowała mnie. Bynajmniej. Stała tak naprzeciwko i wpatrywała się we mnie. Milczała. Zbliżyłem dłoń do prawego uda. Zawsze mam tam przymocowany krótki miecz ze srebrną rękojeścią, z której mogę w razie pilnej potrzeby wysunąć drugie ostrze.

-Nie działaj pochopnie, mały– powiedziała spokojnie– Nie szukam zaczepki– spojrzała na długą ścieżkę.– Idziesz na cmentarz.

-To pytanie, czy bardziej stwierdzenie? – Czułem, jak wszystkie moje mięśnie napinają się, gotowe do zareagowania w razie ataku. Działo się to podświadomie– tak mnie przeszkolono.

-Masz nieludzką aurę– powiedziała cedząc słowa jak sito.– Kim jesteś, odmieńcze?

-Jaki odmieńcze!?– wściekłem się. Była pierwszą osobą, która nazwała mnie w tak obraźliwy sposób. „Odmieniec” oznaczało osobę, która w dość widoczny sposób odstawała od rzeczywistości. Najczęściej mówiło się tak o sferowcach lub rzadkich w tym świecie gnomach czy niziołkach. Elfów nikt nigdy nie spotkał. Ja zdecydowanie nie odróżniałem się od reszty wędrowców– owszem nosiłem czarny, dopasowany płaszcz cechowy, ale w obecnej chwili był dokładnie ubabrany gliną i mieszanką innych gleb, więc w niczym nie przypominałem Natchnionego.

-Nie jesteś człowiekiem– powtórzyła spokojnie. –Idziesz? – wskazała kiwnięciem głowy w kierunku cmentarza. –Szukam pewnego… pewnej osoby. Tak nietypowy jegomość jak ty mógłby coś wiedzieć…

-Nie, zapewne nie wiem. A nawet gdybym, to i tak nie będę udzielać ci informacji. Nie jestem jakąś budką informacyjną…– rzuciłem z rozdrażnieniem. Postąpiła o krok do przodu. Szybkim ruchem lewej ręki zrzuciła kaptur, jednocześnie prawą odpinając klamrę płaszcza. Była ubrana w fioletową zbroję krytą aksamitem. Bladą twarz oplatały krótko ścięte białe włosy. Złote oczy wierciły we mnie dziurę…

-Nazywam się Theresa o Błyskawicznym Podwójnym Ostrzu, a ty, Zabójco, nie będziesz wchodzić mi w paradę. Jak cię pytam– odpowiadasz. Krótko i zwięźle. – Zanim zdążyłem się zorientować, stała już za mną przyciskając pochwę miecza do mojej szyi. Nie mogłem wydostać się z jej uchwytu. „Silna skubana…”, przebiegło mi przez myśl. „Kiedy ona się poruszyła?”

-Puszczaj, bo mnie udusisz…– wycharczałem. Zaczynało brakować mi powietrza.

-Kiepski z ciebie zabójca, skoro nie potrafisz przewidzieć moich ruchów… Wynajęto cię do czegoś?– rozluźniła uchwyt.– Idziesz ze mną. Zdajesz się lepiej ode mnie orientować na tym terenie.

Nagle moje uszy wychwyciły kolejny szmer i dość ciężki oddech stwora. Stał za najbliższym drzewem, ukryty w najgłębszym cieniu. Przyglądał się nam. „Czy ona go nie widzi?”, pomyślałem, „czy nie czuje go?”.

<Nie. Nie widzi, nie słyszy, nie czuje…. Nie dostąpi tego zaszczytu, jeśli sam tego nie zechcę. Idź z nią, ale uważaj. Jest niebezpieczna. Może cię łatwo pokonać…. Dlatego… musisz stać się silniejszy> uśmiechnął się ciepło <Pokażę ci, jak stać się silnym… tam, na cmentarzu… kiedy zaczniesz rozumieć…> Wyparował.

***

Kobieta popychała mnie do przodu, wciąż ponaglając. Cmentarz bardziej przypominał pobojowisko niźli miejsce spoczynku zmarłych. Nagrobki chyliły się ku ziemi, część grobów wyglądała ja

Koniec
Nowa Fantastyka