Na sam widok ich kosmatych ciał poczuł to obmierzłe łaskotanie na skórze: ledwie wyczuwalny dotyk odnóży pnących się w górę, ku ustom, uszom, oczom. Miały grube, czarne, pokryte sterczącymi włoskami kończyny, bulwiaste odwłoki i szczękoczułki jak robaki pełzające wokół otworów gębowych.
Ich małe oczka patrzyły wprost na niego.
Zaczął krzyczeć.
*
Marcin upił łyk kawy o paskudnym, ziemistym posmaku i położył dłonie na gładkiej powierzchni terminala. Uświęcony, korporacyjny rytuał – wstępne zalogowanie się do firmowych systemów Hyalens, wycieczka do kuchni, zaparzanie ciemnego napoju w towarzystwie współpracowników, plotki, pogaduszki, pożyczanie mleka – dobiegł nieubłaganego końca i trzeba było wziąć się do roboty. Mężczyzna westchnął, narysował na blacie zegarka klucz dostępu i gestem uruchomił połączoną z wirealowymi soczewkami wizualizację. Kojące, niebieskie barwy open-space'owych wykładzin i wallnitorów przygasły, przechodząc w neutralną szarość, a pod palcami ukazała się wirtualna klawiatura. Obraz przed oczami programisty rozmył się nieco, robiąc miejsce dla firmowego interfejsu. Obok komunikatora i paska z najnowszymi informacjami z mediów społecznościowych oraz wynikami meczów Bundesligi pojawiło się pole robocze, a na nim ikonki programów i folderów. Marcin uśmiechnął się krzywo. Lata mijały, technologia szła do przodu, a wciąż podstawą pracy z komputerem był stary, dobry desktop.
Wodząc dłońmi po terminalu, uruchomił listę tasków i wszedł w rozpoczęty poprzedniego dnia projekt. Program rozwinął przed nim linijki kodu. To także się nie zmieniło: pod powierzchnią nawet najbardziej wyrafinowanego interfejsu musiała znajdować się skomplikowana maszyneria zmiennych, funkcji i protokołów. Marcin sięgnął po kubek, upił łyk i skrzywiwszy się, zaczął dodawać kolejne linie kodu zgodnie z wytycznymi zaczętego taska. Brakowało mu prawdziwej kawy – ciemnej, aromatycznej siekiery, kofeinowego teżewe. Produktu coraz trudniej dostępnego na rynku i znajdującego się poza zasięgiem finansowym szeregowego programisty. Zamiast niego miał promowaną przez Unię eko-lurę z nieznośnym posmakiem palonej cykorii, do której mógł połknąć, celem większego pobudzenia, tabletkę syntetycznej kofeiny.
*
Kiedy pająki ruszyły, instynkt ucieczki przegrał w nim z nagłym paraliżem całego ciała. Nie panując nad zesztywniałymi członkami, patrzył z przerażeniem, jak patykowate odnóża przebierają w jego kierunku, ciągnąc za sobą obłe odwłoki. Wydawało mu się, że przez cienki oskórek prześwitują między włoskami gruczoły trawienne, tętniące ciepłą breją wydłużone serce i kiście jaj zawierających zarodki nowych pająków. Zaczął niepohamowanie dygotać, jednocześnie wciąż nie mogąc ruszyć się z miejsca.
Gdy poczuł pierwsze muśnięcia wiotkich odnóży, zwymiotował.
*
Ocknął się oparty czołem o wallnitor. Gładka powierzchnia była mokra od potu. Marcin słyszał własny świszczący oddech. Czy fobia wracała? Przecież dla pewności rano wyszukał w sieci zdjęcia najróżniejszych pająków, zmusił się do oglądania ich i… nic. Może trochę obrzydzenia, może niechęci, ale bez dreszczy, drgawek i wymiotów.
Rozejrzał się. Duszny open space wypełniała cisza przesycona zapachem kurzu i modnych antyperspirantów. Nikt nie zwrócił uwagi na niedyspozycję Marcina, a przynajmniej nikt nie dał tego po sobie poznać. Programista zażył tabletkę kofeinową i wrócił do pracy.
Jeszcze kilka lat wcześniej był pewien, że te rzędy liter i cyfr są celem jego życia. W obliczu coraz większego postępu technologicznego informatycy zaczęli nieuchronnie dzielić się na ludzi z wizją – świetnie wykształconych i ponadprzeciętnie inteligentnych architektów, czuwających nad całością każdego projektu i podpisujących go swoim nazwiskiem – oraz rzeszę wyrobników dłubiących w urwanych fragmentach kodu, bez większego zrozumienia całości. Kiedy Marcin szedł na studia miał oczywiście pewność, że trafi do tej pierwszej kategorii; zamiast tego wylądował w idealnie sterylnym, dusznym biurowcu, gdzie klepał kod, który pojąłby średnio rozgarnięty dwunastolatek. Teraz najbardziej obiecującą perspektywą zawodową Marcina było przewodzenie drużynie korpoludków takich jak on, wegetujących w trybie „byle do piątku”. A kiedyś był złotym dzieckiem, wychwalanym przez nauczycieli i hołubionym przez rodziców.
Skoncentrował się na pracy, starając się nie poddawać złemu nastrojowi i nie myśleć o tym, jak wyobrażał sobie życie jeszcze parę lat wcześniej. Poprawiając pętlę, której przeznaczenia w całości programu nie miał szans zrozumieć, zerkał na pasek przeglądarki po prawej stronie. Od rana migotały tam krzykliwie reklamy leków antydepresyjnych i sesji coachingowych – bolesne przypomnienie, że Marcin znów zapomniał odnowić subskrypcję na Depano, aplikację zapewniającą ciszę marketingową.
Reklamy serwisów randkowych rozpraszały programistę. Używał ustawień tonujących kolorystykę ogłoszeń i spychających je jak najdalej w polu widzenia, ale i tak przyciągały jego uwagę. Siłownia, psychoanalityk, doradca zawodowy, poznaj swoją drugą połówkę. Oczywiście: cholerne boty już wiedziały, że jest samotny, sfrustrowany, jego kariera leży, a do uprawiania sportu zabiera się od lat – bez powodzenia. Potrafią dobić tymi reklamami, pomyślał. Jak mógł zapomnieć odnowić subskrypcję? Będzie musiał poprosić swojego lekarza o przepisanie środka wspomagającego pamięć.
Odgarnął ręką włosy. Były wilgotne. W pomieszczeniu zrobiło się niemożliwie duszno. Spróbował odetchnąć głęboko, ale miał wrażenie, że wciąga w płuca muł. Znów się rozejrzał, choć wiedział, że manager mógł obserwować open space ze swojego gabinetu i że ciągłe odrywanie się od pracy nie było mile widziane. Za kratami klimatyzatorów poruszały się metalowe skrzydła, wdmuchując do pomieszczenia chłodne powietrze. Współpracownicy wpatrywali się w swoje ścianki, muskając palcami wirtualne klawiatury. Wyglądali jak kukły na niewidzialnych sznurkach. Jak bezwolne marionetki.
Delikatne stukanie opuszków w terminale przypominało odległe bicie bębnów.
Marcin dopił kawę, wracając myślami do linijek kodu. Scrollując, próbował przypomnieć sobie, gdzie skończył poprzedniego dnia, ale nie mógł odnaleźć znajomego fragmentu. Kod był dziwnie długi, o wiele dłuższy i bardziej skomplikowany niż to, czym programista zajmował się zazwyczaj, a do tego nieopatrzony komentarzami.
Może pobrał zły plik z repozytorium?
Wrócił do przypisanego do siebie folderu i coraz bardziej zaskoczony przeglądał jego zawartość. Znajdowały się tam dziesiątki katalogów. Ktoś musiał się pomylić, dając mu dostęp do tego wszystkiego. Należałoby to zgłosić. Marcin nie powinien był ruszać tych plików. Musiały stanowić dużą część programu, może nawet całość, a firmowe reguły, ze względu na bezpieczeństwo, dopuszczały do znajomości dużych fragmentów kodu tylko wybrane osoby. Programista doskonale wiedział, że powinien natychmiast wyjść z wirealu, ale nie mógł się powstrzymać. Najwyżej powie, że się nie zorientował.
Włączywszy Eclipse, zaczął przeglądać moduły – o dziwo nie były opatrzone hasłem. Sam nie wiedział, czego szuka, nie miał szans szybko zrozumieć tak dużej konstrukcji. Odetchnął głęboko i uspokoiwszy się, postanowił natychmiast zamknąć aplikację. Zgłosić problem. Wtedy jego wzrok padł na moduł nazwany „spiders”.
Marcin otworzył go, zaintrygowany nazwą. Wśród plików znalazł szereg funkcji, które niemal na pewno sam napisał – jakieś interaktywne elementy podpięte pod grafiki, które jego zdaniem (ale co on tam wiedział?) bardziej pasowałyby do gry komputerowej niż do wirealowej przeglądarki. Nagle poczuł, że bierze udział w czymś zakazanym i niebezpiecznym. Strach mieszał się z podnieceniem, adrenalinowy rausz nie pozwalał Marcinowi wyłączyć soczewek. „Tylko zerknę”, pomyślał programista, koncentrując się na poprzedzających jego własną pracę funkcjach.
Wtedy kod zniknął.
Marcin zobaczył przed oczami migający napis „error”, który niemal natychmiast zastąpiły standardowe przeprosiny i prośba o cierpliwość. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego współpracownicy także przestali wpatrywać się niewidzącym wzrokiem przed siebie i oderwawszy dłonie od terminali, zaczęli zagadywać kolegów i formować grupki zmierzające na przerwę. Marcin przeciągnął się, wziął pusty kubek i podążył za Robertem do kuchni.
Kiedy ponownie usiadł przy biurku i zalogował się do systemu, okazało się, że task z katalogiem zniknął z jego kolejki zadań.
*
Robiło się ciemno. Zalegający nad Krakowem smog tonął w gęstniejącej szarówce, a od Wisły ciągnęło wilgotnym chłodem. Z podcieni bram wypełzali miłośnicy tanich alkoholi i darmowych rozrywek, a wyznawcy bardziej ekskluzywnych uciech wypijali w domach pierwsze drinki.
Marcin szedł Pasażem Karmelickim, lawirując między zakupowiczami. Z pobliskiej piekarni niósł się zapach świeżego pieczywa, zaraz obok klub nocny kusił delikatną nutą perfum i słodkich koktajli. Mężczyzna wiedział, że to tylko rozpylone w powietrzu syntetyczne koncentraty aromatów, doprawione dopuszczalną przez prawo – albo i nie – dawką feromonów oraz wzmacniaczy apetytu, lecz reakcja jego ciała była automatyczna: poczuł się głodny i spragniony zabawy. Codziennie obiecywał sobie, że ominie pasaż i codziennie, wyszedłszy zmęczony z pracy, skracał sobie przezeń drogę z biurowca do domu.
Przystanął tuż za piekarnią, czując, że poluzowało mu się sznurowadło. Pochylił się, by je zawiązać i odruchowo spojrzał w mrok ulicy po prawej stronie. Większość latarni na Rajskiej nie działała – być może był to efekt prac przy budowie metra. Rozproszony miejską łuną mrok wyścielał zaułek; cisza zalegała na wąskiej uliczce, jakby tą od centrum Krakowa oddzielała niewidzialna ściana. Wydawało się, że bije stamtąd dziwny, przejmujący chłód.
Marcin, wiedziony nagłą ciekawością, ruszył nierównym chodnikiem. Gmaszysko biblioteki tonęło w ciemności, a naprzeciwko ział obłożony rusztowaniami otwór nieczynnej jeszcze stacji metra. Programista zbliżył się do placu budowy – wydawało mu się, że słyszy dobiegający stamtąd miarowy huk maszyn, choć prace zostały przerwane dobrych kilka godzin wcześniej. W niezrozumiały sposób kusiło go, by zajrzeć do środka. Miał wrażenie, że to miejsce coś mu przypomina – coś, co powinien bardzo dobrze pamiętać, ale co pozostawało w niezrozumiały sposób zablokowane w jego umyśle.
Na rusztowaniu z desek duży czarny pająk przygotowywał się do rozsnucia nici. Marcinowi wydawało się, że stworzenie przerwało pracę i patrzy na niego. Kiedy stał tak, zahipnotyzowany wzrokiem zwierzęcia, usłyszał cichy trzask. Jakaś deska zachrzęściła nad jego głową i programista poczuł ostry ból w potylicy.
Gdy upadł wprost na brezentową płachtę, owładnęła nim ciemność.
*
Zasłany pajęczynami tunel tonął w półmroku. Marcin z obrzydzeniem przedzierał się przez lepkie nici. Próbował je omijać, ale było ich zbyt wiele. Kleiły się do wilgotnej od potu twarzy, do ubrania, do rąk, którymi mężczyzna próbował się osłaniać. Szedł dalej, ku źródłu światła. Dźwięk, początkowo cichy, narastał z każdym krokiem. Mocne, rytmiczne uderzenia. Marcin oddychał ciężko, w korytarzu było ciepło i duszno. Im bardziej zbliżał się do celu, tym większy narastał w nim lęk. Nie potrafił się jednak cofnąć, jakby ciemność za jego plecami tworzyła niemożliwą do sforsowania ścianę.
Bicie w bębny stawało się coraz głośniejsze. Mężczyzna nie wiedział, czy dźwięki dochodziły z zewnątrz, czy słyszał je tylko we własnej głowie. Miał wrażenie, że pajęczyny poruszają się, wyciągając ku niemu odnóża.
Pomieszczenie na końcu tunelu było niewielkie, o ścianach w kolorze kojącej zieleni. Przy jednej z nich stało łóżko. Śpiący na nim człowiek był blady, jego dłonie i stopy oplatało coś przypominającego włochate, pajęcze nogi. Marcin podszedł bliżej. Z daleka mężczyzna wyglądał na martwego, ale pochyliwszy się nad nim, programista dostrzegł, że klatka piersiowa śpiącego unosi się. Szybkie, płytkie oddechy wpasowywały się w rytm bębnów.
Szara twarz wydawała się Marcinowi dziwnie znajoma, jednak nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Wpatrując się w leżącego, czuł, że bicie jego własnego serca przyspiesza, synchronizując się z dochodzącym zewsząd dźwiękiem. Miał wrażenie, że to ogromny młot wali go w głowę. Raz za razem: mocno i głośno, boleśnie i silnie. Ten rytm, łupanie pod czaszką i ból, i ścisk, i pulsowanie doprowadzało go do szaleństwa. Jakby ktoś wyrywał mu mózg kawałeczek po kawałeczku.
Marcin zacisnął powieki. Czuł mdłości. Przylepione do czoła fragmenty pajęczyn wpijały mu się w skórę jak struny.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że leżący na łóżku mężczyzna patrzy na niego.
*
– Jak tam? – zapytał Andrzej, wskazując Marcinowi miejsce obok siebie w niewielkiej sali konferencyjnej. – Słyszałem, że miałeś mały wypadek.
– W porządku – odparł tamten. – Podszedłem za blisko budowy i oberwałem obluzowaną deską. Nic wielkiego, zbadali mnie i wypuścili do domu.
– Cieszę się. Słuchaj, chciałem z tobą porozmawiać… Zauważyłeś może wczoraj pewne nieprawidłowości? Nie mam na myśli awarii, o której wszyscy wiemy, ale… Cóż, będę z tobą szczery. Pewne dokumenty zostały przez pomyłkę przesłane do nieuprawnionych osób. Nasi programiści otrzymali… dużą część kodu właściwego zamiast konkretnych fragmentów.
Marcin przełknął ślinę. W duchu wymyślał sobie od idiotów – naprawdę sądził, że niczego nie zauważą? „To się odbije na mojej ocenie rocznej”, pomyślał z goryczą. „I na perspektywach otrzymania podwyżki, rzecz jasna.”
– Nie muszę ci chyba mówić, że to dane poufne – ciągnął Andrzej. – Oczywiście nikt, kto otwierał pliki, nie mógł o tym wiedzieć. Pracownicy myśleli, że dostają przypisane sobie taski. Nie mamy zamiaru wyciągać wobec nich żadnych konsekwencji. Ale potrzebujemy wiedzieć, jaka była skala problemu. Dlatego chciałbym cię zapytać: czy dostałeś wczoraj plik z dużą ilością kodu? Taki, który na pewno nie był przeznaczony dla ciebie?
– Tak – odpowiedział od razu Marcin, uznając, że nie było sensu iść w zaparte. Andrzej na pewno wiedział, co dostał każdy pracownik i tylko ich testował.
– Rozumiem. – Manager kiwnął głową. – A czy czytałeś te dane? Poza… pobieżnym przejrzeniem?
– Nie – odparł natychmiast programista. – Zorientowałem się, że to coś innego niż mój przedwczorajszy task i…
– Rozumiem – powtórzył Andrzej i położył rękę na stole tak, jakby chciał dotknąć nią dłoni podwładnego. – Marcin, posłuchaj. Jesteśmy częścią tego samego organizmu, my Hyal-mani, prawda? Wiem, że czasami jest ciężko, ale bądź świadom, że firma chce, żebyś rósł razem z nią. Grasz z nami w jednej drużynie i z twoim potencjałem czeka cię tu wielka przyszłość. Jesteś gotowy wziąć odpowiedzialność za swoją karierę, prawda?
Marcin zmarszczył brwi. Usiłował dociec, czego od niego chciał Andrzej. Uwali go za to zaglądanie w nie swój kod, czy będzie tylko gadka pouczająca? Miał nadzieję, że jednak to drugie.
– Tak – wybełkotał.
– Świetnie – ucieszył się Andrzej. – Niedługo skończymy ten projekt, nad którym mozoliliśmy się wszyscy przez ostatnich kilkanaście miesięcy i zaczynamy zupełnie nowy. To będzie wielka szansa. Ale najpierw musimy rozwiązać sprawę tego… kodu.
Marcin znowu przełknął ślinę.
– Aha? – jęknął.
– Musisz być ze mną szczery. Tu, w Hyalens, szczerość i zaufanie to podstawy, na których budujemy naszą tożsamość. Chciałbym, żebyś teraz spróbował sobie przypomnieć, co odczytałeś z tego zapisu, który ktoś ci przez pomyłkę przypisał. Muszę wiedzieć, do jakiej klauzuli tajności miałeś dostęp.
– Ja… niewiele, naprawdę. Tylko te funkcje, które sam pisałem… Wiesz, szukałem swojego tasku, ale nie zobaczyłem za wiele.
„Zdążyłem tylko wszystko przescrollować”, dodał w myślach. Nie powiedział tego jednak na głos.
Andrzej przez chwilę wpatrywał się w niego intensywnie, po czym odprężył się wyraźnie.
– Doskonale – powiedział z uśmiechem. – Dzięki za rozmowę.
*
Nie wiedział, czemu znów skręcił w Rajską i poszedł w stronę nieczynnej stacji. Kolega namówił go na piątkowe piwo w jednej z knajpek w Pasażu – Marcin nie wypił wiele, ale wystarczająco, by poczuć działanie alkoholu. Jego zmysł równowagi zdawał się unosić na niewidocznej fali, a myśli były miękkie i gąbczaste, jakby mózg mężczyzny zarósł mchem. Programista mógł wziąć tabletkę neutralizującą działanie etanolu, ale nie chciał tego robić. Jeszcze nie. Odpędził od siebie niemiłą myśl, że wciąż nie istniały pastylki całkowicie usuwające objawy kaca i poddał się błogiemu uczuciu otępienia.
Ulica Rajska była pusta. Na przysadzistym budynku biblioteki kładły się cienie powyginanych gałęzi. Mężczyzna zbliżył się do połączonych żółtą taśmą barierek, za którymi ziało zakryte brezentem wejście do nieczynnej stacji. Marcinowi wydawało się, że słyszy delikatny, rytmiczny dźwięk, taki sam jak huk maszyn wiertniczych rozlegający się za dnia, ale teraz dobiegający z oddali i cichy jak szept. Znał to miejsce, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd.
Dlaczego słyszał maszyny?
Przekroczył barierkę i podszedłszy do prowizorycznego rusztowania, uchylił brezentową płachtę. Dźwięk zdecydowanie pochodził z wnętrza stacji: pulsował gdzieś w głębi ciemnego szybu. Mężczyzna uruchomił latarkę w zegarku i ostrożnie zaczął schodzić po ubitej ziemi tworzącej pochyłą rampę. Oblepiła go piwniczna ciemność, rozpraszana przez ostre, punktowe światło, które kierował przed siebie. Szedł ostrożnie, uważając na drobne kamyczki pokrywające ścieżkę. Dotarłszy do obszernej sali o półokrągłym stropie, zatrzymał się. Peron był częściowo wyłożony ozdobnymi płytkami, za którymi ział szeroki tunel.
Gęsty chłód zalegał między gładkimi ścianami, a podziemna ciemność wywoływała duszne, klaustrofobiczne wrażenie. Marcin przystanął na krawędzi peronu i odetchnął głęboko. Nasłuchiwał. Rytmiczny dźwięk wydobywał się wyraźnie z mroku po prawej stronie. Mężczyzna ruszył wzdłuż żelbetowej ściany, czując narastające wibrowanie podłoża. Wciągał głęboko powietrze, usiłując opanować ściskające gardło duszności. „To tylko psychika”, powtarzał sobie. „To siedzi w mojej głowie.” Miał wrażenie, że ściany zwężają się, choć kiedy nerwowo przesuwał po nich punktowym światłem latarki, okazywały się solidne i proste.
„To złudzenie, przesadna reakcja organizmu”, myślał. Miał za sobą terapię ostrej arachnofobii i wiedział, jak działa ten mechanizm, ale nie potrafił się opanować.
Miarowe dudnienie narastało, kiedy posuwał się wzdłuż korytarza. Ciemność rozrzedzała się, powoli przechodząc w żółtawy półmrok. Marcin nie mógł pozbyć się uczucia deja vu. Brakowało tylko rozpiętych między ścianami pajęczyn, by ziściła się wizja z poprzedniego dnia. Nie widział jednak pokoju o zielonych ścianach na końcu przejścia – w ogóle nie mógł dostrzec ujścia tunelu. Usłyszał głos, coś jakby stłumiony chichot. Przeszedł go dreszcz. Dźwięki bębna narastały, a korytarz się nie kończył.
Marcin wpadł w dziwny trans. Był zmęczony, kręciło mu się w głowie, ale jednocześnie nie mógł przestać iść do przodu. Znów czuł przylepiające się do twarzy niewidoczne pajęczyny. Zatrzymał się wreszcie i przyłożył dłonie do skroni.
Przed oczami widział nieregularne kształty i wężowate linie, jego powieki opadały i unosiły się powoli. Zobaczył cienie pająków wyciągających długie odnóża. Oparł się o ścianę. Nie potrafił z tym walczyć.
Dźwięk bębna urwał się gwałtownie. Marcin z trudem otworzył oczy. Od nagłej ciszy głowa pęczniała mu boleśnie. W głębi korytarza zobaczył mężczyznę – człowieka o nieludzko szybkich i zwinnych ruchach. Jego chude kończyny rzucały patykowate cienie.
Marcin zamarł z przerażenia. Serce podeszło mu do gardła.
Drobna twarz obcego o okrągłych, czarnych oczach była pomalowana lub wytatuowana: precyzyjny, delikatny rysunek. Pajęczyna. Zbliżywszy się do programisty, nieznajomy podniósł kościstą, pokrytą czarnymi włoskami rękę i dotknął jego twarzy. Muśnięcie chłodnej dłoni wywoływało w Marcinie jakiś niezrozumiały, atawistyczny lęk. Mężczyzna wciąż nie mógł się ruszyć. Pająk pogładził go po policzku i uśmiechnął się. Kiedy wreszcie programista zajrzał w czarne oczy, doliczył się aż czterech źrenic…
Zemdlał.
*
Obudziły go ogrzewające twarz promienie słońca. Złote ciepło wślizgiwało się pod powieki.
Marcin otworzył oczy.
Zobaczył dużą, ukośną szybę i poczuł miękki plusz pod dłonią: siedział na niebieskiej kanapie z biomateriału. Jasne ściany i udająca drewno wykładzina miały tworzyć komfortową, przytulną atmosferę, ale ich anonimowy, masowy charakter przypominał raczej typowy wystrój nowoczesnego biura: miły dla oka, domowy rys maskujący całkowitą bezduszność powielanych w nieskończoność wzorów wystroju wnętrza. Znajome biuro, siedziba korporacji Hyalens.
Zamrugał i rozejrzał się wokół. Był w jednym z tak zwanych pokoi „socjalnych”, przeznaczonych teoretycznie do odpoczynku, a w praktyce do spotkań zespołów, kiedy wszystkie sale konferencyjne zostały już zajęte. Zemdlał? Usnął? Nie mógł sobie przypomnieć momentu przyjścia do pracy. Ba, nie pamiętał nawet powrotu do domu poprzedniego dnia. Tylko dotyk człowieka-pająka.
Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Czyżby aż tyle wczoraj wypił? Tylko dlaczego fobia wracała?
Wyszedł z pomieszczenia i powiódł wzrokiem po biurze. Programiści siedzieli karnie przy swoich biurkach i wpatrywali się w wallnitory, pisząc na wirtualnych klawiaturach. Skołowany Marcin uruchomił zegarek i włączył własne soczewki. Był zalogowany do firmowych systemów, ale odcięty od zewnętrznej sieci – pasek wyświetlał serię błędów. Programista ruszył w stronę swojego biurka, łowiąc wzrokiem kolegę, z którym był dzień wcześniej na piwie. Pragnął przy najbliższej okazji wyciągnąć go do kuchni i wypytać o szczegóły poprzedniego wieczoru.
Wydawało mu się, że rzeczywistość wokół zaczyna blednąć i śnieżyć jak obraz w starym, gubiącym sygnał antenowy telewizorze. Miał wrażenie, że dochodzące z zewnątrz bodźce rozpadają się na serię pojedynczych klatek filmowych. „To tylko efekt kaca”, pocieszał się.
Open space nie pachniał kurzem i środkiem do czyszczenia wallnitorów. Nie pachniał w ogóle, jakby do świadomości Marcina docierały wyłącznie dźwięk i obraz rzeczywistości.
Mijając jedną z sal konferencyjnych, mężczyzna usłyszał znajomy głos.
– Był naszym sztandarowym obiektem. Jako pierwszy przeszedł całą procedurę.
Programista zbliżył się do sali i stanął w uchylonych drzwiach. Zobaczył Andrzeja. Manager nie patrzył w jego stronę: siedząc na stole wyjaśniał coś mężczyźnie odwróconemu plecami do drzwi.
– Był idealnym kandydatem na początek: wcześniej leczony z powodu zaburzeń psychicznych, już miał dla nas pewną, że tak się wyrażę, lukę. Nękany ostrymi napadami arachnofobii zawalił studia, spędził dwa lata na terapii. Wystarczyło na powrót obudzić w nim fobię, odwrócić proces leczenia i podsycać emocje. Nazwaliśmy to „odbliźnianiem”.
– Na czym dokładnie polega ten wynalazek? – zapytał nieznajomy.
– Wirtualna rzeczywistość dostarczana przez soczewki miała do tej pory mocno ograniczony zakres. Mózg to bardzo skomplikowane urządzenie i nie jest łatwo na niego wpływać. Tworzyliśmy piękne gry i bardzo dobre wyświetlacze soczewkowe, ale aż do teraz nie mieliśmy szans wykreować nic więcej. Nasza firma stworzyła jednak coś zupełnie nowego. Zbudowaliśmy soczewki, które przekazują odpowiednio spreparowany obraz do mózgu z pominięciem jego „racjonalnych” obszarów, tworząc wrażenie obiektywnej rzeczywistości. Zadziałałoby nawet na niewidomego. Innymi słowy, udało nam się wykorzystać wireal do wywołania częściowo kontrolowanych halucynacji.
– Jak gra komputerowa – dopowiedział głos.
– Lepiej – poprawił Andrzej. – Rozszerzona rzeczywistość w sensie niemal totalnym. Złudzenie idealne, interaktywny spektakl, którego część kreuje, nieświadomie, sam pacjent. Uczestnicy działali w świecie, który odpowiednio dla nich zmodyfikowano. To przełom nie tylko na rynku gier i w neurologii, ale także w psychoterapii. To był eksperymentalny projekt, duży, międzynarodowy grant, który trafił do polskich naukowców, a my… My się po prostu do niego podłączyliśmy. Tak jakby.
– Czy to nie jest… groźne z prawnego punktu widzenia? – zapytał głos.
Marcinowi wydawało się, że skądś go zna; że słyszał go wiele razy, ale nie mógł sobie przypomnieć, do kogo on należy.
– To mógłby być problem – przyznał Andrzej. – Oczywiście, zakładając scenariusz wybudzenia.
Marcin próbował wycofać się, ale wtedy padł na niego wzrok managera. Po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz. Andrzej przez chwilę patrzył na podwładnego w milczeniu, jakby nie wiedział, co ma dalej robić.
– Przepraszam na chwilę – rzekł w końcu do swojego gościa i ruszył w stronę drzwi. Ujął Marcina pod ramię i poprowadził do sąsiadującego z salą, niewielkiego biura z wielką ścianą ekranową, terminalem i kilkoma stylizowanymi ramkami. Na zdjęciach Andrzej uśmiechał się radośnie, mając za tło wodospad, tropikalny las i szczyt jakiejś góry.
– Siadaj – rzekł krótko, wskazując podwładnemu krzesło.
– Ja… – wybąkał Marcin.
– Nic nie mów.
– …jestem częścią eksperymentu?
Andrzej wzruszył ramionami.
– Znam dużo Marcinów – rzucił.
Programista odetchnął głęboko. Czuł jakiś trudny do określenia lęk przed naciskaniem na managera – głęboko wdrukowany latami edukacji, wyuczony instynkt człowieka ustawionego nisko w hierarchii. Zwalczył go w sobie.
– Jestem czy nie?
– Tak. Przykro mi, że muszę cię o tym informować w takich okolicznościach. – Andrzej popatrzył mu głęboko w oczy. Marcinowi cisnęło się na usta pytanie, czy przełożony w ogóle zamierzał go poinformować. – Potraktuj to… jak szansę.
– Szansę? – zdumiał się programista.
– Oczywiście! – potwierdził manager, odzyskując rezon. – Jesteś w wyselekcjonowanej grupie, która pomogła firmie stworzyć przełomowy wynalazek. Oczywiście, że to się odbije pozytywnie na twojej karierze. Wiesz, zostałeś wybrany. Każdy pracownik mógł być poddany eksperymentowi, wasze umowy umożliwiają nam takie rzeczy, ale tylko najlepsi zostali wyselekcjonowani do tego zadania.
Marcin patrzył na niego badawczo. „Najlepsi w czym? Grzebaliście mi w głowie”, chciał krzyknąć. „Wy pieprzone sukinsyny!” Ale zmusił się do spokoju.
– W takim razie co to znaczy: „zakładając scenariusz wybudzenia”? Słyszałem…
– Słyszysz i widzisz ostatnio dużo rzeczy, których nie powinieneś – wycedził Andrzej. – To pewnego rodzaju szyfr, oznaczający zakończenie eksperymentu. Oczywiście już skończyliśmy… jego najdłuższą część. Ale jeszcze nie zdecydowaliśmy się całkowicie usunąć ci aplikacji. Może nie powinienem ci tego mówić, Marcin, ale nie wybraliśmy cię bez powodu. Twoja choroba… zostałeś poddany długotrwałej terapii. Byłeś w ciężkim stanie, pamiętasz, prawda? Takich rzeczy nie leczy się łatwo.
– Macie mnie za czubka, co?
– Monitorujemy twój stan. Pomagamy ci. Wiem, że to dla ciebie szok, ale dzięki temu nie tylko poszybuje twoja kariera, unikniesz też nawrotów swojej choroby. Musisz mi uwierzyć na słowo.
– Mogę zobaczyć ten kod? – wypalił, patrząc przełożonemu prosto w oczy.
Andrzej zamrugał, zaskoczony.
– Jaki kod?
– Ten, który przez przypadek otworzyłem. Algorytmy nowego oprogramowania soczewek. Mam chyba do tego prawo, jako… część eksperymentu.
Zadał pytanie spontanicznie, pod wpływem impulsu. Nie liczył na powodzenie, jednak ku jego zdumieniu odpowiedź brzmiała:
– Dobrze.
Manager wstukał na zegarku hasło, usiadł przy terminalu i wykonał kilka szybkich gestów, po czym skinieniem głowy dał znać podwładnemu, że ma on już dostęp do odpowiednich plików. Marcin zamrugał. Znów miał wrażenie, że rzeczywistość wokół niego rozpływa się i zamazuje. Ruchy Andrzeja miały w sobie coś sztucznego, on sam stał się nagle dziwnie wygładzony, jakby jego postać była pospiesznym, pozbawionym szczegółów szkicem.
– A teraz zostań tu. Nie wychodź, dopóki nie wrócę – powiedział manager.
Opuściwszy biuro, zamknął za sobą drzwi. Marcin uruchomił soczewki i wyświetlił na wallnitorze firmowy pulpit. Wszedł w listę tasków i zobaczył priorytetową wiadomość od Andrzeja. Szybko, mruknął do siebie. Otworzył Eclipse i zaczął chaotycznie wchodzić w kolejne moduły. Algorytmy były długie i bardzo skomplikowane, a foldery zawierały setki, może tysiące plików. Marcin przeklął pod nosem. Co niby sobie myślał? Że porwie się na „przeczytanie” ze zrozumieniem całego programu? On? Przypomniał sobie czasy studenckie, kiedy jeszcze wydawało mu się, że jest inteligentnym, zdolnym programistą i że wszystko może osiągnąć. Kiedy to było?
Jeszcze nie otrząsnął się z szoku. Rzeczywistość totalna. Eksperyment.
Arachnofobia, oczywiście. Dostali się do lęków, o których myślał, że są już wyleczone. Serio miał uwierzyć, że to ma zapobiec nawrotom choroby?
Coś mu w tym wszystkim nie grało. Dlaczego Andrzej tak łatwo mu się wyspowiadał? Twierdził, że to wszystko jest legalne i że ich celem jest podbicie rynku gamerów. Ale jeśli chcą robić w ten sposób gry, to dlaczego testują swój sprzęt na niczego nieświadomych użytkownikach?
Ziewnął przeciągle. Żałował, że nie ma pod ręką tabletek kofeinowych albo chociaż tej obrzydliwej eko-kawy. Zawsze to jakiś substytut. Zmusił się do skoncentrowania na algorytmach. Przecież nie był taki głupi, przecież to lubił. Program nie mógł być całkowicie niezrozumiały, to te same języki, jakich uczył się dawno temu; jakich używał na co dzień.
Po chwili linijki kodu zaczęły układać się w sensowne całości. Marcin poczuł, że budzi się w nim dawno zapomniana, dziecięca ekscytacja. Radość z bycia pod podszewką wirtualnej rzeczywistości. Skoncentrowany, patrzył w wallnitor z uśmiechem na twarzy. Wirus – szepnął sam do siebie, szczęśliwy, że rozwiązał łamigłówkę. Wirus – powtórzył i kiedy dotarł do niego sens tego słowa, radość ustąpiła miejsca przerażeniu. Uśmiech znikł z twarzy programisty.
Spojrzał za szybę. Przez open space szedł właśnie gość Andrzeja, ten o znajomym głosie.
Marcin ujrzał twarz mężczyzny i z trudem powstrzymał krzyk.
*
Przyłożył identyfikator do czytnika przy drzwiach na klatkę schodową, ale zanim zdołał się tam dostać, drogę zastąpił mu ochroniarz. Marcin przez chwilę stał przed barczystym mężczyzną, niezdolny do poruszenia. Instynkt podpowiadał ucieczkę na oślep w drugą stronę – gdzie zapewne wpadłby wprost na Andrzeja – albo poddanie się, położenie na plecy i pokazanie brzucha w poddańczym geście. Ochroniarz był naprawdę rosłym mężczyzną. Programista zdusił w sobie lęk i wziął głęboki oddech, wiedząc, że może nie mieć kolejnej szansy. Jeśli naprawią program…
Zadał najmocniejszy cios, na jaki było go stać. Pięść zabolała przeszywająco, trafiając w kwadratową szczękę mężczyzny. Tamten zachwiał się, ale z wyszkolonym refleksem oddał uderzenie. Marcin to przewidział. Wykonał unik, jednak nie był wystarczająco szybki. Osiągnął tyle, że pięść ochroniarza ześlizgnęła się po jego skroni, a głowę przeszył nieznośny ból. Programista poczuł, że traci równowagę i przytrzymał się ściany. Udawał jednak bardziej zamroczonego, niż był w rzeczywistości. Chciał zaskoczyć przeciwnika.
Ochroniarz zawahał się z zadaniem kolejnego ciosu. Marcin nie miał takich skrupułów. Obróciwszy się chwiejnie, uderzył od dołu. Jego przeciwnik padł na lśniący parkiet. Zanim zdążył się podnieść, programista rzucił się do ucieczki, biegnąc tak szybko, jak tylko pozwalało mu obolałe ciało.
Zbiegł ze schodów przeciwpożarowych i wypadł na łączący dwie części budynku korytarz. W głębi usłyszał głosy. Podejrzewał, że odcięli mu drogę ucieczki i teraz zmierzają w jego stronę. Nie przejął się tym. Biegł najszybciej, jak potrafił, próbując oddychać spokojnie i głęboko. Przed oczami przelatywały mu te wszystkie niewykorzystane karnety na siłownię. Spróbował skoncentrować się na ruchu.
Wyczerpany, rzucił się z impetem do pierwszego z brzegu otwartego pomieszczenia, by znaleźć się w wypełnionej sprzętem czyszczącym ciemnej komórce. Zamknął za sobą drzwi. Brak światła, mała powierzchnia – tego było mu trzeba.
Nie miał pojęcia, czy jego plan się powiedzie. Jeśli rzeczywiście znajdował się w krakowskim budynku, nie miał szans uciec – dopadliby go, zanim zdołałby pokonać automatyczne drzwi, zresztą pewnie zablokowali mu przepustkę. Założył jednak, że biurowiec znajduje się w miejscu, z którego będzie miał możliwość wyjść.
W jego własnej głowie.
Z jakiego innego powodu Andrzej miałby poinformować go o wszystkim? Dlaczego wyjaśniał działanie programu w niezamkniętej sali wykładowej? Przecież nie mógłby tak po prostu udostępnić kodu podwładnemu. Marcin musiał go sobie przypomnieć, znaleźć w podświadomości.
No i ten znajomy głos. Ta twarz.
Jego twarz.
Mężczyzną, któremu Andrzej tłumaczył szczegóły eksperymentu, był sam Marcin.
Wciąż jestem w wirealu, przekonywał się. W wykreowanym przez Hyalens złudzeniu totalnym.
Ich oprogramowanie miało dziury, a on właśnie dostał się do danych, które nie były przeznaczone dla użytkownika. Te wszystkie nieprawdopodobne sytuacje i wyjaśnienia stanowiły po prostu projekcję mózgu Marcina; przetworzone dane, które dostały się do jego świadomości i zostały wplecione w kreowaną przez soczewki halucynację.
Przeraziła go ta myśl. Jeśli wciąż leżał w jakiejś wynajętej przez firmę klinice albo w podobnym miejscu, jeśli wirealowy scenariusz napisany dla niego był bardziej rozbudowany niż spektakl w metrze, to znaczyło, że nie mógł być pewien, ile z jego wspomnień jest prawdziwych. W którym momencie stracił kontakt z rzeczywistością? Czy naprawdę pracował dla Hyalens? Kiedy pierwszy raz w życiu nałożył soczewki?
Na studiach, a raczej w przerwie studiów, podczas eksperymentalnej terapii. Nie pamiętał, o co w niej chodziło, ale tak, to było wtedy. Dawno temu…
„Musiałem dla nich pracować”, myślał. „Inaczej nie rozpoznałbym tych fragmentów kodu, które sam stworzyłem.”
A może stworzył je, pozostając w wirealu? Albo o wiele wcześniej, w życiu, którego już nie pamiętał? Niczego nie mógł być pewien. W końcu część z tego, co widział na stacji metra, musiała zostać wytworzona przez zainfekowany mózg, a nie oprogramowanie Hyalens. Przez wirusa.
To właśnie Marcin zobaczył w kodzie: programy były tak naprawdę dwa. Oryginalny i drugi, stworzony przez Hyalens, wykorzystujący dziurę w tym pierwszym. Przejmujący kontrolę nad komputerem. A raczej nad mózgiem użytkownika. Mózgiem, który już wcześniej znajdował się w wirtualnej rzeczywistości. Pierwsza aplikacja była, o ile zdążył się zorientować, właśnie swego rodzaju grą komputerową. Wirtualną rzeczywistością, ale kontrolowalną przez użytkownika. To ona „wyciekała” przez dziury w programie Hyalens. Kreowała wizje podziemnego tunelu. Oryginalnie powinien móc nimi manipulować, nawet z nich wyjść.
Wirus zrobił z niego niewolnika własnego umysłu.
Musiał wydostać się do zwykłego wirealu, żeby odzyskać władzę nad ciałem i pozbyć się wszelkich zmieniających rzeczywistość urządzeń. Wyjść z transu. Jedyny pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, wydawał się dość głupi, ale Marcin i tak postanowił spróbować. Przypomniał sobie, że to przez podziemny rytm bębnów wpadł w amok, po którym Hyalens musiało go ewakuować z tamtego scenariusza. Jeśli znowu uda mu się wywołać ten stan, jeśli trans się pogłębi i dojdzie do przesilenia – powinien być w stanie wrócić.
Albo zapadnie się w sobie jeszcze bardziej.
Czując się nieco idiotycznie, krążył we frenetycznym tańcu, wywołując z pamięci dźwięk dudniący w tunelu metra. Powoli dopasowywał do niego kroki, poruszając się coraz bardziej rytmicznie. Jego ciało zaczęło drgać – najpierw kontrolował mięśnie i dostosowywał się do przywoływanego w pamięci bębnienia, później konwulsje stały się mimowolne, coraz bardziej gwałtowne i chaotyczne. Boleśnie uderzył o coś ramieniem, zatoczył się i zderzył z drzwiami. W pomieszczeniu nie było okien, całkowita ciemność potęgowała uczucie dezorientacji. Obijając się o ściany, czuł, że po skroniach ścieka mu pot. Przestał kontrolować swoje ciało, poddawał się hipnotyzującemu rytmowi. Jego puls przyspieszał wraz z oddechem, myśli gęstniały. Koncentrował się tylko na dźwięku i ruchu, słyszał tylko bębny i wydychane ze świstem powietrze.
Uderzywszy po raz kolejny o którąś ze ścian, padł na podłogę i stracił przytomność.
*
Widzi zapach palonych kości i słyszy smak popiołu w kolorze ognistej czerwieni, jego zmysły zlewają się w jedno, zamyka oczy i spada, spada w głąb piekielnego leja; nieznośny ból rwie jego ciało, wstrząsają nim agonalne konwulsje, jego krzyk pachnie siarką, a na skórze czuje palący dźwięk bębnów.
Ciało jest pokawałkowane: oko, stopa, wątroba, język. Przeżute i spalone.
Pająki tańczą na porozrzucanych kościach.
Ciemność.
Cisza.
Nic.
Dusi się, kaszle i kopie i pluje, wstaje i pada i znów zmartwychwstaje. Kształty, linie, z ich chaosu wyłania się ład. Układają się koncentrycznie, dośrodkowo.
Pajęczyna.
*
Głosy dochodziły zewsząd.
– Kolejny, który zapadł w śpiączkę.
– To oprogramowanie miało być bezpieczne. Miało leczyć, a pogłębia chorobę.
– Mamy na oddziale dziesięciu pacjentów, którzy nie wyszli z wirealu.
– Niestety, diagnoza jest jednoznaczna, proszę pana. Arachnofobia to tylko jeden z objawów. Napady lękowe są elementem epizodów psychotycznych. Ma pan…
– Powinniśmy trzymać ich w śpiączce. Kto wie, co się stanie, jak się obudzą.
– Wirus? Twierdzi, że to wirus? Powiedziałbym, że facet zwariował, ale w tej sytuacji to kiepski żart. Niby jak ten wirus miał się tam dostać? Mamy oryginalne soczewki Hyalens i gwarancję firmy. Nie podłączaliśmy ich do internetu ani nawet do systemów szpitala.
– Nie będziemy ich budzić i nie będziemy im wyjmować soczewek, żeby je zbadać. To niebezpieczne. Teorie spiskowe mnie nie interesują, musimy poczekać, aż pacjenci obudzą się sami.
– Nikt się nie zorientuje. Będziemy mieli pracowników doskonałych. Wiesz, ile niesamowitych umysłów marnuje się na oddziałach? Większość geniuszy to czubki.
– Podobno eksperymentalna terapia wirealowa nie powiodła się. Co się stało z pacjentami? Dlaczego szpital nie wystosował żadnego oświadczenia? Czy to prawda, że dedykowany program został zaatakowany przez wirusa? Czy udzieli pan komentarza?
– Myślą, że soczewki są odcięte od internetu, ale prawda jest taka, że podłączyliśmy je do naszej wewnętrznej sieci. Mamy pełną kontrolę.
– To brzmi jak coś z durnego filmu. Poinstruuj personel. Jeśli ktoś jeszcze będzie opowiadać prasie o wirusach, wyleci na zbity pysk.
– Będą dla nas pracować i sami udoskonalać oprogramowanie, które ich kontroluje. Bez własnej wiedzy.
– Czy on się kiedyś obudzi?
– Najprawdopodobniej nigdy.
*
Poczuł chłód i wilgoć na skórze. Znów leżał przed nieczynną stacją Biblioteka na brezentowej płachcie zabezpieczającej wejście na budowę. Padało. Drżąc lekko w mokrym ubraniu, podniósł się z ziemi. Czuł ból w prawym barku. W tym, którym po raz pierwszy uderzył o ścianę. Złudzenie? Mózg odtworzył w rzeczywistości to, co stało się w halucynacji?
„To niemożliwe”, pomyślał Marcin. „Nie mogłem cały czas po prostu leżeć na ulicy. To wciąż jest projekcja.”
Zadrżał na myśl, że może nigdy już nie wyjść z labiryntu własnej głowy. A nawet jeśli wyjdzie, to jak się upewni, czy naprawdę uciekł? Potrząsnął głową, starając się nie poddawać panice. Nie rozumiał, czym była transowa wizja, ale czuł, że jego świadomość została w jakiś sposób przeprogramowana. Ciało zdawało mu się być zbyt lekkie, półprzezroczyste, tak jakby uświadamiało sobie fakt przebywania w wirtualnej rzeczywistości. Może to był klucz – poczucie własnego ciała? A może teraz to on sam – choć jeszcze nie do końca świadomie – kontrolował trans?
Wciąż widział wejście do nieczynnej stacji, choć nie słyszał już żadnych wydobywających się ze środka dźwięków. Zawahał się. Co miał do stracenia? Najwyżej znów nie zdoła obudzić się całkowicie, jeśli to rzeczywiście był sen, wizja albo zaprogramowana halucynacja. Może kiedyś oni – czyli kto, Hyalens? – go wybudzą. Jeżeli w ogóle można to zrobić.
Powoli wszedł do środka. Trzymając się ściany, szedł w całkowitej ciemności tak długo, aż dotarł do końca prowadzącej w dół platformy. Na stacji panował nieprzenikniony mrok. Marcin nie wiedział, czego tam szukał – bez latarki, bez jakiejkolwiek wskazówki, dokąd iść. Usiadł na ziemi i przyłożył dłonie do skroni. Głowa znowu bolała.
Nagle ujrzał światło. Delikatne, sączyło się gdzieś z prawej strony. Wstał i ostrożnie poszedł w tamtym kierunku, coraz wyraźniej dostrzegając wyjście z tunelu. Daleko w głębi widać było ciemną, szczupłą sylwetkę. Programista ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Miał zawroty głowy, a grunt pod stopami wydawał mu się miękki i niepewny. Wydawało mu się, że zaczął słyszeć rytmiczny szmer, choć próbował złożyć to na karb przemęczenia i ubocznych skutków niedawnych halucynacji.
Naprzeciwko zobaczył wysokiego człowieka ubranego w przemoczoną koszulę. Mężczyznę o blisko osadzonych oczach, wąskich ustach i bujnych, ciemnych włosach. Tego samego, którego widok tak przeraził go w biurze.
Siebie.
Uczynił krok do przodu, ale postać pozostała w miejscu. Nie była lustrzanym odbiciem, więc czym? Kolejną iluzją?
– Kim jesteś? – zapytał niepewnie.
– Granicą – odpowiedziała jego kopia.
Marcin podszedł bliżej. Patrzenie w swoje oczy wywoływało u niego niepokój – pozbawiona jednolitego oparcia propriocepcja nie funkcjonowała prawidłowo. Efektem były zawroty głowy. Cieszył się, że postać nie wykonuje zbyt wielu ruchów.
– Granicą czego?
Odpowiedział mu śmiech. Marcin kątem oka dostrzegł na ścianach tunelu wydłużone, poruszające się wolno cienie. Wstrząsnął nim dreszcz.
– Jestem chorobą i wyzwoleniem.
Postać odwróciła się na pięcie i zaczęła uciekać w głąb tunelu. Marcin rzucił się w pogoń, co chwilę potykając się i obijając o ściany. Chichot niósł się po nieczynnej stacji, zwielokrotniany echem. Brzmiał jak złośliwy chór.
W końcu programista upadł na ziemię. Nie mógł złapać oddechu – choć był pewien, że znajduje się we wnętrzu własnej wizji, symulacja ciała reagowała tak, jak prawdziwy organizm. Marcin rozejrzał się. Cienie pełzły ostrożnie w jego stronę: pająkowate kształty obwąchujące potencjalną ofiarę.
– Jestem pająkiem.
Marcin walczył z narastającą paniką. Rozlegający się wokół śmiech nagle ucichł i mężczyzna słyszał dobiegające ze wszystkich stron szelesty. Przyłożył dłonie do skroni, próbując się skoncentrować. Za wiele rzeczy działo się naraz, zbyt dużo zmieniło się w jego postrzeganiu rzeczywistości w ciągu ostatniej doby. Jeśli to w ogóle była doba, jeśli czas płynął tu tak samo, jak na zewnątrz.
Właściwie „tu”, czyli gdzie? I co znaczyło „na zewnątrz”?
– Jestem zniewoleniem i wyzwoleniem.
Czy on nie mógł przestać mówić takich dziwnych bzdur? „To siedzi w mojej głowie”, przekonywał się Marcin. „Sam do siebie gadam bzdury. A może to efekt wirusa?”
Postać znów pojawiła się w polu widzenia. Stała nad programistą i patrzyła z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Leżący spojrzał jej prosto w oczy.
– No więc jesteś pająkiem, wyzwoleniem, chorobą i czym tam jeszcze. Możesz mnie stąd wydostać? Mam już dosyć tej zabawy. Chciałbym wreszcie wrócić do rzeczywistości.
Pająk nerwowo pociągnął nosem. „Ja faktycznie mam taki tik”, pomyślał Marcin. Paskudnie to wyglądało. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale rozmówca powstrzymał go gestem.
– Rzeczywistość to nie jest dobre miejsce.
– A tu jest dobrze? – Zabawne. Jako że mógł porozmawiać ze swoim sobowtórem, odzyskał nieco pewności siebie. Nawet pełznące po ścianach cienie zatrzymały się, jakby w oczekiwaniu. – Nie można się stąd wydostać?
– Można. Wirus zamykał przejście, ale on już zjada sam siebie. Pokonaliśmy go.
– My?
Pająk znowu się rozpromienił. Hm, jestem całkiem przystojny, pomyślał Marcin i mimowolnie odwzajemnił uśmiech.
– Ty. Ja.
– Czyli wirus trzymał mnie we wnętrzu własnej głowy, a teraz mogę wrócić do rzeczywistości. A to tu, teraz? Gdzie jesteśmy? I właściwie dlaczego nic o tym nie wiem?
– Program psychiatryczny – powiedział pająk. – To ja stanowię naszą pamięć.
– Super – mruknął Marcin. „Program psychiatryczny. Czyli jednak jestem czubkiem.”
– A więc leczymy się. A na co?
Pająk pokręcił głową.
– Uciekamy – rzucił i znów pobiegł w głąb korytarza.
– Zaczekaj! – krzyknął Marcin, próbując dogonić sobowtóra. Cienie ruszyły za nim, w ciszy tunelu znów rozległ się rytmiczny dźwięk. Programista biegł najszybciej, jak mógł, jednak sylwetka pająka szybko znikła mu z oczu. Nie miał szans go dogonić.
Korytarz urwał się nagle. Marcin znalazł się w znajomym pomieszczeniu o zielonych ścianach. Na łóżku leżał blady, chudy mężczyzna. Programista spojrzał na jego twarz i zobaczył, że leży tam pająk-sobowtór.
Że pogrążonym w śpiączce człowiekiem jest on sam.
*
– Budzi się… doktorze, on chyba się budzi!
*
Spróbował wstać, ale nie był w stanie się poruszyć.
– Spokojnie – powiedział pająk. Już nie miał jego twarzy, teraz był otyłym mężczyzną w średnim wieku. Uśmiechał się łagodnie.
– Gdzie jesteśmy? To tu miałeś mnie zabrać? – Marcin rozejrzał się zdziwiony. Sala była niewielka, o ścianach w kolorze kojącej zieleni. Brakowało w niej wallnitorów i ani pająk, ani on nie nosili na nadgarstkach wirealowych zegarków. Wszystko było takie samo jak w wizji.
– Tak, to tutaj – zgodził się mężczyzna. Mówił spokojnie i powoli, jakby zwracał się do dziecka.
– I co teraz? – spytał Marcin. – Przeszliśmy z tunelu metra w takie miejsce? Dlaczego?
Na twarzy pająka malowało się zaskoczenie. By je ukryć, podsunął Marcinowi kubek z kawą i uśmiechnął się zachęcająco. Programista nie dał się jednak zbyć.
– To nie tu mieliśmy trafić, prawda? Wciąż mam soczewki, chociaż wydaje mi się, że tak nie jest. To manipulacja Hyalens, część oryginalnego programu czy po prostu twoje kłamstwo?
Pająk położył rękę na dłoni Marcina w uspokajającym geście.
– Nikt nie miał tu trafić – oznajmił. – Po prostu czasem tak się już zdarza. Nie przejmuj się tym na razie, będziemy rozmawiać o tych soczewkach i o czym jeszcze będziesz chciał. Na razie odpoczywaj.
Marcin nie patrzył już na niego. Zdezorientowany, wlepił wzrok w róg pokoju, gdzie łagodnie kołysała się pajęczyna. Musiał stąd wyjść. To jakiś ślepy zaułek umysłu, żart, nieporozumienie. Musiał znowu wpaść w trans, przejść na kolejny poziom wizji.
Programista upił łyk kawy o paskudnym, ziemistym posmaku i położył dłonie na gładkim oparciu łóżka.
Jego palce wystukiwały znajomy rytm.