
To pierwsze opowiadanie jakie zdecydowałem się zamieścić w Nowej Fantastyce. Oczywiście nie jest moim pierwszym, ani też ostatnim. Nie ukrywam że jest to pierwsze opowiadanie z cyklu, z czasem postaram się umieścić kolejne. Życzę miłej lektury!!!
To pierwsze opowiadanie jakie zdecydowałem się zamieścić w Nowej Fantastyce. Oczywiście nie jest moim pierwszym, ani też ostatnim. Nie ukrywam że jest to pierwsze opowiadanie z cyklu, z czasem postaram się umieścić kolejne. Życzę miłej lektury!!!
W mig przewidziałem zamiary informatora. Jego podłe intencje, wręcz malowały się na okrągłej, pokrytej krostami twarzy. Doprawdy, nędzny był z niego skrytobójca i jeszcze gorszy intrygant! Czy mogłoby obejść się bez użycia siły? Czy gdyby wcześniej pociągnął za inne sznurki, w delikatnym pojedynku na słowa, wyjawiłby mi tajemnice po dobroci? Czy jednak zastosowane wobec niego środki, nazwijmy to „prewencyjne”, były w tym beznadziejnym przypadku niezbędne? Tego nie mogłem wiedzieć. Nie przejmowałem się tym jednak zbytnio. Przelotna i nieproszona myśl po prostu wpadła i wypadła mi z głowy niemal od razu. Dokładnie w chwili kiedy to ten nadęty dupek, skomlał u moich stóp. Kurczowo zaciskając dłoń, na odrąbanym nadgarstku. Druga odcięta dłoń, nadal silnie zaciskała klingę sztyletu.
Krew na szczęście, nie tryskała obficie. Przynajmniej nie tak jak można było się tego spodziewać. Swoje zrobiło straszliwe zimno i sam okaleczony. Skupiający całą swą uwagę na tamowaniu krwawienia.
– A teraz porozmawiamy o szlachcicu. – Ton mojego głosu zabrzmiał ostro.
– Widziałem go raz… cholera… boli. – Wysyczał przez zaciśnięte szczęki, nawet nie próbując podnieść wzroku.
– Dość już o Tobie! – Rzuciłem tonem na tyle jednoznacznym, że nawet taka pokraka jak Gunter, powinna zrozumieć, że za nic miał jego cierpienia.
– Opowiedz mi lepiej o Sanordze! Co robił w tej podłej dziurze? Gdzie go szukać? Chyba że wolisz drapać się po tyłku łokciami!
Widok ogromnych, przerażonych oczu, tego półczłowieka, napawał mnie zadowoleniem.
Tak powinien wyglądać każdy, to miał czelność odmawiać, współpracy z Szarym Krukiem. Gdy ten ładnie prosi.
Gunter próbował się podnieść z klęczek ale jeden solidny kopniak, skutecznie obalił go z powrotem na chłodny grafit alejki. Zrezygnowany, oparł się plecami o ścianę karczmy. Dokładnie tam gdzie zdobił ją wielobarwny liszaj, zaschniętych wymiocin. Splunął w bok, gęstą mieszanką śliny i krwi. Rzucił w moją stronę spłoszone spojrzenie. W końcu doszło do jego pustego łba że nie miał żadnych szans, że w tym pojedynku, został doszczętnie zdruzgotany.
– Był sam. – Zaczął celując wzrokiem w rozgwieżdżone niebo. – Sam jak palec! Wyobrażasz to sobie? Ubrany jak dworski paź, pasował do tego miejsca jak wszy do królewskiego dworu.
Uśmiechnąłem się pod nosem, widać było że Gunter niewiele wiedział o higienicznych zwyczajach panujących na dworach.
– Wzbudził nie lada zainteresowanie pod Zdechłym Osłem. Bóg mi świadkiem że każdy z bywalców palił się do roboty, na widok jego wypchanej kiesy. On jednak nic sobie z tego nie robił. Dosiadł się do kilku oprychów i zamówił piwo. Tylko sobie! Masz pojęcie? Nie mogło się rzecz jasna coś takiego obejść bez rozróby. Jeden dryblasów zamachnął się nawet nachajką. Sęk w tym że ten Wasz szlachcic, to nie z pierwszej łapanki Drań! Ugodził olbrzyma rapierem! Nim ten zdołał na dobre wstać i nie czekając załatwił jego kumpli dwoma sztychami!
Kiwnąłem z uznaniem. To potwierdzało że Gunter mówi o facecie którego tropem podążałem od dwóch miesięcy.
– Reszta klienteli znieruchomiała, w jednej chwili wszystkim odechciało się zaczepiać tego dziwnego gościa. Siedział jakiś czas samotnie. Sączył piwo za piwem. Pewien byłem że jeszcze chwila i urżnie się do nieprzytomności, ale nie! Miał się świetnie. Jakby zamiast piwa, lano mu czystą wodę. Późnym wieczorem, do karczmy wpadł pewien młokos. Na oko piętnastoletni może młodszy. Ubrany gustownie ale nie tak jak szlachcic. Zaciekawił mnie. Bo widok krwi i ciał nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Z karczmy wyszli obaj.
– Co dalej. – Nacisnąłem mocniej. Te rewelacje niewiele wnosiły, potrzebowałem czegoś więcej.
– Naturalnie ruszyłem za nimi. Sam wiesz, dwóch takich nie zjawia się w tej dzielnicy często. Tym bardziej jednego dnia! Nie ukrywali się nawet. Po prostu przechadzali się środkiem alei, jakby to był park. Weszli do budynku starej farbiarni, ale nie pobyli tam długo. Przybył im za to dodatkowy kompan. W dodatku Dziwka!
– Skąd ta pewność? – Nie lubiłem ludzi zbyt pochopnie ferujących wyroki i nie chodziło mi tu o cnotę dziewczyny lecz rzetelny opis zdarzeń. Bez zbędnych przekłamań, wynikających z czyichś subiektywnych preferencji do katologizowania wedle stereotypów.
– Znam ją… sam wiesz…– Odparował. – Niemniej byłem zaskoczony widząc ich razem. Dalej poszło jak z płatka. Skręcili może raz, w boczną alejkę i dalej prosto jak strzelił do portu.
Włosy zjeżyły mi się na głowie. Ostatnie czego potrzebowałem to ucieczki Sanorgi na wody międzynarodowe albo nie daj Bóg. Do jednej ze Zjednoczonych Republik!
– Wsiadł na jakiś okręt? – Zapytałem bez ceregieli.
Gunter spojrzał na mnie z ukosa. Nie spodobało mi się to.
– Boisz się, że Ci nawieje?
– Odpowiadaj. – Odparłem zdecydowanie i poklepałem się wymownie po schowanym w pochwie mieczu. Jak się spodziewałem, to skutecznie stłumiło zapędy Guntera.
– Długo ich szukałem. Tak zgubiłem ich! Ale to nie do końca moja wina. Natknąłem się przypadkiem na kilku znajomych… wiesz jak się tu sprawy maja! Na szczęście o tej porze nikt nie prowadził odpraw.
Wręcz fizycznie zacząłem odczuwać jak strach ściska mi gardło.
– Ptaszyny nie miały zamiar odlecieć daleko. Wsiadły na Stalowego Rycerza a to mogło oznaczać tylko jedno! Płynął do Magdenor.
Odetchnąłem z ulgą. Magdenor było ostatnim portowym miastem, na granicach Cesarstwa i Zjednoczonych Republik.
– Kiedy odpłynęli?
– Wczoraj.
– Ile czasu zajmie im dotarcie na miejsce?
– Tydzień, może kilka dni więcej. – Odparł a na jego brzydkiej twarzy, pojawił się wyraźny grymas wysiłku. Szybka utrata dużej ilości krwi dawała o sobie znać. – To statek handlowy. Pewnie jest załadowany po brzegi a co za tym idzie raczej powolny.
– Dobra, Gunter. – Rzekłem sięgając do uwieszonej przy pasku sakiewki. – Masz tu swoją zapłatę. Przy odrobinie szczęścia jakiś konsyliarz, połata cie i nie zdechniesz od gangreny.
Dwie srebrne monety zabrzęczały o granit z wywołującym ból zębów brzdękiem.
Znalezienie odpowiedniego kapitana, który zgodzi się zawieść mnie do Magdenor okazało się trudniejsze niż myślałem. Co prawda nie brakowało ochlaptusów i rzezimieszków proponujących swoje usługi ale żaden z nich nie wzbudził mojego zaufania.
Odpowiednią osobę odnalazłem w momencie w którym na poważnie zacząłem rozważać, zakup jakiejś łupiny. Osobą tą okazał się rosły grubas o brodzie tak rudej że już niemal czerwonej. Spoglądał na mnie spod opuchniętych powiek, głośno siorbiąc resztki mętnego piwa.
– Magdenor, co? – Raczej stwierdził niż zapytał. Wymownym gestem, dał mi znać, że to pora bym zadbał o kolejny kufel pienistego nektaru. Gdy postawiłem przed nim pełen dzbanek, polał sobie do pełna.
– Wiecie że to będzie kosztować? – Wybełkotał pociągając imponujący łyk.
– Pieniądze nie są problemem. – Rzuciłem nie mając pewności czy Kapitan ma na myśli piwo czy może podróż? Kto wie, może jedno i drugie?
Sam także nie szczędziłem sobie napitku. Cóż w końcu wydałem na niego niemal ćwierć srebrnego denara. Za taką cenę w stolicy miałbym antałek pysznego, Brudeńskiego wina. Na samą myśl powracały wspomnienia. Ten aksamitnie słodki smak świeżych gron, dorastających w łagodnym Frankońskim słońcu. Do tego ser feta i zielone oliwki. Podane w wiosennej pomidorowej sałatce. Z zadumy wyrwał mnie obrzydliwy, mulasty posmak, ciepłego jak mocz browaru. Boże co za obrzydlistwo! pomyślałem i odstawiłem kufel, jak najdalej.
– To dobrze. – Odparł na moje zapewnienie. – Powiedzcie mi jednak panie Henry. Po co płyniecie do tej dziury? Tam przecież nie ma niczego poza kilkoma walącymi się chałupami i spalonym dokiem?
– Już wspominałem panie Cedrick. – Zacząłem udając znużenie. – Mój klient ma tam parę nieruchomości, których chce się pozbyć. Do mnie należy obowiązek, ich wyceny i jeśli nadarzy się okazja, sprzedaży.
– No tak, zapomniałem. – Odburknął. Przetarł brudnym rękawem, brodę mokrą od trunku i zagryzł kawałkiem słoniny.
– Wiecie jak to jest, z ludźmi ze zbyt wieloma krzyżykami na grzbiecie? Co do joty mogą opisać którym palcem grzebali sobie w zębach trzydzieści lat temu a nie będą pamiętać czy do srania zdjęli spodnie! – Po jego minie uznałem że uważa tą anegdotę za śmieszną. Mnie ona jednak nie rozbawiła.
– Co możecie mi powiedzieć o Magdenor? To dobre miejsce?
Czerwonobrody uniósł, napuchniętą powiekę, ukazując przekrwione oczy o źrenicach koloru morskich wodorostów. Westchnął jakby sama świadomość że ma opowiadać o tak nieciekawym i jałowym zakątku ziemi, była dla niego nużąca.
– Miasto jak miasto. Mury, stare i w większości łatane palisadą. Nieudolnie jak na mój gust. Ludzi jak gadałem, tam Ci niewielu. To głównie drwale i rybacy. Prości ludzie, niewyścibiający nosa poza swoje włości. Było tak kiedyś kilku zdolnych szkutników ale jak padła kopalnia to wystrugali sobie łódki i odpłynęli w cholerę! Szukać szczęścia w Zjednoczonych Republikach. Jedno jest pewne, baby to sobie tam nie znajdziecie. – Cedrick nagle spochmurniał.
O ho ho, czyżby coś ciekawego miało mieć miejsce w Magdenor? pomyślałem i spojrzałem na niego z zaciekawieniem Najwidoczniej to zauważył, bo zaraz zamilkł i pociągnął solidny łyk.
– To nie wiecie co tam sie wyprawiało?
Przymknąłem oczy w wyrazie bezsilności. Czy ten kompletny kretyn, śmierdzący wędzonym dorszem. Miał już do tego stopnia mózg przetrawiony grogiem że nie potrafił wywnioskować że nie mam bladego pojęcia o tym co dzieje się w miejscu do którego się wybieram? Cóż, była to też poniekąd moja wina. Mogłem przecież, udać się do najbliższej Skarbówki. Dać kilka srebrnych łapówki i dokładnie sprawdzić, co w przeciągu stu lat działo sie w tym mieście. Tak się jednak stało że nie miałem ochoty, jechać konno ponad trzydzieści mil do najbliższego oddziału ani czasu który niechybnie bym stracił, grzebiąc w starych woluminach. Z resztą nawet tak dokładne prześwietlenie kronik, mogło okazać się bezużyteczne. Miasta na granicach królestw miały to do siebie że często następowały w nich, nieprzewidziane zmiany. A to jakiś królewicz nagle skapiał, zostawiając po sobie pusty skarbiec, a to najemna banda wybiła połowę mieszkańców. Tak, byłem przekonany o tym że najrzetelniejsze i w miarę ciekawe informację mogą posiadać nie zakurzone roczniki a relacje człowieka który, choć trzeba przyznać, niezbyt lotny w umyśle, to jednak bywał tu i tam w i miał ze sprawą bezpośrednią styczność. Przytaknąłem i niejako gestem przyzwolenia, zachęciłem do mówienia.
– To było chyba z piętnaście lat temu. Wiecie jak jest, jak się wojsko wycofuje z miasta, hę? – Przytaknąłem. Widziałem nie raz co ta banda potrafi robić, gdy nie ma nad głową porządnego bata. Pieprzone Trepy! Potrafili być gorsi niż zaraza.
– A no i w tym przypadku nie było inaczej. – Rzekł zafrasowany. – Rabowali i gwałcili co popadnie. Ehhh… Ile to dobrych ludzi potraciło w tedy ducha.
– Byliście tam?
– Jako żywo! – Przyznał, bijąc się w grubą pierś. – Akurat po skóry żeśmy przyjechali.
W Magdenor nie brakowało zdolnych Myśliwych! Mówię Ci panie Henry, jak oni skórę wyprawiali. To noża nie było znać, jakoby zwierz sam futro zdjął i oddał za bezcen, tym zuchom! Istna majstertyfikacja! No ale Trepy…– Cedrick przerwał i splunął w bok gęstą flegmą. Pokazując tym samym co myślał o żołnierzach. – Panie Henry, dla nikogo litości nie mieli a że za wilcze skóry zawsze można było wziąć niezły grosz, to i na myśliwych ruszyli. Jak Ci chłopcy się pięknie bronili! – Kapitan uśmiechną się do wspomnień. – Wielu z tych drani padło trupem nim dostali to co chcieli… No ale pan nie o myśliwych a o niewiastach chciał słuchać! Tak więc i nie lepiej niż z myśliwymi rzecz się miała z kobietami. Te skurwysyny… Gwałcili wszystko co mogło rozchylić nogi. Przeklęte łotry! Każdy wart stryczka i przypalania jajec!
Czerwonobrody przerwał opowieść, a ja zauważyłem że mocno zacisną pięść na ceramicznym kuflu. Mógłbym przysiąc że naczynie znajdywało się bezpośrednio na granicy swojej wytrzymałości.
– Spokojnie panie Cedrick. – wypowiedziałem delikatnie. – Spokojnie. Niech pan się nie śpieszy.
Spojrzał na mnie z mieszanką zdziwienia i wdzięczności. Widać nie spodziewał się po mnie tak spontanicznego przejawu empatii.
– Pan rozumie, ja byłem w tym czasie jedynie prosty majtek! Gówno miałem do powiedzenia a co za tym idzie i gówno mogłem zrobić. Kapitan… Stary Parker, zabronił nam schodzić na ląd, pod groźbą sądu morskiego i natychmiastowej egzekucji. Staliśmy więc przy burcie i złorzecząc na tych drani, ze łzami w oczach przyglądaliśmy się masakrze. Ech… gdyby nie tchórzostwo Kapitana!
Westchnąłem, ten Parker nie był idiotą. Wiedział że jego załoga nie ma najmniejszych szans w potyczce z wyszkolonymi żołnierzami. Musiał więc wybierać albo zginąć w bezsensownej próbie ratowania tych co zostali przy życiu, albo pozostać na statku i ocalić siebie i swoją załogę. I choć wielu idealistów z pewnością potępiłoby wybór kapitana Parkera. Tak jak mój kompan, to ja wiedziałem że swoją postawą uratował tamtego dnia maksymalną liczbę dusz.
– Tak czy inaczej każdą dziewuchę czy to starą czy to młodą dorwali w swe łapska! Zabawiali się calusieńką noc a gdy już zaspokoili chuć, Psy zasrane…
Nie musiał mówić co działo się dalej.
– Zeszliście na ląd rankiem. – Stwierdziłem, widząc jak blednie mu brudna twarz.
– Taaaak. Pozwolicie że nie podzielę się z Wami tym co tam zastaliśmy? O takich rzeczach nie powinno się opowiadać… Z ocalałych to została może z pięćdziesiątka mężów i jak dobrze pamiętam tuzin kobiet. Wiesz panie Henry, że tam ponad trzysta głów było!
– A dzieci?
– Dzieci? – Powtórzył w zamyśleniu. – Znaleźliśmy w Doku… Przywiązali je rzemieniami do burty remontowanego okrętu. Cały ten czas były w wodzie. Jedno obok drugiego, chcieli je wytopić jak kocięta i niech to diabli! Niemal im się udało. Z trzydziestki uratowaliśmy ledwie dziesięć i to jedynie dzięki opaczności Pańskiej. Bo zdawało się że i one zaraz pomrą. Takie były wyziębione i bez życia… ale jakoś się tam u nich ułożyło. – Dodał, choć sam chyba nie był przekonany co do swoich słów. – Od tamtego czasu w Magdenor kobiety tylko za swoich wychodziły i nosa daleko za chałupy nie wyścibiały. Z resztą mężowie tak zaciekle ich pilnują, że nawet jeśli tam która by chciała… to nie ma na to szans. Zbyt mało ich tam zostało, by mogli je rozdawać na prawo i lewo a nowe kobiety jakoś nie rwały się do osiedlania w tym przeklętym miejscu.
– A teraz? Czego mogę oczekiwać? – Nie rezygnowałem
– Ja wiem? Nie dalej jak kwartał temu, wiozłem tam pszenice i nie widziałem by wiele się w tym mieście zmieniło. Ludzie są tam tak samo ostrożni jak przed piętnastoma laty. Kto wie czy nawet nie bardziej? Kobiet nadal nie pokazują, ani dzieci nie widać, by latały po podwórzu. Jest w tym miejscu coś takiego… w powietrzu aż czuć…– Czerwonobrody wzdrygnął się jakby przeszedł go lodowaty dreszcz a przecież w karczmie panował taki zaduch że w duchu myślałem że nie pomogłoby nawet rozebranie się do naga.
– Chłopcom muszę dorzucać coś ekstra by chcieli z pokładu zejść a i sam muszę przyznać że gdyby nie wzgląd na pamięć dla ofiar i dawna z nimi serdeczna zażyłość. Sam brałbym nogi za pas i nigdy więcej nie cumował okrętu w tym miejscu. Magdenor nie jest dobrym miejscem na interesy panie Henry. Wspominam o tym ze szczerego serca i radzę załatwiajcie co tam macie załatwić i uciekajcie!
Ostrzeżenie przyjąłem, uprzejmie kiwając głową. Gdyby ten człowiek wiedział w jak niebezpiecznych miejscach, bywałem i z jakich opresji wychodziłem cało. Wiedziałby że nie przestraszą mnie takie historię. Magdenor powoli przestawało być zagadką. Teraz dobrze wiedziałem dlaczego Sanorga wybrał właśnie je. Dalekie i wyludnione, wręcz idealne do wypadów na tereny Zjednoczonych Republik i przerzucania popleczników na teren Cesarstwa. Bowiem kto o zdrowych zmysłach, szukałby jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w cesarstwie, w dziurze pokroju Magdenor? Wiedziałem już wystarczająco. Grzecznie pożegnałem Kapitana, nim dno dzbanka, na dobre zaświeciło pustką i udałem się na spoczynek.
Na statku panował gwar. Kolorowa zbieranina, wszelkiej maści indywiduów krzątała się jak w ukropie. Pod batutą poczerwieniałego ze złości Cedricka. Brudni i poskręcani pasowali do tego okrętu jak karaluchy do lordowskiego stołu. W duszy musiałem przyznać że cała twarz Waldorffa zlewała się w jedno z ognistoczerwoną brodą. Dosłownie jakby ktoś podpalił mu głowę, pomyślałem. Kiedy kapitan mnie dostrzegł, wyszeptał coś na ucho Bosmanowi i ten w mgnieniu oka przejął po nim pałeczkę.
– Witam, witam w skromnych progach! – Wykrzyczał zbliżając się do mnie z szeroko rozłożonymi rękoma.
– Nie takich skromnych. – Odparłem, z uznaniem rozglądając się po pokładzie. Doprawdy ciężko było nazwać tę jednostkę skromną. Oczekiwałem że przyjdzie mi podróżować jakąś maleńką łupinką a tu, proszę, proszę. – Fregata? – Dopytałem przyglądając się ciekawie banderze. Przedstawiała ona czarną jaszczurkę o spłaszczonym ogonie i niewielkiej głowie.
– No, no, no coś tam jednak wiecie! – Rzucił Cedrick po tym jak serdecznie mnie uściskał.
Nie byłem entuzjastą, podobnej męsko męskiej zażyłości ale dla dobra sprawy, postanowiłem jakoś to przetrzymać.
– A dokładnie Kliper! Najszybsza łajba na tych wodach. – Nie omieszkał się dodać, dumnie rozkładając ręce, jakby chciał, ojcowskim uściskiem objąć całą łódź łącznie z rozwrzeszczaną załogą.
– Z pewnością! Pańskie wcześniejsze słowa nie były próżną przechwałką! – Odrobina lukru jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Z delfinami się Traszce ścigać! A nie z statkami!
Więc zwierzęciem na banderze był płaz a nie gad! Przyjąłem jego słowa z uśmiechem. Tak to już było z ludźmi morza, lubili się przechwalać a w sztuce tej ustępowali pola jedynie artystom i politykom.
– Obyście mieli racje, Panie Cedrick. – Powiedziałem żartobliwie grożąc palcem.
Niestety jeśli chodzi o pomieszczenia przeznaczone dla załogi, kliper Cedricka Waldorffa nie spełniał najwyższych standardów. Moja kajuta okazała się małą, surową klitką o ścianach z cienkiej bukowej deski. Wyposażonym jedynie w solidny stolik. Na stałe przytwierdzony gwoździami do desek i proste łóżko, wypchane mocno już przeleżałym sianem. Nie wiem dlaczego ale spodziewałem się że będzie na mnie czekać hamak. Z gęsto plecionej siatki, rozwieszony, między dwoma oheblowanymi słupami. Cóż może to i lepiej, że się myliłem?
Nie zabawiłem długo w swojej kajucie. Kapitan Cedrick Waldorff zaprosił mnie bowiem do siebie.
Naszych kwater, nawet nie było sensu porównywać. Gołym okiem widać było że ornamenty i płaskorzeźby z lakierowanego drewna, pokrywające niemal wszystkie ściany, stworzone zostały z niebywałą precyzją. Ściana za plecami Kapitana była w zasadzie pokryta samym szkłem, krystalicznie przejrzystym, zamkniętym, w drewniane ramy, stylizowane na pędy winorośli. Wszystko to zwieńczał imponujących rozmiarów żyrandol z najprawdziwszych kryształów, błyszczący srebrzystymi refleksami jak polarna gwiazda.
Usiadłem na wygodnym skórzanym fotelu. Ciężki stół, był już sowicie zastawiony, a ja cóż. Na sam widok tego wszystkiego zrobiłem się głodny.
– Jak? Podoba się? – Zapytał nakładając sobie spory kawałek pieczeni.
– Wspaniały okręt. – Odparłem zgodnie z prawdą. Martwiło mnie tylko jedno. Ta jednostka była zbyt wyszukana jak na okręt kupiecki czy towarową łajbę. Może i nie byłem wielkim znawcą, ale i ja potrafiłem zauważyć że właz do ładowni jest wąski i raczej wielkie skrzynie nie dałby rady przez niego przejść. W dodatku same gabaryty statku wykluczały możliwość zabierania na pokład dużej ilości towarów. Z resztą, okręt tej klasy, osiągał na rynku zawrotne ceny i z całym szacunkiem bardziej pasował do jakiegoś zamożnego szlachcica niż prostego jak cumowa lina Waldorffa.
– Bogobojny człek nigdy, w podróż nie jedzie głodny! Bo to w duszy głodnego jedynie czarne myśli się kłębią i zgryzota gorsza od szkorbutu! – Cedrick przerwał moje rozmyślania.
Widziałem że polewa wina, więc podłożyłem mu swój puchar. Trzeba przyznać że nie żałował napitku. Może wino nie należało do najlepszych jakie piłem, ale idealnie współgrało z wrażeniem jakie sprawiała kwatera kapitana.
– Słodkie. – Stwierdziłem przecierając usta wierzchem dłoni.
– Aaaaa słodkie, słodkie. Od wytrawnego bolą mnie kiszki, a do bólu kiszek do sraczki droga krótka. – Wyjaśnił kapitan, klepiąc się demonstracyjnie po wydatnym brzuchu.
Kiwnąłem ze zrozumieniem.
– Nie ma co! Dbacie o gości Panie Cedrick! – Zagadnąłem by rozwiać coraz mocniej zapadającą ciszę.
– Bo widzicie, u nas to taki zwyczaj panuje, że jak kto pierwszy raz na Traszkę włazi! To musi dobrze pojeść.
A z tych o słabych żołądkach mieć używanie! Wypowiedziałem w myślach i nabrałem sobie solidny kawałek wędzonego boczku. Nie bałem się choroby morskiej. Wiele przeszedłem w przeszłości i nie jeden sztorm miałem już za sobą. W dodatku warto było ujrzeć gębę Cedricka. Rozdziawioną ze zdziwienia. Niech sobie tam myśli co chce, ja zamierzałem wykorzystać okazję i solidnie sobie pojeść.
– Wiele musiał Was ten statek kosztować. – Zagadnąłem nie mogąc zdecydować po między laską suchej kiełbasy a kawałkiem łososia.
– Eeee tam. – Machnął ręką jakby odganiał uporczywą muchę. – Prawem morskim go zdobyłem!
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Fakt iż mój gospodarz trudnił się korsarstwem doszedł moich uszu zanim postanowiłem poprosić go o pomoc.
– A gdzie wcześniejszy statek?
– Ropuszka? Na wykałaczki poszła. Stara to już była krypa. Dobrze że ta tutaj, nie miała, solidnej armaty! Bo bym dziś już śniadał z rybkami a nie z Panem.
Zadziwiające jak wielką ten skromny człowiek żywił zażyłość do płazów. Nie zdziwiłbym się wcale jakby okazało się że na szalupy ratunkowe kazał mówić kijanki! Trudno jednak odmówić mu rozsądku. Widząc niemal bezbronną jednostkę, skorzystał z okazji. Tak to sie już sprawy miały na wodzie że silniejszy zjadał słabszego i nikogo to specjalnie nie dziwiło.
– Ale ja nie Pana po to by się łajbą chwalić…– Spojrzał na mnie i nerwowo przygryzł wargę.
– Zamieniam się w słuch. – Odparłem, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
Muszę przyznać że czekałem na ten moment. Trudno by Cedrick powiedział mi wszystko co wie na temat Magdenor od razu. W szczególności jeśli były to informacje mogące do reszty zniechęcić pospolitego urzędnika za jakiego sie podawałem. Takie informacje, zwarzywszy na wysoką niestrawność. Dla prostego umysłu. Mogły okazać się, kąskiem zbyt wielkim na jeden raz. Rozwarzyny kucharz inaczej dyplomata, musiał więc tak je przygotować, by nie zaśmierdły, ale także mieć baczenie na to, by konsumujący okazał się syty i zadowolony. Wśród mi podobnych, zabiegi takie były normą a znajomością i biegłością w owej sztuce nie byli nam w stanie sprostać nawet politycy. Tak przecież dumni ze swych umiejętności i mających się niemal za równych antycznym protoplastom dyplomacji i socjologii. Co do Czerwonobrodego, co tu wiele rzec. Nie wyglądał ani nie poczynał sobie jak wielki kucharz. Był raczej czymś na wzór ślepca, krzątającego się bez ładu i składu po kuchni, dla którego w zasadzie bez różnicy było czy podaje zgniłe jaja czy sorbet.
– Bo wiecie, z tymi kobietami, to nie do końca tak jak gadałem. – Wyburczał, wlewając w siebie niemal cały puchar wina, widać albo straszliwie doskwierało mu pragnienie albo zamierzał się ze mną podzielić czymś bardzo ważnym.
– A jak?
– No bo jak, na ląd zleźliśmy, to się okazało że ich tam więcej było. – Odparł pokornie.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że podobny ton i zachowanie nie pasowały do człowieka jego postury i funkcji. Nawet jeśli podawałem się za urzędnika i miałem odpowiednie pisma, nie było powodu by się przede mną korzyć. Cóż, postanowiłem zrzucić to na karb długów, jakie kapitan zaciągnął w porcie a na których to spłatę, brakowało mu funduszy. Możliwe więc że moje przybycie nie było niczym innym jak ratowaniem tonącego, przy pomocy, mocnego postronka. Gdy inni mają do zaoferowania jedynie brzytwy. Czy mogłem się dziwić że drżał na myśl iż się rozmyślę i wyciągnę sznur z wody szybciej niż go do niej wrzuciłem? Tylko dlaczego sam. Nie przymuszony, wyjawiał mi tajemnicę, budzące w nim tak ogromny lęk o własne interesy? Bo nie miałem wątpliwości że przekazywał mi je w trosce o dobro bliźniego. Na zadanie tego pytania, postanowiłem jeszcze trochę poczekać.
Waldorff najwyraźniej spostrzegł moje zamyślenie, bo w sekundzie jego poczerwieniała od mocnego wina twarz, zbladła niczym świstek świeżo czerpanego pergaminu.
– Jakeśmy się spostrzegli że tak leżą, bez ducha niemal. – Ciągną dalej, gdy tylko popędziłem go ruchem ręki. – To raz dwa skrzyknęliśmy drużynę! I jak tylko mogli, pomocy zaczęliśmy udzielać. Od juchy cały umazany byłem. Po pas, bez mała! Ale nic to… jakby pan widział te dziewki! Wszystkie, zhańbione i niemal zarżnięte… i w oczach miały takie coś, że aż człowiek wzrok odwracał. Jakby samym spojrzeniem żywcem chciały serce z piersi wyrwać!
– I co?
– Nie zraziło nas to! A gdzie tam! Wszyscy uznaliśmy że niewiasty słuszną mają do nas pretensje. My wszyscy Chrześcijanie! To potrzebujących na zatracenie zostawić nie mogliśmy! Jakby to było przed Tronem Pana z podobnych grzechów się tłumaczyć? Ale nie o nas chciałem mówić. Kobitki twarde w Magdenor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha pozbawić jak się tym Trepom zaciężnym wydawało. By ich wszy i kiła zżarły! Wracały więc niebożęta do zdrowia całkiem szybko. W naszykowanym przez nas lazarecie. Tygodnie mijały a one nic nie gadały. Jedynie patrzyły dalej tymi ślepiami, że aż po ciele dreszcz przechodził. Medyk co na naszym okręcie terminował, gadał że to szok i że parę lat może nawet zlecieć nim cokolwiek wyrzekną! A chłopa to mogą już nigdy do siebie nie dopuścić! Na te słowa jeden z mężulków tak się obruszył że niemal nam Cyrulika ukatrupił! Z kością wołową się na niego rzucił! Jak zwierz albo barbarzyńca! Zamknęliśmy więc krewkiego kochasia w stodole By otrzeźwiał i Bóg mi świadkiem, gorszego błędu nie mogliśmy popełnić…
– Wyzwolił się? – pozwoliłem sobie zgadnąć, sięgając po kolejne pęto kiełbasy.
– Acha. – Przytaknął Czerwonobrody dolewając wina. – Mało tego! Chuć postanowił zaspokoić i po dobroci czy siłą małżonkę zmusić do powinności. Panie Henry… co one z tym człowiekiem zrobiły! – Pokręcił głową, jakby nadal nie dawał wiary temu czego był świadkiem.
– Zbierać nie było czego! Tak go poszarpały! Głowę jedynie całą zostawiły, nie licząc oczu wydrapanych… zapewne paznokciami. W usta tego Gwałtownika i Idioty, jego własne przyrodzenie wepchnęły!
– Co zrobiliście?
– Winną albo winne chcieliśmy odnaleźć. Tylko że…
– Nikogo już tam nie było. – Dopowiedziałem za niego.
– Zgadza się. Lazaret był pusty. A po dziewuszkach ani śladu…
– Nie szukaliście ich?
– A jakże! Co z tego skoro żadnego tropu nie pozostawiły. Moglibyśmy i miesiąc przez lasy i skaliste brzegi się przedzierać a i tak byśmy ich nie znaleźli!
– Skąd ta pewność?
– Wiele tam z nich to wdowy po myśliwych były. W lesie ukrywać się umiały i za nic miały nasze nędzne poszukiwania! – Twarz Cedricka wyglądała jakby zebrały się nad nią burzowe chmury w każdej chwili gotowe rozłupać jego rudą czaszkę na dwoje, świetlistą lancą gromu.
– Przez pierwsze miesiące nic się nie działo. – Powiedział jakby sam do siebie. – Do Magdenor dobijaliśmy, często i ludziska jakoś sobie radziły. Kto tam się uchował, przez te pierwsze tygodnie to i żył całkiem, nie zgorzej. Chaty odbudowali a okolice uprzątnęli, tak że jakby ktoś tam zajechał i nie wiedział jak sprawy się miały parę miesięcy temu, nie uwierzyłby że taka tragedia w tym miejscu się odbyła! Ale licho nie śpi i szybko dało o sobie znać! Pierwszy nasz majtek zaginął, świec Boże nad jego duszą. Myśleliśmy że zapił jak reszta i śpi gdzie w stodole na sianie, ale jak dna czwartego, do wieczora sie nie wrócił zaczęliśmy się zastanawiać co się mogło stać. Pytać zaczęliśmy i szukać. Bo jakby nie było członkiem załogi był…– Cedrick zrobił kolejną pauzę. Wypił duszkiem zawartość kielicha i westchnął ciężko. – Jak go znaleźliśmy to mało na serce nie zszedłem! Przy leśnej grocie, nieopodal miasta leżał, rozwleczony jak przez dzikie psy! Bez ducha i głowy którą w grocie znaleźliśmy z członkiem wepchniętym w gardło! Groza spadła na nas i popędzani trwogą do miasta wróciliśmy. Tam nam starsi miasta objaśnili że takie sprawki, już wcześniej miały miejsce ale bali się nam gadać. Byśmy nie odmówili przyjazdów jak kilka innych załóg, dawniej często kursujących do Magdenor. Nie powiem że i my nie mieliśmy podobnego zamiaru. Zaraz jednak wspomnieliśmy ten felerny dzień i że to po części nasza wina. Dlatego też nadal dobijamy do Magdenor. Przez te piętnaście lat z dwudziestu okrętów jedynie my i Stalowy Rycerz nadal kursujemy na tej trasie.
– A co z mieszkańcami miasta? Nadal niepokoją ich te tajemnicze morderstwa? – Zapytałem z zaciekawieniem, uznając przed samym sobą że finał historii okazywał się wielce intrygujący.
– Jakie one tam tajemnicze! To te baby co do lasu zwiały, mają krew na rękach! Wiłami kazały się nazywać i coraz bezczelniej zaczęły sobie poczynać. Wyobraź sobie panie Henry że okrzyknęły się Paniami na tych ziemiach i poprzysięgły wszystkim mężczyznom pomstę za swe szkody! Żaden Ci tam teraz chłop nosa poza obwarowania nie wyścibia! A o tym by który samopas chodził to już całkiem wykluczone! Kwartał minie jak ostatni raz dobijaliśmy do Magdenor… a już w tedy sytuacja była nieciekawa. Kto wie co nas spotka na miejscu. Dlatego z miejsca Pana ostrzegam i ostatnią szansę daje na zmianę decyzji. Choćby pańska rezygnacja miała mnie okręt, załogę i dumę kapitańską kosztować! – Waldorff zakończył, zrywając się z miejsca i z hukiem uderzając się w tłustą pierś.
– Dobrze żeście mi sprawę wcześniej naświetlili. Uspokoję pana jednak. Nie zamierzam rezygnować z wyprawy. Ja też wiem co to honor! Choć piastuje urząd który może na to nie wskazywać, to potrafię się także bronić. Kapitanie życie ludzi trudniących się moją profesją nie jest usłane różami. Nie siedzimy całymi dniami, przed zakurzonymi woluminami, gdzie największym zagrożeniem, może okazać się zbyt gorąca herbata. Nasz wydział opiera się głównie o działania w terenie, a one wymagają od nas równie lotnego umysłu co sprawnego ciała! Wierzcie mi na słowo że nie mało w cesarstwie, wszelakich uzurpatorów, pominiętych w spadku krewnych czy prostych band, siłą chcących przejąć majątki naszych klientów! Jest ich na pęczki panie Cedrick! I choć chwalić się nie lubię, to muszę przyznać że nie raz zmuszono mnie do walki o własne życie! To że zwycięsko z owych pojedynków wychodziłem widać, bo jakby było inaczej… to by mnie tu po prostu nie było. – Skwitowałem prostym lecz wymownym stwierdzeniem i nałożyłem sobie na okrągły, miedziany talerz, sporą porcje krewetek umoczonych w sosie śmietanowym. Kuszących mnie swym aromatycznym zapachem od dobrych kilku chwil.
– Mało tego! Z racji, jak kapitan twierdzi, rejsu podwyższonego ryzyka jestem gotów dołożyć nawet kilka złotych denarów. – Oczy Waldorffa zabłysły chciwym blaskiem, a ja z radością stwierdziłem że krewetki, były nie tylko pięknie podane ale także i smaczne.
Resztę wizyty w kwaterach kapitańskich spędziłem na zajadaniu się specjałami, które jak udało mi się dowiedzieć mój gospodarz specjalnie zamówił w lokalnej karczmie. O wdzięcznej nazwie Łabędzi Świergot. Postanowiłem zapamiętać nazwę i przy najbliższej nadarzającej się okazji odwiedzić ten przybytek. Z Kapitanem pożegnałem się późnym wieczorem. Kilka razy będąc zmuszony do hamowania zbyt szczerze okazywanej życzliwości. Te wszystkie uściski i poklepywania mocno mnie irytowały.
Przybicie do portu w Magdenor, nie zajęło nam pięciu dni. Jak chwalił się kapitan. Nie udało nam się osiągnąć celu także po upływie tygodnia! Dotarliśmy na miejsce dokładnie w dziesięć dni! Przeklęte dziesięć dni, w których to czasie parokrotnie nie straciłem życia, zmyty przez ogromne fale z pokładu Traszki i w których to walnie przyczyniłem się do stłumienia buntu, załogi!
Niestety z tego powodu konieczne było zabicie kilku krewkich majtków ale cel uświęcał środki. Bo choć byłem w stanie zrozumieć strach tych prostych istot przed działaniami natury. Więcej! byłem w stanie nawet jakoś usprawiedliwić to że z nieznanych mi przyczyn ową nieszczęsną aurę zrzucają na garb kobiet z Magdenor. Twierdząc że to one modląc się do Bogów mórz sprowadziły na nas nieszczęście. Lecz nie mogłem pozwolić by ich prostolinijność stanęła na drodze moich interesów.
Tak czy inaczej mogłem zapomnieć iż uda mi się wyprzedzić Stalowego Rycerza w wyścigu do portu. W dzień naszego przybycia, jak na potwierdzenie moich obaw galeon na którym płyną Sanorga, odbijał od brzegu. Widać załoga Stalowego Rycerza miała więcej szczęścia, bo na ich statku, w przeciwieństwie do Traszki, nie było widać śladów, wskazujących na morderczą walkę z żywiołem. Traszka bowiem, pozbawiona została jednego masztu, który zniknął na dobre w rozszalałej morskiej toni. Zniszczenia objęły także lewą burtę a fale zabrały ze sobą dwóch członków załogi. Dumny Kliper kapitana Cedricka, wyglądał teraz jak po salwie z armat Cesarskiej Marynarki. Resztkami sił czołgał się do celu.
Kapitan od czasu buntu, rzadko wychodził na pokład. Zamknięty za ciężkimi wrotami, pił na umór w swojej kajucie. Od czasu do czasu jęczał boleśnie jak raniony harpunem mors. Okazja by z nim porozmawiać nadarzyła się dopiero ostatniego dnia. W tedy też postanowiłem uregulować należności. Wypłaciłem połowę umówionej kwoty i upewniłem się że nie odpłynął nim nie załatwię swoich spraw w mieście. Cedrick nie był zbyt rozmowny i nawet widok, mieszka wypchanego złotymi denarami nie poprawił mu humoru. Po mimo tego przydzielił mi dwóch osiłków, z zdziesiątkowanej załogi i kazał mi mnie strzec. Miałem poważne podejrzenie że mi nie ufa i boi się że nawieje nie wypłacając reszty. Nie powiem, przeszła mi przez głowę taka myśl, ale zaraz po tym gdy zobaczyłem jakim naprawdę miejscem jest Magdenor. Odrzuciłem ją.
Miasto znajdowało się na półwyspie. Wysokie, ostre klify otaczały Magdenor niczym pierścień. Zieloną cykorią, zwieńczał go gęsty, bukowy las. Ten wąski przesmyk, między skałami a lasem. Oddzielał kamienny mur. Zapewne ten o którym wspominał Cedrick. Jego stanu nie byłem w stanie dokładnie określić ale nawet z daleka widać było że nie znajduje się w zbyt dobrej kondycji. Miasto stanowiły niewielkie parterowe chatki, zbudowane z ciężkich bukowych bali. Skoncentrowane wokół kamiennego ratusza. Wysokiego na dwa piętra i co dziwne posiadającego solidne przeszklone okna. Rzadkie nawet w większych miastach cesarstwa. Zwykle w miejscach tego pokroju, gdzieś blisko ratusza znajdował się budynek kościoła. Najczęściej ze strzelistą wierzą na której leniwie dyndał dzwon, lecz tutaj kościoła najprawdopodobniej nie było a przynajmniej nie przypominał on żadnej świątyni do których widoku zdążyłem nawyknąć w Cesarstwie.
W asyście nowych Goryli udałem się wprost do ratusza. Miałem przy sobie kilka lewych pism z ministerstwa wewnętrznego i postanowiłem je wykorzystać. Straciłem przewagę jaką dałoby mi przybycie przed Sanorgą, więc działałem szybko. Po drodze nie napotkałem zbyt wielu tubylców. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć tych, krzątających się po dziedzińcu albo pilnujących straganów. Cóż, miałem nadzieje że na co dzień panuje tu nieco żywsza atmosfera. W końcu, nie wiedziałem czy nie przyjdzie mi tu spędzić nawet kilku tygodni.
Ratusz z bliska nie robił tak wielkiego wrażenia. Był stary. Elewacja tu i tam odpadała płatami a okna, które tak mnie zadziwiły, w większości pokrywała centymetrowa warstwa brudu.
– Zaczekajcie przed wejściem. – Poleciłem dwóm osiłkom. Ich tępe twarze, przybrał wyraz czegoś co z odrobiną chęci mógłbym nazwać niezadowoleniem. Oczywiście, domyślałem się że rozkazy jakie otrzymali wcześniej, zabraniały im odstępować mnie choćby na krok. Miałem jednak nadzieje że uda mi się ich przekonać.
– Ale Kapitan…– Zaczął ten wyższy ale mu przerwałem.
– Zaczekacie tutaj! – Powiedziałem z naciskiem i wcisnąłem mu do ręki kilka srebrnych. Na szczęście zadziałało. Osiłek wepchnął monety do kieszeni i kiwnął na swojego kumpla. Odetchnąłem z ulgą. Szczerze mówiąc, spodziewałem się że będzie się targował a moja kiesa zaczynała powoli pokazywać dno. Byczki rozsiadły się na starej ławce przy wejściu i zapewnili że będą tu czekać póki nie wrócę. Grzeczne pieski, pomyślałem i ruszyłem po schodach.
Wnętrze ratusza okazało się ciemnie i raczej skromnie wyposażone. Jaśniejsze prostokąty na szarej ścianie wskazywały na to, że kiedyś wisiało tu całkiem sporo obrazów. Z lat świetności pozostały wytarte dywany, kiedyś zapewne grube i puszyste, dziś, nie różniące się wiele od końskiej derki. Śmierdziało też niemiłosiernie, mieszanką stęchlizny i starego potu. Boże jak Ci ludzie mogą tu pracować, przeszło mi przez myśl, gdy mijałem kupę starych szmat. Minęła dobra chwila nim znalazłem kogokolwiek kogo można by zapytać o Wójta, Rajce czy innego Burmistrza zarządzającego miastem. Stara kobiecina ubrana w znoszony strój służby spojrzała na mnie nie ufnie i widocznie się jej nie spodobałem bo aż prychnęła gdy się pokłoniłem.
– Pan se w rzyć wsadź uprzejmości! Czego tu! – Warknęła niezadowolona.
No tego to się nie spodziewałem.
– Zawrzyj gębę Babo! Prowadź mnie do burmistrza, bo kijem pogonie! – Puściły mi nerwy, miałem alergie na bezczelność, szczególnie wyrażaną przez służbę. Kobieta zdawała się jednak nic sobie nie robić z moich pokrzykiwań. Wzięła się pod boki i splunęła demonstracyjnie. Flegmą tak gęstą i zieloną że nie powstydziłby się jej co gorszy kloszard. Wzdrygnąłem się z obrzydzeniem gdy zorientowałem się że ściany zdobi cała feeria podobnych zacieków.
– Straszyć to se możesz dziewkę w zamtuzie! – żachnęła się Starucha, celując we mnie palcem. Zakończonym krzywym, czarnym jak grobowa ziemia, paznokciem.
– Jak chce Rajcą się widzieć to było od progu gadać! – Nadal bredząc coś pod nosem, obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Podążyłem za nią, z największym trudem, powstrzymując się przed palnięciem jej w ten siwy czerep. Ponad kwadrans błąkaliśmy się bez celu po zagraconych korytarzach na których brud i resztki umeblowania zrosły się w jedno. Smród stęchłego powietrza nabierał na sile, przyłożyłem do ust, chustę nasączoną wyciągiem z konwalii. Na niewiele się to jednak zdało. Były w świecie zapachy z których wonią wprost nie dało się wygrać. Niestety były to najczęściej te, których czuć bym akurat nie chciał. Stara zgubiła się chyba, bo zaczęła się rozglądać gdy trafiliśmy do kolejnego pustego korytarza. Jej zmysł orientacji najwyraźniej poważnie szwankował albo cierpiała na początki demencji czy innego dziadostwa, powoli wyżerającego resztki informacji z pomarszczonego czerepu.
Wykazałem się wielkodusznością i nie kopnąłem jej od razu. Najpierw grzecznie ponagliłem a gdy ta postanowiła zripostować, moją prośbę, w sposób wielce niestosowny. Wypłaciłem soczystego kopniaka prosto w pomarszczony zadek. Stara zawyła z bólu. Zawarczała coś pod nosem ale nie miała na tyle odwagi by podnieść wzrok i dobrze. Lewa podeszwa zazdrościła rozrywki prawej i z nie małą chęcią przyłączyła by się do zabawy.
– Prowadź do celu! – Nakazałem unosząc lekko lewą nogę na znak że nie żartuje. Stara skuliła się jeszcze ale grzecznie nakazała podążać za sobą.
Najpierw zdziwiłem się gdy minęliśmy pośpiesznie kilka pomieszczeń. Z pozoru tak samo pustych i głuchych jak cała reszta. Gdy jednak wydarzyło się to po raz kolejny, wiedziony ciekawością zajrzałem do jednego z nich. Zapewne gdybym nie były obyty z widokiem ciał zmarłych, nie zdążyłbym się tak szybko otrząsnąć, a co za tym idzie. Nie uniknąłbym podstępnego ataku w plecy. Stara nie zwlekała. Zaraz gdy zorientowała się w czym rzecz, wyjęła ukryty szpikulec i zaatakowała odsłonięte miejsce nad nerką. Wiedziony instynktem, błyskawicznie wywinąłem młynka i zaledwie o cal minąłem się ze śmiercią. Sztylety już błyszczały w mych dłoniach ale nie zamierzałem ich użyć. Zaskoczona Stara bowiem nie stanowiła dla mnie większego zagrożenia. Soczystym kopnięciem z prawej nogi, obaliłem ją z łoskotem na ziemie. Stara jęczała boleśnie ale nadal kurczowo zaciskała dłoń na szpikulcu. Dopiero teraz zauważyłem że ściela z niego jakiś płyn. Kto wie? Może jakaś trucizna… By całkowicie odebrać krewkiej staruszce chęć do walki, wymierzyłem jej jeszcze kilka soczystych kopnięć. Szpikulec wyrwałem jej z ręki odpowiednio wcześniej, by uniknąć niepotrzebnej rany.
– Co to ma znaczyć! – Warknąłem i szarpnąłem Starą za włosy i wskazując na dwa zaszlachtowane ciała mężczyzn. Odchyliła się wyjąc jak zarzynana. – Gadaj albo rozłupię Ci czaszkę!
Stara próbowała splunąć ale jedynie umazała sobie brodę. Wymierzyłem jej siarczysty policzek.
– Nie żartuje! Gdzie jest reszta!
Starucha widocznie straciła bojowy zapał, jęczała i kuliła się mrużąc oczy. Po kilku kolejnych szturchańcach w końcu wskazała mi zejście, do pogrążonej w mroku, wilgotnej piwnicy. Szarpnąłem ją za włosy, mało nie pozbawiając resztek siwizny i cisnąłem o parkiet.
– Jeśli ruszysz się choćby o cal…– Syknąłem zimnym jak stal głosem.
Pochwyciłem łojową lampę. Tlącą się przy wejściu i ostrożnie postąpiłem kilka kroków w dół. Schody okazały się strome i śliskie. Wyjąłem sztylet i nasłuchując, ruszyłem przed siebie. Zaledwie cztery metry dalej pojawiły się ciężkie okute stalą drzwi. Rozwarłem je ostrożnie i cofnąłem o krok. Nic się jednak nie stało.
Zapuściłem się głębiej. Choć głos w głowie podpowiadał bym wrócił po wsparcie.
W końcu miałem ze sobą dwóch osiłków idealnych do takiej roboty. Poniechałem jednak. Nie było na to czasu.
Za drzwiami znajdował korytarz. Niski i ciasny jak większość piwnicznych przejść. Prowadził zaledwie do jednych drzwi. Zdecydowanie, ktoś się za nimi znajdował, bo doszedł mnie ściszony szept kilku głosów i migotliwy błysk przygaszonej lampy. Przygryzłem mocno wargi, niestety nie miałem pojęcia jak rozegrać tę partie. Rozwiązanie przyszło do mnie jednak samo. Światło wewnątrz pomieszczenia zgasło a mechaniczny stukot zamka zakomunikował że niebawem uchylą się drzwi.
Odłożyłem lampę tak by jej blask skierował się na drzwi. Z kieszeni pasa wyjąłem Fizz. Niewielkie kuleczki przyjemnie zatańczyły między palcami. Niech tylko spróbują zachichotałem w myślach a dowiedzą się jak niebezpieczną bronią jest Fizz. Gryzący dym przesłoni im wzrok i zabierze dech a huk wybuchu, tych małych cudeniek, ogłuszy na dobrych kilka chwil. Tyle w zupełności mi wystarczy by zrobić porządek.
Zgodnie z oczekiwaniami drzwi uchyliły się bardzo powoli a w powstałej szczelinie, pojawiła się łysa jak kolano głowa starca. W jego ciemnych jak heban oczach kryło się przerażenie. Zauważył mnie od razu.
– Panie… ratujcie! – Wymamrotał łysy i nim zdążyłem zabrać głos, upadł na ziemie jakby rażony piorunem. W mgnieniu oka odskoczyłem w tył, ciskając przed siebie garścią Fizzów.
Wybuch nastąpił niemal od razu. Wyuczonym ruchem naciągnąłem kaptur i sięgnąłem po drugi sztylet. Nim na dobre mlecznobiały dym zatopił wnętrze korytarza, ruszyłem do przodu. Mieli przewagę, nie wiedziałem ilu ich jest i jak dobrze są wyszkoleni. Nie mogłem jednak pozwolić by uciekli. Szkoliłem się do walki w takich ciasnych miejscach. W nich nie miało znaczenia czy rywali jest więcej albo czy są nadnaturalnie silni. Podstęp i szybkość, to dwie podstawy walki w zwarciu a w nich nie miałem sobie równych w całym okręgu! Wpadłem do rozległego pomieszczenia, dając susa nad ciałem łysego. Dwa cienie poruszyły się w ciemności. Jeden był w moim zasięgu. Wykorzystując impet z jakim wylądowałem odbiłem się od posadzki i wyprowadziłem sztych w miejsce w którym spodziewałem się uda. Ostrze z mlaskiem przedarło ciało a moich uszu dobiegł piskliwy jęk. Drugi cień wycofał się w głąb pomieszczenia. Zareagowałem natychmiastowo, porzuciłem unieruchomionego napastnika i ruszyłem na drugiego. Cisnąłem jeden sztylet wprost w miejsce w którym stał. Brzdęk metalu odbijającego się od posadzki potwierdził moje obawy. Załatwiłem tego słabszego! Zgodnie z przewidywaniami mój cios został zblokowany. Odskoczyłem by uniknąć kontry i ponownie zaatakowałem. Tym razem celując w klatkę piersiową ale i ten cios został zblokowany. Mało tego, cudem udało mi się uniknąć, podstępnego cięcia wymierzonego w żebra. Kimkolwiek był mój oponent znał się na rzeczy. Chciałem jeszcze raz dopaść do rywala ale wtedy poczułem ukłucie. Delikatne, w okolicach karku. Nim zdałem sobie sprawę ze swojego błędu, osunąłem się bezwładnie na kolana. Świat zatańczył mi przed oczami i nim skończyłem przekleństwo, straciłem przytomność.
– Zabijmy tego psa! – Usłyszałem rozżalony głos Starej aż wibrujący od przepełniającej ją złości. – Mało mi kudłów do reszty nie wyrwał!
Uderzenie w nerkę pozbawiło mnie tchu.
– Miarkuj się Sibil! – Drugi głos także należał do kobiety, ten był jednak miękki i gdyby nie moje położenie powiedziałbym że nawet przyjemny. – To Cesarski Pomiot! Pani będzie chciała go dla siebie!
– Pani, pani! A ja! Gdzie należne mi prawo zemsty! popatrz no na mnie jak mnie załatwił! – Uśmiechnąłem się w duchu i zarazem żałowałem że nie wbiłem jej sztyletu w serce gdy była na to okazja.
– Zamknij się stara wywłoko! – Trzeci głos także należał do kobiety. Władczy ton nawykły do wydawania rozkazów nie pozostawiał wątpliwości kto w tej kompani jest najważniejszy.
– Coś powiedziała Hrist! – Stara najwidoczniej nadal nie zdawała sobie sprawy z tego że jej wiek nie upoważnia jej do niczego. Głuche uderzenie i zduszone jęknięcie, zdawało sie potwierdzać moje domysły.
– Jeszcze słowo Sibil…– Warknęła dowódczyni. – Zamiast jazgotać pomogłabyś Olrun. Z rozwaloną nogą nie uciągnie tego łajdaka daleko!
Sibil usłuchała. Poczułem że moje nosze posuwały się znacznie żwawiej. Cholera gdybym tylko nie miał związanych rąk. Widać kobitki znały się na rzeczy bo węzły które zastosowały skutecznie uniemożliwiały mi samodzielne wyzwolenie. Mogłem jedynie liczyć że jednak się nie rozmyślą i doprowadzą mnie przed obliczę swojej Pani.
Niestety niewiele mogłem zobaczyć. Opaska którą zaplotły mi oczy, doszczętnie wykluczała dojrzenie czegokolwiek. Mogłem polegać jedynie na zmyśle słuchu, a oprócz tego że właśnie przedzieramy się przez las, co udało mi się wywnioskować po szeleście wyschniętej ściółki i łamanych gałęzi, nie wiedziałem nic. Nie szarpałem się. Nic by to nie dało a mogłoby skutkować wyjątkowo bolesnymi konsekwencjami. Przyznam że nie tak wyobrażałem sobie mojego spotkania z Wiłami. Więcej liczyłem że to ja znajdę się w uprzywilejowanej pozycji ale życie postanowiło zaskoczyć mnie po raz kolejny. Ledwie postawiłem nogę na Magdenorskiej ziemi i już znalazłem się w rękach istot przed którymi tak gorączkowo mnie ostrzegano.
Możliwości ucieczki nie miałem żadnej. Postanowiłem więc cierpliwie zaczekać aż zdradliwe koło fortuny, obróci kapryśny los w przychylniejszą stronę. Wędrówka trwała dobrych parę godzin. Kobiety zatrzymały się na popas zaledwie raz i to tylko dlatego że nie mogły dłużej wytrzymać jęczenia zmęczonej Sibil.
Nie wiem jak długo trwała dalsza podróż, cóż kilka razy uciąłem sobie drzemkę. Niewiele miałem do roboty, związany jak świąteczna szynka i ciśnięty o noszę, więc postanowiłem wykorzystać ten czas na zbawienną regeneracje. Sen wzmacniał i pozwalał odbudować siły ale także zbawiennie działał na procesy myślowe! A ja ostatnie dwa dni podróży na Traszce spędziłem na ciągłej walce a to z krewką załogą a to z szalejącym żywiołem.
Z pewnością właśnie zmęczenie, do którego sam przed sobą nie chciałem się przyznać, pośrednio doprowadziło mnie do miejsca w którym obecnie się znajduje. Nie mogłem więc pozwolić na powtórzenie tak tragicznego w skutkach błędu. Przypomniała mi się nawet historia pewnego szpiega który będąc w niewoli, przespał każdą wolną chwilę, by pewnego wieczora. Właśnie podczas snu, wpaść na wyjątkowo błyskotliwy plan ucieczki. Swoją drogą całkiem przyzwoity. Niestety okupiony życiem, gdyż może i owy szpieg miewał przebłyski geniuszu to jednak lata ciągłego opilstwa i obżarstwa odcisnęły piętno na jego ciele. Szczęśliwie zawsze utrzymywałem ciało w dobrej kondycji a moje akrobatyczne zdolności znane były we wszystkich zakątkach cesarstwa! Kto wie, gdyby moja kariera potoczyła się nieco inaczej, mógłbym dziś przeskakiwać przez płonące obręcze w jakiejś jarmarcznej trupie?
Smród końskiego potu, pojawił się nagle. Najpierw myślałem że może to stara Sibil, nosiła na sobie końską derkę. Co w sumie pasowałoby do jej nieprawdopodobnie podłej persony. Zaraz jednak, do mych uszu doszło ściszone rżenie i odgłos kopyt, rozgrzebujących zeschniętą ściółkę.
Zaraz jednak dobiegł mnie kolejny kobiecy głos.
– Co to za Ścierwo! – Widać mowa była o mnie.
– Cesarski! Zaskoczył nas u Rajcy! – Rzuciła w odpowiedzi Hirst, z niepasującym do jej głosu uniżeniem. Najwidoczniej napotkaliśmy na swej drodze kolejną Wiłe wyższej rangi. Doprawdy zaczynałem robić się ciekawy ile jeszcze tego typu kastowych szczebli, mieliśmy do przebrnięcia nim w końcu trafię przed obliczę „Pani”. O ile, rzecz jasna, któraś z ważniejszych Wił nie uzna, że tak naprawdę nie ma czym zawracać głowy ich przywódczyni i nie postanowi mnie ekspresowo stracić.
Dalszej części rozmowy po między tajemniczą Wiłą na koniu a Hirst, nie słyszałem. Rozsądnie odeszły wystarczająco daleko by nie zdradzić czegoś ważnego przy ciekawskim jeńcu. Czas oczekiwania na to co przyniesie mi dyskurs, po między Wiłami, umilała mi Sibli. Rechotliwym, rozdygotanym z od podniecenia szeptem, trącącym zgniłym mięsem i cebulą. Opowiadała mi co zrobi ze mną gdy tylko Pani w swej wielkiej łasce odda mnie jej. Bo przecież „Prawo Zemsty” musiało się dopełnić a ona, co do czego akurat nie miałem wątpliwości, będzie głośno dopominać się swoich racji. Przyznam uczciwie że choć przez kilka lat spędzonych w Cesarstwie i Zjednoczonych Republikach nasłuchałem się tego i owego od najróżniejszej maści katów i oprawców, to fantazję Sibil należało określić jako nieograniczoną. Wiele tortur w jej wykonaniu zakrawała bowiem o sadystyczny artyzm i pewnie nie jeden znający się na swym fachu rzemieślnik, miałby problem z ich zrealizowaniem. Każde kolejne słowo starej, utwierdzało mnie w przekonaniu iż popełniłem straszliwy błąd nie zabijając jej na samym początku znajomości. Z jakiej strony bowiem by nie spojrzeć, zabijałem już z bardziej trywialnych powodów niż przejaw chamstwa. W tym wypadku, taka prewencja, mogła uchronić mnie przed trafieniem do niewoli. Solennie przysiągłem sobie że jeśli tylko uda mi się wydostać z tej kabały, sprawie Sibli taką śmierć na jaką ze bezwątpienia zasługiwała.
– Jedziemy! – Rozkaz padł z ust Wiły na koniu.
Ruszyły bez zwłoki. Przytwierdziły noszę do siodła. Odciążając ranną Olrun i Sibli, zwiększyły swoją mobilność i potencjalną zdolność bojową. Nie były głupie, wiedziały że w razie draki, nawet Stara może okazać się przydatna. Niestety, ja byłem największym dowodem tych domniemań. Z czego, jak nie trudno się domyślić, nie byłem dumny. Tym razem maszerowały bez ustanku, przez długi czas. Forsując tępo, jakby w obawie przed pościgiem. To nie był dobry znak. Sam wątpiłem bowiem by dwaj przydzieleni mi goryle, mieli na tyle oleju w głowie by sprawdzić czy ze mną akurat wszystko w porządku. Trudno też było wykluczyć scenariusz w którym to Wiły, roztropnie, pozbyły się mojej eskorty. Nie miałem bowiem pojęcia co działo się od momentu w którym utraciłem przytomność, aż po niezbyt przyjemną pobudkę w niewoli.
Trakt, ścieżynka czy Bóg wie przez co się przedzieraliśmy, zaczęła nagle opadać. Podłoże z leśnego miękkiego podszycia, przerodziło się w twardy żwirowy szlak. Moja leżanka, podskakiwała na wybojach, do tego stopnia, że parokrotnie mało z niej nie spadłem. Skręcaliśmy często i nierzadko, przy akompaniamencie soczystych przekleństw Dowódczyni. Reszta kobiet musiała parokrotnie nadrzucić mój stelaż, by zmieścił się w ciasnych przesmykach. Czerpałem z tego tytułu, niemałą satysfakcję, w końcu w jakimś stopniu, udało mi się uprzykrzyć życie tym podłym dziewuchom! Może i nie znałem zbyt dobrze okolic Magdenor ale coraz głośniejszy szum fal i zmiana otoczenia, wskazywała na to iż znajdowaliśmy się gdzieś w okolicy, klifów. Okalających miasto szczelnym pierścieniem. Niestety, z tego co zdążyłem zauważyć, tereny tego rodzaju były dosyć rozległe i bardzo zdradliwe, a to mogło okazać się kluczowe, w planowaniu ucieczki.
Zatrzymaliśmy się w kilka godzin po wyjściu z lasu. Bez słowa czyjaś filigranowa dłoń zdjęła mi z oczu opaskę. Nastawał wieczór a ja mrużyłem powieki, starając się dojrzeć czegoś więcej poza rozmazanymi plamami światła. Soczysty kopniak zwalił mnie z leżanki i nie mogąc się ratować, spadłem twarzą, wprost na kamieniste podłoże. Poczułem jak z rozbitego nosa, bucha fontanna gęstej krwi. Sibil zachichotała podle, lecz reszta jej kompanek nie podzielała jej entuzjazmu. Z trudem oderwałem twarz od kamieni, lecz gdy tylko przekręciłem głowę w miejsce w którym spodziewałem się postaci swoich porywaczek. Czyjś obcas przycisnął mnie z powrotem do ziemi. Usłyszałem świst wyjmowanego ostrza, a następnie jego chłód w okolicach nadgarstków. Sznur którym mnie spętano, ustąpił po zaledwie jednym cięciu. Nacisk obcasa zelżał, powoli ale zastąpiła ją stal, kująca w miejsce między łopatkami.
– Wstawaj. – Usłyszałem wyraźny rozkaz, wyszeptany wprost do ucha. Oddech tej kobiety był przyjemny i świerzy. Musiała żuć miętę.
Nie ociągałem się, choć moje ręce i nogi bardziej przypominały teraz kołki wbite w miedzę niż części ciała niedoszłego akrobaty. Z trudem zmusiłem się do podźwignięcia na nogi a równowagę zachowałem tylko dlatego że kurczowo uczepiłem się końskiej grzywy.
– To prawda? – Miękki kobiecy głos Olrun przedarł się przez łoskot jaki zapanował pod moją czaszką. Widać upadek, miał poważniejsze konsekwencje niż tylko roztrzaskany nos. Chciałem już zapytać, co ma na myśli mówiąc prawda, lecz zorientowałem się że pytanie nie było skierowanie do mnie. Otóż mym oczom ukazała się trójka innych kobiet. Starej Sibil, nigdzie nie mogłem dojrzeć. Najwyraźniej odłączyła się od reszty, nim udało mi się dojść do siebie.
Wszystkie Wiły, ubrane były w zielone kubraki, na długich zgrabnych nogach nosiły rajtuzy w brunatnym kolorze. Wetknięte do lekkich skórzanych trzewiczków. Każda z nich miała włosy spięte w kok. Z twarzy nie były już jednak tak zjawiskowe. Ot, proste chłopki jakich pełno we wsiach Cesarstwa. Jednak ich wysmukłe figury, nie jednego amatora kobiecych wdzięków przyprawiłyby o palpitację. Wszystkie miały krótkie łuki, wetknięte do sprytnego pokrowca. Uwieszonego na plecach wraz z kołczanem oraz sztylety zwisające u szerokich pasów. Coś mi jednak wyraźnie nie pasowało. Kobiety, nie licząc Sibil, wydawały mi się bowiem zbyt młode. Najmłodsza, ta którą ciąłem sztyletem. Na oko mogła mieć osiemnaście lat a i to wydawało mi się nieco za wiele. Z kolei jej kompanki wyglądały na kobiety zdrowo przed trzydziestką. Niewielka więc była szansa, by któraś z nich mogła być kobietą, odpowiedzialną za wydarzenia z przed piętnastu laty. Nie wiedziałem jednak czy to dla mnie lepiej czy może gorzej że nie uczestniczyły czynnie w tych wydarzeniach. Przez lata bez wątpienia wpajano im nienawiść do męskiej nacji i taki fanatyzm, połączony z brakiem obeznania i własnych doświadczeń w kontaktach z przedstawicielami odmiennej płci mógł okazać się dla mnie zgubny. Pozostawało mi mieć nadzieje że wrodzona kobieca ciekawość i chęć choćby zbliżenia się do zakazanego owocu, umożliwi mi wydostanie się z pułapki.
Wiła z szarą przepaską, przewiązaną na udzie, z pewnością była Olrun. Rana nadal krwawiła, nasączając, prymitywny bandaż, brunatno czerwonym odcieniem. Tego się jednak spodziewałem. Moje sztylety, były specjalnie nasączane środkiem utrudniającym gojenie. Nie zawsze, ofiary padały po pierwszym ukąszeniu, a niejednokrotnie udawało im się nawet uciec. Dlatego każda sztuczka mogąca im tę ucieczkę utrudnić, a mi ułatwić robotę, była w moim arsenale mile widziana. Jedna z pozostałej dwójki wyjaśniała coś na prędce Olrun. Ona też trzymała w dłoniach, moje pełnomocnictwa i glejty. Twarz miała surową a oczy zimne i niedostępne.
– Panie wybaczą. – Przerwałem im, nim zrozumiałem jak dalece, było to nieroztropne.
Wszystkie trzy zwróciły się w moim kierunku i zmierzyły mnie z niekrytym obrzydzeniem.
– Milcz! – Warknęła ta o lodowym spojrzeniu. Po karku, mimowolnie, przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. – Bo wytnę Ci język.
Milczałem, tak wypowiedzianej groźby nie należało lekceważyć, w dodatku miałem jeszcze świeżo w pamięci, opowieści Kapitana Cedricka, na temat gościnności Wił. Pozbywanie się języka, mogło bowiem bardzo szybko przerodzić się w obcinanie kolejnych, bardziej mi drogich części ciała. Kobiety nadal dyskutowały, tym razem jednak już nie cesarską mową a jakimś lokalnym dialektem z którego udało mi się wychwycić zaledwie kilka słów. Pojedynczo nie mających jednak większego sensu. Stałem więc przy koniu i ze wszystkich sił próbowałem zmusić zbuntowane ciało do utrzymania równowagi. Rozważałem oczywiście porwanie konia i szybką ucieczkę lecz w obecnym stanie. Nie potrafiłbym nawet samodzielnie wdrapać się na jego grzbiet a co dopiero utrzymać w siodle. Stałem grzecznie, tylko od czasu do czasu rzucając okiem w stronę kobiet, by ich bez potrzeby nie strofować. W międzyczasie, rozglądałem się po okolicy, starając się w jakimś stopniu określić swoje położenie.
Co do jednego miałem rację. Znajdowaliśmy się na skalistym wybrzeżu. W oddali majaczyła granatowa tafla Morza Międzyfrakcyjnego a w około mnie aż roiło się od surowych, ostrych jak brzytwa skał. Tu i ówdzie upstrokaconych pobladłą zielenią skarłowaciałej kosodrzewiny i kępek trawy. Bez wątpienia był to wyjałowiony teren, pełen szczelin, rozpadlin i ślepych zaułków. Idealne miejsce na kryjówkę a także, jeśli posiadało się zmysł taktyczny i potrafiło go wykorzystać, wyśmienite miejsce do odparcia nawet przewarzającej liczby wroga.
Nim do całkiem zdrętwiałych członków wróciła mi władza i byłem w stanie zrobić krok.
Nie martwiąc się o to że zaraz zwale się na ziemie jak długi, pojawiła się Sibil. Wylęgła się zza skał jak zjawa, niosąc przed sobą pochodnie. Ciepły blask ognia wydłużył cienie Wił i nadał im tajemniczego wyglądu. Dosłownie jak Driady, pomyślałem przyglądając się tej trójce. Niestety pewnie i one całkiem nieźle szyły z łuku, bo o tym że przynajmniej jedna z nich potrafi walczyć na sztylety, miałem okazję przekonać się jakiś czas temu.
Za Sibil na której ustach pojawił się obślizgły uśmieszek, pojawiły się jeszcze trzy postaci. Były to kamratki, moich porywaczek. Ubrane tak samo jak one i w podobny sposób, obrzucające mnie spojrzeniami przepełnionymi pogardą.
Wymieniły między sobą kilka zdań a gdy doszyły do porozumienia. Dwie Wiły, wzięły mnie pod ramiona i po prowadziły, do miejsca z którego wychynęły. Na karku poczułem, nieprzyjemne ukłucie. Najwyraźniej trzecia, stała za mną i celowała sztyletem, tak bym choć przy najmniejszym przejawie niesubordynacji, pożegnał się z życiem. Był to oczywiście zbytek ostrożności. Nie miałem zamiaru teraz uciekać. Byłem w zbyt złym stanie fizycznym, w dodatku pozbawiony broni, na nieznanym mi terenie i otoczony całą grupą, niewiast czekających tylko na to by mnie zabić.
Prowadziły mnie wąskim przejściem, między skałami. Przejście to rozwidlało się, niejednokrotnie i tylko one wiedziały w którą stronę należy obecnie skręcić by się nie zgubić. Na początku, pomyślałem że nie zawadziłoby zapamiętać kolejność w jakiej przedzierały się przez kolejne rozwidlenia, lecz zaniechałem po nastej z rzędu serii rozwidleń. Wydawało mi się niemożliwe, by dojście do ich kryjówki wymagało aż tak długotrwałego kluczenia i że z przezorności, specjalnie wodzą mnie po tych korytarzach, bym w razie ucieczki, sam nie znalazł wyjścia. Z resztą i tak bym tych wszystkich zakrętów nie zapamiętał. Może gdybym miał kłębek nici podarowanych przez Ariadnę, dzielnemu Tezeuszowi, udałoby mi się jakoś po nich znaleźć drogę powrotną. Bez pomocy, wydało mi sie to kompletnie niemożliwe. Jeszcze dobrych kilka chwil zajęło nam wyjście z tego labiryntu. Na jego końcu nie czekał na nas Minotaur, dzierżący w garści ogromny, wojenny topór a niewielka wioska. W przeciwieństwie do Magdenor. Posępnego i sprawiającego wrażenie niemalże całkowicie wyludnionego. Osada zdawała się tętnić życiem. W oddali dojrzałem małe dziewczynki, wesoło trajkoczące i obkładające się drewnianymi mieczykami, gdzie indziej staruszki zajmowały się sprzątaniem czy wywieszaniem świeżo upranych kubraków i rajtuz. Młode dziewczyn i kobiety, chadzały w zwiewnych kieckach ubarwionych na różnorakie kolory. Od posępnych szarości po wesołe czerwienie i błękity. Wszystkie zaś miały na ustach wyraz tak beztroskiego zadowolenia że przez chwilę miałem wątpliwości czy aby skręciliśmy w dobrą stronę, przedzierając się przez labirynt.
Czar pierwszego wrażenia miną jednak bardzo szybko, zaledwie chwilę później dojrzałem pierwsze truchło zamknięte w klatce. Podejrzewałem że był to mężczyzna po resztkach ubioru jakie pozostało po uczcie jaką wyprawiły sobie na nim kruki. Zaraz za pierwszą, były następne a w nich kolejne trupy. Niektóre jeszcze całkiem świeże. Szczęśliwie, nie czułem bijącego od nich fetoru. Nie mały wpływ na to miały wonne zioła i kwiaty sporymi wiązami składane wokół więzień tych nieszczęśników.
Co okazało się rajem dla kobiet, było piekłem dla facetów. Już nie miałem wątpliwości gdzie trafiłem. Zaskakiwało mnie nadal jednak z jaką obojętnością mieszkanki tego miejsca przyjęły moją obecność. Wyobrażałem sobie raczej, że będą mi się ciekawie przyglądać, wytykać palcem, ciskać pogróżki czy w końcu obrzucą jakimś świństwem. One jednak dalej robiły to czym zajmowały się przed naszym przybyciem i ani myślały choćby zerknąć w stronę znienawidzonego mężczyzny. Zadrżałem na myśl, że sprowadzanie i zabijanie facetów było w tym miejscu, procederem tak powszechnym że przejadł się już on wszystkim!
Bezlitośnie szarpany i popychany przez oprawczynie, przemierzyłem niemal połowę groteskowej wioski. Wepchnięto mnie do rozległego namiotu, podobnego to tych które widziałem na rycinach, w pewniej księdze, traktującej o dzikich zamorskich plemionach i tam pozostawiono na jakiś czas z dwiema strażniczkami do „towarzystwa”. Po środku namiotu paliło się niewielkie ognisko, z trudem rozpraszające mroczne zakątki wnętrza. Wszędzie wokół roiło się od porozrzucanych futer. Poznałem wśród nich kilka wilczych i rysich, jedno należało nawet do niedźwiedzia i to wcale nie małego. Prócz skór, niewiele było w namiocie rzeczy mogących choć na chwilę przykuć uwagę. Kilka niezbędnych przedmiotów codziennego użytku, trzy drewniane kubki i leżanka, byle jak sklecona z kilku grubszych gałęzi, także okryta futrami.
Przez dobrych kilka minut siedziałem grzecznie w wyznaczonym miejscu a z najdalszych zakątków namiotu w moją stronę ruszyły stronę wszy. Były ich setki. Zwabione zapachem potu i krwi, podskakiwały radośnie. Te małe plugastwa powoli zaczynały obłazić mnie ze wszystkich stron. Na razie kąsały nieśmiało, na próbę ale ja wiedziałem że to tylko czasowe. Niebawem oszołomi jej smak krwi i zaczną kąsać nie zważając na nic. Nim jednak insekty rozochociły się na dobre do namiotu weszła Olrun. Burknęła coś do swoich koleżanek a te choć niechętnie wyszły na zewnątrz.
Dziewczyna miała na sobie w zwiewną suknię w kolorze płomienistej czerwieni, idealnie dopasowaną do smukłej figury. Burza jasnych włosów tańczyła wokół delikatnej szyi, bladej jak kość słoniowa. Zaparło mi dech, przypominała teraz bardziej dwórkę jakiejś szlachcianki niż wyjętą spod prawa bojowniczkę. Niestety w chabrowych oczach nadal znajdowało się miejsce jedynie dla pogardy.
– Pani kazała Cię obmyć. – Wyszeptała tonem tak niechętnym że niemal się wzdrygnąłem. Podeszła powoli a ja dojrzałem jak mocno kuleje. Rana którą zadałem, nadal srodze dawała się Wiłe we znaki. Kilka chwil później, cztery inne Wiły wniosły do namiotu drewnianą balię a dwie które przydzielono by mnie strzegły niosły ze sobą wiadra. Po brzegi wypełnione parującą wodą. Zdziwiony spojrzałem na młodą Wiłe.
– To rozkaz. – Wyjaśniła.
Nie zamierzałem się sprzeczać. W kilka chwil zzułem z siebie brudne ubranie i po dłuższym zastanowieniu także bieliznę. Przyznam że z początku wydało mi się wielce niezręczne. Rozbierać się do rosołu przy tak licznej widowni lecz gdy zorientowałem się jak cała gromadka przygląda mi się ciekawsko, zrobiło się to nawet zabawne. Niech sobie pooglądają jak wygląda mężczyzna, kto wie może byłem pierwszym który się przy nich rozbierał? Myśl ta przywołała mimowolny uśmiech. Przy kąpieli asystowała mi Olrun. Reszta tylko się przyglądała. Dziewczyna najpierw niechętnie dotykała mojego ciała. Jakby kroczyły po nim setki jadowitych skorpionów. Później przekonała się że nie taki diabeł straszny i poczynała sobie nieco odważniej. Nadal była szorstka i nieczuła. Niczym matrona szorująca podłogi, ale nie wzdrygała się przynajmniej za każdym razem gdy jej maleńkie dłonie stykały się z moją nagą skórą. Pozostałe Wiły znudziły się widowiskiem szybciej niż mogłem przypuszczać. Odwróciły się plecami od naszej dwójki i rzucały między sobą jakieś złośliwe komentarze okraszając je co jakiś czas salwami głośnego śmiechu. Za każdym razem gdy tak chichotały, czułem jak mięśnie dłoni Olrun zaciskają się mimowolnie a z jej cienkich usteczek odbiega krew. Najwidoczniej szydziły z młodej a cały obrząd mycia jeńca musiał być uważany za ujmę. Nie spodobało mi się to.
Po kąpieli kazano mi przywdziać lniany habit, podobny to tego w którym zwykli chadzać mnisi, pozbawiony kaptura i sznura który mógłbym zapleść wokół pasa, okazał się odzieniem wielce niewdzięcznym. Strasznie przewiewny, utrudniający poruszanie a przez swoją biel, nadający mi wygląd prymitywnej zjawy z chłopskich bajań. Westchnąłem z żalem gdy Olrun kazała zabrać moje własne odzienie. Zostawcie chodź buty, pomyślałem tęsknie odprowadzając wzrokiem parę wysokich kozaków z przedniej cielęcej skóry. Wydałem na nie majątek, a teraz przyszło się z nimi pożegnać. Kto wie, może i na zawsze? Chwilę później znów poprowadziły mnie przez osadę. Tym razem jednak dłonie związały mi postronkiem. Tym samym sprytnym węzłem co poprzednio i poprowadziły w stronę sporych rozmiarów chaty.
Dworek, bo tak bardziej właściwie należało nazwać tą budowlę, okazał się zadbany. Nie był to może przebłysk architektonicznego geniuszu, ale solidna budowla utrzymana w czystości i wzorowej kondycji. Belki choć stare, nie nosiły na sobie znamion próchna czy zgnilizny a okiennice i drzwi zamontowano na solidne naoliwionych zawiasach. Przy wejściu stały dwie strażniczki. Uzbrojone w długie włócznie i sztylety. Wyglądały dumnie, choć nosiły za duże kolczugi a hełmy, niemal nie przesłaniały im oczu. Jak się spodziewałem, obie nawet nie drgnęły gdy je mijaliśmy.
W środku dworek okazał się schludny i jakże mogłoby być inaczej, bardzo czysty. Dywany pokrywające drewnianą podłogę niemal pochłaniały w całości moje nagie stopy a pokaźne żyrandole i bogato zdobione świeczniki, rozświetlały wnętrze, do tego stopnia, że na samym początku musiałem zmrużyć oczy. Zaś na ścianach aż roiło się od malowideł. W większości przedstawiających kobiety w ich codziennych zajęciach ale także odziane w pełne zbroje i walczące z męskimi hordami. W wąskim przedsionku, rozwiązano mi dłonie co przyjąłem z ulgą. Nadgarstki piekły mnie bowiem straszliwie a rozognione rany zrosiła świeża krew. Prowadząca orszak Olrun zastukała w drzwi. Mocno i donośnie jednak zarazem nie nachalnie.
– Wejść! – Mocny kobiecy głos zabrzmiał uroczyście.
Drzwi rozwarły się ukazując kulistą sale. Na jej środku paliło się ogromne ognisko. Wokół ognia ustawiono figury. Dwadzieścia kamiennych kobiet, obróconych plecami do ognia. Wszystkie odziane w zbroje, o surowych twarzach, wytrawnych dowódców, wiodących swych podkomendnych ku Victorii a zarazem zniewalająco pięknych, jak oblicza księżniczek z pałacowych malowideł.
Poprowadzono mnie dalej aż po sam koniec pomieszczenia. Gdzie na prostym, drewnianym tronie siedziała kobieta.
Władczyni była niebrzydka i smukła jak jej podwładne, może czterdziestoletnia.
O włosach ciemnych jak pióra kruka, cienkich bladych ustach i zielonych oczach przywodzących na myśl dwa błyszczące szmaragdy. Prawy policzek szpeciła różowa szrama, wędrująca zygzakiem od oka po kącik ust. Miała na sobie prostą lnianą suknię w kolorze morskiej toni. Przyozdobioną jedynie niewielką miedzianą broszką w kształcie delfina, powyżej prawej piersi. Obrazu przywódczyni Wił, dopełniał ciężki półtoraroczny miecz, teraz, leniwie spoczywający na udach. Byłem gotów założyć się że służył on jedynie za insygnia władzy, coś jak berło czy korona. Trudno było bowiem wyobrazić sobie by tak zbudowana kobieta była w stanie wymachiwać czymś tak ciężkim i nieporęcznym. Sam miałem okazję trzymać w dłoniach podobną broń i muszę przyznać że jeśli przyszłoby mi nim wymachiwać to mój przeciwnik mógłby spokojnie czekać aż padnę ze zmęczenia.
– Widzę że spodobał Ci się mój miecz. – Głos przywódczyni wyrwał mnie z zamyślenia.
– Wspaniałe ostrze. – Wyrzekłem pokornie, spuszczając wzrok. Roześmiała się głośno i radośnie.
– Może dla Barbarzyńcy zza Gór ale nie dla mnie! To pamiątka, po pewnym…hym… znajomym z przeszłości. Osobiście przedkładam włócznie ponad wszelki oręż.– Powiedziała odkładając broń na bok.– Nie bój się, wiem że w Cesarstwie miewa się za złą wróżbę, gdy gospodarz wita gościa z bronią na podorędziu.
Przytaknąłem, choć szczerze wątpiłem bym był gościem w tej wiosce. Raczej nie oczekiwanym jeńcem którego kosztem można się jeszcze zabawić nim pozbawi się go życia.
– Ale gdzie moja uprzejmość! Nazywam się Sigrun Kara. – Słowa te wypowiadała z uśmiechem, ukazując w całej okazałości, koronkę śnieżnobiałych zębów. Nieźle jak na liderkę wyzwolonych kobiet pomyślałem i z żalem stwierdziłem że moje nie są tak piękne.
– Richard Sorge. – Odparłem domyślając się że oczekuje się ode mnie odpowiedniego responsu.
– Sorge. – Powtórzyła za mną smakując każą literkę jakby okrywała ją warstwa słodkiego karmelu. – Dziwne nazwisko jak na człowieka pochodzącego z Cesarstwa.
– Ojciec był oficerem w Wyspiarskiej armii. Miał stosowne przywileje…
– W tym możliwość pozostania przy rodowym nazwisku?
Przytaknąłem.
– Musiał być nie byle kim. Powiedz mi Richardzie. Ty też cieszysz się podobnymi przywilejami?
Spojrzałem na nią. Wyraz jej twarzy zmienił się nieznacznie. Nadal sprawiała wrażenie rozradowanej ale w jej oczach pojawił się wyraźny błysk. Ot, jak szybko nasza zwykła rozmowa przemieniła się w przesłuchanie.
– Nie narzekam na ich brak, jeśli o to pytasz Pani. – Odparłem na co Sigrun machnęła ręką jakby właśnie przed chwilą pojawiła się przed jej nosem, wyjątkowo natrętna mucha.
– Nie wódź mnie po manowcach niedomówień Sorge! I zapamiętaj! Kiedy o coś pytam, to odpowiadasz, jasno i zwięźle. – Trzeba przyznać że wyśmienicie ukrywała emocje. Głos ani na chwile jej nie zadrżał, nie zabrzmiała w nim żadna fałszywa nuta która mogłaby wskazywać na to że coś się jej nie podoba. Nie miałem wątpliwości że osobie która przyglądałaby się nam w tej chwili, z boku. Miałaby Kare za kobietę pogodną, niechętną do wybuchów złości czy nie daj Bóg, despotyczną i władczą. Ja jednak potrafiłem dostrzec w niej cechy charakteru, które tak skrzętnie maskowała. Moja skłonność do zdawkowych wypowiedzi, dziwnym trafem objawiająca się w chwilach takich jak ta, doprowadzała ją niemal do pasji. I choć wymieniliśmy zaledwie parę zdań, moja rozmówczyni już miała ich dość tak samo jak i mnie. Postanowiłem nieco ostrożniej pokierować naszą pogawędką. Perspektywa spędzenia reszty życia w klatce obok nieszczęśników, mijanych po drodze do dworu, nie napawała bowiem zbyt wielkim entuzjazmem.
– Trudno odpowiadać na pytania na które znasz odpowiedzi Pani. – Wyrzekłem uniżenie.
– Więc przyznajesz że jesteś z Szarych Kruków?
– Tak.
– Czego Cesarscy Posłańcy Śmierci szukają w Magdenor?
Nie lubiłem tego określenia. Choć w części było prawdziwe. W końcu zsyłaliśmy śmierć na wrogów naszych zleceniodawców. Ja wolałem jednak określenie Sprawiedliwi. W końcu większość zleceń dotyczyła przestępców z prawomocnym wyrokiem którzy jakimś sposobem umykali z rąk odpowiednich instytucji. Nie patyczkowaliśmy się. To szczera prawda i nie raz droga do celu prowadziła przez aleje trupów. Nigdy jednak moim celem nie było bezmyślne dostarczanie świeżej klienteli Charonowi. Nad Styks, wysyłałem tylko mających za nic pójście na współpracę. Przez co często traciłem sporo złota. Tak to już bowiem się utarło w Cesarstwie i Zjednoczonych Republikach że lepiej płaci się za żywego niż martwego.
– Nie jestem tu z Waszego powodu Pani! W mych listach dokładnie wyłuszczono cel mojej wędrówki. – Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Jest nim, nie jaki Sanorga, szlachcic. Wypuście mnie a odejdę z Magdenor gdy tylko wykonam zadanie.
– Mam w to uwierzyć? – Kara spojrzała na mnie z politowaniem. – Szary Kruk w dodatku pewnie szpieg. Jaką mam mieć pewność że nie wyjawisz komu trzeba, że pod nosem Cesarza działa organizacja sprzeciwiająca się władzy. W Twojej obecności jej członkinie pozbawiają życia, urzędnika państwowego a Ciebie samego porywają. Łamiąc tym samym wszelkie prawa! Masz mnie za głupią?
Nie odpowiedziałem. Oczywiście miała rację. Brałem pod uwagę podobny scenariusz. Szpiedzy nieźle płacili za podobne rewelacje a mnie zawsze przyda się nieco grosza. Co zaś z informacjami zrobią szpiedzy nie było moim problemem. Dałbym jednak mieszek złotych dukatów za żołędzie, że zechcą bliżej przyjrzeć się tej osobliwej społeczności. Nie wykluczone że uznają ją za szkodliwą dla Cesarstwa i zetrą z kart historii ten osobliwy zbiór ludności.
– Powiedz mi tylko dlaczego miałabym Cię teraz nie zabić? Przecież żywy sprawiasz nam więcej problemów niż martwy! – Westchnęła bezsilnie, trąc pięścią bliznę na twarzy.
– Gdybyś tego chciała… już dawno gryzłbym piach. Nie wiem czego oczekujesz! Ale skomleć o życie, nie zamierzam! – Sigrun przygryzła wargę a w jej źrenicach zapłoną niebezpieczny żar. Czyżby moja bezczelność, doprowadziła ją do pasji?
– Wyjść! – Nakazała władczym tonem, na którego dźwięk aż sam drgnąłem. Musiałem przyznać, że było coś w tej kobiecie. Coś sprawiającego że nie miało się ochoty z nią zadzierać.
Po chwili nie trwającej dłużej niż dwa oddechy, zostaliśmy sami. Oczywiście przypuszczałem że za drzwiami, czekają Wiły. Uzbrojone po zęby i gotowe w każdej chwili ruszyć na ratunek swojej Pani.
– Słuchaj Richard! Czy jak Ci tam– Niedbale machnęła ręką. – Nie wiem czy mogę Ci ufać. Rozumiesz?
Przytaknąłem.
– Słyszałam o Szarych Krukach. Wiem kim jesteście i czym się zajmujecie. Wiem że… pomagacie.
– Co masz na myśli Pani?
– Daj spokój z tą Panią! Bo Cię każe zamknąć w klatce… Czas na wygadywanie głupot miną.
– Kiedy ja…– Zdziwiłem się nie na żarty
– Oh! Co Ty myślisz że jak mieszkamy w tej dziurze to nie wiemy co dzieje się w Cesarstwie? Dobrze wiem że nasz los Cię nie interesuje. Gdyby było inaczej, moje Dziewczyny nie przywlekły by Cię tu związanego jak prosie! Więc gadaj. Pomagasz?
– Zależy w czym. – Rzekłem ostrożnie. Nie miałem najmniejszej ochoty wpakować się w miejscowe utarczki. Równie jednak jak mocno chciałem dowiedzieć się jak sprawa wyglądała z punktu widzenia Wił.
– Nie jesteś głupi! To lubię. – Zauważyła szelmowsko się uśmiechając. – Nie obiecasz niczego póki nie ocenisz czy Ci się to opłaca?
– Dokładnie. – Przyznałem, choć wiedziałem że Karze nie zależy na potwierdzeniu jej domysłów.
– A co, jeśli powiem Ci, że wiem gdzie jest Sanorga?
– W tedy zamienię się w słuch. Tylko że nie wystarczy mi jedynie pusta deklaracja…
Sigrun uśmiechnęła się, odsłaniając równiutkie białe zęby.
– Nie ufasz mi?
– Ani trochę. – Odparłem szczerze, udając że umknęła mi drwina z jaką zadawała to pytanie.
– Dobrze… zagramy po Twojemu. – Kara podniosła się z tronu i postąpiła kilka kroków w moją stronę. Poruszała się przy tym z niebywałą gracją. Niebezpiecznie przypominała w tym polującą lwicę. Stanęła jakiej sześć kroków przede mną, nachyliła się lekko i wyjęła z obfitego dekoltu medalion.
– Znasz ten znak?
Dwa kruki na tle półksiężyca. Oczywiście że wiedziałem do kogo należał ten medalion. Pytanie jak znalazł się w rękach Wił?
– Skąd go masz? – Wypaliłem.
– Zabrałam pewnemu pyszałkowi, myślącemu że może bezkarnie rąbać ludzi w Moim lesie. Jak widzisz, nie można… Chłopiec który z nim był, padł na miejscu wraz z kobietą, ale Jego mamy. Siedzi w loszku i zapewne rozmyśla nad własną głupotą.
– Pozwolisz mi go zobaczyć?
– Phi! I co jeszcze? Może wypuścić Was i dać buziaka na dowidzenia? Zadowól się medalionem i Moim słowem, bo więcej nie dostaniesz!
– Skoro wyjaśniliśmy sobie ważniejsze kwestie… Mogłabyś łaskawie mnie rozwiązać? – Zapytałem. Więzy zaczynały naprawdę mnie irytować. Nim weszliśmy do sali, Olrun postanowiła docisnąć je jeszcze mocniej, jakby już wcześniej nie były diabelnie silno dociągnięte. Utrapienie z tymi kobietami!
– Postarały się, co? – Zachichotała, widząc moją bezsilność. – Sama uczyłam ich tych węzłów! Wcześniej różne, co sprytniejsze skurczybyki im uciekały. Zostawiając po sobie kawałek sznura i wspomnienie gównianie wykonanej roboty! Ale teraz… nawet Szary Kruk musi prosić, by go oswobodzić!
Przełknąłem tą upokarzającą docinkę i pozwoliłem by Kara, z ogromną dozą namaszczenia rozwiązała mi obolałe ręce. Piekący ból zelżał zaraz po zniknięciu szorstkiego rzemienia. Rozmasowałem obolałe nadgarstki i wstępnie oceniłem że nie jest z nimi wcale tak najgorzej. Skóra przetarła się tu i tam ale nie na tyle głęboko by przeszkadzała w normalnym funkcjonowaniu.
Zachwiałem się lekko gdy wstawałem z klęczek. Najwidoczniej trucizna, jaką potraktowała mnie Sibil, nadal tkwiła w organizmie. Stara wiedźma musiała mi jej nie żałować.
– Co to za kobiety? – Zapytałem, widząc jak Kara kluczy wokół posągów, delikatnie muskając każdą, kamienną twarz, opuszkami palców.
– Walkirie. Ostre z nich były wojowniczki! Ta. – Sigrun wskazała na wojowniczkę w pełnej zbroi płytowej o twarzy anielicy i ciele jakiego nie powstydziłby się cyrkowy siłacz. – To moja ulubienica.
– Sigrun. – Zgadłem podchodząc do posągu.
– Tak! Bardzo dobrze. – Uśmiechnęła się. Miała bardzo ładny uśmiech. – Moja imienniczka, wiesz co się z nią stało?
– Wiem. Umarła z rozpaczy po śmierci męża…– Odpowiedziałem.
– Ale odrodziła się!
– Jako Kara. – Odrzekłem– Ty i kilka Twoich podkomendnych nosicie imiona Walkirii. Czemu więc nazywają Was Wiłami?
Kara wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Może dlatego że większość obecnych mieszkańców przybyła zza morza środkowego? Tam mają innych Bogów i inne legendy. Najwyraźniej Wiły najmocniej im się z nami kojarzyły.
– Zaczekaj. Twierdzisz że niemal nie ma już rdzennych Magdenorczyków?
Spojrzała na mnie z mieszanką rozbawienia i zdziwienia.
– Jaki to z Ciebie Kruk skoro nie wiesz nic o miejscu do którego przypłynąłeś?
– Nie najlepszy, jak sądzę…– Wyjątkowo szybko przyszło mi żałować za lenistwo i godny pożałowania brak profesjonalizmu.
– Bo o tym co działo się w Magdenor, przed piętnastoma laty to chyba wiesz?
– Niewiele. – Skłamałem gładko.
– To słuchaj uważnie. W tedy piętnaście lat temu. Magdenor było całkowicie innym miejscem. Może i nie było bogate ale w ubóstwie też nikt nie żył. No nie patrz się tak! Nawet na końcu Cesarstwa są miejsca w których ludzie żyją na całkiem przyzwoitym poziomie! Tak czy inaczej koś postanowił to zmienić. – Kara wyraźnie spochmurniała, wbiła pusty wzrok w próżnie, jakby miała przed oczyma nie gładką, pobieloną ścianę a obrazy z przeszłości. Wyraźnie rysujące się obrazy. Tak żywe, jakby działy się właśnie w tej chwili a nie przed półtorej dekady temu.
– Mój mąż. Henrik. Jako jeden z pierwszych widział nadpływające okręty! Wielkie bojowe galeony, na jakie nie stać było żadnego znanego nam możnowładcy czy pirata. Kto wie, może dlatego nasz opór wyglądał tak mizernie?
– Pod jaką płynęli flagą? Mieli jakieś barwy?
– Żadnych. Jedynie mlecznobiałe żagle, jakich jeszcze w życiu nie widziałam. Wiesz, one zawsze są pożółkłe. Od słońca i wiatru albo mają namalowane znaki czy inne malunki. Te jednak były całkiem białe, jak świerzy grudniowy śnieg.
– Może były nowe? – Sam aż zdziwiłem się jak mogłem wypowiedzieć tak infantylną myśl.
– Też mi coś! Masz mnie za głupią? Wiele lat spędziłam na szyciu żagli i wiem że nawet materiał na Cesarskie Karawele się do nich nie umywał! Nie drogi Richardzie. One były niezwykłe… Przywiedzieni głównie ciekawością, wyszliśmy do przystani. Przywitać tych niezwykłych podróżników. Jak się później okazało ciemiężycieli i morderców! Słyszałeś może o syrenach? Jak kuszą strudzonych marynarzy swoimi pięknymi głosami i ciałami godnymi Bogini Ateny?
Przytaknąłem. Znałem wiele opowieści, tych bliższych i dalszych od prawdy. Nie obca była mi także mitologia większości nacji zamieszkujących bezmiar Cesarstwa. Cóż, trzeba było się orientować w takich sprawach dla dobra własnego i sprawy.
– Tak i oni niczym syreny, wywiedli nas na manowce! Skusili pięknem okrętów, ich nienagannymi manierami. Jak dziś pamiętam gdy schodzili z tych dzieł sztuki nasze dzieci wręczały im wianki z polnych kwiatów. Dumni, pięknie odziani jak reprezentacyjna eskadra samego Cesarza Horacego!
Świętej pamięci Horacy był niezwykłym estetykiem. Jego wyszukany smak i zamiłowanie sztuki, przejawiało się nawet w czymś tak zdawałoby się trywialnym jak ubiór okrętowej załogi. Mnie jednak zaciekawiła inna sprawa, mianowicie coraz większa różnica między słowami Kapitana a Kary. Coś miało się na rzeczy! Niestety wiedziałem jeszcze za mało by domniemać które z nich bardziej mijało się z prawdą.
– Dowodził nimi nie jaki Major Francesco Del la Silva! Poważny jegomość w sile wieku i o wyglądzie południowca. Taki amant i despota w jednym. Drań potrafił sobie zjednywać ludzi, nie ma co!
– Wyjawili kim byli?
– Tak. Podali nawet nazwę jakiejś Zjednoczonej Republiki. Welden, Delwen czy jakoś tak… z resztą to nie istotne, bo jak się okazało po fakcie, żaden taki kraj nie istnieje!
– Skąd ta pewność?
– I my mamy własne metody by dowiadywać się takich rzeczy! Myślisz że przez piętnaście lat nie szukałyśmy sprawców naszej tragedii? Doprawdy albo udajesz albo jesteś najbardziej naiwnym Krukiem z jakim przyszło mi rozmawiać.
Przezornie ugryzłem się w język. To nie był czas ani miejsce na daremne sprzeczki, w dodatku te w których nawet mimo rozkoszy chwilowej wygranej w konsekwencji i tak bym przegrał.
– Ważniejsze jest to że owy Del la Silva tak okręcił sobie wokół palca naszego Rajce że już po tygodniu jadł mu z ręki.
– Tego którego zabiłyście niedawno. – Zgadłem.
– Tak jego! Drania i zdrajcę! Ale o tym za chwile Richardzie… cierpliwości a może dojdziemy do tego radosnego momentu. Del la Silva pokazywał naszym mistrzom okręty. Ba! Dał nawet popatrzeć na projekty i sprzedał kilka patentów za wcale nie wygórowaną cenę.
– Chcesz przez to powiedzieć że kupił sobie poparcie co ważniejszych mieszkańców Magdenor?
– Dokładnie! W tym czasie wszyscy mieli ich za wybawców! Dobrodziei łaskawie dzielących się wiedzą i malujących przed oczyma wizję wielkiej przyszłości! W taki oto właśnie sposób, marynarze zamiast odpłynąć zaraz po uzupełnieniu zapasów, zostali na zimę. Oczywiście, nakłonieni przez szczere prośby mieszkańców. Nie będę się wybielać, sama byłam przekonana że to wyśmienity pomysł. Marynarze wiele wiedzieli o świecie. Pomagali w rozbudowie miasta i obiecywali kontrakty… W międzyczasie wyszło na jaw że wszyscy od majtka aż po samego Majora, byli bardzo religijni! Nie wierzyli jednak w Boga jedynego i słusznego z Trójcy Świętej a pogańskiego Boga Morza! Niejakiego Farola! Na początku to było nawet zabawne jak rankiem klękali zwróceni twarzami do morza i bili mu pokłony, szepcząc coś w dziwacznym gardłowym języku. Przypominali trochę wyznawców Allacha tylko zamiast dywanów używali w tym celu morskich alg. Ot, dziwactwo przyjezdnych, nic innego. Tak przynajmniej myśleliśmy. Nim jednak na dobre spadły śniegi a morze środkowe skuła warstwa lodu zaczęli opowiadać o tym swoim dziwacznym Bogu, coraz częściej i śmielej. Skończyło się na tym że w dzień Bożego Narodzenia pod przykrywką kolędy, kaptowali nowych wyznawców! – Sigrun przerwała a blizna na jej twarzy wyraźnie poczerwieniała. Potarła ją delikatnie i wykrzywiła się w brzydkim grymasie.
– Udawali ciekawych, że niby nigdy nie słyszeli o Świętej Trójcy. Bardzo ciekawiły ich nasze obrzędy. Dogmaty i samo pojęcie Boga w trzech osobach! Wyobraź sobie że za nic nie mogli pojąć jakim cudem jeden Bóg może być zarazem trzema postaciami i odwrotnie! Przecież to niedorzeczność! – Obruszyła się i ponownie potarła po bliźnie. Tym razem jednak szybko i dyskretnie.
Nie mogłem się z nią zgodzić co do Trójcy. Wielu ludzi słyszących po raz pierwszy o Bogu miała podobne odczucia. Z resztą nie raz słyszałem zarzuty wobec Chrześcijaństwa, mówiące że wcale nie jest ona wiarą monoteistyczną a politeistyczną. Bowiem samo pojęcie jaźni rozdzielającej się na trzy oddzielne byty, będące za razem częściami jak i całością Jedynego Boga nie mieściła się tym biednym ludziom w głowach. Dla nich jeden znaczyło jeden. Nie dało się przecież trzech ludzi złączyć w jednego, a jakby podzielić człowieka na trzy części to przecież nie byłby już człowiekiem! Dochodziły do tego jeszcze bardziej trywialne zarzuty. Jakim bowiem cudem ktoś mógł być zarazem swoim Ojcem i Synem? Pojęcie Boskości i jej bezkresu, wykraczającego poza ramy ludzkiego pojmowania było im w tym wypadku całkowicie obce i tylko dla Chrześcijan, sprawa ta wydawała się jasna. Ja natomiast nie miałem wątpliwości że duże grono, nawet nie zastanawiało się nad tym faktem. Bóg był jeden i tyle! A że zarazem ten Bóg był swoim własnym Synem i Duchem Świętym to już jakoś nie miało znaczenia.
– Słuchali długo i uważnie – Ciągnęła dalej Kara. – Zadawali pytania a my odpowiadaliśmy, na tyle na ile byliśmy w stanie. Paru nawet zechciało wybrać się na msze! Jak twierdzili z „dla poszerzania horyzontów”.
– Zgaduje że odpowiadaliście z ochotą?
– Oczywiście… w Magdenor nikt nie wstydził się wiary! Mieliśmy wielki drewniany kościół zbudowany przez Jezuitów jeszcze za życia Cedricka III Wielkiego i kilkadziesiąt kaplic.
– Nie widziałem kościoła…
– Bo już go nie ma…– W słowach Kary wyczułem gorycz. – Ale my nie o tym… przynajmniej nie teraz. Nie zaschło Ci czasem w gardle Kruku? Strasznie nie lubię opowiadać gdy nie ma czym zwilżyć języka! – Pani klasnęła w dłonie a w mgnieniu oka zza zamkniętych drzwi wypadły uzbrojone kobiety! Z obnażoną bronią. Gotowe rzucić się na mnie, choćby zaraz.
Kara zarechotała wesoło i machnęła uspokajająco na swoje podwładne. Te rozluźniły się i nawet nieco opuściły oręż. Rzecz jasna nie za bardzo.
– Popatrz jakie bojowo nastawione! – Zaświergotała żartobliwie. – Jak nic, by Cię tu zakuły, gdyby tylko im pozwolić! No nie patrz tak na mnie! Przecież wiesz że nic Ci tu nie zagraża.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, gorzko. Tego akurat nie wiedziałem.
– Dziewczyny dajcie spokój! Olrun do mnie! Reszta wyjść! No na co liczycie? Już Was nie ma! A Ty się tak nie krzyw, tylko chodź jak mówię!
Dziewczyna podeszła. Nadal kurczowo zaciskała dłonie na rękojeści miecza. Przez ten cały czas ani razu nie spojrzała w moją stronę, a ja musiałem znów przyznać że była bardzo piękna!
– Na co Ci to żelastwo? – Zganiła ją Kara, nadymając usta. – Boisz się że ten tu, żuci się na Ciebie i odbierze Ci cnotę? – Dziewczyna w mig poczerwieniała i choć szybko ukryła twarz za kotarą blond włosów, nie umknęło to mojej uwadze, ani uwadze Sigrun.
– Czekaj, zaraz… To Ty go kąpałaś prawda? I jak? Podobało się, Ci to, co ma między nogami? Przyznaj się, chciałaś Go dotknąć?! – Nagabywała Pani Wił, szczerząc zęby i lubieżnie oblizując wargi.
– Kara! Proszę… daj jej spokój. – Nie wytrzymałem.
– A co z Ciebie nagle taki rycerz się zrobił co? Mało jej nie zaszlachtowałeś u Rajcy a teraz bronisz?! A może wpadła Ci w oko nasza mała Olrun i nabrałeś ochoty by z nią pobaraszkować?
– Kara… błagam.
– No dobra, już dobra! A Ty nie stój tak! Odłóż to i przynieś nam tu dzbanek wina i coś na czym można wygodnie usiąść! – Olrun ukłoniła się szybko i wybiegła z sali. Z twarzą ukrytą za złocistą kotarą włosów.
– Tyłek boli mnie od tego cholernego tronu! – Zauważyła bez cienia żenady.
– Władza ma swoje ciemne strony…– Wtrąciłem pozwalając sobie na odrobinę poufałości.
– A żebyś wiedział że ma! – Przyznała całkiem poważnie.
Olrun wróciła całkiem szybko. Najpierw przyniosła wino. Czerwone, wytrawne i bardo aromatyczne. Chwilę później kilka futer które rozścieliła na podłodze. Usiedliśmy oboje a Olrun stanęła w kącie. Na polecenie Kary, tak by była pod ręką, na wypadek gdyby skończył się nam napitek.
– Na czym to ja stanęłam?
– Na tym że w Magdenor mieszkali bardzo religijni ludzie. Nie wstydzący się swojej wiary. – Podpowiedziałem, odbierając z wdzięcznością podane mi naczynie.
– Właśnie. Bo i czego się tu wstydzić? Nasi goście nie zamierzali jednak poprzestać na wypytywaniu. Tak sprytnie kierowali rozmową że niejako zmuszali nas do zapytania o ich wiarę. A gdy już ktoś zapytał, to opowieściom nie było końca! Trzeba im przyznać że co jak co ale opowiadać to oni akurat potrafili! I robili to z taką pasją, z takim przekonaniem…
– Że nim się obejrzeliście już wznosiliście modły do nowego Boga. – Dopowiedziałem za nią.
– Zgadza się. Teraz jak na to spojrzę, to wydaje mi się że nie różniliśmy się niczym od ludzi wiedzionych przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej. Z tą różnicą że nam nie miał kto otworzyć oczu… Nie mniej, ludzie zaczęli w domach modlić się do Farola. Najpierw gdzieś w zaciszach sypialni, skryci przed wzrokiem sąsiadów. Później już otwarcie, dumni jakby właśnie odkryli sedno materii! Boże! Mam nadzieje że kiedyś wybaczysz mi tą głupotę. W rok po przyjeździe wyznawców Farola nikt już nie zachodził do świątyni. Nawet nasz ksiądz przeszedł na wiarę w Boga Mórz! W tedy też uznaliśmy że nie potrzebujemy kościoła… De la Silva twierdził że najlepiej będzie jak złożymy go w ofierze Farolowi! Miało nam to przysporzyć łask i ukazać nowemu Bogu naszą bezgraniczną wierność.
– I zgodziliście się bez wahania? Przecież nie możliwe byście wszyscy uwierzyli w to bajanie! Ktoś musiał się przeciwstawić takiemu obrotowi sytuacji!
Kara upiła łyk wina i westchnęła, głęboko i ciężko jakby na jej kształtnych piersiach zalegał ogromny głaz.
– Nie brakowało i takich…– Zaczęła z goryczą. – Ale jak wspominałam wcześniej Major okazał się despotą i gdy tylko doszły do jego uszu wyrazy sprzeciwu… Nasłał na śmiałków swoich ludzi. Oczywiście nikt nie został publicznie oskarżony czy zlinczowany ale nie brakowało w tym okresie tajemniczych zatruć, zaginięć czy samobójstw… Kościół spłoną miesiąc po decyzji De la Silvy a zaraz po nim zburzono kaplice. Jedną po drugiej.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Przypadek Magdenorczyków wydawał mi się bowiem bezprecedensowy. Rzecz jasna bywały w historii Cesarstwa i Wolnych Republik przypadki zmiany wyznania przez większość obywateli. Tyczyły się one najczęściej jakiejś miejscowości, wioski czy małego miasteczka ale nigdy nie następowały w tak zawrotnym tempie. To co wydarzyło się w Magdenor przypominało w pewnym sensie las ogarnięty pożarem. Powstały najczęściej w sposób trywialny lecz niosący ze sobą nagłe i gwałtowne zagrożenie. Ludzie których fundament istnienia został tak nagle wyrwany i zastąpiony przez nowy. Wciśnięty na siłę. Nie mógł być niczym innym jak słabo wykonaną protezą. Nie zapewniał stabilności i w konsekwencji prowadził do upadku. Żadne społeczeństwo nawet najsilniejsze nie mogło przetrwać takiego pożaru struktur i równie mocnego zderzenia z gruntem zmian. Nie inaczej było zapewne z Magdenorczykami.
– Na miejscu kościoła postawiono barak. W tedy też Major ogłosił że wszystkie kobiety bez wyjątku mają w nim zamieszkać i pokutować za winy swoje i mężów.
– Niedorzeczność!
– Pewnie i tak. – Zamyśliła się Kara. – Jakie ma to jednak znaczenie teraz? W tedy nie brzmiało to tak trywialnie i niedorzecznie! Wiara w Boga Mórz stała się naszą własną i byliśmy gotowi płacić za nasz wybór!
I zapłaciliście, dopowiedziałem w myślach. Zapłaciliście cenę której nie byliście gotowi płacić. Bo tak to właśnie bywało z kultami i nie ważne czy wychwalano Boga Morza, Ziemi, Słońca czy może opacznie interpretowano Pisma by wypaczyć Boskie przesłanie. Wszystkie bowiem z czasem doprowadzały do tragicznych w skutkach zdarzeń. Wiele mówiono na dworze o pogańskich sektach. Rozprzestrzeniających się na dalekich zakątkach Cesarstwa, gdzie oczy władzy i patriarchów kościelnych spoglądały bardzo rzadko lub wcale.
Sekty niszczyły struktury społeczne, wywracały do góry nogami hierarchię wartości i wprowadzały własny „porządek”. Zwykle gdy kończyły swoje wiekopomne dzieła, po wsiach i miasteczkach nie zostawał kamień na kamieniu. Były jak żar wciśnięty w środek mrowiska jak malaria i cholera tłoczące jad choroby w żebraczych dzielnicach. A wybuchały wszystkie, bez znaczenia jakich bogów kapłani wynosili na ołtarze i jakie dogmaty przekazywali wyznawcom. Czym więc miałoby być Magdenor? Jak nie jedną z nieszczęsnych mieścin. Oszukanych, wykorzystanych do cna i z zimną krwią, wdeptanych w spaloną ziemię?!
– I zamieszkałyśmy w tym baraku. Wniosłyśmy do środka nasze łóżka i kilka skromnych mebli. Nic wielkiego, po prostu podstawowe sprzęty. Jadło przygotowywałyśmy w specjalnym pomieszczeniu. Tam też spędzałyśmy większość czasu. Gotowałyśmy dla mężów i naszych gości. Obiecano nam że jeśli nasza skrucha okaże się szczera i sumiennie przyłożymy się do odprawiania pokuty, dwie z nas co dwa tygodnie powrócą do rodzin. Wyobraź sobie twarze tych wszystkich biednych kobiet! Tak, Robercie moją też! I zrozum że nie obiecali nam tylko wolności ale nadali cel! Od tego momentu każda robiła co mogła i jak potrafiła najlepiej, by wrócić do ojców, ukochanych, dzieci. Wszystkiego co było dla nas najcenniejsze i czego nas pozbawiono. Po jadło przychodzili marynarze, wyniesieni do rangi akolitów. Dostarczali listy od najbliższych.
– A Wy mogłyście wysyłać listy? – Zapytałem dolewając jej wina.
– My? Nie, nie wolno nam było pisać… Łamało to warunki pokuty i ściągnęłoby na nasze głowy jeszcze większy grzech!
Przytaknąłem. Wiedziałem czego mogę się spodziewać w dalszej części opowieści.
Niestety.
– Pierwsze wyszły dwie córki mojej sąsiadki, Alicji. Weronika i Chariet. Obie świeżo po wianowaniu, ledwie stały się kobietami. Dzień później dostałyśmy od nich list. Bardzo krótki. Pisały w nim że są teraz szczęśliwsze niż kiedykolwiek i czekają na nas! Alicja aż popłakała się ze szczęścia! Wszystkie pracowałyśmy dalej, jeszcze ciężej i jeszcze lepiej. Jeśli tym dwóm się udało to czemu nie mi! Myślała każda z nas. Dwa tygodnie później zabrali Alicję i jeszcze młodą dziewczynę, imienia nie pamiętam. Obie płakały ze szczęścia, a my wystawiłyśmy im pożegnalne przyjęcie! Od nich także dostałyśmy list. Tak samo krótki i optymistyczny! Tygodnie mijały nam w co dwutygodniowym cyklu. Żyłyśmy tak niemal trzy miesiące. Pora jesienna już na dobre ustąpiła miejsca zimie. Nad Magdenor ściągnęły siarczyste mrozy i śniegi jakich nie było tu od dziesiątków lat. Myślałam w tedy o swoim mężu, wracającym z corocznej myśliwskiej wyprawy. Ciekawiłam się czy wróci cały, jak wiele futer udało mu się zdobyć i czy w końcu tęsknił za mną tak jak ja za nim. Nie dziw się tak! Mówiłam przecież że miałam męża! Nigdy nie byłam i nie będę tak głupia by winić wszystkich mężczyzn za nasze krzywdy!
– Prawo ogółu często bywa krzywdzące. – Zauważyłem. Kątem oka spojrzałem na Olrun. Jej śliczna buźka, pozostawała bez wyrazu, jednak w chabrowych oczach płoną ogień. Widać była nieco innego zdania.
– I ja tak sądzę Richardzie. – Przyznała. – Nie mniej. Bywają momenty w których nie ma czasu na kalkulowanie, kto jest kim. Wiesz przecież? Nie muszę Ci tego tłumaczyć…– Dodała po chwili poważnie.
Nie musiała.
– Wkrótce spotkałam męża… Jedna nie w okolicznościach w jakich się spodziewałam. Było to wieczorem, za oknami szalała zamieć. Zimno nie pozwalało normalnie pracować. Chodziłyśmy ubrane we wszystko co miałyśmy ze sobą a kilka młodszych dziewcząt stale dokładało do ognia. Mimo tego w baraku panował przejmujący chłód. Skulone i zmarznięte skrobałyśmy resztki ryb z ostatniego w roku połowu. Modląc się do Boga Mórz o jak najszybsze uspokojenie szalejącego żywiołu. W tedy właśnie usłyszałyśmy głośne dudnienie. Dochodziło zza drzwi. Nie wiedziałyśmy co robić! Dzień wyjścia miał nastąpić dopiero za dwa dni a jedzenie i ubrania zabrali kilka godzin wcześniej! Mimo to otworzyłyśmy. W progu baraku stał mój mąż…– Kara pobladła, jej oczy zaszkliły się jakby pokryła je świeża rosa.
– Był cały we krwi… z pleców sterczała mu strzała a lewy bok zamienił się w czarną pustkę, broczącą, szaroburą posoką. Krew… miałam ją wszędzie, na dłoniach, sukni, twarzy, wszędzie! Wciągnęłyśmy go do środka. Sibil kazała zaryglować wejście i pogasić lampy. Mnie zabrała na bok, podała wino i kazała pić. Sama zajęła się moim mężem. Dziewczyny uwiały się jak w ukopie, poganiane komendami Starej. Wlałam w siebie, dwie butelki najmocniejszego wina ale nadal nie mogłam uspokoić drżących rąk. Bałam się jak cholera! Nim doszło do mnie co właśnie się dzieje. Poczułam jak ktoś szarpie mnie za ramię. To była Sibil. Cała umazana we krwi i z twarzą tak poważną że mogło wieszczyć jedynie tragedie. Zaprowadziła mnie do Męża. Henry leżał na sienniku. Był blady jak trup ale jeszcze żyw.
– Zgaduje że powiedział Ci coś co zmusiło Was do ucieczki?
– Tak właśnie było. Zajęło mu to trochę, ale powiedział nam całą prawdę… Całą… nie wierzyłam mu! Wyobraź sobie że tak zawrócili mi w głowie, tak podstępnie wtłoczyli do głowy jad kłamliwych sentencji, że nawet konający ukochany nie był w stanie zachwiać mojej wiary w Boga Mórz! Szczęśliwie dla mnie i reszty Sibil okazała się rozsądniejsza! Kazała dziewczynom ubrać się najcieplej jak tylko mogły, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i jedzenie. Na początku nie rozumiałam po co to wszystko. Sibil wytłumaczyła mi w tedy że lepiej będzie jak przeczekamy parę dni w Starym Magdenor. Póki wszystko się nie wyjaśni. Do dziś jestem jej wdzięczna. Uratowała życie nam wszystkim! – Sigrun westchnęła jakby właśnie przebiegła maraton w pełnej zbroi. – Zostałyśmy zdradzone nie tylko przez naszego nowego Boga ale także współwyznawców, mężów, synów, braci, kochanków. Nie każdej udało się z tym pogodzić… a tym którym ta sztuka się udała, pozostał uraz. Zakorzeniony głęboko i odzywający się tępym bólem za każdym razem gdy tylko o tym myślały. Mój mąż okazał się dla nas posłańcem prawdy! Była to niestety, prawda zbyt okrutna i odrażająca by mogła zmieścić się w głowach prostych kobiet.
– Rozumiem że stało się tam coś strasznego. – Przerwałem widząc że opowiadanie idzie Karze coraz trudniej.
– Coś strasznego! – Wybuchła nagle, głosem tak potężnymi i przepełnionym nienawiścią że aż się wzdrygnąłem. – Te Skurwysyny! Te Chuje na których groby nie warto naszczać gwałciły każdą jaką zabrali! Urządzali sobie orgie a gdy już zaspokoili swoją chuć palili niebożątka na stosie! Jak wiedźmy! Jak Szatańskie Kurwy bez czci i wiary! A wiesz co było w Ty najgorsze? Wiesz? Że robili to ich ojcowie, bracia, ukochani! Dlatego zabiłyśmy każdego z tych Psów! Zarznęłyśmy tak jak na to zasługiwali! Ale został nam jeszcze jeden Kundel! Ten od którego wszystko się zaczęło!
– De la Silva…
– Tak! Choć teraz jego imię brzmi inaczej! Mówią na niego Cedrick Waldorff! Znasz go prawda? Nie kłam! Widzę po oczach że wiesz kto to! Ten syn kurwy i kulawego psa zapłaci za swoje występki! A Ty! Pomożesz mi go złapać!
Spojrzałem na nią drwiąco. Twarz całkiem poczerwieniała jej ze złości a łzy na dobre, rozlały się po kształtnych policzkach. Cienkie usta, teraz blade, zacisnęły się z mocą. Właśnie tak wygląda skrzywdzona kobieta, najstraszniejsza istota na świecie.
– Niczego nie obiecałem Sigrun. Pamiętasz początek naszej rozmowy? Mówiłem że sam zadecyduje co postanowię zrobić, a jak na razie dostałem jedynie ckliwą historyjkę… Dowody Moja Droga. Masz jakieś, czy jedynie miotasz fałszywe oskarżenia i przeinaczasz fakty dla własnej korzyści? Nie wiem skąd dowiedziałaś się że „pomagamy” ale najwidoczniej zapomniałaś zapytać na jakich zasadach się to odbywa! – Puchar przeleciał zaraz obok mojego lewego ucha, krople czerwonego wina skropliły mi policzek.
– Dowody? – Wysapała starając się złapać dech. – Chcesz dowodów? To choć ze mną niewierny Tomaszu a pokarzę Ci takie dowody że pójdzie Ci w pięty! – Wstała błyskawicznie i nim zdążyłem zabrać głos klasnęła w dłonie. Wiły ponownie, zalały całą falą pomieszczenie. Wszystkie z zimnymi minami, wyrachowanych zabójców. Gotowe rozerwać mnie na strzępy.
– Nasz gość chce dowodów! To je dostanie! Dziewczyny przyprowadzić mi tu Avirę i Medee!
– Ależ Pani…– Odezwała się któraś z tłumu, błyskawicznie jednak zamilkła gdy tylko Kara uniosła dłoń.
– Bez dyskusji! I żebym nie musiała czekać! – Kobiety jak rażone piorunem, skuliły się i w mig wycofały do korytarza. Żadna nie śmiała chociażby szepnąć.
Avira i Medee. Miały może trzydzieści kilka lat. Ciężko stwierdzić bo ich twarze, pokrywały siwe blizny a po oczach pozostały przypalone oczodoły. Straszące ślimaczącymi się strupami. Nic nie mówiły, ich języki bowiem już dawno wyrwano z roztrzęsionych ust, razem z zębami i resztkami godności. Chyba Medee, nie miałem pewności gdyż kobiety okazały się bliźniaczkami, odjęto obie nogi. Tuż ponad kolanami. Ciało drugiej siostry pokrywały setki pręg. Najpewniej od bata. Obu, jak tłumaczyła Kara w bardzo brutalny sposób usunięto wszystkie kobiece organy. Wcześniej nie omieszkano ich wielokrotnie zgwałcić. Ponoć znalazły je przypadkiem. Gdy wycofały się do Starego Magdenor. Leżały w śniegu. Wyrzucone na gnojówkę. Siostry łączyło jednak jeszcze coś, wypalone znamię, tuż nad lewą piersią. Zagryzłem wargi, aż w ustach poczułem metaliczny smak krwi.
– Traszka. – Wypowiedziałem głucho.
– Tak. – Usłyszałem w odpowiedzi głos Kary.
Z Starego Magdenor wyprowadziły mnie Hirst i Olrun. Obie niezmiennie milczące i oschłe. Nie wiem dlaczego ale miałem nadzieje że gdy zgodzę się im pomóc ich stosunek do mnie zmieni się choć trochę. Niestety. Widocznie nie wystarczało, złożyć deklaracji wsparcia by uzyskać przychylność tych istot. Wyprowadziły mnie tak jak poprzednio z przepaską na oczach. To jedynie utrwaliło mnie w przekonaniu, że nadal mi nie ufają. Szczęśliwie oddały mi moje rzeczy, łącznie z woreczkiem Fizzów, sztyletami, wszystkimi glejtami jakie przywiozłem ze sobą do Magdenor i co najdziwniejsze sakiewką. Na dobrą sprawę mogłem więc wiać! Słowo dane w niewoli, nie miało żadnej mocy. Nie mniej jeśli Sigrun nie kłamała, wiedziała gdzie mogę znaleźć Sanorge a to niesamowicie ułatwiłoby mi życie.
Wyprowadziły mnie z lasu wprost przed bramę Magdenor. Wycofały się po cichu jak lisice. Nie upewniały się czy dobrze zrozumiałem plan. Nie ostrzegały przed konsekwencjami zdrady. Dla nich nie miałem innego wyjścia, jeśli chciałem żyć… a chciałem.
W mieście panował gorączkowy gwar. We wszystkich domach płonęły lampy a na podwórzu roiło się od ludzi z pochodniami. W większości byli to mężczyźni posępni i brodaci ale także kobiety. Jakże inne od Wił. Zbyt grube, brudne i w znoszonych łachmanach. Wyglądał jak karykatury kobiecego rodu, nie udane i prześmiewcze. Z tłumu wyłoniła się w moją stronę potężna postać Czerwonobrodego Kapitana. W jednej dłoni dzierżył miecz. Bliźniaczo podobny to tego jaki Sigrun miała w Sali tronowej. W drugiej zaś gorała pochodnia, zalewając jego okrągłą twarz dodatkową porcją czerwieni.
– Pan Henry? – Wypowiedział jakby niedowierzając w to co widzi.
– To ja. – Odparłem, błądząc oczyma po rozgorączkowanym towarzystwie. – Zamierzaliście mnie ratować?
– No… egh… Taa. – Odparł po chwili, jakby nie mogąc zdecydować się, czy to właśnie zamierzał zrobić.
– No jak widać nic mi nie jest. – Rzekłem rozkładając szeroko ręce. – Możesz schować broń.
Cedrick wpatrywał się we mnie osłupiały.
– Broń? Aaa… no tak, broń. – Wielki miecz, gładko wsuną się do pochwy. – Biorgen i Jurgen nie wrócili… Myśleliśmy że ty… no wiesz… zostałeś porwany!
– Porwany? – Udałem zdziwienie. – Też mi coś! Tych dwóch osiłków wysłałem do Rajcy po plany działek. Nie wrócili to prawda ale sam przecież mówiłeś Kapitanie, bym bez zwłoki załatwił swoje sprawy w Magdenor. Cóż, wziąłem sobie Twoje słowa do serca…
– Rajca zmarł. Zawał serca czy coś takiego! – Rzucił ktoś z tłumu za plecami Cedricka.
– Tych dwóch nikt nie widział ale z ratusza zniknęły kosztowności i alkohol. – Dodał ktoś inny, nie zadając sobie trudu, by wychylić się z szarej ludzkiej masy. Tłoczącej się za plecami Kapitana.
– To już chyba wiemy co się z nimi stało! – Westchnąłem teatralnie.
Z Magdenorczyków zebranych na dziedzińcu jakby zeszło powietrze. Napięcie powoli ustępowało miejsca złości. Kierowanej w stronę podżegacza jakim okazał się Waldorff.
W dodatku jego ludzie targnęli się na dobytek ich Rajcy! A to już nie tak łatwo dało się wybaczyć. Tu i ówdzie dało się usłyszeć, niewybredne określenia i epitety. Preludium to przedstawienia pod tytułem „Publiczny Lincz”. Nie zamierzałem do tego dopuścić. Waldorff był mi potrzebny żywy. Póki co.
Szarpnąłem go za koszulę i gestem nakazałem iść za sobą. Waldorff na szczęście okazał się na tyle rozsądny by nie dyskutować. Wpadliśmy między chaty nim ktokolwiek w tłumie zorientował się co właśnie się wydarzyło. Prowadziłem nas przez skąpane w mroku alejki. Dla bezpieczeństwa należało jak najszybciej oddalić się od zbitego tłumu. Ludzie pokrzyczą może ktoś dostanie w zęby ale nikt nie zginie.
– Dziękuje panie Henry. – Wysapał mnie Cedrick gdy mijaliśmy chlewek w którym wesoło taplały się dwa nieprawdopodobnie brudne prosiaki.
– Mówiłem! – Odrzekłem przeskakując nad czymś co wyglądało mi na placek łajna. – Jako urzędnik muszę dawać sobie radę w takich sytuacjach.
– No tak, ale Ci. – Cedrick, nieznacznie odchylił głowę w stronę resztek tłumu. – Zatłukliby jak nic!
Pewnie tak właśnie by było, pomyślałem.
– Ja znam tych ludzi Panie Henry! Bojowa to nacja, bardzo porywcza…
– Nie roztrząsajmy tego. – Rzekłem pojednawczym tonem i klepnąłem go w szerokie bary gdy tylko zrównaliśmy krok. – Niewielkie nieporozumienie i tyle! Ja jednak chciałem porozmawiać o czymś innym. Jak dobrze zna Pan okolice Magdenor.
– Całkiem nieźle. – Odparł po chwili zastanowienia. – Tak przynajmniej było to póty to póki można było bezpiecznie przechadzać się po okolicy. A po co to panu wiedzieć?
– O tym za chwilę. Znajdźmy najpierw jakieś porządne miejsce, bo od tego błądzenia po lasach zaschło mi w gardle! – Po minie Cedricka poznałem że i on jest podobnego zdania.
Rozsiedliśmy się w przydomowej karczmie. Niewielka szopa z kilkoma zydlami i stołami przywodzącymi na myśl odwrócone świńskie koryta była podła ale przynajmniej bezpieczna. Wina w niej nie mieli. W ogóle niewiele można było w niej dostać ale za kilka miedziaków udało mi się wytargować antałek miodu z prywatnych zapasów gospodarza. Nie było mocne za to bardzo słodkie ale zawsze lepsze to niż ciepły szczyn którym raczyła się skromna kilkuosobowa reszta klienteli.
– Podczas wycieczki, natknąłem się na coś bardzo interesującego. – Uderzyłem prosto z mostu zaraz jak rozlałem nam po kielichu.
– Mianowicie? – Odbił Waldorff pochłaniając zawartość kubka niczym spragniony maratończyk.
– Na początku wydało mi się że to nic takiego… Zwykły głaz ale gdy się mu przyjrzałem zobaczyłem runy. – rzekłem nachylając się w jego stronę i ściszając głos.
– Runy?
– Tak, runy. Narysowałem je na kartce. Mam je przy sobie, o tutaj. – Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza, zwitek pergaminu dany mi przez Sigrun. Rozłożyłem go z namaszczeniem i podałem Kapitanowi. Jego źrenice na moment się rozszerzyły, ale nie dał po sobie poznać by był zaskoczony.
– Nie wiem, może gdzieś je widziałem. – Odparł zamyślony. – Gdzie dokładnie je pan znalazł?
Wspaniale. Rybka połknęła haczyk.
– Kilka metrów przed parcelą mojego klienta. – Rzekłem niedbale. – Nie spodziewałem się podobnego znaleziska i pomyślałem że skoro wie pan tak dużo na temat Magdenor to może, będzie mógł mi pomóc w rozwiązaniu tej zagadki.
– Może będę, może nie. Pływam na łajbach! Nie jestem detektywem czy uczonym. Jakby pan pytał jak węzeł zrobić, albo jak wedle gwiazd nawigować, to tak. Opowiadałbym całymi godzinami, bo się na tym znam ale Runy? Nie, to nie moja branża!
– To nie pomoże mi pan?
– Tego nie powiedziałem. Po prostu nie chcę rozbudzać zbyt wielkich nadziei.
– Wspaniale. – Z entuzjazmem klasnąłem w ręce. – W takim razie jutro zabierzemy się tam razem z kilkoma członkami Pańskiej załogi!
– Z tym może być problem. – Wzrok Kapitana uciekł gdzieś w głąb pomieszczenia. – Żaden z nich nie zejdzie na pokład. Nie od kąt zniknęli Ci dwaj. – Dodał, nie bez goryczy po czym wychylił kolejny kubek.
– To kogo Ty wozisz na tym pokładzie? – Wydąłem usta w wyrazie niezadowolenia. – Same panienki czy facetów? Cholerni tchórze… żeby bać się kilku bab!
– Nie w tym rzecz. – Wtrącił Cedrick, dłubiąc paznokciem w stole. – Oni boją się Pana! Oni uważają że przynosisz nieszczęście!
– Zabobonna zgraja! – Wrzasnąłem, bijąc kubkiem w blat. Na podłodze z chlupotem rozlała się większa porcja napoju. Mój rozmówca, przyglądał się z żalem to na napój wsiąkający w spróchniałe deski podłogi to na mnie. W końcu pokręcił bezsilnie głową, godząc się ostatecznie ze stratą i dolał sobie miodu.
– Mamy swoje zasady. Pomagają nam przetrwać na morzu historie, które dla wielu kończyły się gorzej niż tylko obsranymi gaciami. Więc proszę panie Henry, trochę szacunku dla ludzi którzy przywieźli tu pana, narażając na szwank własne życia!
– Dobrze już dobrze. – Spuściłem z tonu. – Z kim więc wyruszymy?
– Sami. – Odburknął. – Pan tam był cały dzień i jak widać żyje…
Głośno nabrałem powietrze i wypuściłem je ze świstem.
– Nie wiem czy odezwała się w Tobie nagle głęboko skrywana odwaga panie Cedrick czy to tylko głupota! Każde dziecko wie że raz to i głupiemu się uda!
– Widziałem jak pan walczy na pokładzie Traszki. Nie musi się pan bać jak to nazwał „kilku bab” a i ja potrafię się bronić. Z resztą jeśli zwalilibyśmy się całą paką na ich teren, zaraz spadłyby nam na głowy.
– Dobra. – Zgodziłem się. – Jutro z samego rana, tylko bądź trzeźwy – Dodałem widząc jak łypie spod oka na karczmarza.
– Jasne, jasne. – Odburknął w odpowiedzi.
Składałem koszulę i zamierzałem w końcu się przespać, kiedy do okna zapukała Olrun. Ledwie ją poznałem w tym czarnym stroju i twarzą umazaną sadzą. Jedyne jej chabrowe oczy pozostały tak samo zimne i nieczułe. Otworzyłem bez pośpiechu. Nie weszła od razu, rozejrzała się czujnie i pytająco spojrzała na mnie.
– Nie obudzi się. – Wyszeptałem, zgadując że chodzi jej o dziewczynę, smacznie śpiącą na moim sienniku. Jej różowe pośladki wypinały się lubieżnie w naszą stronę. Westchnąłem w myślach, na wspomnienie figli jakie wyprawialiśmy kilka minut temu.
– Co to ma być? – Syknęła wściele i wskoczyła do środka, lądując niemal bezgłośnie na deskach podłogi. Musiałem przyznać że mi zaimponowała. Ja przy każdym nawet ostrożnym ruchu sprawiałem że deski skrzypiały niemiłosiernie, nie mówiąc już o skakaniu z parapetu.
– Nie Twój interes. – Odbiłem szelmowsko szczerząc zęby. Olrun prychnęła.
– Przyjdzie. – Bardziej stwierdziła niż zapytała, zdejmując z głowy kaptur. Jej długie blond włos, skrzył się w świetle księżyca.
– Tak. – Odparłem. – Ale uważajcie! W lesie mogą kryć się członkowie jego załogi. Nikt ich nie widział od kiedy przybili do brzegu. Ponoć boją się schodzić na ląd ale mnie nie chce się w to wierzyć.
Olrun kiwnęła głową na znak że się zgadza.
– Widzisz to. – Pokazałem dziewczynie fiolkę, którą trzymałem między kciukiem a palcem wskazującym. – Dwie krople tego środku a na drugi dzień ledwie staniesz z łóżka! Cedrickowi podałem trzy takie…
– Pani zakazała. – Odburknęła a w jej dłoni zabłysnęło ostrze. – O niej też nie było mowy.
Nim postąpiła krok, stanąłem jej na drodze.
– Nie myślisz chyba, że Ci na to pozwolę? – Warknąłem i chwyciłem ją za nadgarstek. Olrun aż jęknęła z bólu. Sztylet z brzdękiem upadł na podłogę. – Pamiętaj kim jestem Pannico! – Dodałem.
Wykrzywiła się nieładnie, częściowo pewnie przez ból a częściowo przez to że sprawy nie miały się po jej myśli. W końcu gdy upewniłem się że, nie rzuci się ani na mnie ani na moją towarzyszkę, rozluźniłem uścisk. Wyrwała rękę i sycząc jak żmija cofnęła się do parapetu.
Nim całkiem zniknęła za oknem, rzuciła w moją stronę jadowite spojrzenie. Będę musiał na nią uważać, przeszło mi przez myśl, gdy wracałem do łóżka. Klepnąłem jeszcze dziewczynę w różowy zadek, na co odpowiedziało mi głuche jękniecie, wydyszane w poduszkę. Uśmiechnąłem się do siebie i chwilę później zatonąłem w objęciach Morfeusza.
Poranek był szary. Rzadka mgła powoli wycofywała się w stronę morza a na niebie zapanował bury całun, deszczowych chmur. Niewielkie krople deszczu intensywnie zraszały ponure Magdenor. Nadając temu przeklętemu miejscu jeszcze bardziej odpychający wyraz.
Cedrick siedział na zydlu obok wejścia do karczmy. Gębę miał czerwoną jakby właśnie wyją ją z pieca. W ręku trzymał ogromny drewniany kufel, z pewnością nie wypełniony kozim mlekiem.
– Miałeś być trzeźwy! – Zauważyłem zniesmaczony.
– Bolał mnie łeb! – Odburknął patrząc na mnie z pode łba. Miał przekrwione źrenice a zmarszczone czoło, gęsto zalewał pot. Eliksir działał tak jak należy.
– Dobra, mniejsza o to! Będziesz w stanie iść? – Zapytałem bo zaczynałem mieć przeczucie że może jednak trzy krople to za wiele. Nawet na tak rosłego chłopa jak Kapitan.
– Taaaaa…– Odparł a ja nie miałem pewności czy mówi do mnie czy może zachwala trunek, który przed chwilą, złotym wodospadem wlał do gardła. – Idziemy.
Zachwiał się wyraźnie i przez najbliższe kilkanaście metrów poruszał się jakby był właśnie na okręcie targanym morderczymi falami a nie na suchym lądzie. Zganiałem się w myślach za to że znów postanowiłem pójść na łatwiznę. Co zrobię jak ten kolos padnie gdzieś po drodze? Przecież nie zawlekę go na plecach!
Cedrick na całe szczęście ani myślał się przewracać i już dziesięć minut później, parł w stronę Magdenorskiego muru z godnym pochwały zacięciem. Oczywiście plątały mu się przy tym nogi ale jakoś udawało mu się nie potykać. Widać procentowało doświadczenie wyniesione z częstych wizyt na morzu!
Zza Mur wyszliśmy niewielką boczną bramą. Główna została zamknięta a Wartownicy odpowiedzieli głupkowatym rechotem na propozycję uchylenia jej dla naszej dwójki.
Z oczywistych względów nie mogłem użyć odpowiednich dla takich sytuacji środków perswazji. Więc odpuściłem główne wejście i przekupiłem innych Wartowników. Tym jak widać nie zależało za bardzo na tym czy ktoś opuszcza miasto. Grunt by do niego nie wlazł. Biedniejszy o kilka Srebrnych, poczłapałem przodem. Za moimi plecami sapiąc jak raniony mors, poruszał się Waldorff. Nie czekałem na niego. Teraz wiedząc że jest tak twardy jak wydawało mi się na początku, nieco podkręciłem tempo. Niech się zmacha, niech moc, wyparuje z tych jego gigantycznych mięśni. Zasapany i pozbawiony sił, będzie łatwiejszym łupem, dla Wił.
Nie wiedziałem na co stać te kobiety. Niby złapały mnie w swoje sidła ale szczęście wręcz wyjątkowo im w tedy dopisało. Dziś los mógł już nie być dla nich tak łaskawy.
Moje zaniepokojenie potęgowały dwa, sporych rozmiarów tasaki. Jakie Cedrick uznał za stosowne, zabrać na naszą małą wyprawę. W życiu tylko kilka razy widziałem, w akcji te broń. Ludzi zwykle należało później zbierać do kupy po całym polu walki. Nigdy nie zdarzyło się jednak by ktoś walczył dwoma. Wolałem sobie nie wyobrażać jak morderczy mógłby być Waldorff w pełni sił. Bo co do tego że potrafił walczyć, nie miałem wątpliwości. Bardziej jednak niż stan zdrowia Cedricka Waldorffa interesowało mnie to co działo się w naszym otoczeniu.
A nie działo się nic. Dosłownie żywej duszy. Nie oczekiwałem że będzie łatwo dojrzeć śledzące nas Wiły i potencjalną załogę kapitana, ale bym nie był w stanie dojrzeć żadnych oznak śledzenia? Wychodziło na to że albo oni byli tak dobrzy albo ja tak słabo wyszkolony. W jedno ani w drugie nie chciało mi się wierzyć więc, uznałem że nikogo prócz nas dwóch nie ma w pobliżu.
Kapitan nie mówił nic przez całą drogę. Kilkukrotnie gdy o coś go pytałem, odpowiadał jedynie sapaniem. Co przyjąłem z optymizmem. Może i jego stan się polepszał ale nie tak szybko by można było się obawiać. Z truciznami bowiem bywało różnie. Czasami wystarczyła kropla by zwalić z nóg potężnego mężczyznę a innym razem ten sam specyfik nawet po czterech kroplach nie był w stanie osłabić drobnej niewiasty. Na nic zdawały się leksykony i specjalnie rozpisane przeliczniki, jeśli nie miało się niezbędnego w tym fachu wyczucia. Ludzie bowiem dzielili się na tych odpornych bardziej i tych mniej. Bujdą były bajania na temat ludzi odpornych na wybrane dekokty lub trucizny. Ten błąd w postrzeganiu wynikał bowiem zwykle ze źle dobranej dawki lub co też było częste, nieodpowiednio podanej trucizny. Najczęściej jednak, początkujący truciciele mieli problemy z dawkowaniem. Jedni podawali jej zbyt mało inni, których zdecydowanie było więcej, zbyt dużo. Co także nie było dobre. Gdyż organizm otrutego, zwykle reagował zbyt gwałtownie. W takich wypadkach truchło nie pozostawiało wątpliwości z jakiego powodu jego właściciel opuścił ten padół nieszczęścia. To z kolei krzyżowało plany trucicieli. Przesławna Ellenora z Czarnych Brzegów. Najwspanialsza trucicielka i badaczka, mawiała w swych księgach że „Co nie zmarło po jednej, umrze po dwóch” czym namawiała do roztropności w działaniu i rozważnym obdzielaniu trucizną. O tym że wiedziała co mówi świadczyły statystyki a w nich Ellenora bezsprzecznie królowała. Idąc za przykładem mądrzejszych od siebie, także i Ja, stosowałem ostrożnie ten rodzaj pomocy.
Do miejsca spotkania dotarliśmy dokładnie w momencie w którym z szarych spłaszczonych chmur, puściła się fala rzęsistego deszczu. Rzadki drzewostan nie dawał odpowiedniej osłony, dlatego też w kilka chwili całkowicie przemokło mi ubranie. Nie po raz pierwszy żałowałem że nie zabrałem ze sobą płaszcza. Jak się później okazało żałować miałem nie tylko tego.
Pierwsza Wiła wyskoczyła zza moich pleców. Dziwne, bo nawet jej się tam nie spodziewałem! W przeciwieństwie do mnie, zaskoczonym nie wydawał się Waldorff. W jego dłoniach w mgnieniu oka pojawiły się tasaki a zaraz później zalała mnie fala gorącego karmazynu. Młoda Wiła która najwyraźniej źle oceniła swoje szanse leżała zaraz przede mną, rozpłatana na pół. Na twarzy zastygł jej wyraz zdziwienia. Nim uniosłem głowę kolejne dwie wypadły zza drzew. Bez zastanowienia rzuciły się na Kapitana. Ten wykonał młynek, uniknął obu włóczni i bezlitośnie ciął po plecach. Wiły nie zdążyły nawet krzyknąć.
Kolejne nie były już tak porywcze. Powoli wyłoniły się zza osłon. Kilka mierzyło z łuków ale większość dzierżyła włócznie. Najwidoczniej planowały wziąć go żywcem.
Cedrick spojrzał na mnie wielkimi przekrwionymi oczami. Był wściekły i cholernie nabuzowany.
– Tyyy…– Warkną przez zaciśnięte zęby. – Tyyy… Idioto!
Nie mieliśmy czasu na dłuższą rozmowę. Wiły znów zaatakowały. Tym razem mądrze, ze wszystkich stron. Waldorff był jednak, jak się tego spodziewałem, wprawnym zabijaką. Błyskawicznie wywinął się spod drzewców włóczni, odbił ostrzem nadlatującą strzałę i nim kobiety zdążyły się przegrupować zaatakował. Wpadł między nie jak wilk między bezbronne owieczki. Ciął i rąbał z zimnym wyrachowaniem. Wiły nie krzyczały. Umierał w milczeniu, jak ryby wyrwane na brzeg. Kolejne kobiety parły do przodu a morderczy Waldorff tańczył między nimi niosąc śmierć. Widząc co wyczynia zaczynałem żałować że nie podałem mu jednak czterech kropel dekoktu i zarazem dziękowałem Bogu że w ogóle coś mu podałem. Wolałem nie wiedzieć jak zabójczy musiał być ten człowiek gdy był w pełni sił.
W chwili gdy ostatnia z atakujących upadła twarzą na omszałą ściółkę zza pleców swoich towarzyszek wyłoniła się Kara. Miała na sobie żelazny napierśnik i kolczugę. Głowę chronił wysoki hełm z piórami. W dłoniach ściskała ogromny miecz. Ten sam który spoczywał na jej kolanach przeszło kilkanaście godzin temu, w kryjówce Wił.
– Poznajesz?! – Sigrun uniosła ostrze nad głowę. – Skurwysynu!
Cedrick splunął i przetarł spocone czoło.
– Nie pieprz…– Wysapał. – Tylko stawaj! Jeśli masz jeszcze resztki honoru! A Ty! – Zwrócił się do mnie tonem, który nie miał prawa mi się spodobać. – Kimkolwiek jesteś, szykuj się bo zdechniesz następny!
Sigrun skrzywiła się brzydko i cisnęła miecz przed siebie. Stal z brzękiem upadła na kamienie.
– Bierz to – Syknęła. – Jeśli potrafisz!
Nie wiem kiedy w jej dłoniach pojawiła się włócznia ale nim Cedrick wykonał krok, wbiła się tuż przed nim. Kapitan nie zważając na zabójczą szybkość przeciwniczki, zaledwie dwoma susami znalazł się przy orężu. Gdy się nachylił, kolejna włócznia przecięła mu drogę. Tym razem staną jak wryty. Wbił w Kare jadowite spojrzenie i przyjął postawę obronną.
– Chodź Suko! – Zawarczał groźnie. Przypominał w tym tygrysa, zapędzonego w róg przez myśliwych.
Kara wystrzeliła w jego stronę jak bełt z gigantycznej kuszy. Bez wahania wykonała serię pchnięć. Śmiertelnych dla niewprawnego przeciwnika, którą o dziwo. Waldorff odparł z dziecinną łatwością. Po mimo swoich gigantycznych rozmiarów. Kapitan okazał się człowiekiem niezwykle zwinnym a jego bojowe umiejętności, dla każdego kto choć raz miał miecz w ręce, wydawały się być mistrzowskie. Kara na przemian atakowała i odskakiwała. Niczym kocica, tańcząca w około tłustego szczura. Nie była jednak w stanie choć drasnąć Kapitana. Barczysty mężczyzna odpierał jej ataki za każdym razem, co raz próbując dosięgnąć przeciwniczkę, zdradliwymi cięciami od spodu. Sapał przy tym jak kowalski miech a na jego czoło co raz wylewały się strugi potu.
Cedrick może i był nadzwyczaj odporny i biegły w sztuce fechtunku, nie mógł jednak nic poradzić na truciznę, coraz mocniej odciskającej piętno na jego organizmie.
Sigrun za to zdawała się być niezmordowana. Z uporem godnym podziwu, ponawiała swoje ataki. Kołując i pląsając jak fretka, unikała ciężkich ostrzy tasaków. Dziurawiąc coraz mniej szczelną gardę oponenta. Nim wytrawny mnich, zdążyłby zmówić „Ojcze nasz” wąskie ostrze włóczni znalazło w końcu drogę do ciała Cedricka. Z miejsca pod prawą pachą, buchnęła krew. Kapitan zawył i z impetem machnął na odlew z lewej. Jedynie swojej szybkości Sigrun zawdzięczała to że nie straciła głowy. Nie bacząc na ryzyko, ponownie doskoczyła do Waldorffa. Tym razem jednak gładkim zwodem uniknęła tasaka, pchnęła od spodu wprost w odsłonięty podbródek. Spod czerwonej brody trysnęła posoka. Kapitan znieruchomiał z oczyma wbitymi w dal, by w konsekwencji zwalić się z impetem na ziemie. Wiła cofnęła się o krok. Jej twarz i zbroję pokrywała warstwa krwi i błota a na twarzy na moment pojawił się niepokojący wyraz obłędu. Nie wiem kim wcześniej była ta kobieta ale teraz na pewno stała się tą której imię nosiła. Walkirią.
– Kłamałam. – Odpowiedziała jakby to miało mi wystarczyć za wszystko. – Czego się spodziewałeś Kruku?
– A nasza umowa? – Zapytałem naiwnie. – Słowa Wił, nie wiele znaczą…
– Czy słowo dane więźniowi mogło coś znaczyć? – Odpowiedziała pytaniem i upiła łyk wina.
– Zaskakująco gładko przechodzi się w tych progach z majestatu Gościa do niedoli Więźnia!
– Prawo władcy! – Rzekła już mniej przychylniej. – I lepiej dla Ciebie byś nie próbował określić, jak mocne miejsce, ma wśród tych praw, prawo łaski!
Ugryzłem się w język, dosłownie w ostatniej chwili. Drażniło mnie to poczucie bezkarności jakim epatowała Sigrun. Obrzydliwa oszustka i krętaczka jak się okazało! No, ale czego właściwie się spodziewałem? Czy tego, że patologiczny kłamca raz w życiu powie prawdę?
Że dotrzyma danego słowa? Sam byłem sobie winien i może dlatego złość doskwierała mi bardziej niż powinna.
Siedzieliśmy w tej samej sali z posągami w której po raz pierwszy spotkałem Sigrun. Ona, jak poprzednio miała na sobie lekką suknię. Ja, jak poprzednio miałem związane ręce. Towarzyszyły nam dwie Wiły. Stara Sibil i Olrun. Obie, celowały do mnie grotami włóczni.
– Mogłaś powiedzieć od razu…– Wydusiłem z siebie kolejną naiwną myśl.
– Mogłam. – Przyznała Sigrun. – Pytanie brzmi, czy w tedy byś mi pomógł?
Pewnie że nie! Pomyślałem.
– Widzisz! – Odpowiedziała sobie sama, celnie odczytując moje milczenie. – Nie dziw się więc już dłużej! Dobry władca zrobi wszystko by uchronić swój lud przed zagładą! Nawet jeśli w tym celu będzie musiał kogoś wykorzystać! A Ty… sam wpadłeś nam w ręce! Przyznaj że nie wykorzystanie takiej szansy, nie byłoby niczym innym jak niegospodarnością! Stratą drzemiącego w Tobie potencjału i zwykłą głupotą!
Milczałem. Sytuacja w jakiej się znalazłem nie pozwalała mi na wygłaszanie szczerych opinii. Na udawanie że nic się nie stało też było już za późno a przyznawać słuszność tym bredniom nie miałem najnormalniej w świecie ochoty. Tak więc milczenie wydawało mi się na tą chwilę najsłuszniejszym rozwiązaniem.
– No, nie mogę! – Zaśmiała się nagle. Śmiechem tak szczerym i radosnym że niemal nie pasującym do czasu i miejsca. – Czy Ty właśnie nie zachowujesz się jak Baba? Olrun powiedz mi, jak go kąpałaś trafiłaś na korzeń? Czy może nasz wspaniały Kruk ma tyle wspólnego z mężczyzną co ryba z orangutanem?
Śmiała się tylko stara Sibil.
– No dobra. – Powiedziała po chwili widząc że niewiele zdziałała tymi prostackimi wywodami. – Nie chcesz gadać, nie musisz ale posłuchaj co mam Ci do powiedzenia! Oszukałam cie, to prawda! Nie myśl jednak że gdzieś mam Twoje zasługi! Pomogłeś nam, to i masz naszą wdzięczność. – Prychnąłem ale ona zdała nie zwrócić na to uwagi, co innego Stara. Ta wymierzyła mi nieprzyjemnego kuksańca w żebra, drzewcem włóczni. Dziko przy tym rechocząc.
– A my potrafimy być wdzięczne! – Sibil sięgnęła dłonią do dekoltu. Dwoma zgrabnymi palcami, zanurkowała w sowicie wyeksponowanej szczelinie, między kształtnymi piersiami i wyjęła z niej zawiniątko. Niewielki kawałek papieru, starannie złożony i szczelnie otulony skrawkiem jedwabiu. Kara pomachała mi nim przed nosem, by następnie odłożyć go na stolik.
– Co to ma być? – Zapytałem nie spuszczając wzroku z tajemniczego przedmiotu.
– To? – Sibil udała zdziwienie, cmokając głośno. – Znalazłam to w portkach tego Twojego Sanorgi. Uprzedzając pytanie, powiem że nie mam pojęcia co znajduje się w środku.
– Akurat! – Rzuciłem opryskliwe i jak się spodziewałem kolejne dwa kuksańce obiły moje już mocno posiniaczone żebra.
– Nie wierzysz mi? Ale to nic. Wiedz jednak że Sanorga, bardzo mocno starał się mnie przekonać bym poparła jego sprawę… ale jak miałeś okazję się przekonać. Mnie interesuje tylko los moich podopiecznych. A Wy faceci… cóż… od czasu do czasu przydaje się Wasza pomoc… pod pierzyną! Nic więcej. On też to zrozumiał. Niestety był mniej pokorny niż Ty i nim zniknął w odwecie zarżną kilka dziewczyn.
– To Zabójca… czego się spodziewałaś? Że jak mu odmówisz, to zostawi pożegnalny liścik i odejdzie o brzasku? – Kara uniosła dłoń, nie jednak by mi przerwać ale by powstrzymać Starą przed wymierzeniem mi kolejnego ciosu.
– Dość już! Wynosić się! – Rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Obie Wiły bez mruknięcia wykonały polecenie.
– Wiem kim był i co ryzykowałam. – Zaczęła zaraz gdy Olrun zamknęła z sobą drzwi. – Musiałam się jednak jakoś dowiedzieć co planuje i jaki miałby być w tym udział Wił. I choć z początku jego propozycje wydały mi się kuszące, to jednak szybko przekonałam się kim jest! A nie był nikim innym jak wilkiem w owczej skórze. Łaknącym krwi. Tak czy inaczej chcę byś złapał tego drania równie mocno co Ty! Ciesz się, gdyby nie jego występek pewnie leżałbyś teraz martwy obok Waldorffa a tak nie dość że uratowałeś skórę to jeszcze dam Ci możliwość wykonania zlecenia!
– Ciężko jest ufać Twoim zapewnieniom. W końcu jestem więźniem a jak sama powiedziałaś „Czy słowo dane więźniowi mogło coś znaczyć?”
Machnęła ręką jakby odpędzała od siebie rój tłustych much.
– Nie łap za słówka bo nie jesteś politykiem a Ja durnym wyborcą! Co powiedziałam to powiedziałam, a co mówię to mówię! Dostaniesz wolność i to zawiniątko. Sama nie mam pojęcia gdzie ten Drań! Mógł się zaszyć ale przy odrobinie szczęścia znajdziesz podpowiedź w tym liściku… a my… nigdy więcej się nie spotkamy! – Klasnęła i jak za każdym poprzednim razem zza drzwi wyłoniła się Wiła. Tej nie znałem ale to i tak nie miało znaczenia. Wiła chwyciła mnie za nadgarstki i nakazała wstać. Gdy byliśmy już przed drzwiami. Odwróciłem się jeszcze w stronę Sigrun. Stała z rękami złożonymi na piersi i chyba na to czekała.
– Kim był Waldorff?
– Szaleńcem, Psychopatą, Boskim Pomazańcem… kto to wie.
Kusze Villiańskie były niewielkie. Bez trudu można było schować je pod płaszcz i nie wzbudzić podejrzeń nawet najczujniejszych strażników. Przemknąłem więc niepostrzeżenie obok rewidującego patrolu. Miałem na sobie długą szatę i wielki płócienny turban. Zwyczajowe ubranie tutejszych kupców. Moja skórzana kurtka i wysokie buty z cholewą spokojnie spoczywały w wiklinowym koszu. Tutejszym zwyczajem, przewieszonym rzemieniami na plecach. Darłem się jak cała reszta, bez ładu i składu. W końcu kamuflaż to podstawa udanego polowania.
Z karteczki którą otrzymałem od Kary wywnioskowałem że Sanorga spotka się na Targu w Faelos z niejakim Ygrillem. Niestety nie wiedziałem kiedy. Dlatego, postanowiłem przeniknąć do kupieckich struktur. Dzięki temu mogłem całymi dniami przesiadywać na Targu.
Nie wzbudzając podejrzeń strażników i ciekawskich. Jak zwykle do niemal trzech tygodni rozłożyłem się na niewielkim placyku, tuż obok świątyni lokalnego Bóstwa Słońca. Pieczołowicie rozłożyłem stertę drewnianych figurek. Prostej lecz solidnej, personifikacji Boga Ra. Półczłowieka – półsokoła. Usiadłem na wysłużonym zydelku i wachlując się liściem palmowca, czekałem. Goście targu niechętnie odwiedzali mój placyk i nic dziwnego. Specjalnie zawyżyłem ceny produktów i manierami, wprost z rynsztoka. Skutecznie odstraszałem potencjalną klientele. Nie chciałem by bandy potencjalnych nabywców, złodziei i wszelkiej maści naciągaczy jakich tu nie brakowało, niepotrzebnie utrudniały mi obserwację.
Zła kondycja maleńkiego interesiku, niewiele mnie jednak obchodziła. Najważniejsze było zlokalizowanie Sanorgi. Zapłata za jego głowę była tak wysoka że z nawiązką zrekompensuje mi poniesione dotąd straty. Oczywiście przyszło mi do głowy że Sigrun, mogła najnormalniej w świecie sama podrobić liścik i śmiać się teraz z mojej naiwności ale czy miałem inne wyjście?
Wszelkie tropy ucięły się w tym nieszczęsnym Magdenor. Jedyne na co mogłem liczyć, to łut szczęścia. Westchnąłem głęboko i polałem sobie wody do niewielkiej czareczki. Było piekielnie gorąco a woda, choć śmierdząca, rozdawana była za darmo. Dla mnie, udającego, sknerowatego kupca, stanowiła najlepsze i zrazem jedyne źródło orzeźwienia.
Nim przychyliłem naczynie do ust za straganem z karmelizowanymi daktylami zamajaczyła mi znajoma postać. To był On! Nareszcie się pojawił. Jak przypuszczałem nie był sam. Towarzyszyli mu dwaj Skandyńczycy. Niscy blondyni o przenikliwych błękitnych oczach, zdecydowanie wyróżniali się z tłumu. Jeden z wielką szramą na prawym policzku wydawał się starszy. Kto wie, być może był nawet ojcem kroczącego obok młodziana? To by nie było wcale takie dziwne. Wielu Skandyńczyków za najbliższego kompana w wyprawach bojowych wybierało członka rodziny.
Ich szerokie miecze budziły respekt wśród bywalców targu a twarde oblicza, najemnych wojaków zniechęcały nawet miejscową straż. Nie było w tym nic dziwnego. Nawet do tego rejonu Cesarstwa dochodziły wieści o ponurej sławie tej nacji. Sam widziałem ich w akcji kilka lat temu. Brudne typki, o lepkim spojrzeniu i straszliwie szybkich rękach. Idealnie nadawali się do ochrony osób i zwykle tym się trudnili. Sanorga widać nie lubił ryzyka.
Z wiklinowego kosza wyjąłem kuszę. Broń starannie zawinięta w płótno mogła uchodzić za cokolwiek. Nie wzbudzała podejrzeń, swoją zniekształconą bryłą. O to właśnie mi chodziło. Dziękowałem w duchu za roztropność jaką wykazałem, lokując się właśnie w tym miejscu.
Z dala od zgiełku i wzroku straży, mogłem spokojnie przygotować się do strzału. Bełty ukryłem w wydrążonych kadłubach Ra. Wyjąłem trzy. Na więcej wystrzałów nie miałbym ani czasu ani szans. Rozłożyłem dywanik tak by przyjąć wygodną pozycje. Osadziłem pierwszy grot w rowku. Skandyńczycy okazali się profesjonalistami. Obstąpili swojego klienta tak by maksymalnie utrudnić zadanie potencjalnemu strzelcowi. Biedacy. Nie mogli wiedzieć że jestem tak cholernie dobrym strzelcem. Przymknąłem lewe oko i wstrzymałem oddech. Powiał lekki wiatr od lewej, szybko wziąłem poprawkę na wiatr. Jeszcze chwila, jeden krok w bok blond zabijaki i…
Sanorga upadł. Z prawego oczodołu sterczała mu strzała o śnieżnobiałej brzechwie. Skandyńczycy w mgnieniu oka doskoczyli do swojego chlebodawcy. W ich dłoniach zabłysnęły ostrza mieczy. Czujne błękitne źrenice, dokładnie lustrowały okolice. Dla Sanorgi było już jednak za późno. Taki strzał nie pozostawia żadnych nadziei. Nie od razu dojrzałem strzelca. Ukrył się za straganami, kilkanaście metrów ode mnie. W ruchach niespodziewanego Anioła Śmierci było coś niepokojąco znajomego. Nie miałem się jednak czasu by nad tym zastanawiać. Skandyńczycy przedzierali się bowiem w moją stronę. Rozdając na prawo i lewo solidne razy, każdemu kto stał im na drodze. Na Targu o dziwo nie zapanował chaos. Widać bywalcy Wielkiego Targu w Faelos przywykli do rozrób. Jedynie kilku młodszych straganiarzy uznało że na dziś koniec z biznesem. Reszta rozstąpiła się pod naporem zabijaków, lecz nadal przyglądała się rozwojowi sytuacji. Nie czekając, nacisnąłem na spust. Bełt ze świstem rozciął gorące powietrze i z obrzydliwym chrupnięciem rozkruszył ramię starszego z napastników. Skandyńczyk zachwiał się i upadł. Został jeden. Nie było już czasu nie przeładowywanie, odrzuciłem kuszę i sięgnąłem pod turban. Wyjąłem zeń dwa sztylety. Jednym od razu cisnąłem w stronę młodszego. Wyraźnie zaskoczonego takim rozwojem spraw. Muszę przyznać że nie doceniłem jego zwinności. Niemal bez trudu uchylił się przed nadlatującym sztyletem. Rzucił coś w twardym gardłowym języku do starszego i ruszył w moją stronę. Jego miecz dawał mu przewagę. Sztyletem nie dało się blokować tak potężnego ostrza a jego długość pozwalała na bezpieczne trzymanie mnie na dystans. W ułamku sekundy podjąłem decyzję o ucieczce. Nie miałem szans na wygraną. Nie z rozwścieczonym Skandyńczykiem dzierżącym ostrze niemal tak długie jak on sam. Przeskoczyłem nad straganem z miedzianymi bransoletami, bardzo popularnymi wśród miejscowych kobiet i zanurkowałem pod stoiskiem rzeźnika. Po drodze straciłem turban i niemiłosiernie utaplałem krwią nowe spodnie. Z wrzasków za moimi plecami wywnioskowałem że Młodszy z ochroniarzy Sanorgi nie zamierzał odpuścić. Ruszyłem więc w stronę zabudowań. Tam w ciasnych uliczkach miałem jakieś szanse. Biegłem ile sił w zdrętwiałych nogach. W myślach przeklinając swoją głupotę. Mogłem dać dyla od razu jak zobaczyłem co się święci ale nie! Ja musiałem popatrzeć, sprawdzić kto tak naprawdę sprzątną mój cel. Teraz miałem na karku rządnego zemsty mordercę i ani jednego argumentu po mojej stronie. Chwilę zastanawiałem się czy aby nie spróbować rzucić drugim sztyletem. Poniechałem jednak, mając świeżo w pamięci nieludzką zwinność Skandyńczyka. Z resztą pozbycie się od tak, ostatniego oręża jakie mi pozostało ostatecznie przypieczętowałoby mój los. Przebiegłem dobre kilkaset metrów, klucząc i co raz zmieniając kierunek. Byłem w Faelos dobrych kilka tygodni i w tym czasie dość nieźle przyswoiłem plan pobliskich alejek. Stanowiących dla nieuważnego podróżnika prawdziwy labirynt. Poczułem się trochę jak Tezeusz. Z tą różnicą że mnie nie chciał zaszlachtować Minotaur a bliżej nie określony młodzieniec. W dodatku Tezeuszowi z pomocą przyszła Ariadna a ja mogłem liczyć jedynie na siebie. Schowałem się w jednym z zaułków. Wrzaski strażników, którzy najwyraźniej uznali że najwyższy czas wziąć się za wprowadzanie porządku, zostały gdzieś z tyłu. Zostałem tylko ja i On. Słyszałem jego kroki. Śpieszył się ale nie był an tyle głupi by na ślepo brnąć przed siebie. W dodatku skubaniec niemal nie wydawał dźwięków. Nie sapał ze zmęczenia ani nie wydzierał się na całe gardło jak miewają w zwyczaju najemnicy. Był cichy i czujny jak pantera. Cholerny Skandyński zabójca!
Powoli zakradłem się za róg. Wyjrzałem, ale poza kilkoma tykwami z wodą i miedzianym rondlem, pewnie służącym za nocnik, nie dojrzałem niczego. Westchnąłem głęboko i gdy już miałem ruszyć wzdłuż alei poczułem na karku chłód. To była Stal. Co do tego nie miałem wątpliwości. Powoli odwróciłem głowę by po raz ostatni spojrzeć w oczy mojego nemezis.
Młody Skandyńczyk patrzył na mnie obojętnie. Jego błękitne źrenice nie wyrażały niczego.
Dla niego byłem tylko kolejnym trupem. Śmieciem nie wartym choćby odrobiny nienawiści. Może i wyda się to dziwne ale poczułem się tym urażony. Wiedziałem że zginę ale śmierć zadana przez osobę która jest zdolna do odczuwania wydawała mi się bardziej w porządku niż… Nie dokończyłem myśli. Ostrze zawędrowało ku górze. To koniec. Parszywy i jakże godny pożałowania. Zamknąłem oczy. To potrwa chwilę. Rozłupie mi czaszkę i nawet nie poczuję że umieram.
Cios jednak nie padł. Za to coś z mlaśnięciem opadło na ziemię. Powoli rozwarłem powieki. Młody Skandyńczyk leżał naprzeciw mnie. Z jego prawego oczodołu sterczała biała brzechwa. Nie żył. Nie mógł żyć. Rozejrzałem się gorączkowo. Czy to ta sama osoba która zabiła Sanorge uratowała mi życie? Dojrzałem ją w głębi alei. Tej samej w której zamierzałem się ukryć. Na głowę miała nasunięty kaptur, jednak nie na tyle bym nie poznał kim była!
– Olrun. – wyszeptałem z niedowierzaniem. Młoda Wiła stała przede mną, jej chabrowe oczy nie wypełniała już nienawiść, było w nich coś innego, coś czego źródła nie spodziewałem się w tej zahartowanej w boju wojowniczce. Chciałem do niej podejść ale ona cofnęła się o krok i gestem wskazała na dach sąsiedniego budynku. No tak. Nie była sama. Wiły celującej do mnie z góry nie znałem. Wiedziałem jednak że w razie konieczności nie chybi.
– Pani przekazuje pozdrowienia! – Usłyszałem zza pleców. Mój Boże! Zaczynało mnie irytować to z jaką łatwością zachodzą mnie od tyłu.
– Czemu mnie uratowałyście? – Zaryzykowałem pytanie.
– Olrun. To jej krew przelałeś i to do niej należy Twoje życie. – Usłyszałem w odpowiedzi.
Chwilę później już ich nie było. Zniknęły. Z niewiadomych mi przyczyn Młoda Wiła postanowiła mnie oszczędzić. Gdzieś w głowie kołatała mi myśl że może jednak to jedynie odwleczenie wyroku.
Koniec.
Wiły
W mig przewidziałem zamiary informatora. Jego podłe intencje, wręcz malowały się na okrągłej, pokrytej krostami twarzy. Doprawdy, nędzny był z niego skrytobójca i jeszcze gorszy intrygant! Czy mogłoby obejść się bez użycia siły? Czy gdyby wcześniej pociągnął za inne sznurki, w delikatnym pojedynku na słowa, wyjawiłby mi tajemnice po dobroci? Czy jednak zastosowane wobec niego środki, nazwijmy to „prewencyjne”, były w tym beznadziejnym przypadku niezbędne? Tego nie mogłem wiedzieć. Nie przejmowałem się tym jednak zbytnio. Przelotna i nieproszona myśl po prostu wpadła i wypadła mi z głowy niemal od razu. Dokładnie w chwili kiedy to ten nadęty dupek, skomlał u moich stóp. Kurczowo zaciskając dłoń, na odrąbanym nadgarstku. Druga odcięta dłoń, nadal silnie zaciskała klingę sztyletu.
Krew na szczęście, nie tryskała obficie. Przynajmniej nie tak jak można było się tego spodziewać. Swoje zrobiło straszliwe zimno i sam okaleczony. Skupiający całą swą uwagę na tamowaniu krwawienia.
– A teraz porozmawiamy o szlachcicu. – Ton mojego głosu zabrzmiał ostro.
– Widziałem go raz… cholera… boli. – Wysyczał przez zaciśnięte szczęki, nawet nie próbując podnieść wzroku.
– Dość już o Tobie! – Rzuciłem tonem na tyle jednoznacznym, że nawet taka pokraka jak Gunter, powinna zrozumieć, że za nic miał jego cierpienia.
– Opowiedz mi lepiej o Sanordze! Co robił w tej podłej dziurze? Gdzie go szukać? Chyba że wolisz drapać się po tyłku łokciami!
Widok ogromnych, przerażonych oczu, tego półczłowieka, napawał mnie zadowoleniem.
Tak powinien wyglądać każdy, to miał czelność odmawiać, współpracy z Szarym Krukiem. Gdy ten ładnie prosi.
Gunter próbował się podnieść z klęczek ale jeden solidny kopniak, skutecznie obalił go z powrotem na chłodny grafit alejki. Zrezygnowany, oparł się plecami o ścianę karczmy. Dokładnie tam gdzie zdobił ją wielobarwny liszaj, zaschniętych wymiocin. Splunął w bok, gęstą mieszanką śliny i krwi. Rzucił w moją stronę spłoszone spojrzenie. W końcu doszło do jego pustego łba że nie miał żadnych szans, że w tym pojedynku, został doszczętnie zdruzgotany.
– Był sam. – Zaczął celując wzrokiem w rozgwieżdżone niebo. – Sam jak palec! Wyobrażasz to sobie? Ubrany jak dworski paź, pasował do tego miejsca jak wszy do królewskiego dworu.
Uśmiechnąłem się pod nosem, widać było że Gunter niewiele wiedział o higienicznych zwyczajach panujących na dworach.
– Wzbudził nie lada zainteresowanie pod Zdechłym Osłem. Bóg mi świadkiem że każdy z bywalców palił się do roboty, na widok jego wypchanej kiesy. On jednak nic sobie z tego nie robił. Dosiadł się do kilku oprychów i zamówił piwo. Tylko sobie! Masz pojęcie? Nie mogło się rzecz jasna coś takiego obejść bez rozróby. Jeden dryblasów zamachnął się nawet nachajką. Sęk w tym że ten Wasz szlachcic, to nie z pierwszej łapanki Drań! Ugodził olbrzyma rapierem! Nim ten zdołał na dobre wstać i nie czekając załatwił jego kumpli dwoma sztychami!
Kiwnąłem z uznaniem. To potwierdzało że Gunter mówi o facecie którego tropem podążałem od dwóch miesięcy.
– Reszta klienteli znieruchomiała, w jednej chwili wszystkim odechciało się zaczepiać tego dziwnego gościa. Siedział jakiś czas samotnie. Sączył piwo za piwem. Pewien byłem że jeszcze chwila i urżnie się do nieprzytomności, ale nie! Miał się świetnie. Jakby zamiast piwa, lano mu czystą wodę. Późnym wieczorem, do karczmy wpadł pewien młokos. Na oko piętnastoletni może młodszy. Ubrany gustownie ale nie tak jak szlachcic. Zaciekawił mnie. Bo widok krwi i ciał nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Z karczmy wyszli obaj.
– Co dalej. – Nacisnąłem mocniej. Te rewelacje niewiele wnosiły, potrzebowałem czegoś więcej.
– Naturalnie ruszyłem za nimi. Sam wiesz, dwóch takich nie zjawia się w tej dzielnicy często. Tym bardziej jednego dnia! Nie ukrywali się nawet. Po prostu przechadzali się środkiem alei, jakby to był park. Weszli do budynku starej farbiarni, ale nie pobyli tam długo. Przybył im za to dodatkowy kompan. W dodatku Dziwka!
– Skąd ta pewność? – Nie lubiłem ludzi zbyt pochopnie ferujących wyroki i nie chodziło mi tu o cnotę dziewczyny lecz rzetelny opis zdarzeń. Bez zbędnych przekłamań, wynikających z czyichś subiektywnych preferencji do katologizowania wedle stereotypów.
– Znam ją… sam wiesz…– Odparował. – Niemniej byłem zaskoczony widząc ich razem. Dalej poszło jak z płatka. Skręcili może raz, w boczną alejkę i dalej prosto jak strzelił do portu.
Włosy zjeżyły mi się na głowie. Ostatnie czego potrzebowałem to ucieczki Sanorgi na wody międzynarodowe albo nie daj Bóg. Do jednej ze Zjednoczonych Republik!
– Wsiadł na jakiś okręt? – Zapytałem bez ceregieli.
Gunter spojrzał na mnie z ukosa. Nie spodobało mi się to.
– Boisz się, że Ci nawieje?
– Odpowiadaj. – Odparłem zdecydowanie i poklepałem się wymownie po schowanym w pochwie mieczu. Jak się spodziewałem, to skutecznie stłumiło zapędy Guntera.
– Długo ich szukałem. Tak zgubiłem ich! Ale to nie do końca moja wina. Natknąłem się przypadkiem na kilku znajomych… wiesz jak się tu sprawy maja! Na szczęście o tej porze nikt nie prowadził odpraw.
Wręcz fizycznie zacząłem odczuwać jak strach ściska mi gardło.
– Ptaszyny nie miały zamiar odlecieć daleko. Wsiadły na Stalowego Rycerza a to mogło oznaczać tylko jedno! Płynął do Magdenor.
Odetchnąłem z ulgą. Magdenor było ostatnim portowym miastem, na granicach Cesarstwa i Zjednoczonych Republik.
– Kiedy odpłynęli?
– Wczoraj.
– Ile czasu zajmie im dotarcie na miejsce?
– Tydzień, może kilka dni więcej. – Odparł a na jego brzydkiej twarzy, pojawił się wyraźny grymas wysiłku. Szybka utrata dużej ilości krwi dawała o sobie znać. – To statek handlowy. Pewnie jest załadowany po brzegi a co za tym idzie raczej powolny.
– Dobra, Gunter. – Rzekłem sięgając do uwieszonej przy pasku sakiewki. – Masz tu swoją zapłatę. Przy odrobinie szczęścia jakiś konsyliarz, połata cie i nie zdechniesz od gangreny.
Dwie srebrne monety zabrzęczały o granit z wywołującym ból zębów brzdękiem.
Znalezienie odpowiedniego kapitana, który zgodzi się zawieść mnie do Magdenor okazało się trudniejsze niż myślałem. Co prawda nie brakowało ochlaptusów i rzezimieszków proponujących swoje usługi ale żaden z nich nie wzbudził mojego zaufania.
Odpowiednią osobę odnalazłem w momencie w którym na poważnie zacząłem rozważać, zakup jakiejś łupiny. Osobą tą okazał się rosły grubas o brodzie tak rudej że już niemal czerwonej. Spoglądał na mnie spod opuchniętych powiek, głośno siorbiąc resztki mętnego piwa.
– Magdenor, co? – Raczej stwierdził niż zapytał. Wymownym gestem, dał mi znać, że to pora bym zadbał o kolejny kufel pienistego nektaru. Gdy postawiłem przed nim pełen dzbanek, polał sobie do pełna.
– Wiecie że to będzie kosztować? – Wybełkotał pociągając imponujący łyk.
– Pieniądze nie są problemem. – Rzuciłem nie mając pewności czy Kapitan ma na myśli piwo czy może podróż? Kto wie, może jedno i drugie?
Sam także nie szczędziłem sobie napitku. Cóż w końcu wydałem na niego niemal ćwierć srebrnego denara. Za taką cenę w stolicy miałbym antałek pysznego, Brudeńskiego wina. Na samą myśl powracały wspomnienia. Ten aksamitnie słodki smak świeżych gron, dorastających w łagodnym Frankońskim słońcu. Do tego ser feta i zielone oliwki. Podane w wiosennej pomidorowej sałatce. Z zadumy wyrwał mnie obrzydliwy, mulasty posmak, ciepłego jak mocz browaru. Boże co za obrzydlistwo! pomyślałem i odstawiłem kufel, jak najdalej.
– To dobrze. – Odparł na moje zapewnienie. – Powiedzcie mi jednak panie Henry. Po co płyniecie do tej dziury? Tam przecież nie ma niczego poza kilkoma walącymi się chałupami i spalonym dokiem?
– Już wspominałem panie Cedrick. – Zacząłem udając znużenie. – Mój klient ma tam parę nieruchomości, których chce się pozbyć. Do mnie należy obowiązek, ich wyceny i jeśli nadarzy się okazja, sprzedaży.
– No tak, zapomniałem. – Odburknął. Przetarł brudnym rękawem, brodę mokrą od trunku i zagryzł kawałkiem słoniny.
– Wiecie jak to jest, z ludźmi ze zbyt wieloma krzyżykami na grzbiecie? Co do joty mogą opisać którym palcem grzebali sobie w zębach trzydzieści lat temu a nie będą pamiętać czy do srania zdjęli spodnie! – Po jego minie uznałem że uważa tą anegdotę za śmieszną. Mnie ona jednak nie rozbawiła.
– Co możecie mi powiedzieć o Magdenor? To dobre miejsce?
Czerwonobrody uniósł, napuchniętą powiekę, ukazując przekrwione oczy o źrenicach koloru morskich wodorostów. Westchnął jakby sama świadomość że ma opowiadać o tak nieciekawym i jałowym zakątku ziemi, była dla niego nużąca.
– Miasto jak miasto. Mury, stare i w większości łatane palisadą. Nieudolnie jak na mój gust. Ludzi jak gadałem, tam Ci niewielu. To głównie drwale i rybacy. Prości ludzie, niewyścibiający nosa poza swoje włości. Było tak kiedyś kilku zdolnych szkutników ale jak padła kopalnia to wystrugali sobie łódki i odpłynęli w cholerę! Szukać szczęścia w Zjednoczonych Republikach. Jedno jest pewne, baby to sobie tam nie znajdziecie. – Cedrick nagle spochmurniał.
O ho ho, czyżby coś ciekawego miało mieć miejsce w Magdenor? pomyślałem i spojrzałem na niego z zaciekawieniem Najwidoczniej to zauważył, bo zaraz zamilkł i pociągnął solidny łyk.
– To nie wiecie co tam sie wyprawiało?
Przymknąłem oczy w wyrazie bezsilności. Czy ten kompletny kretyn, śmierdzący wędzonym dorszem. Miał już do tego stopnia mózg przetrawiony grogiem że nie potrafił wywnioskować że nie mam bladego pojęcia o tym co dzieje się w miejscu do którego się wybieram? Cóż, była to też poniekąd moja wina. Mogłem przecież, udać się do najbliższej Skarbówki. Dać kilka srebrnych łapówki i dokładnie sprawdzić, co w przeciągu stu lat działo sie w tym mieście. Tak się jednak stało że nie miałem ochoty, jechać konno ponad trzydzieści mil do najbliższego oddziału ani czasu który niechybnie bym stracił, grzebiąc w starych woluminach. Z resztą nawet tak dokładne prześwietlenie kronik, mogło okazać się bezużyteczne. Miasta na granicach królestw miały to do siebie że często następowały w nich, nieprzewidziane zmiany. A to jakiś królewicz nagle skapiał, zostawiając po sobie pusty skarbiec, a to najemna banda wybiła połowę mieszkańców. Tak, byłem przekonany o tym że najrzetelniejsze i w miarę ciekawe informację mogą posiadać nie zakurzone roczniki a relacje człowieka który, choć trzeba przyznać, niezbyt lotny w umyśle, to jednak bywał tu i tam w i miał ze sprawą bezpośrednią styczność. Przytaknąłem i niejako gestem przyzwolenia, zachęciłem do mówienia.
– To było chyba z piętnaście lat temu. Wiecie jak jest, jak się wojsko wycofuje z miasta, hę? – Przytaknąłem. Widziałem nie raz co ta banda potrafi robić, gdy nie ma nad głową porządnego bata. Pieprzone Trepy! Potrafili być gorsi niż zaraza.
– A no i w tym przypadku nie było inaczej. – Rzekł zafrasowany. – Rabowali i gwałcili co popadnie. Ehhh… Ile to dobrych ludzi potraciło w tedy ducha.
– Byliście tam?
– Jako żywo! – Przyznał, bijąc się w grubą pierś. – Akurat po skóry żeśmy przyjechali.
W Magdenor nie brakowało zdolnych Myśliwych! Mówię Ci panie Henry, jak oni skórę wyprawiali. To noża nie było znać, jakoby zwierz sam futro zdjął i oddał za bezcen, tym zuchom! Istna majstertyfikacja! No ale Trepy…– Cedrick przerwał i splunął w bok gęstą flegmą. Pokazując tym samym co myślał o żołnierzach. – Panie Henry, dla nikogo litości nie mieli a że za wilcze skóry zawsze można było wziąć niezły grosz, to i na myśliwych ruszyli. Jak Ci chłopcy się pięknie bronili! – Kapitan uśmiechną się do wspomnień. – Wielu z tych drani padło trupem nim dostali to co chcieli… No ale pan nie o myśliwych a o niewiastach chciał słuchać! Tak więc i nie lepiej niż z myśliwymi rzecz się miała z kobietami. Te skurwysyny… Gwałcili wszystko co mogło rozchylić nogi. Przeklęte łotry! Każdy wart stryczka i przypalania jajec!
Czerwonobrody przerwał opowieść, a ja zauważyłem że mocno zacisną pięść na ceramicznym kuflu. Mógłbym przysiąc że naczynie znajdywało się bezpośrednio na granicy swojej wytrzymałości.
– Spokojnie panie Cedrick. – wypowiedziałem delikatnie. – Spokojnie. Niech pan się nie śpieszy.
Spojrzał na mnie z mieszanką zdziwienia i wdzięczności. Widać nie spodziewał się po mnie tak spontanicznego przejawu empatii.
– Pan rozumie, ja byłem w tym czasie jedynie prosty majtek! Gówno miałem do powiedzenia a co za tym idzie i gówno mogłem zrobić. Kapitan… Stary Parker, zabronił nam schodzić na ląd, pod groźbą sądu morskiego i natychmiastowej egzekucji. Staliśmy więc przy burcie i złorzecząc na tych drani, ze łzami w oczach przyglądaliśmy się masakrze. Ech… gdyby nie tchórzostwo Kapitana!
Westchnąłem, ten Parker nie był idiotą. Wiedział że jego załoga nie ma najmniejszych szans w potyczce z wyszkolonymi żołnierzami. Musiał więc wybierać albo zginąć w bezsensownej próbie ratowania tych co zostali przy życiu, albo pozostać na statku i ocalić siebie i swoją załogę. I choć wielu idealistów z pewnością potępiłoby wybór kapitana Parkera. Tak jak mój kompan, to ja wiedziałem że swoją postawą uratował tamtego dnia maksymalną liczbę dusz.
– Tak czy inaczej każdą dziewuchę czy to starą czy to młodą dorwali w swe łapska! Zabawiali się calusieńką noc a gdy już zaspokoili chuć, Psy zasrane…
Nie musiał mówić co działo się dalej.
– Zeszliście na ląd rankiem. – Stwierdziłem, widząc jak blednie mu brudna twarz.
– Taaaak. Pozwolicie że nie podzielę się z Wami tym co tam zastaliśmy? O takich rzeczach nie powinno się opowiadać… Z ocalałych to została może z pięćdziesiątka mężów i jak dobrze pamiętam tuzin kobiet. Wiesz panie Henry, że tam ponad trzysta głów było!
– A dzieci?
– Dzieci? – Powtórzył w zamyśleniu. – Znaleźliśmy w Doku… Przywiązali je rzemieniami do burty remontowanego okrętu. Cały ten czas były w wodzie. Jedno obok drugiego, chcieli je wytopić jak kocięta i niech to diabli! Niemal im się udało. Z trzydziestki uratowaliśmy ledwie dziesięć i to jedynie dzięki opaczności Pańskiej. Bo zdawało się że i one zaraz pomrą. Takie były wyziębione i bez życia… ale jakoś się tam u nich ułożyło. – Dodał, choć sam chyba nie był przekonany co do swoich słów. – Od tamtego czasu w Magdenor kobiety tylko za swoich wychodziły i nosa daleko za chałupy nie wyścibiały. Z resztą mężowie tak zaciekle ich pilnują, że nawet jeśli tam która by chciała… to nie ma na to szans. Zbyt mało ich tam zostało, by mogli je rozdawać na prawo i lewo a nowe kobiety jakoś nie rwały się do osiedlania w tym przeklętym miejscu.
– A teraz? Czego mogę oczekiwać? – Nie rezygnowałem
– Ja wiem? Nie dalej jak kwartał temu, wiozłem tam pszenice i nie widziałem by wiele się w tym mieście zmieniło. Ludzie są tam tak samo ostrożni jak przed piętnastoma laty. Kto wie czy nawet nie bardziej? Kobiet nadal nie pokazują, ani dzieci nie widać, by latały po podwórzu. Jest w tym miejscu coś takiego… w powietrzu aż czuć…– Czerwonobrody wzdrygnął się jakby przeszedł go lodowaty dreszcz a przecież w karczmie panował taki zaduch że w duchu myślałem że nie pomogłoby nawet rozebranie się do naga.
– Chłopcom muszę dorzucać coś ekstra by chcieli z pokładu zejść a i sam muszę przyznać że gdyby nie wzgląd na pamięć dla ofiar i dawna z nimi serdeczna zażyłość. Sam brałbym nogi za pas i nigdy więcej nie cumował okrętu w tym miejscu. Magdenor nie jest dobrym miejscem na interesy panie Henry. Wspominam o tym ze szczerego serca i radzę załatwiajcie co tam macie załatwić i uciekajcie!
Ostrzeżenie przyjąłem, uprzejmie kiwając głową. Gdyby ten człowiek wiedział w jak niebezpiecznych miejscach, bywałem i z jakich opresji wychodziłem cało. Wiedziałby że nie przestraszą mnie takie historię. Magdenor powoli przestawało być zagadką. Teraz dobrze wiedziałem dlaczego Sanorga wybrał właśnie je. Dalekie i wyludnione, wręcz idealne do wypadów na tereny Zjednoczonych Republik i przerzucania popleczników na teren Cesarstwa. Bowiem kto o zdrowych zmysłach, szukałby jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w cesarstwie, w dziurze pokroju Magdenor? Wiedziałem już wystarczająco. Grzecznie pożegnałem Kapitana, nim dno dzbanka, na dobre zaświeciło pustką i udałem się na spoczynek.
Na statku panował gwar. Kolorowa zbieranina, wszelkiej maści indywiduów krzątała się jak w ukropie. Pod batutą poczerwieniałego ze złości Cedricka. Brudni i poskręcani pasowali do tego okrętu jak karaluchy do lordowskiego stołu. W duszy musiałem przyznać że cała twarz Waldorffa zlewała się w jedno z ognistoczerwoną brodą. Dosłownie jakby ktoś podpalił mu głowę, pomyślałem. Kiedy kapitan mnie dostrzegł, wyszeptał coś na ucho Bosmanowi i ten w mgnieniu oka przejął po nim pałeczkę.
– Witam, witam w skromnych progach! – Wykrzyczał zbliżając się do mnie z szeroko rozłożonymi rękoma.
– Nie takich skromnych. – Odparłem, z uznaniem rozglądając się po pokładzie. Doprawdy ciężko było nazwać tę jednostkę skromną. Oczekiwałem że przyjdzie mi podróżować jakąś maleńką łupinką a tu, proszę, proszę. – Fregata? – Dopytałem przyglądając się ciekawie banderze. Przedstawiała ona czarną jaszczurkę o spłaszczonym ogonie i niewielkiej głowie.
– No, no, no coś tam jednak wiecie! – Rzucił Cedrick po tym jak serdecznie mnie uściskał.
Nie byłem entuzjastą, podobnej męsko męskiej zażyłości ale dla dobra sprawy, postanowiłem jakoś to przetrzymać.
– A dokładnie Kliper! Najszybsza łajba na tych wodach. – Nie omieszkał się dodać, dumnie rozkładając ręce, jakby chciał, ojcowskim uściskiem objąć całą łódź łącznie z rozwrzeszczaną załogą.
– Z pewnością! Pańskie wcześniejsze słowa nie były próżną przechwałką! – Odrobina lukru jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Z delfinami się Traszce ścigać! A nie z statkami!
Więc zwierzęciem na banderze był płaz a nie gad! Przyjąłem jego słowa z uśmiechem. Tak to już było z ludźmi morza, lubili się przechwalać a w sztuce tej ustępowali pola jedynie artystom i politykom.
– Obyście mieli racje, Panie Cedrick. – Powiedziałem żartobliwie grożąc palcem.
Niestety jeśli chodzi o pomieszczenia przeznaczone dla załogi, kliper Cedricka Waldorffa nie spełniał najwyższych standardów. Moja kajuta okazała się małą, surową klitką o ścianach z cienkiej bukowej deski. Wyposażonym jedynie w solidny stolik. Na stałe przytwierdzony gwoździami do desek i proste łóżko, wypchane mocno już przeleżałym sianem. Nie wiem dlaczego ale spodziewałem się że będzie na mnie czekać hamak. Z gęsto plecionej siatki, rozwieszony, między dwoma oheblowanymi słupami. Cóż może to i lepiej, że się myliłem?
Nie zabawiłem długo w swojej kajucie. Kapitan Cedrick Waldorff zaprosił mnie bowiem do siebie.
Naszych kwater, nawet nie było sensu porównywać. Gołym okiem widać było że ornamenty i płaskorzeźby z lakierowanego drewna, pokrywające niemal wszystkie ściany, stworzone zostały z niebywałą precyzją. Ściana za plecami Kapitana była w zasadzie pokryta samym szkłem, krystalicznie przejrzystym, zamkniętym, w drewniane ramy, stylizowane na pędy winorośli. Wszystko to zwieńczał imponujących rozmiarów żyrandol z najprawdziwszych kryształów, błyszczący srebrzystymi refleksami jak polarna gwiazda.
Usiadłem na wygodnym skórzanym fotelu. Ciężki stół, był już sowicie zastawiony, a ja cóż. Na sam widok tego wszystkiego zrobiłem się głodny.
– Jak? Podoba się? – Zapytał nakładając sobie spory kawałek pieczeni.
– Wspaniały okręt. – Odparłem zgodnie z prawdą. Martwiło mnie tylko jedno. Ta jednostka była zbyt wyszukana jak na okręt kupiecki czy towarową łajbę. Może i nie byłem wielkim znawcą, ale i ja potrafiłem zauważyć że właz do ładowni jest wąski i raczej wielkie skrzynie nie dałby rady przez niego przejść. W dodatku same gabaryty statku wykluczały możliwość zabierania na pokład dużej ilości towarów. Z resztą, okręt tej klasy, osiągał na rynku zawrotne ceny i z całym szacunkiem bardziej pasował do jakiegoś zamożnego szlachcica niż prostego jak cumowa lina Waldorffa.
– Bogobojny człek nigdy, w podróż nie jedzie głodny! Bo to w duszy głodnego jedynie czarne myśli się kłębią i zgryzota gorsza od szkorbutu! – Cedrick przerwał moje rozmyślania.
Widziałem że polewa wina, więc podłożyłem mu swój puchar. Trzeba przyznać że nie żałował napitku. Może wino nie należało do najlepszych jakie piłem, ale idealnie współgrało z wrażeniem jakie sprawiała kwatera kapitana.
– Słodkie. – Stwierdziłem przecierając usta wierzchem dłoni.
– Aaaaa słodkie, słodkie. Od wytrawnego bolą mnie kiszki, a do bólu kiszek do sraczki droga krótka. – Wyjaśnił kapitan, klepiąc się demonstracyjnie po wydatnym brzuchu.
Kiwnąłem ze zrozumieniem.
– Nie ma co! Dbacie o gości Panie Cedrick! – Zagadnąłem by rozwiać coraz mocniej zapadającą ciszę.
– Bo widzicie, u nas to taki zwyczaj panuje, że jak kto pierwszy raz na Traszkę włazi! To musi dobrze pojeść.
A z tych o słabych żołądkach mieć używanie! Wypowiedziałem w myślach i nabrałem sobie solidny kawałek wędzonego boczku. Nie bałem się choroby morskiej. Wiele przeszedłem w przeszłości i nie jeden sztorm miałem już za sobą. W dodatku warto było ujrzeć gębę Cedricka. Rozdziawioną ze zdziwienia. Niech sobie tam myśli co chce, ja zamierzałem wykorzystać okazję i solidnie sobie pojeść.
– Wiele musiał Was ten statek kosztować. – Zagadnąłem nie mogąc zdecydować po między laską suchej kiełbasy a kawałkiem łososia.
– Eeee tam. – Machnął ręką jakby odganiał uporczywą muchę. – Prawem morskim go zdobyłem!
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Fakt iż mój gospodarz trudnił się korsarstwem doszedł moich uszu zanim postanowiłem poprosić go o pomoc.
– A gdzie wcześniejszy statek?
– Ropuszka? Na wykałaczki poszła. Stara to już była krypa. Dobrze że ta tutaj, nie miała, solidnej armaty! Bo bym dziś już śniadał z rybkami a nie z Panem.
Zadziwiające jak wielką ten skromny człowiek żywił zażyłość do płazów. Nie zdziwiłbym się wcale jakby okazało się że na szalupy ratunkowe kazał mówić kijanki! Trudno jednak odmówić mu rozsądku. Widząc niemal bezbronną jednostkę, skorzystał z okazji. Tak to sie już sprawy miały na wodzie że silniejszy zjadał słabszego i nikogo to specjalnie nie dziwiło.
– Ale ja nie Pana po to by się łajbą chwalić…– Spojrzał na mnie i nerwowo przygryzł wargę.
– Zamieniam się w słuch. – Odparłem, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
Muszę przyznać że czekałem na ten moment. Trudno by Cedrick powiedział mi wszystko co wie na temat Magdenor od razu. W szczególności jeśli były to informacje mogące do reszty zniechęcić pospolitego urzędnika za jakiego sie podawałem. Takie informacje, zwarzywszy na wysoką niestrawność. Dla prostego umysłu. Mogły okazać się, kąskiem zbyt wielkim na jeden raz. Rozwarzyny kucharz inaczej dyplomata, musiał więc tak je przygotować, by nie zaśmierdły, ale także mieć baczenie na to, by konsumujący okazał się syty i zadowolony. Wśród mi podobnych, zabiegi takie były normą a znajomością i biegłością w owej sztuce nie byli nam w stanie sprostać nawet politycy. Tak przecież dumni ze swych umiejętności i mających się niemal za równych antycznym protoplastom dyplomacji i socjologii. Co do Czerwonobrodego, co tu wiele rzec. Nie wyglądał ani nie poczynał sobie jak wielki kucharz. Był raczej czymś na wzór ślepca, krzątającego się bez ładu i składu po kuchni, dla którego w zasadzie bez różnicy było czy podaje zgniłe jaja czy sorbet.
– Bo wiecie, z tymi kobietami, to nie do końca tak jak gadałem. – Wyburczał, wlewając w siebie niemal cały puchar wina, widać albo straszliwie doskwierało mu pragnienie albo zamierzał się ze mną podzielić czymś bardzo ważnym.
– A jak?
– No bo jak, na ląd zleźliśmy, to się okazało że ich tam więcej było. – Odparł pokornie.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że podobny ton i zachowanie nie pasowały do człowieka jego postury i funkcji. Nawet jeśli podawałem się za urzędnika i miałem odpowiednie pisma, nie było powodu by się przede mną korzyć. Cóż, postanowiłem zrzucić to na karb długów, jakie kapitan zaciągnął w porcie a na których to spłatę, brakowało mu funduszy. Możliwe więc że moje przybycie nie było niczym innym jak ratowaniem tonącego, przy pomocy, mocnego postronka. Gdy inni mają do zaoferowania jedynie brzytwy. Czy mogłem się dziwić że drżał na myśl iż się rozmyślę i wyciągnę sznur z wody szybciej niż go do niej wrzuciłem? Tylko dlaczego sam. Nie przymuszony, wyjawiał mi tajemnicę, budzące w nim tak ogromny lęk o własne interesy? Bo nie miałem wątpliwości że przekazywał mi je w trosce o dobro bliźniego. Na zadanie tego pytania, postanowiłem jeszcze trochę poczekać.
Waldorff najwyraźniej spostrzegł moje zamyślenie, bo w sekundzie jego poczerwieniała od mocnego wina twarz, zbladła niczym świstek świeżo czerpanego pergaminu.
– Jakeśmy się spostrzegli że tak leżą, bez ducha niemal. – Ciągną dalej, gdy tylko popędziłem go ruchem ręki. – To raz dwa skrzyknęliśmy drużynę! I jak tylko mogli, pomocy zaczęliśmy udzielać. Od juchy cały umazany byłem. Po pas, bez mała! Ale nic to… jakby pan widział te dziewki! Wszystkie, zhańbione i niemal zarżnięte… i w oczach miały takie coś, że aż człowiek wzrok odwracał. Jakby samym spojrzeniem żywcem chciały serce z piersi wyrwać!
– I co?
– Nie zraziło nas to! A gdzie tam! Wszyscy uznaliśmy że niewiasty słuszną mają do nas pretensje. My wszyscy Chrześcijanie! To potrzebujących na zatracenie zostawić nie mogliśmy! Jakby to było przed Tronem Pana z podobnych grzechów się tłumaczyć? Ale nie o nas chciałem mówić. Kobitki twarde w Magdenor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha pozbawić jak się tym Trepom zaciężnym wydawało. By ich wszy i kiła zżarły! Wracały więc niebożęta do zdrowia całkiem szybko. W naszykowanym przez nas lazarecie. Tygodnie mijały a one nic nie gadały. Jedynie patrzyły dalej tymi ślepiami, że aż po ciele dreszcz przechodził. Medyk co na naszym okręcie terminował, gadał że to szok i że parę lat może nawet zlecieć nim cokolwiek wyrzekną! A chłopa to mogą już nigdy do siebie nie dopuścić! Na te słowa jeden z mężulków tak się obruszył że niemal nam Cyrulika ukatrupił! Z kością wołową się na niego rzucił! Jak zwierz albo barbarzyńca! Zamknęliśmy więc krewkiego kochasia w stodole By otrzeźwiał i Bóg mi świadkiem, gorszego błędu nie mogliśmy popełnić…
– Wyzwolił się? – pozwoliłem sobie zgadnąć, sięgając po kolejne pęto kiełbasy.
– Acha. – Przytaknął Czerwonobrody dolewając wina. – Mało tego! Chuć postanowił zaspokoić i po dobroci czy siłą małżonkę zmusić do powinności. Panie Henry… co one z tym człowiekiem zrobiły! – Pokręcił głową, jakby nadal nie dawał wiary temu czego był świadkiem.
– Zbierać nie było czego! Tak go poszarpały! Głowę jedynie całą zostawiły, nie licząc oczu wydrapanych… zapewne paznokciami. W usta tego Gwałtownika i Idioty, jego własne przyrodzenie wepchnęły!
– Co zrobiliście?
– Winną albo winne chcieliśmy odnaleźć. Tylko że…
– Nikogo już tam nie było. – Dopowiedziałem za niego.
– Zgadza się. Lazaret był pusty. A po dziewuszkach ani śladu…
– Nie szukaliście ich?
– A jakże! Co z tego skoro żadnego tropu nie pozostawiły. Moglibyśmy i miesiąc przez lasy i skaliste brzegi się przedzierać a i tak byśmy ich nie znaleźli!
– Skąd ta pewność?
– Wiele tam z nich to wdowy po myśliwych były. W lesie ukrywać się umiały i za nic miały nasze nędzne poszukiwania! – Twarz Cedricka wyglądała jakby zebrały się nad nią burzowe chmury w każdej chwili gotowe rozłupać jego rudą czaszkę na dwoje, świetlistą lancą gromu.
– Przez pierwsze miesiące nic się nie działo. – Powiedział jakby sam do siebie. – Do Magdenor dobijaliśmy, często i ludziska jakoś sobie radziły. Kto tam się uchował, przez te pierwsze tygodnie to i żył całkiem, nie zgorzej. Chaty odbudowali a okolice uprzątnęli, tak że jakby ktoś tam zajechał i nie wiedział jak sprawy się miały parę miesięcy temu, nie uwierzyłby że taka tragedia w tym miejscu się odbyła! Ale licho nie śpi i szybko dało o sobie znać! Pierwszy nasz majtek zaginął, świec Boże nad jego duszą. Myśleliśmy że zapił jak reszta i śpi gdzie w stodole na sianie, ale jak dna czwartego, do wieczora sie nie wrócił zaczęliśmy się zastanawiać co się mogło stać. Pytać zaczęliśmy i szukać. Bo jakby nie było członkiem załogi był…– Cedrick zrobił kolejną pauzę. Wypił duszkiem zawartość kielicha i westchnął ciężko. – Jak go znaleźliśmy to mało na serce nie zszedłem! Przy leśnej grocie, nieopodal miasta leżał, rozwleczony jak przez dzikie psy! Bez ducha i głowy którą w grocie znaleźliśmy z członkiem wepchniętym w gardło! Groza spadła na nas i popędzani trwogą do miasta wróciliśmy. Tam nam starsi miasta objaśnili że takie sprawki, już wcześniej miały miejsce ale bali się nam gadać. Byśmy nie odmówili przyjazdów jak kilka innych załóg, dawniej często kursujących do Magdenor. Nie powiem że i my nie mieliśmy podobnego zamiaru. Zaraz jednak wspomnieliśmy ten felerny dzień i że to po części nasza wina. Dlatego też nadal dobijamy do Magdenor. Przez te piętnaście lat z dwudziestu okrętów jedynie my i Stalowy Rycerz nadal kursujemy na tej trasie.
– A co z mieszkańcami miasta? Nadal niepokoją ich te tajemnicze morderstwa? – Zapytałem z zaciekawieniem, uznając przed samym sobą że finał historii okazywał się wielce intrygujący.
– Jakie one tam tajemnicze! To te baby co do lasu zwiały, mają krew na rękach! Wiłami kazały się nazywać i coraz bezczelniej zaczęły sobie poczynać. Wyobraź sobie panie Henry że okrzyknęły się Paniami na tych ziemiach i poprzysięgły wszystkim mężczyznom pomstę za swe szkody! Żaden Ci tam teraz chłop nosa poza obwarowania nie wyścibia! A o tym by który samopas chodził to już całkiem wykluczone! Kwartał minie jak ostatni raz dobijaliśmy do Magdenor… a już w tedy sytuacja była nieciekawa. Kto wie co nas spotka na miejscu. Dlatego z miejsca Pana ostrzegam i ostatnią szansę daje na zmianę decyzji. Choćby pańska rezygnacja miała mnie okręt, załogę i dumę kapitańską kosztować! – Waldorff zakończył, zrywając się z miejsca i z hukiem uderzając się w tłustą pierś.
– Dobrze żeście mi sprawę wcześniej naświetlili. Uspokoję pana jednak. Nie zamierzam rezygnować z wyprawy. Ja też wiem co to honor! Choć piastuje urząd który może na to nie wskazywać, to potrafię się także bronić. Kapitanie życie ludzi trudniących się moją profesją nie jest usłane różami. Nie siedzimy całymi dniami, przed zakurzonymi woluminami, gdzie największym zagrożeniem, może okazać się zbyt gorąca herbata. Nasz wydział opiera się głównie o działania w terenie, a one wymagają od nas równie lotnego umysłu co sprawnego ciała! Wierzcie mi na słowo że nie mało w cesarstwie, wszelakich uzurpatorów, pominiętych w spadku krewnych czy prostych band, siłą chcących przejąć majątki naszych klientów! Jest ich na pęczki panie Cedrick! I choć chwalić się nie lubię, to muszę przyznać że nie raz zmuszono mnie do walki o własne życie! To że zwycięsko z owych pojedynków wychodziłem widać, bo jakby było inaczej… to by mnie tu po prostu nie było. – Skwitowałem prostym lecz wymownym stwierdzeniem i nałożyłem sobie na okrągły, miedziany talerz, sporą porcje krewetek umoczonych w sosie śmietanowym. Kuszących mnie swym aromatycznym zapachem od dobrych kilku chwil.
– Mało tego! Z racji, jak kapitan twierdzi, rejsu podwyższonego ryzyka jestem gotów dołożyć nawet kilka złotych denarów. – Oczy Waldorffa zabłysły chciwym blaskiem, a ja z radością stwierdziłem że krewetki, były nie tylko pięknie podane ale także i smaczne.
Resztę wizyty w kwaterach kapitańskich spędziłem na zajadaniu się specjałami, które jak udało mi się dowiedzieć mój gospodarz specjalnie zamówił w lokalnej karczmie. O wdzięcznej nazwie Łabędzi Świergot. Postanowiłem zapamiętać nazwę i przy najbliższej nadarzającej się okazji odwiedzić ten przybytek. Z Kapitanem pożegnałem się późnym wieczorem. Kilka razy będąc zmuszony do hamowania zbyt szczerze okazywanej życzliwości. Te wszystkie uściski i poklepywania mocno mnie irytowały.
Przybicie do portu w Magdenor, nie zajęło nam pięciu dni. Jak chwalił się kapitan. Nie udało nam się osiągnąć celu także po upływie tygodnia! Dotarliśmy na miejsce dokładnie w dziesięć dni! Przeklęte dziesięć dni, w których to czasie parokrotnie nie straciłem życia, zmyty przez ogromne fale z pokładu Traszki i w których to walnie przyczyniłem się do stłumienia buntu, załogi!
Niestety z tego powodu konieczne było zabicie kilku krewkich majtków ale cel uświęcał środki. Bo choć byłem w stanie zrozumieć strach tych prostych istot przed działaniami natury. Więcej! byłem w stanie nawet jakoś usprawiedliwić to że z nieznanych mi przyczyn ową nieszczęsną aurę zrzucają na garb kobiet z Magdenor. Twierdząc że to one modląc się do Bogów mórz sprowadziły na nas nieszczęście. Lecz nie mogłem pozwolić by ich prostolinijność stanęła na drodze moich interesów.
Tak czy inaczej mogłem zapomnieć iż uda mi się wyprzedzić Stalowego Rycerza w wyścigu do portu. W dzień naszego przybycia, jak na potwierdzenie moich obaw galeon na którym płyną Sanorga, odbijał od brzegu. Widać załoga Stalowego Rycerza miała więcej szczęścia, bo na ich statku, w przeciwieństwie do Traszki, nie było widać śladów, wskazujących na morderczą walkę z żywiołem. Traszka bowiem, pozbawiona została jednego masztu, który zniknął na dobre w rozszalałej morskiej toni. Zniszczenia objęły także lewą burtę a fale zabrały ze sobą dwóch członków załogi. Dumny Kliper kapitana Cedricka, wyglądał teraz jak po salwie z armat Cesarskiej Marynarki. Resztkami sił czołgał się do celu.
Kapitan od czasu buntu, rzadko wychodził na pokład. Zamknięty za ciężkimi wrotami, pił na umór w swojej kajucie. Od czasu do czasu jęczał boleśnie jak raniony harpunem mors. Okazja by z nim porozmawiać nadarzyła się dopiero ostatniego dnia. W tedy też postanowiłem uregulować należności. Wypłaciłem połowę umówionej kwoty i upewniłem się że nie odpłynął nim nie załatwię swoich spraw w mieście. Cedrick nie był zbyt rozmowny i nawet widok, mieszka wypchanego złotymi denarami nie poprawił mu humoru. Po mimo tego przydzielił mi dwóch osiłków, z zdziesiątkowanej załogi i kazał mi mnie strzec. Miałem poważne podejrzenie że mi nie ufa i boi się że nawieje nie wypłacając reszty. Nie powiem, przeszła mi przez głowę taka myśl, ale zaraz po tym gdy zobaczyłem jakim naprawdę miejscem jest Magdenor. Odrzuciłem ją.
Miasto znajdowało się na półwyspie. Wysokie, ostre klify otaczały Magdenor niczym pierścień. Zieloną cykorią, zwieńczał go gęsty, bukowy las. Ten wąski przesmyk, między skałami a lasem. Oddzielał kamienny mur. Zapewne ten o którym wspominał Cedrick. Jego stanu nie byłem w stanie dokładnie określić ale nawet z daleka widać było że nie znajduje się w zbyt dobrej kondycji. Miasto stanowiły niewielkie parterowe chatki, zbudowane z ciężkich bukowych bali. Skoncentrowane wokół kamiennego ratusza. Wysokiego na dwa piętra i co dziwne posiadającego solidne przeszklone okna. Rzadkie nawet w większych miastach cesarstwa. Zwykle w miejscach tego pokroju, gdzieś blisko ratusza znajdował się budynek kościoła. Najczęściej ze strzelistą wierzą na której leniwie dyndał dzwon, lecz tutaj kościoła najprawdopodobniej nie było a przynajmniej nie przypominał on żadnej świątyni do których widoku zdążyłem nawyknąć w Cesarstwie.
W asyście nowych Goryli udałem się wprost do ratusza. Miałem przy sobie kilka lewych pism z ministerstwa wewnętrznego i postanowiłem je wykorzystać. Straciłem przewagę jaką dałoby mi przybycie przed Sanorgą, więc działałem szybko. Po drodze nie napotkałem zbyt wielu tubylców. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć tych, krzątających się po dziedzińcu albo pilnujących straganów. Cóż, miałem nadzieje że na co dzień panuje tu nieco żywsza atmosfera. W końcu, nie wiedziałem czy nie przyjdzie mi tu spędzić nawet kilku tygodni.
Ratusz z bliska nie robił tak wielkiego wrażenia. Był stary. Elewacja tu i tam odpadała płatami a okna, które tak mnie zadziwiły, w większości pokrywała centymetrowa warstwa brudu.
– Zaczekajcie przed wejściem. – Poleciłem dwóm osiłkom. Ich tępe twarze, przybrał wyraz czegoś co z odrobiną chęci mógłbym nazwać niezadowoleniem. Oczywiście, domyślałem się że rozkazy jakie otrzymali wcześniej, zabraniały im odstępować mnie choćby na krok. Miałem jednak nadzieje że uda mi się ich przekonać.
– Ale Kapitan…– Zaczął ten wyższy ale mu przerwałem.
– Zaczekacie tutaj! – Powiedziałem z naciskiem i wcisnąłem mu do ręki kilka srebrnych. Na szczęście zadziałało. Osiłek wepchnął monety do kieszeni i kiwnął na swojego kumpla. Odetchnąłem z ulgą. Szczerze mówiąc, spodziewałem się że będzie się targował a moja kiesa zaczynała powoli pokazywać dno. Byczki rozsiadły się na starej ławce przy wejściu i zapewnili że będą tu czekać póki nie wrócę. Grzeczne pieski, pomyślałem i ruszyłem po schodach.
Wnętrze ratusza okazało się ciemnie i raczej skromnie wyposażone. Jaśniejsze prostokąty na szarej ścianie wskazywały na to, że kiedyś wisiało tu całkiem sporo obrazów. Z lat świetności pozostały wytarte dywany, kiedyś zapewne grube i puszyste, dziś, nie różniące się wiele od końskiej derki. Śmierdziało też niemiłosiernie, mieszanką stęchlizny i starego potu. Boże jak Ci ludzie mogą tu pracować, przeszło mi przez myśl, gdy mijałem kupę starych szmat. Minęła dobra chwila nim znalazłem kogokolwiek kogo można by zapytać o Wójta, Rajce czy innego Burmistrza zarządzającego miastem. Stara kobiecina ubrana w znoszony strój służby spojrzała na mnie nie ufnie i widocznie się jej nie spodobałem bo aż prychnęła gdy się pokłoniłem.
– Pan se w rzyć wsadź uprzejmości! Czego tu! – Warknęła niezadowolona.
No tego to się nie spodziewałem.
– Zawrzyj gębę Babo! Prowadź mnie do burmistrza, bo kijem pogonie! – Puściły mi nerwy, miałem alergie na bezczelność, szczególnie wyrażaną przez służbę. Kobieta zdawała się jednak nic sobie nie robić z moich pokrzykiwań. Wzięła się pod boki i splunęła demonstracyjnie. Flegmą tak gęstą i zieloną że nie powstydziłby się jej co gorszy kloszard. Wzdrygnąłem się z obrzydzeniem gdy zorientowałem się że ściany zdobi cała feeria podobnych zacieków.
– Straszyć to se możesz dziewkę w zamtuzie! – żachnęła się Starucha, celując we mnie palcem. Zakończonym krzywym, czarnym jak grobowa ziemia, paznokciem.
– Jak chce Rajcą się widzieć to było od progu gadać! – Nadal bredząc coś pod nosem, obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Podążyłem za nią, z największym trudem, powstrzymując się przed palnięciem jej w ten siwy czerep. Ponad kwadrans błąkaliśmy się bez celu po zagraconych korytarzach na których brud i resztki umeblowania zrosły się w jedno. Smród stęchłego powietrza nabierał na sile, przyłożyłem do ust, chustę nasączoną wyciągiem z konwalii. Na niewiele się to jednak zdało. Były w świecie zapachy z których wonią wprost nie dało się wygrać. Niestety były to najczęściej te, których czuć bym akurat nie chciał. Stara zgubiła się chyba, bo zaczęła się rozglądać gdy trafiliśmy do kolejnego pustego korytarza. Jej zmysł orientacji najwyraźniej poważnie szwankował albo cierpiała na początki demencji czy innego dziadostwa, powoli wyżerającego resztki informacji z pomarszczonego czerepu.
Wykazałem się wielkodusznością i nie kopnąłem jej od razu. Najpierw grzecznie ponagliłem a gdy ta postanowiła zripostować, moją prośbę, w sposób wielce niestosowny. Wypłaciłem soczystego kopniaka prosto w pomarszczony zadek. Stara zawyła z bólu. Zawarczała coś pod nosem ale nie miała na tyle odwagi by podnieść wzrok i dobrze. Lewa podeszwa zazdrościła rozrywki prawej i z nie małą chęcią przyłączyła by się do zabawy.
– Prowadź do celu! – Nakazałem unosząc lekko lewą nogę na znak że nie żartuje. Stara skuliła się jeszcze ale grzecznie nakazała podążać za sobą.
Najpierw zdziwiłem się gdy minęliśmy pośpiesznie kilka pomieszczeń. Z pozoru tak samo pustych i głuchych jak cała reszta. Gdy jednak wydarzyło się to po raz kolejny, wiedziony ciekawością zajrzałem do jednego z nich. Zapewne gdybym nie były obyty z widokiem ciał zmarłych, nie zdążyłbym się tak szybko otrząsnąć, a co za tym idzie. Nie uniknąłbym podstępnego ataku w plecy. Stara nie zwlekała. Zaraz gdy zorientowała się w czym rzecz, wyjęła ukryty szpikulec i zaatakowała odsłonięte miejsce nad nerką. Wiedziony instynktem, błyskawicznie wywinąłem młynka i zaledwie o cal minąłem się ze śmiercią. Sztylety już błyszczały w mych dłoniach ale nie zamierzałem ich użyć. Zaskoczona Stara bowiem nie stanowiła dla mnie większego zagrożenia. Soczystym kopnięciem z prawej nogi, obaliłem ją z łoskotem na ziemie. Stara jęczała boleśnie ale nadal kurczowo zaciskała dłoń na szpikulcu. Dopiero teraz zauważyłem że ściela z niego jakiś płyn. Kto wie? Może jakaś trucizna… By całkowicie odebrać krewkiej staruszce chęć do walki, wymierzyłem jej jeszcze kilka soczystych kopnięć. Szpikulec wyrwałem jej z ręki odpowiednio wcześniej, by uniknąć niepotrzebnej rany.
– Co to ma znaczyć! – Warknąłem i szarpnąłem Starą za włosy i wskazując na dwa zaszlachtowane ciała mężczyzn. Odchyliła się wyjąc jak zarzynana. – Gadaj albo rozłupię Ci czaszkę!
Stara próbowała splunąć ale jedynie umazała sobie brodę. Wymierzyłem jej siarczysty policzek.
– Nie żartuje! Gdzie jest reszta!
Starucha widocznie straciła bojowy zapał, jęczała i kuliła się mrużąc oczy. Po kilku kolejnych szturchańcach w końcu wskazała mi zejście, do pogrążonej w mroku, wilgotnej piwnicy. Szarpnąłem ją za włosy, mało nie pozbawiając resztek siwizny i cisnąłem o parkiet.
– Jeśli ruszysz się choćby o cal…– Syknąłem zimnym jak stal głosem.
Pochwyciłem łojową lampę. Tlącą się przy wejściu i ostrożnie postąpiłem kilka kroków w dół. Schody okazały się strome i śliskie. Wyjąłem sztylet i nasłuchując, ruszyłem przed siebie. Zaledwie cztery metry dalej pojawiły się ciężkie okute stalą drzwi. Rozwarłem je ostrożnie i cofnąłem o krok. Nic się jednak nie stało.
Zapuściłem się głębiej. Choć głos w głowie podpowiadał bym wrócił po wsparcie.
W końcu miałem ze sobą dwóch osiłków idealnych do takiej roboty. Poniechałem jednak. Nie było na to czasu.
Za drzwiami znajdował korytarz. Niski i ciasny jak większość piwnicznych przejść. Prowadził zaledwie do jednych drzwi. Zdecydowanie, ktoś się za nimi znajdował, bo doszedł mnie ściszony szept kilku głosów i migotliwy błysk przygaszonej lampy. Przygryzłem mocno wargi, niestety nie miałem pojęcia jak rozegrać tę partie. Rozwiązanie przyszło do mnie jednak samo. Światło wewnątrz pomieszczenia zgasło a mechaniczny stukot zamka zakomunikował że niebawem uchylą się drzwi.
Odłożyłem lampę tak by jej blask skierował się na drzwi. Z kieszeni pasa wyjąłem Fizz. Niewielkie kuleczki przyjemnie zatańczyły między palcami. Niech tylko spróbują zachichotałem w myślach a dowiedzą się jak niebezpieczną bronią jest Fizz. Gryzący dym przesłoni im wzrok i zabierze dech a huk wybuchu, tych małych cudeniek, ogłuszy na dobrych kilka chwil. Tyle w zupełności mi wystarczy by zrobić porządek.
Zgodnie z oczekiwaniami drzwi uchyliły się bardzo powoli a w powstałej szczelinie, pojawiła się łysa jak kolano głowa starca. W jego ciemnych jak heban oczach kryło się przerażenie. Zauważył mnie od razu.
– Panie… ratujcie! – Wymamrotał łysy i nim zdążyłem zabrać głos, upadł na ziemie jakby rażony piorunem. W mgnieniu oka odskoczyłem w tył, ciskając przed siebie garścią Fizzów.
Wybuch nastąpił niemal od razu. Wyuczonym ruchem naciągnąłem kaptur i sięgnąłem po drugi sztylet. Nim na dobre mlecznobiały dym zatopił wnętrze korytarza, ruszyłem do przodu. Mieli przewagę, nie wiedziałem ilu ich jest i jak dobrze są wyszkoleni. Nie mogłem jednak pozwolić by uciekli. Szkoliłem się do walki w takich ciasnych miejscach. W nich nie miało znaczenia czy rywali jest więcej albo czy są nadnaturalnie silni. Podstęp i szybkość, to dwie podstawy walki w zwarciu a w nich nie miałem sobie równych w całym okręgu! Wpadłem do rozległego pomieszczenia, dając susa nad ciałem łysego. Dwa cienie poruszyły się w ciemności. Jeden był w moim zasięgu. Wykorzystując impet z jakim wylądowałem odbiłem się od posadzki i wyprowadziłem sztych w miejsce w którym spodziewałem się uda. Ostrze z mlaskiem przedarło ciało a moich uszu dobiegł piskliwy jęk. Drugi cień wycofał się w głąb pomieszczenia. Zareagowałem natychmiastowo, porzuciłem unieruchomionego napastnika i ruszyłem na drugiego. Cisnąłem jeden sztylet wprost w miejsce w którym stał. Brzdęk metalu odbijającego się od posadzki potwierdził moje obawy. Załatwiłem tego słabszego! Zgodnie z przewidywaniami mój cios został zblokowany. Odskoczyłem by uniknąć kontry i ponownie zaatakowałem. Tym razem celując w klatkę piersiową ale i ten cios został zblokowany. Mało tego, cudem udało mi się uniknąć, podstępnego cięcia wymierzonego w żebra. Kimkolwiek był mój oponent znał się na rzeczy. Chciałem jeszcze raz dopaść do rywala ale wtedy poczułem ukłucie. Delikatne, w okolicach karku. Nim zdałem sobie sprawę ze swojego błędu, osunąłem się bezwładnie na kolana. Świat zatańczył mi przed oczami i nim skończyłem przekleństwo, straciłem przytomność.
– Zabijmy tego psa! – Usłyszałem rozżalony głos Starej aż wibrujący od przepełniającej ją złości. – Mało mi kudłów do reszty nie wyrwał!
Uderzenie w nerkę pozbawiło mnie tchu.
– Miarkuj się Sibil! – Drugi głos także należał do kobiety, ten był jednak miękki i gdyby nie moje położenie powiedziałbym że nawet przyjemny. – To Cesarski Pomiot! Pani będzie chciała go dla siebie!
– Pani, pani! A ja! Gdzie należne mi prawo zemsty! popatrz no na mnie jak mnie załatwił! – Uśmiechnąłem się w duchu i zarazem żałowałem że nie wbiłem jej sztyletu w serce gdy była na to okazja.
– Zamknij się stara wywłoko! – Trzeci głos także należał do kobiety. Władczy ton nawykły do wydawania rozkazów nie pozostawiał wątpliwości kto w tej kompani jest najważniejszy.
– Coś powiedziała Hrist! – Stara najwidoczniej nadal nie zdawała sobie sprawy z tego że jej wiek nie upoważnia jej do niczego. Głuche uderzenie i zduszone jęknięcie, zdawało sie potwierdzać moje domysły.
– Jeszcze słowo Sibil…– Warknęła dowódczyni. – Zamiast jazgotać pomogłabyś Olrun. Z rozwaloną nogą nie uciągnie tego łajdaka daleko!
Sibil usłuchała. Poczułem że moje nosze posuwały się znacznie żwawiej. Cholera gdybym tylko nie miał związanych rąk. Widać kobitki znały się na rzeczy bo węzły które zastosowały skutecznie uniemożliwiały mi samodzielne wyzwolenie. Mogłem jedynie liczyć że jednak się nie rozmyślą i doprowadzą mnie przed obliczę swojej Pani.
Niestety niewiele mogłem zobaczyć. Opaska którą zaplotły mi oczy, doszczętnie wykluczała dojrzenie czegokolwiek. Mogłem polegać jedynie na zmyśle słuchu, a oprócz tego że właśnie przedzieramy się przez las, co udało mi się wywnioskować po szeleście wyschniętej ściółki i łamanych gałęzi, nie wiedziałem nic. Nie szarpałem się. Nic by to nie dało a mogłoby skutkować wyjątkowo bolesnymi konsekwencjami. Przyznam że nie tak wyobrażałem sobie mojego spotkania z Wiłami. Więcej liczyłem że to ja znajdę się w uprzywilejowanej pozycji ale życie postanowiło zaskoczyć mnie po raz kolejny. Ledwie postawiłem nogę na Magdenorskiej ziemi i już znalazłem się w rękach istot przed którymi tak gorączkowo mnie ostrzegano.
Możliwości ucieczki nie miałem żadnej. Postanowiłem więc cierpliwie zaczekać aż zdradliwe koło fortuny, obróci kapryśny los w przychylniejszą stronę. Wędrówka trwała dobrych parę godzin. Kobiety zatrzymały się na popas zaledwie raz i to tylko dlatego że nie mogły dłużej wytrzymać jęczenia zmęczonej Sibil.
Nie wiem jak długo trwała dalsza podróż, cóż kilka razy uciąłem sobie drzemkę. Niewiele miałem do roboty, związany jak świąteczna szynka i ciśnięty o noszę, więc postanowiłem wykorzystać ten czas na zbawienną regeneracje. Sen wzmacniał i pozwalał odbudować siły ale także zbawiennie działał na procesy myślowe! A ja ostatnie dwa dni podróży na Traszce spędziłem na ciągłej walce a to z krewką załogą a to z szalejącym żywiołem.
Z pewnością właśnie zmęczenie, do którego sam przed sobą nie chciałem się przyznać, pośrednio doprowadziło mnie do miejsca w którym obecnie się znajduje. Nie mogłem więc pozwolić na powtórzenie tak tragicznego w skutkach błędu. Przypomniała mi się nawet historia pewnego szpiega który będąc w niewoli, przespał każdą wolną chwilę, by pewnego wieczora. Właśnie podczas snu, wpaść na wyjątkowo błyskotliwy plan ucieczki. Swoją drogą całkiem przyzwoity. Niestety okupiony życiem, gdyż może i owy szpieg miewał przebłyski geniuszu to jednak lata ciągłego opilstwa i obżarstwa odcisnęły piętno na jego ciele. Szczęśliwie zawsze utrzymywałem ciało w dobrej kondycji a moje akrobatyczne zdolności znane były we wszystkich zakątkach cesarstwa! Kto wie, gdyby moja kariera potoczyła się nieco inaczej, mógłbym dziś przeskakiwać przez płonące obręcze w jakiejś jarmarcznej trupie?
Smród końskiego potu, pojawił się nagle. Najpierw myślałem że może to stara Sibil, nosiła na sobie końską derkę. Co w sumie pasowałoby do jej nieprawdopodobnie podłej persony. Zaraz jednak, do mych uszu doszło ściszone rżenie i odgłos kopyt, rozgrzebujących zeschniętą ściółkę.
Zaraz jednak dobiegł mnie kolejny kobiecy głos.
– Co to za Ścierwo! – Widać mowa była o mnie.
– Cesarski! Zaskoczył nas u Rajcy! – Rzuciła w odpowiedzi Hirst, z niepasującym do jej głosu uniżeniem. Najwidoczniej napotkaliśmy na swej drodze kolejną Wiłe wyższej rangi. Doprawdy zaczynałem robić się ciekawy ile jeszcze tego typu kastowych szczebli, mieliśmy do przebrnięcia nim w końcu trafię przed obliczę „Pani”. O ile, rzecz jasna, któraś z ważniejszych Wił nie uzna, że tak naprawdę nie ma czym zawracać głowy ich przywódczyni i nie postanowi mnie ekspresowo stracić.
Dalszej części rozmowy po między tajemniczą Wiłą na koniu a Hirst, nie słyszałem. Rozsądnie odeszły wystarczająco daleko by nie zdradzić czegoś ważnego przy ciekawskim jeńcu. Czas oczekiwania na to co przyniesie mi dyskurs, po między Wiłami, umilała mi Sibli. Rechotliwym, rozdygotanym z od podniecenia szeptem, trącącym zgniłym mięsem i cebulą. Opowiadała mi co zrobi ze mną gdy tylko Pani w swej wielkiej łasce odda mnie jej. Bo przecież „Prawo Zemsty” musiało się dopełnić a ona, co do czego akurat nie miałem wątpliwości, będzie głośno dopominać się swoich racji. Przyznam uczciwie że choć przez kilka lat spędzonych w Cesarstwie i Zjednoczonych Republikach nasłuchałem się tego i owego od najróżniejszej maści katów i oprawców, to fantazję Sibil należało określić jako nieograniczoną. Wiele tortur w jej wykonaniu zakrawała bowiem o sadystyczny artyzm i pewnie nie jeden znający się na swym fachu rzemieślnik, miałby problem z ich zrealizowaniem. Każde kolejne słowo starej, utwierdzało mnie w przekonaniu iż popełniłem straszliwy błąd nie zabijając jej na samym początku znajomości. Z jakiej strony bowiem by nie spojrzeć, zabijałem już z bardziej trywialnych powodów niż przejaw chamstwa. W tym wypadku, taka prewencja, mogła uchronić mnie przed trafieniem do niewoli. Solennie przysiągłem sobie że jeśli tylko uda mi się wydostać z tej kabały, sprawie Sibli taką śmierć na jaką ze bezwątpienia zasługiwała.
– Jedziemy! – Rozkaz padł z ust Wiły na koniu.
Ruszyły bez zwłoki. Przytwierdziły noszę do siodła. Odciążając ranną Olrun i Sibli, zwiększyły swoją mobilność i potencjalną zdolność bojową. Nie były głupie, wiedziały że w razie draki, nawet Stara może okazać się przydatna. Niestety, ja byłem największym dowodem tych domniemań. Z czego, jak nie trudno się domyślić, nie byłem dumny. Tym razem maszerowały bez ustanku, przez długi czas. Forsując tępo, jakby w obawie przed pościgiem. To nie był dobry znak. Sam wątpiłem bowiem by dwaj przydzieleni mi goryle, mieli na tyle oleju w głowie by sprawdzić czy ze mną akurat wszystko w porządku. Trudno też było wykluczyć scenariusz w którym to Wiły, roztropnie, pozbyły się mojej eskorty. Nie miałem bowiem pojęcia co działo się od momentu w którym utraciłem przytomność, aż po niezbyt przyjemną pobudkę w niewoli.
Trakt, ścieżynka czy Bóg wie przez co się przedzieraliśmy, zaczęła nagle opadać. Podłoże z leśnego miękkiego podszycia, przerodziło się w twardy żwirowy szlak. Moja leżanka, podskakiwała na wybojach, do tego stopnia, że parokrotnie mało z niej nie spadłem. Skręcaliśmy często i nierzadko, przy akompaniamencie soczystych przekleństw Dowódczyni. Reszta kobiet musiała parokrotnie nadrzucić mój stelaż, by zmieścił się w ciasnych przesmykach. Czerpałem z tego tytułu, niemałą satysfakcję, w końcu w jakimś stopniu, udało mi się uprzykrzyć życie tym podłym dziewuchom! Może i nie znałem zbyt dobrze okolic Magdenor ale coraz głośniejszy szum fal i zmiana otoczenia, wskazywała na to iż znajdowaliśmy się gdzieś w okolicy, klifów. Okalających miasto szczelnym pierścieniem. Niestety, z tego co zdążyłem zauważyć, tereny tego rodzaju były dosyć rozległe i bardzo zdradliwe, a to mogło okazać się kluczowe, w planowaniu ucieczki.
Zatrzymaliśmy się w kilka godzin po wyjściu z lasu. Bez słowa czyjaś filigranowa dłoń zdjęła mi z oczu opaskę. Nastawał wieczór a ja mrużyłem powieki, starając się dojrzeć czegoś więcej poza rozmazanymi plamami światła. Soczysty kopniak zwalił mnie z leżanki i nie mogąc się ratować, spadłem twarzą, wprost na kamieniste podłoże. Poczułem jak z rozbitego nosa, bucha fontanna gęstej krwi. Sibil zachichotała podle, lecz reszta jej kompanek nie podzielała jej entuzjazmu. Z trudem oderwałem twarz od kamieni, lecz gdy tylko przekręciłem głowę w miejsce w którym spodziewałem się postaci swoich porywaczek. Czyjś obcas przycisnął mnie z powrotem do ziemi. Usłyszałem świst wyjmowanego ostrza, a następnie jego chłód w okolicach nadgarstków. Sznur którym mnie spętano, ustąpił po zaledwie jednym cięciu. Nacisk obcasa zelżał, powoli ale zastąpiła ją stal, kująca w miejsce między łopatkami.
– Wstawaj. – Usłyszałem wyraźny rozkaz, wyszeptany wprost do ucha. Oddech tej kobiety był przyjemny i świerzy. Musiała żuć miętę.
Nie ociągałem się, choć moje ręce i nogi bardziej przypominały teraz kołki wbite w miedzę niż części ciała niedoszłego akrobaty. Z trudem zmusiłem się do podźwignięcia na nogi a równowagę zachowałem tylko dlatego że kurczowo uczepiłem się końskiej grzywy.
– To prawda? – Miękki kobiecy głos Olrun przedarł się przez łoskot jaki zapanował pod moją czaszką. Widać upadek, miał poważniejsze konsekwencje niż tylko roztrzaskany nos. Chciałem już zapytać, co ma na myśli mówiąc prawda, lecz zorientowałem się że pytanie nie było skierowanie do mnie. Otóż mym oczom ukazała się trójka innych kobiet. Starej Sibil, nigdzie nie mogłem dojrzeć. Najwyraźniej odłączyła się od reszty, nim udało mi się dojść do siebie.
Wszystkie Wiły, ubrane były w zielone kubraki, na długich zgrabnych nogach nosiły rajtuzy w brunatnym kolorze. Wetknięte do lekkich skórzanych trzewiczków. Każda z nich miała włosy spięte w kok. Z twarzy nie były już jednak tak zjawiskowe. Ot, proste chłopki jakich pełno we wsiach Cesarstwa. Jednak ich wysmukłe figury, nie jednego amatora kobiecych wdzięków przyprawiłyby o palpitację. Wszystkie miały krótkie łuki, wetknięte do sprytnego pokrowca. Uwieszonego na plecach wraz z kołczanem oraz sztylety zwisające u szerokich pasów. Coś mi jednak wyraźnie nie pasowało. Kobiety, nie licząc Sibil, wydawały mi się bowiem zbyt młode. Najmłodsza, ta którą ciąłem sztyletem. Na oko mogła mieć osiemnaście lat a i to wydawało mi się nieco za wiele. Z kolei jej kompanki wyglądały na kobiety zdrowo przed trzydziestką. Niewielka więc była szansa, by któraś z nich mogła być kobietą, odpowiedzialną za wydarzenia z przed piętnastu laty. Nie wiedziałem jednak czy to dla mnie lepiej czy może gorzej że nie uczestniczyły czynnie w tych wydarzeniach. Przez lata bez wątpienia wpajano im nienawiść do męskiej nacji i taki fanatyzm, połączony z brakiem obeznania i własnych doświadczeń w kontaktach z przedstawicielami odmiennej płci mógł okazać się dla mnie zgubny. Pozostawało mi mieć nadzieje że wrodzona kobieca ciekawość i chęć choćby zbliżenia się do zakazanego owocu, umożliwi mi wydostanie się z pułapki.
Wiła z szarą przepaską, przewiązaną na udzie, z pewnością była Olrun. Rana nadal krwawiła, nasączając, prymitywny bandaż, brunatno czerwonym odcieniem. Tego się jednak spodziewałem. Moje sztylety, były specjalnie nasączane środkiem utrudniającym gojenie. Nie zawsze, ofiary padały po pierwszym ukąszeniu, a niejednokrotnie udawało im się nawet uciec. Dlatego każda sztuczka mogąca im tę ucieczkę utrudnić, a mi ułatwić robotę, była w moim arsenale mile widziana. Jedna z pozostałej dwójki wyjaśniała coś na prędce Olrun. Ona też trzymała w dłoniach, moje pełnomocnictwa i glejty. Twarz miała surową a oczy zimne i niedostępne.
– Panie wybaczą. – Przerwałem im, nim zrozumiałem jak dalece, było to nieroztropne.
Wszystkie trzy zwróciły się w moim kierunku i zmierzyły mnie z niekrytym obrzydzeniem.
– Milcz! – Warknęła ta o lodowym spojrzeniu. Po karku, mimowolnie, przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. – Bo wytnę Ci język.
Milczałem, tak wypowiedzianej groźby nie należało lekceważyć, w dodatku miałem jeszcze świeżo w pamięci, opowieści Kapitana Cedricka, na temat gościnności Wił. Pozbywanie się języka, mogło bowiem bardzo szybko przerodzić się w obcinanie kolejnych, bardziej mi drogich części ciała. Kobiety nadal dyskutowały, tym razem jednak już nie cesarską mową a jakimś lokalnym dialektem z którego udało mi się wychwycić zaledwie kilka słów. Pojedynczo nie mających jednak większego sensu. Stałem więc przy koniu i ze wszystkich sił próbowałem zmusić zbuntowane ciało do utrzymania równowagi. Rozważałem oczywiście porwanie konia i szybką ucieczkę lecz w obecnym stanie. Nie potrafiłbym nawet samodzielnie wdrapać się na jego grzbiet a co dopiero utrzymać w siodle. Stałem grzecznie, tylko od czasu do czasu rzucając okiem w stronę kobiet, by ich bez potrzeby nie strofować. W międzyczasie, rozglądałem się po okolicy, starając się w jakimś stopniu określić swoje położenie.
Co do jednego miałem rację. Znajdowaliśmy się na skalistym wybrzeżu. W oddali majaczyła granatowa tafla Morza Międzyfrakcyjnego a w około mnie aż roiło się od surowych, ostrych jak brzytwa skał. Tu i ówdzie upstrokaconych pobladłą zielenią skarłowaciałej kosodrzewiny i kępek trawy. Bez wątpienia był to wyjałowiony teren, pełen szczelin, rozpadlin i ślepych zaułków. Idealne miejsce na kryjówkę a także, jeśli posiadało się zmysł taktyczny i potrafiło go wykorzystać, wyśmienite miejsce do odparcia nawet przewarzającej liczby wroga.
Nim do całkiem zdrętwiałych członków wróciła mi władza i byłem w stanie zrobić krok.
Nie martwiąc się o to że zaraz zwale się na ziemie jak długi, pojawiła się Sibil. Wylęgła się zza skał jak zjawa, niosąc przed sobą pochodnie. Ciepły blask ognia wydłużył cienie Wił i nadał im tajemniczego wyglądu. Dosłownie jak Driady, pomyślałem przyglądając się tej trójce. Niestety pewnie i one całkiem nieźle szyły z łuku, bo o tym że przynajmniej jedna z nich potrafi walczyć na sztylety, miałem okazję przekonać się jakiś czas temu.
Za Sibil na której ustach pojawił się obślizgły uśmieszek, pojawiły się jeszcze trzy postaci. Były to kamratki, moich porywaczek. Ubrane tak samo jak one i w podobny sposób, obrzucające mnie spojrzeniami przepełnionymi pogardą.
Wymieniły między sobą kilka zdań a gdy doszyły do porozumienia. Dwie Wiły, wzięły mnie pod ramiona i po prowadziły, do miejsca z którego wychynęły. Na karku poczułem, nieprzyjemne ukłucie. Najwyraźniej trzecia, stała za mną i celowała sztyletem, tak bym choć przy najmniejszym przejawie niesubordynacji, pożegnał się z życiem. Był to oczywiście zbytek ostrożności. Nie miałem zamiaru teraz uciekać. Byłem w zbyt złym stanie fizycznym, w dodatku pozbawiony broni, na nieznanym mi terenie i otoczony całą grupą, niewiast czekających tylko na to by mnie zabić.
Prowadziły mnie wąskim przejściem, między skałami. Przejście to rozwidlało się, niejednokrotnie i tylko one wiedziały w którą stronę należy obecnie skręcić by się nie zgubić. Na początku, pomyślałem że nie zawadziłoby zapamiętać kolejność w jakiej przedzierały się przez kolejne rozwidlenia, lecz zaniechałem po nastej z rzędu serii rozwidleń. Wydawało mi się niemożliwe, by dojście do ich kryjówki wymagało aż tak długotrwałego kluczenia i że z przezorności, specjalnie wodzą mnie po tych korytarzach, bym w razie ucieczki, sam nie znalazł wyjścia. Z resztą i tak bym tych wszystkich zakrętów nie zapamiętał. Może gdybym miał kłębek nici podarowanych przez Ariadnę, dzielnemu Tezeuszowi, udałoby mi się jakoś po nich znaleźć drogę powrotną. Bez pomocy, wydało mi sie to kompletnie niemożliwe. Jeszcze dobrych kilka chwil zajęło nam wyjście z tego labiryntu. Na jego końcu nie czekał na nas Minotaur, dzierżący w garści ogromny, wojenny topór a niewielka wioska. W przeciwieństwie do Magdenor. Posępnego i sprawiającego wrażenie niemalże całkowicie wyludnionego. Osada zdawała się tętnić życiem. W oddali dojrzałem małe dziewczynki, wesoło trajkoczące i obkładające się drewnianymi mieczykami, gdzie indziej staruszki zajmowały się sprzątaniem czy wywieszaniem świeżo upranych kubraków i rajtuz. Młode dziewczyn i kobiety, chadzały w zwiewnych kieckach ubarwionych na różnorakie kolory. Od posępnych szarości po wesołe czerwienie i błękity. Wszystkie zaś miały na ustach wyraz tak beztroskiego zadowolenia że przez chwilę miałem wątpliwości czy aby skręciliśmy w dobrą stronę, przedzierając się przez labirynt.
Czar pierwszego wrażenia miną jednak bardzo szybko, zaledwie chwilę później dojrzałem pierwsze truchło zamknięte w klatce. Podejrzewałem że był to mężczyzna po resztkach ubioru jakie pozostało po uczcie jaką wyprawiły sobie na nim kruki. Zaraz za pierwszą, były następne a w nich kolejne trupy. Niektóre jeszcze całkiem świeże. Szczęśliwie, nie czułem bijącego od nich fetoru. Nie mały wpływ na to miały wonne zioła i kwiaty sporymi wiązami składane wokół więzień tych nieszczęśników.
Co okazało się rajem dla kobiet, było piekłem dla facetów. Już nie miałem wątpliwości gdzie trafiłem. Zaskakiwało mnie nadal jednak z jaką obojętnością mieszkanki tego miejsca przyjęły moją obecność. Wyobrażałem sobie raczej, że będą mi się ciekawie przyglądać, wytykać palcem, ciskać pogróżki czy w końcu obrzucą jakimś świństwem. One jednak dalej robiły to czym zajmowały się przed naszym przybyciem i ani myślały choćby zerknąć w stronę znienawidzonego mężczyzny. Zadrżałem na myśl, że sprowadzanie i zabijanie facetów było w tym miejscu, procederem tak powszechnym że przejadł się już on wszystkim!
Bezlitośnie szarpany i popychany przez oprawczynie, przemierzyłem niemal połowę groteskowej wioski. Wepchnięto mnie do rozległego namiotu, podobnego to tych które widziałem na rycinach, w pewniej księdze, traktującej o dzikich zamorskich plemionach i tam pozostawiono na jakiś czas z dwiema strażniczkami do „towarzystwa”. Po środku namiotu paliło się niewielkie ognisko, z trudem rozpraszające mroczne zakątki wnętrza. Wszędzie wokół roiło się od porozrzucanych futer. Poznałem wśród nich kilka wilczych i rysich, jedno należało nawet do niedźwiedzia i to wcale nie małego. Prócz skór, niewiele było w namiocie rzeczy mogących choć na chwilę przykuć uwagę. Kilka niezbędnych przedmiotów codziennego użytku, trzy drewniane kubki i leżanka, byle jak sklecona z kilku grubszych gałęzi, także okryta futrami.
Przez dobrych kilka minut siedziałem grzecznie w wyznaczonym miejscu a z najdalszych zakątków namiotu w moją stronę ruszyły stronę wszy. Były ich setki. Zwabione zapachem potu i krwi, podskakiwały radośnie. Te małe plugastwa powoli zaczynały obłazić mnie ze wszystkich stron. Na razie kąsały nieśmiało, na próbę ale ja wiedziałem że to tylko czasowe. Niebawem oszołomi jej smak krwi i zaczną kąsać nie zważając na nic. Nim jednak insekty rozochociły się na dobre do namiotu weszła Olrun. Burknęła coś do swoich koleżanek a te choć niechętnie wyszły na zewnątrz.
Dziewczyna miała na sobie w zwiewną suknię w kolorze płomienistej czerwieni, idealnie dopasowaną do smukłej figury. Burza jasnych włosów tańczyła wokół delikatnej szyi, bladej jak kość słoniowa. Zaparło mi dech, przypominała teraz bardziej dwórkę jakiejś szlachcianki niż wyjętą spod prawa bojowniczkę. Niestety w chabrowych oczach nadal znajdowało się miejsce jedynie dla pogardy.
– Pani kazała Cię obmyć. – Wyszeptała tonem tak niechętnym że niemal się wzdrygnąłem. Podeszła powoli a ja dojrzałem jak mocno kuleje. Rana którą zadałem, nadal srodze dawała się Wiłe we znaki. Kilka chwil później, cztery inne Wiły wniosły do namiotu drewnianą balię a dwie które przydzielono by mnie strzegły niosły ze sobą wiadra. Po brzegi wypełnione parującą wodą. Zdziwiony spojrzałem na młodą Wiłe.
– To rozkaz. – Wyjaśniła.
Nie zamierzałem się sprzeczać. W kilka chwil zzułem z siebie brudne ubranie i po dłuższym zastanowieniu także bieliznę. Przyznam że z początku wydało mi się wielce niezręczne. Rozbierać się do rosołu przy tak licznej widowni lecz gdy zorientowałem się jak cała gromadka przygląda mi się ciekawsko, zrobiło się to nawet zabawne. Niech sobie pooglądają jak wygląda mężczyzna, kto wie może byłem pierwszym który się przy nich rozbierał? Myśl ta przywołała mimowolny uśmiech. Przy kąpieli asystowała mi Olrun. Reszta tylko się przyglądała. Dziewczyna najpierw niechętnie dotykała mojego ciała. Jakby kroczyły po nim setki jadowitych skorpionów. Później przekonała się że nie taki diabeł straszny i poczynała sobie nieco odważniej. Nadal była szorstka i nieczuła. Niczym matrona szorująca podłogi, ale nie wzdrygała się przynajmniej za każdym razem gdy jej maleńkie dłonie stykały się z moją nagą skórą. Pozostałe Wiły znudziły się widowiskiem szybciej niż mogłem przypuszczać. Odwróciły się plecami od naszej dwójki i rzucały między sobą jakieś złośliwe komentarze okraszając je co jakiś czas salwami głośnego śmiechu. Za każdym razem gdy tak chichotały, czułem jak mięśnie dłoni Olrun zaciskają się mimowolnie a z jej cienkich usteczek odbiega krew. Najwidoczniej szydziły z młodej a cały obrząd mycia jeńca musiał być uważany za ujmę. Nie spodobało mi się to.
Po kąpieli kazano mi przywdziać lniany habit, podobny to tego w którym zwykli chadzać mnisi, pozbawiony kaptura i sznura który mógłbym zapleść wokół pasa, okazał się odzieniem wielce niewdzięcznym. Strasznie przewiewny, utrudniający poruszanie a przez swoją biel, nadający mi wygląd prymitywnej zjawy z chłopskich bajań. Westchnąłem z żalem gdy Olrun kazała zabrać moje własne odzienie. Zostawcie chodź buty, pomyślałem tęsknie odprowadzając wzrokiem parę wysokich kozaków z przedniej cielęcej skóry. Wydałem na nie majątek, a teraz przyszło się z nimi pożegnać. Kto wie, może i na zawsze? Chwilę później znów poprowadziły mnie przez osadę. Tym razem jednak dłonie związały mi postronkiem. Tym samym sprytnym węzłem co poprzednio i poprowadziły w stronę sporych rozmiarów chaty.
Dworek, bo tak bardziej właściwie należało nazwać tą budowlę, okazał się zadbany. Nie był to może przebłysk architektonicznego geniuszu, ale solidna budowla utrzymana w czystości i wzorowej kondycji. Belki choć stare, nie nosiły na sobie znamion próchna czy zgnilizny a okiennice i drzwi zamontowano na solidne naoliwionych zawiasach. Przy wejściu stały dwie strażniczki. Uzbrojone w długie włócznie i sztylety. Wyglądały dumnie, choć nosiły za duże kolczugi a hełmy, niemal nie przesłaniały im oczu. Jak się spodziewałem, obie nawet nie drgnęły gdy je mijaliśmy.
W środku dworek okazał się schludny i jakże mogłoby być inaczej, bardzo czysty. Dywany pokrywające drewnianą podłogę niemal pochłaniały w całości moje nagie stopy a pokaźne żyrandole i bogato zdobione świeczniki, rozświetlały wnętrze, do tego stopnia, że na samym początku musiałem zmrużyć oczy. Zaś na ścianach aż roiło się od malowideł. W większości przedstawiających kobiety w ich codziennych zajęciach ale także odziane w pełne zbroje i walczące z męskimi hordami. W wąskim przedsionku, rozwiązano mi dłonie co przyjąłem z ulgą. Nadgarstki piekły mnie bowiem straszliwie a rozognione rany zrosiła świeża krew. Prowadząca orszak Olrun zastukała w drzwi. Mocno i donośnie jednak zarazem nie nachalnie.
– Wejść! – Mocny kobiecy głos zabrzmiał uroczyście.
Drzwi rozwarły się ukazując kulistą sale. Na jej środku paliło się ogromne ognisko. Wokół ognia ustawiono figury. Dwadzieścia kamiennych kobiet, obróconych plecami do ognia. Wszystkie odziane w zbroje, o surowych twarzach, wytrawnych dowódców, wiodących swych podkomendnych ku Victorii a zarazem zniewalająco pięknych, jak oblicza księżniczek z pałacowych malowideł.
Poprowadzono mnie dalej aż po sam koniec pomieszczenia. Gdzie na prostym, drewnianym tronie siedziała kobieta.
Władczyni była niebrzydka i smukła jak jej podwładne, może czterdziestoletnia.
O włosach ciemnych jak pióra kruka, cienkich bladych ustach i zielonych oczach przywodzących na myśl dwa błyszczące szmaragdy. Prawy policzek szpeciła różowa szrama, wędrująca zygzakiem od oka po kącik ust. Miała na sobie prostą lnianą suknię w kolorze morskiej toni. Przyozdobioną jedynie niewielką miedzianą broszką w kształcie delfina, powyżej prawej piersi. Obrazu przywódczyni Wił, dopełniał ciężki półtoraroczny miecz, teraz, leniwie spoczywający na udach. Byłem gotów założyć się że służył on jedynie za insygnia władzy, coś jak berło czy korona. Trudno było bowiem wyobrazić sobie by tak zbudowana kobieta była w stanie wymachiwać czymś tak ciężkim i nieporęcznym. Sam miałem okazję trzymać w dłoniach podobną broń i muszę przyznać że jeśli przyszłoby mi nim wymachiwać to mój przeciwnik mógłby spokojnie czekać aż padnę ze zmęczenia.
– Widzę że spodobał Ci się mój miecz. – Głos przywódczyni wyrwał mnie z zamyślenia.
– Wspaniałe ostrze. – Wyrzekłem pokornie, spuszczając wzrok. Roześmiała się głośno i radośnie.
– Może dla Barbarzyńcy zza Gór ale nie dla mnie! To pamiątka, po pewnym…hym… znajomym z przeszłości. Osobiście przedkładam włócznie ponad wszelki oręż.– Powiedziała odkładając broń na bok.– Nie bój się, wiem że w Cesarstwie miewa się za złą wróżbę, gdy gospodarz wita gościa z bronią na podorędziu.
Przytaknąłem, choć szczerze wątpiłem bym był gościem w tej wiosce. Raczej nie oczekiwanym jeńcem którego kosztem można się jeszcze zabawić nim pozbawi się go życia.
– Ale gdzie moja uprzejmość! Nazywam się Sigrun Kara. – Słowa te wypowiadała z uśmiechem, ukazując w całej okazałości, koronkę śnieżnobiałych zębów. Nieźle jak na liderkę wyzwolonych kobiet pomyślałem i z żalem stwierdziłem że moje nie są tak piękne.
– Richard Sorge. – Odparłem domyślając się że oczekuje się ode mnie odpowiedniego responsu.
– Sorge. – Powtórzyła za mną smakując każą literkę jakby okrywała ją warstwa słodkiego karmelu. – Dziwne nazwisko jak na człowieka pochodzącego z Cesarstwa.
– Ojciec był oficerem w Wyspiarskiej armii. Miał stosowne przywileje…
– W tym możliwość pozostania przy rodowym nazwisku?
Przytaknąłem.
– Musiał być nie byle kim. Powiedz mi Richardzie. Ty też cieszysz się podobnymi przywilejami?
Spojrzałem na nią. Wyraz jej twarzy zmienił się nieznacznie. Nadal sprawiała wrażenie rozradowanej ale w jej oczach pojawił się wyraźny błysk. Ot, jak szybko nasza zwykła rozmowa przemieniła się w przesłuchanie.
– Nie narzekam na ich brak, jeśli o to pytasz Pani. – Odparłem na co Sigrun machnęła ręką jakby właśnie przed chwilą pojawiła się przed jej nosem, wyjątkowo natrętna mucha.
– Nie wódź mnie po manowcach niedomówień Sorge! I zapamiętaj! Kiedy o coś pytam, to odpowiadasz, jasno i zwięźle. – Trzeba przyznać że wyśmienicie ukrywała emocje. Głos ani na chwile jej nie zadrżał, nie zabrzmiała w nim żadna fałszywa nuta która mogłaby wskazywać na to że coś się jej nie podoba. Nie miałem wątpliwości że osobie która przyglądałaby się nam w tej chwili, z boku. Miałaby Kare za kobietę pogodną, niechętną do wybuchów złości czy nie daj Bóg, despotyczną i władczą. Ja jednak potrafiłem dostrzec w niej cechy charakteru, które tak skrzętnie maskowała. Moja skłonność do zdawkowych wypowiedzi, dziwnym trafem objawiająca się w chwilach takich jak ta, doprowadzała ją niemal do pasji. I choć wymieniliśmy zaledwie parę zdań, moja rozmówczyni już miała ich dość tak samo jak i mnie. Postanowiłem nieco ostrożniej pokierować naszą pogawędką. Perspektywa spędzenia reszty życia w klatce obok nieszczęśników, mijanych po drodze do dworu, nie napawała bowiem zbyt wielkim entuzjazmem.
– Trudno odpowiadać na pytania na które znasz odpowiedzi Pani. – Wyrzekłem uniżenie.
– Więc przyznajesz że jesteś z Szarych Kruków?
– Tak.
– Czego Cesarscy Posłańcy Śmierci szukają w Magdenor?
Nie lubiłem tego określenia. Choć w części było prawdziwe. W końcu zsyłaliśmy śmierć na wrogów naszych zleceniodawców. Ja wolałem jednak określenie Sprawiedliwi. W końcu większość zleceń dotyczyła przestępców z prawomocnym wyrokiem którzy jakimś sposobem umykali z rąk odpowiednich instytucji. Nie patyczkowaliśmy się. To szczera prawda i nie raz droga do celu prowadziła przez aleje trupów. Nigdy jednak moim celem nie było bezmyślne dostarczanie świeżej klienteli Charonowi. Nad Styks, wysyłałem tylko mających za nic pójście na współpracę. Przez co często traciłem sporo złota. Tak to już bowiem się utarło w Cesarstwie i Zjednoczonych Republikach że lepiej płaci się za żywego niż martwego.
– Nie jestem tu z Waszego powodu Pani! W mych listach dokładnie wyłuszczono cel mojej wędrówki. – Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Jest nim, nie jaki Sanorga, szlachcic. Wypuście mnie a odejdę z Magdenor gdy tylko wykonam zadanie.
– Mam w to uwierzyć? – Kara spojrzała na mnie z politowaniem. – Szary Kruk w dodatku pewnie szpieg. Jaką mam mieć pewność że nie wyjawisz komu trzeba, że pod nosem Cesarza działa organizacja sprzeciwiająca się władzy. W Twojej obecności jej członkinie pozbawiają życia, urzędnika państwowego a Ciebie samego porywają. Łamiąc tym samym wszelkie prawa! Masz mnie za głupią?
Nie odpowiedziałem. Oczywiście miała rację. Brałem pod uwagę podobny scenariusz. Szpiedzy nieźle płacili za podobne rewelacje a mnie zawsze przyda się nieco grosza. Co zaś z informacjami zrobią szpiedzy nie było moim problemem. Dałbym jednak mieszek złotych dukatów za żołędzie, że zechcą bliżej przyjrzeć się tej osobliwej społeczności. Nie wykluczone że uznają ją za szkodliwą dla Cesarstwa i zetrą z kart historii ten osobliwy zbiór ludności.
– Powiedz mi tylko dlaczego miałabym Cię teraz nie zabić? Przecież żywy sprawiasz nam więcej problemów niż martwy! – Westchnęła bezsilnie, trąc pięścią bliznę na twarzy.
– Gdybyś tego chciała… już dawno gryzłbym piach. Nie wiem czego oczekujesz! Ale skomleć o życie, nie zamierzam! – Sigrun przygryzła wargę a w jej źrenicach zapłoną niebezpieczny żar. Czyżby moja bezczelność, doprowadziła ją do pasji?
– Wyjść! – Nakazała władczym tonem, na którego dźwięk aż sam drgnąłem. Musiałem przyznać, że było coś w tej kobiecie. Coś sprawiającego że nie miało się ochoty z nią zadzierać.
Po chwili nie trwającej dłużej niż dwa oddechy, zostaliśmy sami. Oczywiście przypuszczałem że za drzwiami, czekają Wiły. Uzbrojone po zęby i gotowe w każdej chwili ruszyć na ratunek swojej Pani.
– Słuchaj Richard! Czy jak Ci tam– Niedbale machnęła ręką. – Nie wiem czy mogę Ci ufać. Rozumiesz?
Przytaknąłem.
– Słyszałam o Szarych Krukach. Wiem kim jesteście i czym się zajmujecie. Wiem że… pomagacie.
– Co masz na myśli Pani?
– Daj spokój z tą Panią! Bo Cię każe zamknąć w klatce… Czas na wygadywanie głupot miną.
– Kiedy ja…– Zdziwiłem się nie na żarty
– Oh! Co Ty myślisz że jak mieszkamy w tej dziurze to nie wiemy co dzieje się w Cesarstwie? Dobrze wiem że nasz los Cię nie interesuje. Gdyby było inaczej, moje Dziewczyny nie przywlekły by Cię tu związanego jak prosie! Więc gadaj. Pomagasz?
– Zależy w czym. – Rzekłem ostrożnie. Nie miałem najmniejszej ochoty wpakować się w miejscowe utarczki. Równie jednak jak mocno chciałem dowiedzieć się jak sprawa wyglądała z punktu widzenia Wił.
– Nie jesteś głupi! To lubię. – Zauważyła szelmowsko się uśmiechając. – Nie obiecasz niczego póki nie ocenisz czy Ci się to opłaca?
– Dokładnie. – Przyznałem, choć wiedziałem że Karze nie zależy na potwierdzeniu jej domysłów.
– A co, jeśli powiem Ci, że wiem gdzie jest Sanorga?
– W tedy zamienię się w słuch. Tylko że nie wystarczy mi jedynie pusta deklaracja…
Sigrun uśmiechnęła się, odsłaniając równiutkie białe zęby.
– Nie ufasz mi?
– Ani trochę. – Odparłem szczerze, udając że umknęła mi drwina z jaką zadawała to pytanie.
– Dobrze… zagramy po Twojemu. – Kara podniosła się z tronu i postąpiła kilka kroków w moją stronę. Poruszała się przy tym z niebywałą gracją. Niebezpiecznie przypominała w tym polującą lwicę. Stanęła jakiej sześć kroków przede mną, nachyliła się lekko i wyjęła z obfitego dekoltu medalion.
– Znasz ten znak?
Dwa kruki na tle półksiężyca. Oczywiście że wiedziałem do kogo należał ten medalion. Pytanie jak znalazł się w rękach Wił?
– Skąd go masz? – Wypaliłem.
– Zabrałam pewnemu pyszałkowi, myślącemu że może bezkarnie rąbać ludzi w Moim lesie. Jak widzisz, nie można… Chłopiec który z nim był, padł na miejscu wraz z kobietą, ale Jego mamy. Siedzi w loszku i zapewne rozmyśla nad własną głupotą.
– Pozwolisz mi go zobaczyć?
– Phi! I co jeszcze? Może wypuścić Was i dać buziaka na dowidzenia? Zadowól się medalionem i Moim słowem, bo więcej nie dostaniesz!
– Skoro wyjaśniliśmy sobie ważniejsze kwestie… Mogłabyś łaskawie mnie rozwiązać? – Zapytałem. Więzy zaczynały naprawdę mnie irytować. Nim weszliśmy do sali, Olrun postanowiła docisnąć je jeszcze mocniej, jakby już wcześniej nie były diabelnie silno dociągnięte. Utrapienie z tymi kobietami!
– Postarały się, co? – Zachichotała, widząc moją bezsilność. – Sama uczyłam ich tych węzłów! Wcześniej różne, co sprytniejsze skurczybyki im uciekały. Zostawiając po sobie kawałek sznura i wspomnienie gównianie wykonanej roboty! Ale teraz… nawet Szary Kruk musi prosić, by go oswobodzić!
Przełknąłem tą upokarzającą docinkę i pozwoliłem by Kara, z ogromną dozą namaszczenia rozwiązała mi obolałe ręce. Piekący ból zelżał zaraz po zniknięciu szorstkiego rzemienia. Rozmasowałem obolałe nadgarstki i wstępnie oceniłem że nie jest z nimi wcale tak najgorzej. Skóra przetarła się tu i tam ale nie na tyle głęboko by przeszkadzała w normalnym funkcjonowaniu.
Zachwiałem się lekko gdy wstawałem z klęczek. Najwidoczniej trucizna, jaką potraktowała mnie Sibil, nadal tkwiła w organizmie. Stara wiedźma musiała mi jej nie żałować.
– Co to za kobiety? – Zapytałem, widząc jak Kara kluczy wokół posągów, delikatnie muskając każdą, kamienną twarz, opuszkami palców.
– Walkirie. Ostre z nich były wojowniczki! Ta. – Sigrun wskazała na wojowniczkę w pełnej zbroi płytowej o twarzy anielicy i ciele jakiego nie powstydziłby się cyrkowy siłacz. – To moja ulubienica.
– Sigrun. – Zgadłem podchodząc do posągu.
– Tak! Bardzo dobrze. – Uśmiechnęła się. Miała bardzo ładny uśmiech. – Moja imienniczka, wiesz co się z nią stało?
– Wiem. Umarła z rozpaczy po śmierci męża…– Odpowiedziałem.
– Ale odrodziła się!
– Jako Kara. – Odrzekłem– Ty i kilka Twoich podkomendnych nosicie imiona Walkirii. Czemu więc nazywają Was Wiłami?
Kara wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Może dlatego że większość obecnych mieszkańców przybyła zza morza środkowego? Tam mają innych Bogów i inne legendy. Najwyraźniej Wiły najmocniej im się z nami kojarzyły.
– Zaczekaj. Twierdzisz że niemal nie ma już rdzennych Magdenorczyków?
Spojrzała na mnie z mieszanką rozbawienia i zdziwienia.
– Jaki to z Ciebie Kruk skoro nie wiesz nic o miejscu do którego przypłynąłeś?
– Nie najlepszy, jak sądzę…– Wyjątkowo szybko przyszło mi żałować za lenistwo i godny pożałowania brak profesjonalizmu.
– Bo o tym co działo się w Magdenor, przed piętnastoma laty to chyba wiesz?
– Niewiele. – Skłamałem gładko.
– To słuchaj uważnie. W tedy piętnaście lat temu. Magdenor było całkowicie innym miejscem. Może i nie było bogate ale w ubóstwie też nikt nie żył. No nie patrz się tak! Nawet na końcu Cesarstwa są miejsca w których ludzie żyją na całkiem przyzwoitym poziomie! Tak czy inaczej koś postanowił to zmienić. – Kara wyraźnie spochmurniała, wbiła pusty wzrok w próżnie, jakby miała przed oczyma nie gładką, pobieloną ścianę a obrazy z przeszłości. Wyraźnie rysujące się obrazy. Tak żywe, jakby działy się właśnie w tej chwili a nie przed półtorej dekady temu.
– Mój mąż. Henrik. Jako jeden z pierwszych widział nadpływające okręty! Wielkie bojowe galeony, na jakie nie stać było żadnego znanego nam możnowładcy czy pirata. Kto wie, może dlatego nasz opór wyglądał tak mizernie?
– Pod jaką płynęli flagą? Mieli jakieś barwy?
– Żadnych. Jedynie mlecznobiałe żagle, jakich jeszcze w życiu nie widziałam. Wiesz, one zawsze są pożółkłe. Od słońca i wiatru albo mają namalowane znaki czy inne malunki. Te jednak były całkiem białe, jak świerzy grudniowy śnieg.
– Może były nowe? – Sam aż zdziwiłem się jak mogłem wypowiedzieć tak infantylną myśl.
– Też mi coś! Masz mnie za głupią? Wiele lat spędziłam na szyciu żagli i wiem że nawet materiał na Cesarskie Karawele się do nich nie umywał! Nie drogi Richardzie. One były niezwykłe… Przywiedzieni głównie ciekawością, wyszliśmy do przystani. Przywitać tych niezwykłych podróżników. Jak się później okazało ciemiężycieli i morderców! Słyszałeś może o syrenach? Jak kuszą strudzonych marynarzy swoimi pięknymi głosami i ciałami godnymi Bogini Ateny?
Przytaknąłem. Znałem wiele opowieści, tych bliższych i dalszych od prawdy. Nie obca była mi także mitologia większości nacji zamieszkujących bezmiar Cesarstwa. Cóż, trzeba było się orientować w takich sprawach dla dobra własnego i sprawy.
– Tak i oni niczym syreny, wywiedli nas na manowce! Skusili pięknem okrętów, ich nienagannymi manierami. Jak dziś pamiętam gdy schodzili z tych dzieł sztuki nasze dzieci wręczały im wianki z polnych kwiatów. Dumni, pięknie odziani jak reprezentacyjna eskadra samego Cesarza Horacego!
Świętej pamięci Horacy był niezwykłym estetykiem. Jego wyszukany smak i zamiłowanie sztuki, przejawiało się nawet w czymś tak zdawałoby się trywialnym jak ubiór okrętowej załogi. Mnie jednak zaciekawiła inna sprawa, mianowicie coraz większa różnica między słowami Kapitana a Kary. Coś miało się na rzeczy! Niestety wiedziałem jeszcze za mało by domniemać które z nich bardziej mijało się z prawdą.
– Dowodził nimi nie jaki Major Francesco Del la Silva! Poważny jegomość w sile wieku i o wyglądzie południowca. Taki amant i despota w jednym. Drań potrafił sobie zjednywać ludzi, nie ma co!
– Wyjawili kim byli?
– Tak. Podali nawet nazwę jakiejś Zjednoczonej Republiki. Welden, Delwen czy jakoś tak… z resztą to nie istotne, bo jak się okazało po fakcie, żaden taki kraj nie istnieje!
– Skąd ta pewność?
– I my mamy własne metody by dowiadywać się takich rzeczy! Myślisz że przez piętnaście lat nie szukałyśmy sprawców naszej tragedii? Doprawdy albo udajesz albo jesteś najbardziej naiwnym Krukiem z jakim przyszło mi rozmawiać.
Przezornie ugryzłem się w język. To nie był czas ani miejsce na daremne sprzeczki, w dodatku te w których nawet mimo rozkoszy chwilowej wygranej w konsekwencji i tak bym przegrał.
– Ważniejsze jest to że owy Del la Silva tak okręcił sobie wokół palca naszego Rajce że już po tygodniu jadł mu z ręki.
– Tego którego zabiłyście niedawno. – Zgadłem.
– Tak jego! Drania i zdrajcę! Ale o tym za chwile Richardzie… cierpliwości a może dojdziemy do tego radosnego momentu. Del la Silva pokazywał naszym mistrzom okręty. Ba! Dał nawet popatrzeć na projekty i sprzedał kilka patentów za wcale nie wygórowaną cenę.
– Chcesz przez to powiedzieć że kupił sobie poparcie co ważniejszych mieszkańców Magdenor?
– Dokładnie! W tym czasie wszyscy mieli ich za wybawców! Dobrodziei łaskawie dzielących się wiedzą i malujących przed oczyma wizję wielkiej przyszłości! W taki oto właśnie sposób, marynarze zamiast odpłynąć zaraz po uzupełnieniu zapasów, zostali na zimę. Oczywiście, nakłonieni przez szczere prośby mieszkańców. Nie będę się wybielać, sama byłam przekonana że to wyśmienity pomysł. Marynarze wiele wiedzieli o świecie. Pomagali w rozbudowie miasta i obiecywali kontrakty… W międzyczasie wyszło na jaw że wszyscy od majtka aż po samego Majora, byli bardzo religijni! Nie wierzyli jednak w Boga jedynego i słusznego z Trójcy Świętej a pogańskiego Boga Morza! Niejakiego Farola! Na początku to było nawet zabawne jak rankiem klękali zwróceni twarzami do morza i bili mu pokłony, szepcząc coś w dziwacznym gardłowym języku. Przypominali trochę wyznawców Allacha tylko zamiast dywanów używali w tym celu morskich alg. Ot, dziwactwo przyjezdnych, nic innego. Tak przynajmniej myśleliśmy. Nim jednak na dobre spadły śniegi a morze środkowe skuła warstwa lodu zaczęli opowiadać o tym swoim dziwacznym Bogu, coraz częściej i śmielej. Skończyło się na tym że w dzień Bożego Narodzenia pod przykrywką kolędy, kaptowali nowych wyznawców! – Sigrun przerwała a blizna na jej twarzy wyraźnie poczerwieniała. Potarła ją delikatnie i wykrzywiła się w brzydkim grymasie.
– Udawali ciekawych, że niby nigdy nie słyszeli o Świętej Trójcy. Bardzo ciekawiły ich nasze obrzędy. Dogmaty i samo pojęcie Boga w trzech osobach! Wyobraź sobie że za nic nie mogli pojąć jakim cudem jeden Bóg może być zarazem trzema postaciami i odwrotnie! Przecież to niedorzeczność! – Obruszyła się i ponownie potarła po bliźnie. Tym razem jednak szybko i dyskretnie.
Nie mogłem się z nią zgodzić co do Trójcy. Wielu ludzi słyszących po raz pierwszy o Bogu miała podobne odczucia. Z resztą nie raz słyszałem zarzuty wobec Chrześcijaństwa, mówiące że wcale nie jest ona wiarą monoteistyczną a politeistyczną. Bowiem samo pojęcie jaźni rozdzielającej się na trzy oddzielne byty, będące za razem częściami jak i całością Jedynego Boga nie mieściła się tym biednym ludziom w głowach. Dla nich jeden znaczyło jeden. Nie dało się przecież trzech ludzi złączyć w jednego, a jakby podzielić człowieka na trzy części to przecież nie byłby już człowiekiem! Dochodziły do tego jeszcze bardziej trywialne zarzuty. Jakim bowiem cudem ktoś mógł być zarazem swoim Ojcem i Synem? Pojęcie Boskości i jej bezkresu, wykraczającego poza ramy ludzkiego pojmowania było im w tym wypadku całkowicie obce i tylko dla Chrześcijan, sprawa ta wydawała się jasna. Ja natomiast nie miałem wątpliwości że duże grono, nawet nie zastanawiało się nad tym faktem. Bóg był jeden i tyle! A że zarazem ten Bóg był swoim własnym Synem i Duchem Świętym to już jakoś nie miało znaczenia.
– Słuchali długo i uważnie – Ciągnęła dalej Kara. – Zadawali pytania a my odpowiadaliśmy, na tyle na ile byliśmy w stanie. Paru nawet zechciało wybrać się na msze! Jak twierdzili z „dla poszerzania horyzontów”.
– Zgaduje że odpowiadaliście z ochotą?
– Oczywiście… w Magdenor nikt nie wstydził się wiary! Mieliśmy wielki drewniany kościół zbudowany przez Jezuitów jeszcze za życia Cedricka III Wielkiego i kilkadziesiąt kaplic.
– Nie widziałem kościoła…
– Bo już go nie ma…– W słowach Kary wyczułem gorycz. – Ale my nie o tym… przynajmniej nie teraz. Nie zaschło Ci czasem w gardle Kruku? Strasznie nie lubię opowiadać gdy nie ma czym zwilżyć języka! – Pani klasnęła w dłonie a w mgnieniu oka zza zamkniętych drzwi wypadły uzbrojone kobiety! Z obnażoną bronią. Gotowe rzucić się na mnie, choćby zaraz.
Kara zarechotała wesoło i machnęła uspokajająco na swoje podwładne. Te rozluźniły się i nawet nieco opuściły oręż. Rzecz jasna nie za bardzo.
– Popatrz jakie bojowo nastawione! – Zaświergotała żartobliwie. – Jak nic, by Cię tu zakuły, gdyby tylko im pozwolić! No nie patrz tak na mnie! Przecież wiesz że nic Ci tu nie zagraża.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, gorzko. Tego akurat nie wiedziałem.
– Dziewczyny dajcie spokój! Olrun do mnie! Reszta wyjść! No na co liczycie? Już Was nie ma! A Ty się tak nie krzyw, tylko chodź jak mówię!
Dziewczyna podeszła. Nadal kurczowo zaciskała dłonie na rękojeści miecza. Przez ten cały czas ani razu nie spojrzała w moją stronę, a ja musiałem znów przyznać że była bardzo piękna!
– Na co Ci to żelastwo? – Zganiła ją Kara, nadymając usta. – Boisz się że ten tu, żuci się na Ciebie i odbierze Ci cnotę? – Dziewczyna w mig poczerwieniała i choć szybko ukryła twarz za kotarą blond włosów, nie umknęło to mojej uwadze, ani uwadze Sigrun.
– Czekaj, zaraz… To Ty go kąpałaś prawda? I jak? Podobało się, Ci to, co ma między nogami? Przyznaj się, chciałaś Go dotknąć?! – Nagabywała Pani Wił, szczerząc zęby i lubieżnie oblizując wargi.
– Kara! Proszę… daj jej spokój. – Nie wytrzymałem.
– A co z Ciebie nagle taki rycerz się zrobił co? Mało jej nie zaszlachtowałeś u Rajcy a teraz bronisz?! A może wpadła Ci w oko nasza mała Olrun i nabrałeś ochoty by z nią pobaraszkować?
– Kara… błagam.
– No dobra, już dobra! A Ty nie stój tak! Odłóż to i przynieś nam tu dzbanek wina i coś na czym można wygodnie usiąść! – Olrun ukłoniła się szybko i wybiegła z sali. Z twarzą ukrytą za złocistą kotarą włosów.
– Tyłek boli mnie od tego cholernego tronu! – Zauważyła bez cienia żenady.
– Władza ma swoje ciemne strony…– Wtrąciłem pozwalając sobie na odrobinę poufałości.
– A żebyś wiedział że ma! – Przyznała całkiem poważnie.
Olrun wróciła całkiem szybko. Najpierw przyniosła wino. Czerwone, wytrawne i bardo aromatyczne. Chwilę później kilka futer które rozścieliła na podłodze. Usiedliśmy oboje a Olrun stanęła w kącie. Na polecenie Kary, tak by była pod ręką, na wypadek gdyby skończył się nam napitek.
– Na czym to ja stanęłam?
– Na tym że w Magdenor mieszkali bardzo religijni ludzie. Nie wstydzący się swojej wiary. – Podpowiedziałem, odbierając z wdzięcznością podane mi naczynie.
– Właśnie. Bo i czego się tu wstydzić? Nasi goście nie zamierzali jednak poprzestać na wypytywaniu. Tak sprytnie kierowali rozmową że niejako zmuszali nas do zapytania o ich wiarę. A gdy już ktoś zapytał, to opowieściom nie było końca! Trzeba im przyznać że co jak co ale opowiadać to oni akurat potrafili! I robili to z taką pasją, z takim przekonaniem…
– Że nim się obejrzeliście już wznosiliście modły do nowego Boga. – Dopowiedziałem za nią.
– Zgadza się. Teraz jak na to spojrzę, to wydaje mi się że nie różniliśmy się niczym od ludzi wiedzionych przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej. Z tą różnicą że nam nie miał kto otworzyć oczu… Nie mniej, ludzie zaczęli w domach modlić się do Farola. Najpierw gdzieś w zaciszach sypialni, skryci przed wzrokiem sąsiadów. Później już otwarcie, dumni jakby właśnie odkryli sedno materii! Boże! Mam nadzieje że kiedyś wybaczysz mi tą głupotę. W rok po przyjeździe wyznawców Farola nikt już nie zachodził do świątyni. Nawet nasz ksiądz przeszedł na wiarę w Boga Mórz! W tedy też uznaliśmy że nie potrzebujemy kościoła… De la Silva twierdził że najlepiej będzie jak złożymy go w ofierze Farolowi! Miało nam to przysporzyć łask i ukazać nowemu Bogu naszą bezgraniczną wierność.
– I zgodziliście się bez wahania? Przecież nie możliwe byście wszyscy uwierzyli w to bajanie! Ktoś musiał się przeciwstawić takiemu obrotowi sytuacji!
Kara upiła łyk wina i westchnęła, głęboko i ciężko jakby na jej kształtnych piersiach zalegał ogromny głaz.
– Nie brakowało i takich…– Zaczęła z goryczą. – Ale jak wspominałam wcześniej Major okazał się despotą i gdy tylko doszły do jego uszu wyrazy sprzeciwu… Nasłał na śmiałków swoich ludzi. Oczywiście nikt nie został publicznie oskarżony czy zlinczowany ale nie brakowało w tym okresie tajemniczych zatruć, zaginięć czy samobójstw… Kościół spłoną miesiąc po decyzji De la Silvy a zaraz po nim zburzono kaplice. Jedną po drugiej.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Przypadek Magdenorczyków wydawał mi się bowiem bezprecedensowy. Rzecz jasna bywały w historii Cesarstwa i Wolnych Republik przypadki zmiany wyznania przez większość obywateli. Tyczyły się one najczęściej jakiejś miejscowości, wioski czy małego miasteczka ale nigdy nie następowały w tak zawrotnym tempie. To co wydarzyło się w Magdenor przypominało w pewnym sensie las ogarnięty pożarem. Powstały najczęściej w sposób trywialny lecz niosący ze sobą nagłe i gwałtowne zagrożenie. Ludzie których fundament istnienia został tak nagle wyrwany i zastąpiony przez nowy. Wciśnięty na siłę. Nie mógł być niczym innym jak słabo wykonaną protezą. Nie zapewniał stabilności i w konsekwencji prowadził do upadku. Żadne społeczeństwo nawet najsilniejsze nie mogło przetrwać takiego pożaru struktur i równie mocnego zderzenia z gruntem zmian. Nie inaczej było zapewne z Magdenorczykami.
– Na miejscu kościoła postawiono barak. W tedy też Major ogłosił że wszystkie kobiety bez wyjątku mają w nim zamieszkać i pokutować za winy swoje i mężów.
– Niedorzeczność!
– Pewnie i tak. – Zamyśliła się Kara. – Jakie ma to jednak znaczenie teraz? W tedy nie brzmiało to tak trywialnie i niedorzecznie! Wiara w Boga Mórz stała się naszą własną i byliśmy gotowi płacić za nasz wybór!
I zapłaciliście, dopowiedziałem w myślach. Zapłaciliście cenę której nie byliście gotowi płacić. Bo tak to właśnie bywało z kultami i nie ważne czy wychwalano Boga Morza, Ziemi, Słońca czy może opacznie interpretowano Pisma by wypaczyć Boskie przesłanie. Wszystkie bowiem z czasem doprowadzały do tragicznych w skutkach zdarzeń. Wiele mówiono na dworze o pogańskich sektach. Rozprzestrzeniających się na dalekich zakątkach Cesarstwa, gdzie oczy władzy i patriarchów kościelnych spoglądały bardzo rzadko lub wcale.
Sekty niszczyły struktury społeczne, wywracały do góry nogami hierarchię wartości i wprowadzały własny „porządek”. Zwykle gdy kończyły swoje wiekopomne dzieła, po wsiach i miasteczkach nie zostawał kamień na kamieniu. Były jak żar wciśnięty w środek mrowiska jak malaria i cholera tłoczące jad choroby w żebraczych dzielnicach. A wybuchały wszystkie, bez znaczenia jakich bogów kapłani wynosili na ołtarze i jakie dogmaty przekazywali wyznawcom. Czym więc miałoby być Magdenor? Jak nie jedną z nieszczęsnych mieścin. Oszukanych, wykorzystanych do cna i z zimną krwią, wdeptanych w spaloną ziemię?!
– I zamieszkałyśmy w tym baraku. Wniosłyśmy do środka nasze łóżka i kilka skromnych mebli. Nic wielkiego, po prostu podstawowe sprzęty. Jadło przygotowywałyśmy w specjalnym pomieszczeniu. Tam też spędzałyśmy większość czasu. Gotowałyśmy dla mężów i naszych gości. Obiecano nam że jeśli nasza skrucha okaże się szczera i sumiennie przyłożymy się do odprawiania pokuty, dwie z nas co dwa tygodnie powrócą do rodzin. Wyobraź sobie twarze tych wszystkich biednych kobiet! Tak, Robercie moją też! I zrozum że nie obiecali nam tylko wolności ale nadali cel! Od tego momentu każda robiła co mogła i jak potrafiła najlepiej, by wrócić do ojców, ukochanych, dzieci. Wszystkiego co było dla nas najcenniejsze i czego nas pozbawiono. Po jadło przychodzili marynarze, wyniesieni do rangi akolitów. Dostarczali listy od najbliższych.
– A Wy mogłyście wysyłać listy? – Zapytałem dolewając jej wina.
– My? Nie, nie wolno nam było pisać… Łamało to warunki pokuty i ściągnęłoby na nasze głowy jeszcze większy grzech!
Przytaknąłem. Wiedziałem czego mogę się spodziewać w dalszej części opowieści.
Niestety.
– Pierwsze wyszły dwie córki mojej sąsiadki, Alicji. Weronika i Chariet. Obie świeżo po wianowaniu, ledwie stały się kobietami. Dzień później dostałyśmy od nich list. Bardzo krótki. Pisały w nim że są teraz szczęśliwsze niż kiedykolwiek i czekają na nas! Alicja aż popłakała się ze szczęścia! Wszystkie pracowałyśmy dalej, jeszcze ciężej i jeszcze lepiej. Jeśli tym dwóm się udało to czemu nie mi! Myślała każda z nas. Dwa tygodnie później zabrali Alicję i jeszcze młodą dziewczynę, imienia nie pamiętam. Obie płakały ze szczęścia, a my wystawiłyśmy im pożegnalne przyjęcie! Od nich także dostałyśmy list. Tak samo krótki i optymistyczny! Tygodnie mijały nam w co dwutygodniowym cyklu. Żyłyśmy tak niemal trzy miesiące. Pora jesienna już na dobre ustąpiła miejsca zimie. Nad Magdenor ściągnęły siarczyste mrozy i śniegi jakich nie było tu od dziesiątków lat. Myślałam w tedy o swoim mężu, wracającym z corocznej myśliwskiej wyprawy. Ciekawiłam się czy wróci cały, jak wiele futer udało mu się zdobyć i czy w końcu tęsknił za mną tak jak ja za nim. Nie dziw się tak! Mówiłam przecież że miałam męża! Nigdy nie byłam i nie będę tak głupia by winić wszystkich mężczyzn za nasze krzywdy!
– Prawo ogółu często bywa krzywdzące. – Zauważyłem. Kątem oka spojrzałem na Olrun. Jej śliczna buźka, pozostawała bez wyrazu, jednak w chabrowych oczach płoną ogień. Widać była nieco innego zdania.
– I ja tak sądzę Richardzie. – Przyznała. – Nie mniej. Bywają momenty w których nie ma czasu na kalkulowanie, kto jest kim. Wiesz przecież? Nie muszę Ci tego tłumaczyć…– Dodała po chwili poważnie.
Nie musiała.
– Wkrótce spotkałam męża… Jedna nie w okolicznościach w jakich się spodziewałam. Było to wieczorem, za oknami szalała zamieć. Zimno nie pozwalało normalnie pracować. Chodziłyśmy ubrane we wszystko co miałyśmy ze sobą a kilka młodszych dziewcząt stale dokładało do ognia. Mimo tego w baraku panował przejmujący chłód. Skulone i zmarznięte skrobałyśmy resztki ryb z ostatniego w roku połowu. Modląc się do Boga Mórz o jak najszybsze uspokojenie szalejącego żywiołu. W tedy właśnie usłyszałyśmy głośne dudnienie. Dochodziło zza drzwi. Nie wiedziałyśmy co robić! Dzień wyjścia miał nastąpić dopiero za dwa dni a jedzenie i ubrania zabrali kilka godzin wcześniej! Mimo to otworzyłyśmy. W progu baraku stał mój mąż…– Kara pobladła, jej oczy zaszkliły się jakby pokryła je świeża rosa.
– Był cały we krwi… z pleców sterczała mu strzała a lewy bok zamienił się w czarną pustkę, broczącą, szaroburą posoką. Krew… miałam ją wszędzie, na dłoniach, sukni, twarzy, wszędzie! Wciągnęłyśmy go do środka. Sibil kazała zaryglować wejście i pogasić lampy. Mnie zabrała na bok, podała wino i kazała pić. Sama zajęła się moim mężem. Dziewczyny uwiały się jak w ukopie, poganiane komendami Starej. Wlałam w siebie, dwie butelki najmocniejszego wina ale nadal nie mogłam uspokoić drżących rąk. Bałam się jak cholera! Nim doszło do mnie co właśnie się dzieje. Poczułam jak ktoś szarpie mnie za ramię. To była Sibil. Cała umazana we krwi i z twarzą tak poważną że mogło wieszczyć jedynie tragedie. Zaprowadziła mnie do Męża. Henry leżał na sienniku. Był blady jak trup ale jeszcze żyw.
– Zgaduje że powiedział Ci coś co zmusiło Was do ucieczki?
– Tak właśnie było. Zajęło mu to trochę, ale powiedział nam całą prawdę… Całą… nie wierzyłam mu! Wyobraź sobie że tak zawrócili mi w głowie, tak podstępnie wtłoczyli do głowy jad kłamliwych sentencji, że nawet konający ukochany nie był w stanie zachwiać mojej wiary w Boga Mórz! Szczęśliwie dla mnie i reszty Sibil okazała się rozsądniejsza! Kazała dziewczynom ubrać się najcieplej jak tylko mogły, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i jedzenie. Na początku nie rozumiałam po co to wszystko. Sibil wytłumaczyła mi w tedy że lepiej będzie jak przeczekamy parę dni w Starym Magdenor. Póki wszystko się nie wyjaśni. Do dziś jestem jej wdzięczna. Uratowała życie nam wszystkim! – Sigrun westchnęła jakby właśnie przebiegła maraton w pełnej zbroi. – Zostałyśmy zdradzone nie tylko przez naszego nowego Boga ale także współwyznawców, mężów, synów, braci, kochanków. Nie każdej udało się z tym pogodzić… a tym którym ta sztuka się udała, pozostał uraz. Zakorzeniony głęboko i odzywający się tępym bólem za każdym razem gdy tylko o tym myślały. Mój mąż okazał się dla nas posłańcem prawdy! Była to niestety, prawda zbyt okrutna i odrażająca by mogła zmieścić się w głowach prostych kobiet.
– Rozumiem że stało się tam coś strasznego. – Przerwałem widząc że opowiadanie idzie Karze coraz trudniej.
– Coś strasznego! – Wybuchła nagle, głosem tak potężnymi i przepełnionym nienawiścią że aż się wzdrygnąłem. – Te Skurwysyny! Te Chuje na których groby nie warto naszczać gwałciły każdą jaką zabrali! Urządzali sobie orgie a gdy już zaspokoili swoją chuć palili niebożątka na stosie! Jak wiedźmy! Jak Szatańskie Kurwy bez czci i wiary! A wiesz co było w Ty najgorsze? Wiesz? Że robili to ich ojcowie, bracia, ukochani! Dlatego zabiłyśmy każdego z tych Psów! Zarznęłyśmy tak jak na to zasługiwali! Ale został nam jeszcze jeden Kundel! Ten od którego wszystko się zaczęło!
– De la Silva…
– Tak! Choć teraz jego imię brzmi inaczej! Mówią na niego Cedrick Waldorff! Znasz go prawda? Nie kłam! Widzę po oczach że wiesz kto to! Ten syn kurwy i kulawego psa zapłaci za swoje występki! A Ty! Pomożesz mi go złapać!
Spojrzałem na nią drwiąco. Twarz całkiem poczerwieniała jej ze złości a łzy na dobre, rozlały się po kształtnych policzkach. Cienkie usta, teraz blade, zacisnęły się z mocą. Właśnie tak wygląda skrzywdzona kobieta, najstraszniejsza istota na świecie.
– Niczego nie obiecałem Sigrun. Pamiętasz początek naszej rozmowy? Mówiłem że sam zadecyduje co postanowię zrobić, a jak na razie dostałem jedynie ckliwą historyjkę… Dowody Moja Droga. Masz jakieś, czy jedynie miotasz fałszywe oskarżenia i przeinaczasz fakty dla własnej korzyści? Nie wiem skąd dowiedziałaś się że „pomagamy” ale najwidoczniej zapomniałaś zapytać na jakich zasadach się to odbywa! – Puchar przeleciał zaraz obok mojego lewego ucha, krople czerwonego wina skropliły mi policzek.
– Dowody? – Wysapała starając się złapać dech. – Chcesz dowodów? To choć ze mną niewierny Tomaszu a pokarzę Ci takie dowody że pójdzie Ci w pięty! – Wstała błyskawicznie i nim zdążyłem zabrać głos klasnęła w dłonie. Wiły ponownie, zalały całą falą pomieszczenie. Wszystkie z zimnymi minami, wyrachowanych zabójców. Gotowe rozerwać mnie na strzępy.
– Nasz gość chce dowodów! To je dostanie! Dziewczyny przyprowadzić mi tu Avirę i Medee!
– Ależ Pani…– Odezwała się któraś z tłumu, błyskawicznie jednak zamilkła gdy tylko Kara uniosła dłoń.
– Bez dyskusji! I żebym nie musiała czekać! – Kobiety jak rażone piorunem, skuliły się i w mig wycofały do korytarza. Żadna nie śmiała chociażby szepnąć.
Avira i Medee. Miały może trzydzieści kilka lat. Ciężko stwierdzić bo ich twarze, pokrywały siwe blizny a po oczach pozostały przypalone oczodoły. Straszące ślimaczącymi się strupami. Nic nie mówiły, ich języki bowiem już dawno wyrwano z roztrzęsionych ust, razem z zębami i resztkami godności. Chyba Medee, nie miałem pewności gdyż kobiety okazały się bliźniaczkami, odjęto obie nogi. Tuż ponad kolanami. Ciało drugiej siostry pokrywały setki pręg. Najpewniej od bata. Obu, jak tłumaczyła Kara w bardzo brutalny sposób usunięto wszystkie kobiece organy. Wcześniej nie omieszkano ich wielokrotnie zgwałcić. Ponoć znalazły je przypadkiem. Gdy wycofały się do Starego Magdenor. Leżały w śniegu. Wyrzucone na gnojówkę. Siostry łączyło jednak jeszcze coś, wypalone znamię, tuż nad lewą piersią. Zagryzłem wargi, aż w ustach poczułem metaliczny smak krwi.
– Traszka. – Wypowiedziałem głucho.
– Tak. – Usłyszałem w odpowiedzi głos Kary.
Z Starego Magdenor wyprowadziły mnie Hirst i Olrun. Obie niezmiennie milczące i oschłe. Nie wiem dlaczego ale miałem nadzieje że gdy zgodzę się im pomóc ich stosunek do mnie zmieni się choć trochę. Niestety. Widocznie nie wystarczało, złożyć deklaracji wsparcia by uzyskać przychylność tych istot. Wyprowadziły mnie tak jak poprzednio z przepaską na oczach. To jedynie utrwaliło mnie w przekonaniu, że nadal mi nie ufają. Szczęśliwie oddały mi moje rzeczy, łącznie z woreczkiem Fizzów, sztyletami, wszystkimi glejtami jakie przywiozłem ze sobą do Magdenor i co najdziwniejsze sakiewką. Na dobrą sprawę mogłem więc wiać! Słowo dane w niewoli, nie miało żadnej mocy. Nie mniej jeśli Sigrun nie kłamała, wiedziała gdzie mogę znaleźć Sanorge a to niesamowicie ułatwiłoby mi życie.
Wyprowadziły mnie z lasu wprost przed bramę Magdenor. Wycofały się po cichu jak lisice. Nie upewniały się czy dobrze zrozumiałem plan. Nie ostrzegały przed konsekwencjami zdrady. Dla nich nie miałem innego wyjścia, jeśli chciałem żyć… a chciałem.
W mieście panował gorączkowy gwar. We wszystkich domach płonęły lampy a na podwórzu roiło się od ludzi z pochodniami. W większości byli to mężczyźni posępni i brodaci ale także kobiety. Jakże inne od Wił. Zbyt grube, brudne i w znoszonych łachmanach. Wyglądał jak karykatury kobiecego rodu, nie udane i prześmiewcze. Z tłumu wyłoniła się w moją stronę potężna postać Czerwonobrodego Kapitana. W jednej dłoni dzierżył miecz. Bliźniaczo podobny to tego jaki Sigrun miała w Sali tronowej. W drugiej zaś gorała pochodnia, zalewając jego okrągłą twarz dodatkową porcją czerwieni.
– Pan Henry? – Wypowiedział jakby niedowierzając w to co widzi.
– To ja. – Odparłem, błądząc oczyma po rozgorączkowanym towarzystwie. – Zamierzaliście mnie ratować?
– No… egh… Taa. – Odparł po chwili, jakby nie mogąc zdecydować się, czy to właśnie zamierzał zrobić.
– No jak widać nic mi nie jest. – Rzekłem rozkładając szeroko ręce. – Możesz schować broń.
Cedrick wpatrywał się we mnie osłupiały.
– Broń? Aaa… no tak, broń. – Wielki miecz, gładko wsuną się do pochwy. – Biorgen i Jurgen nie wrócili… Myśleliśmy że ty… no wiesz… zostałeś porwany!
– Porwany? – Udałem zdziwienie. – Też mi coś! Tych dwóch osiłków wysłałem do Rajcy po plany działek. Nie wrócili to prawda ale sam przecież mówiłeś Kapitanie, bym bez zwłoki załatwił swoje sprawy w Magdenor. Cóż, wziąłem sobie Twoje słowa do serca…
– Rajca zmarł. Zawał serca czy coś takiego! – Rzucił ktoś z tłumu za plecami Cedricka.
– Tych dwóch nikt nie widział ale z ratusza zniknęły kosztowności i alkohol. – Dodał ktoś inny, nie zadając sobie trudu, by wychylić się z szarej ludzkiej masy. Tłoczącej się za plecami Kapitana.
– To już chyba wiemy co się z nimi stało! – Westchnąłem teatralnie.
Z Magdenorczyków zebranych na dziedzińcu jakby zeszło powietrze. Napięcie powoli ustępowało miejsca złości. Kierowanej w stronę podżegacza jakim okazał się Waldorff.
W dodatku jego ludzie targnęli się na dobytek ich Rajcy! A to już nie tak łatwo dało się wybaczyć. Tu i ówdzie dało się usłyszeć, niewybredne określenia i epitety. Preludium to przedstawienia pod tytułem „Publiczny Lincz”. Nie zamierzałem do tego dopuścić. Waldorff był mi potrzebny żywy. Póki co.
Szarpnąłem go za koszulę i gestem nakazałem iść za sobą. Waldorff na szczęście okazał się na tyle rozsądny by nie dyskutować. Wpadliśmy między chaty nim ktokolwiek w tłumie zorientował się co właśnie się wydarzyło. Prowadziłem nas przez skąpane w mroku alejki. Dla bezpieczeństwa należało jak najszybciej oddalić się od zbitego tłumu. Ludzie pokrzyczą może ktoś dostanie w zęby ale nikt nie zginie.
– Dziękuje panie Henry. – Wysapał mnie Cedrick gdy mijaliśmy chlewek w którym wesoło taplały się dwa nieprawdopodobnie brudne prosiaki.
– Mówiłem! – Odrzekłem przeskakując nad czymś co wyglądało mi na placek łajna. – Jako urzędnik muszę dawać sobie radę w takich sytuacjach.
– No tak, ale Ci. – Cedrick, nieznacznie odchylił głowę w stronę resztek tłumu. – Zatłukliby jak nic!
Pewnie tak właśnie by było, pomyślałem.
– Ja znam tych ludzi Panie Henry! Bojowa to nacja, bardzo porywcza…
– Nie roztrząsajmy tego. – Rzekłem pojednawczym tonem i klepnąłem go w szerokie bary gdy tylko zrównaliśmy krok. – Niewielkie nieporozumienie i tyle! Ja jednak chciałem porozmawiać o czymś innym. Jak dobrze zna Pan okolice Magdenor.
– Całkiem nieźle. – Odparł po chwili zastanowienia. – Tak przynajmniej było to póty to póki można było bezpiecznie przechadzać się po okolicy. A po co to panu wiedzieć?
– O tym za chwilę. Znajdźmy najpierw jakieś porządne miejsce, bo od tego błądzenia po lasach zaschło mi w gardle! – Po minie Cedricka poznałem że i on jest podobnego zdania.
Rozsiedliśmy się w przydomowej karczmie. Niewielka szopa z kilkoma zydlami i stołami przywodzącymi na myśl odwrócone świńskie koryta była podła ale przynajmniej bezpieczna. Wina w niej nie mieli. W ogóle niewiele można było w niej dostać ale za kilka miedziaków udało mi się wytargować antałek miodu z prywatnych zapasów gospodarza. Nie było mocne za to bardzo słodkie ale zawsze lepsze to niż ciepły szczyn którym raczyła się skromna kilkuosobowa reszta klienteli.
– Podczas wycieczki, natknąłem się na coś bardzo interesującego. – Uderzyłem prosto z mostu zaraz jak rozlałem nam po kielichu.
– Mianowicie? – Odbił Waldorff pochłaniając zawartość kubka niczym spragniony maratończyk.
– Na początku wydało mi się że to nic takiego… Zwykły głaz ale gdy się mu przyjrzałem zobaczyłem runy. – rzekłem nachylając się w jego stronę i ściszając głos.
– Runy?
– Tak, runy. Narysowałem je na kartce. Mam je przy sobie, o tutaj. – Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza, zwitek pergaminu dany mi przez Sigrun. Rozłożyłem go z namaszczeniem i podałem Kapitanowi. Jego źrenice na moment się rozszerzyły, ale nie dał po sobie poznać by był zaskoczony.
– Nie wiem, może gdzieś je widziałem. – Odparł zamyślony. – Gdzie dokładnie je pan znalazł?
Wspaniale. Rybka połknęła haczyk.
– Kilka metrów przed parcelą mojego klienta. – Rzekłem niedbale. – Nie spodziewałem się podobnego znaleziska i pomyślałem że skoro wie pan tak dużo na temat Magdenor to może, będzie mógł mi pomóc w rozwiązaniu tej zagadki.
– Może będę, może nie. Pływam na łajbach! Nie jestem detektywem czy uczonym. Jakby pan pytał jak węzeł zrobić, albo jak wedle gwiazd nawigować, to tak. Opowiadałbym całymi godzinami, bo się na tym znam ale Runy? Nie, to nie moja branża!
– To nie pomoże mi pan?
– Tego nie powiedziałem. Po prostu nie chcę rozbudzać zbyt wielkich nadziei.
– Wspaniale. – Z entuzjazmem klasnąłem w ręce. – W takim razie jutro zabierzemy się tam razem z kilkoma członkami Pańskiej załogi!
– Z tym może być problem. – Wzrok Kapitana uciekł gdzieś w głąb pomieszczenia. – Żaden z nich nie zejdzie na pokład. Nie od kąt zniknęli Ci dwaj. – Dodał, nie bez goryczy po czym wychylił kolejny kubek.
– To kogo Ty wozisz na tym pokładzie? – Wydąłem usta w wyrazie niezadowolenia. – Same panienki czy facetów? Cholerni tchórze… żeby bać się kilku bab!
– Nie w tym rzecz. – Wtrącił Cedrick, dłubiąc paznokciem w stole. – Oni boją się Pana! Oni uważają że przynosisz nieszczęście!
– Zabobonna zgraja! – Wrzasnąłem, bijąc kubkiem w blat. Na podłodze z chlupotem rozlała się większa porcja napoju. Mój rozmówca, przyglądał się z żalem to na napój wsiąkający w spróchniałe deski podłogi to na mnie. W końcu pokręcił bezsilnie głową, godząc się ostatecznie ze stratą i dolał sobie miodu.
– Mamy swoje zasady. Pomagają nam przetrwać na morzu historie, które dla wielu kończyły się gorzej niż tylko obsranymi gaciami. Więc proszę panie Henry, trochę szacunku dla ludzi którzy przywieźli tu pana, narażając na szwank własne życia!
– Dobrze już dobrze. – Spuściłem z tonu. – Z kim więc wyruszymy?
– Sami. – Odburknął. – Pan tam był cały dzień i jak widać żyje…
Głośno nabrałem powietrze i wypuściłem je ze świstem.
– Nie wiem czy odezwała się w Tobie nagle głęboko skrywana odwaga panie Cedrick czy to tylko głupota! Każde dziecko wie że raz to i głupiemu się uda!
– Widziałem jak pan walczy na pokładzie Traszki. Nie musi się pan bać jak to nazwał „kilku bab” a i ja potrafię się bronić. Z resztą jeśli zwalilibyśmy się całą paką na ich teren, zaraz spadłyby nam na głowy.
– Dobra. – Zgodziłem się. – Jutro z samego rana, tylko bądź trzeźwy – Dodałem widząc jak łypie spod oka na karczmarza.
– Jasne, jasne. – Odburknął w odpowiedzi.
Składałem koszulę i zamierzałem w końcu się przespać, kiedy do okna zapukała Olrun. Ledwie ją poznałem w tym czarnym stroju i twarzą umazaną sadzą. Jedyne jej chabrowe oczy pozostały tak samo zimne i nieczułe. Otworzyłem bez pośpiechu. Nie weszła od razu, rozejrzała się czujnie i pytająco spojrzała na mnie.
– Nie obudzi się. – Wyszeptałem, zgadując że chodzi jej o dziewczynę, smacznie śpiącą na moim sienniku. Jej różowe pośladki wypinały się lubieżnie w naszą stronę. Westchnąłem w myślach, na wspomnienie figli jakie wyprawialiśmy kilka minut temu.
– Co to ma być? – Syknęła wściele i wskoczyła do środka, lądując niemal bezgłośnie na deskach podłogi. Musiałem przyznać że mi zaimponowała. Ja przy każdym nawet ostrożnym ruchu sprawiałem że deski skrzypiały niemiłosiernie, nie mówiąc już o skakaniu z parapetu.
– Nie Twój interes. – Odbiłem szelmowsko szczerząc zęby. Olrun prychnęła.
– Przyjdzie. – Bardziej stwierdziła niż zapytała, zdejmując z głowy kaptur. Jej długie blond włos, skrzył się w świetle księżyca.
– Tak. – Odparłem. – Ale uważajcie! W lesie mogą kryć się członkowie jego załogi. Nikt ich nie widział od kiedy przybili do brzegu. Ponoć boją się schodzić na ląd ale mnie nie chce się w to wierzyć.
Olrun kiwnęła głową na znak że się zgadza.
– Widzisz to. – Pokazałem dziewczynie fiolkę, którą trzymałem między kciukiem a palcem wskazującym. – Dwie krople tego środku a na drugi dzień ledwie staniesz z łóżka! Cedrickowi podałem trzy takie…
– Pani zakazała. – Odburknęła a w jej dłoni zabłysnęło ostrze. – O niej też nie było mowy.
Nim postąpiła krok, stanąłem jej na drodze.
– Nie myślisz chyba, że Ci na to pozwolę? – Warknąłem i chwyciłem ją za nadgarstek. Olrun aż jęknęła z bólu. Sztylet z brzdękiem upadł na podłogę. – Pamiętaj kim jestem Pannico! – Dodałem.
Wykrzywiła się nieładnie, częściowo pewnie przez ból a częściowo przez to że sprawy nie miały się po jej myśli. W końcu gdy upewniłem się że, nie rzuci się ani na mnie ani na moją towarzyszkę, rozluźniłem uścisk. Wyrwała rękę i sycząc jak żmija cofnęła się do parapetu.
Nim całkiem zniknęła za oknem, rzuciła w moją stronę jadowite spojrzenie. Będę musiał na nią uważać, przeszło mi przez myśl, gdy wracałem do łóżka. Klepnąłem jeszcze dziewczynę w różowy zadek, na co odpowiedziało mi głuche jękniecie, wydyszane w poduszkę. Uśmiechnąłem się do siebie i chwilę później zatonąłem w objęciach Morfeusza.
Poranek był szary. Rzadka mgła powoli wycofywała się w stronę morza a na niebie zapanował bury całun, deszczowych chmur. Niewielkie krople deszczu intensywnie zraszały ponure Magdenor. Nadając temu przeklętemu miejscu jeszcze bardziej odpychający wyraz.
Cedrick siedział na zydlu obok wejścia do karczmy. Gębę miał czerwoną jakby właśnie wyją ją z pieca. W ręku trzymał ogromny drewniany kufel, z pewnością nie wypełniony kozim mlekiem.
– Miałeś być trzeźwy! – Zauważyłem zniesmaczony.
– Bolał mnie łeb! – Odburknął patrząc na mnie z pode łba. Miał przekrwione źrenice a zmarszczone czoło, gęsto zalewał pot. Eliksir działał tak jak należy.
– Dobra, mniejsza o to! Będziesz w stanie iść? – Zapytałem bo zaczynałem mieć przeczucie że może jednak trzy krople to za wiele. Nawet na tak rosłego chłopa jak Kapitan.
– Taaaaa…– Odparł a ja nie miałem pewności czy mówi do mnie czy może zachwala trunek, który przed chwilą, złotym wodospadem wlał do gardła. – Idziemy.
Zachwiał się wyraźnie i przez najbliższe kilkanaście metrów poruszał się jakby był właśnie na okręcie targanym morderczymi falami a nie na suchym lądzie. Zganiałem się w myślach za to że znów postanowiłem pójść na łatwiznę. Co zrobię jak ten kolos padnie gdzieś po drodze? Przecież nie zawlekę go na plecach!
Cedrick na całe szczęście ani myślał się przewracać i już dziesięć minut później, parł w stronę Magdenorskiego muru z godnym pochwały zacięciem. Oczywiście plątały mu się przy tym nogi ale jakoś udawało mu się nie potykać. Widać procentowało doświadczenie wyniesione z częstych wizyt na morzu!
Zza Mur wyszliśmy niewielką boczną bramą. Główna została zamknięta a Wartownicy odpowiedzieli głupkowatym rechotem na propozycję uchylenia jej dla naszej dwójki.
Z oczywistych względów nie mogłem użyć odpowiednich dla takich sytuacji środków perswazji. Więc odpuściłem główne wejście i przekupiłem innych Wartowników. Tym jak widać nie zależało za bardzo na tym czy ktoś opuszcza miasto. Grunt by do niego nie wlazł. Biedniejszy o kilka Srebrnych, poczłapałem przodem. Za moimi plecami sapiąc jak raniony mors, poruszał się Waldorff. Nie czekałem na niego. Teraz wiedząc że jest tak twardy jak wydawało mi się na początku, nieco podkręciłem tempo. Niech się zmacha, niech moc, wyparuje z tych jego gigantycznych mięśni. Zasapany i pozbawiony sił, będzie łatwiejszym łupem, dla Wił.
Nie wiedziałem na co stać te kobiety. Niby złapały mnie w swoje sidła ale szczęście wręcz wyjątkowo im w tedy dopisało. Dziś los mógł już nie być dla nich tak łaskawy.
Moje zaniepokojenie potęgowały dwa, sporych rozmiarów tasaki. Jakie Cedrick uznał za stosowne, zabrać na naszą małą wyprawę. W życiu tylko kilka razy widziałem, w akcji te broń. Ludzi zwykle należało później zbierać do kupy po całym polu walki. Nigdy nie zdarzyło się jednak by ktoś walczył dwoma. Wolałem sobie nie wyobrażać jak morderczy mógłby być Waldorff w pełni sił. Bo co do tego że potrafił walczyć, nie miałem wątpliwości. Bardziej jednak niż stan zdrowia Cedricka Waldorffa interesowało mnie to co działo się w naszym otoczeniu.
A nie działo się nic. Dosłownie żywej duszy. Nie oczekiwałem że będzie łatwo dojrzeć śledzące nas Wiły i potencjalną załogę kapitana, ale bym nie był w stanie dojrzeć żadnych oznak śledzenia? Wychodziło na to że albo oni byli tak dobrzy albo ja tak słabo wyszkolony. W jedno ani w drugie nie chciało mi się wierzyć więc, uznałem że nikogo prócz nas dwóch nie ma w pobliżu.
Kapitan nie mówił nic przez całą drogę. Kilkukrotnie gdy o coś go pytałem, odpowiadał jedynie sapaniem. Co przyjąłem z optymizmem. Może i jego stan się polepszał ale nie tak szybko by można było się obawiać. Z truciznami bowiem bywało różnie. Czasami wystarczyła kropla by zwalić z nóg potężnego mężczyznę a innym razem ten sam specyfik nawet po czterech kroplach nie był w stanie osłabić drobnej niewiasty. Na nic zdawały się leksykony i specjalnie rozpisane przeliczniki, jeśli nie miało się niezbędnego w tym fachu wyczucia. Ludzie bowiem dzielili się na tych odpornych bardziej i tych mniej. Bujdą były bajania na temat ludzi odpornych na wybrane dekokty lub trucizny. Ten błąd w postrzeganiu wynikał bowiem zwykle ze źle dobranej dawki lub co też było częste, nieodpowiednio podanej trucizny. Najczęściej jednak, początkujący truciciele mieli problemy z dawkowaniem. Jedni podawali jej zbyt mało inni, których zdecydowanie było więcej, zbyt dużo. Co także nie było dobre. Gdyż organizm otrutego, zwykle reagował zbyt gwałtownie. W takich wypadkach truchło nie pozostawiało wątpliwości z jakiego powodu jego właściciel opuścił ten padół nieszczęścia. To z kolei krzyżowało plany trucicieli. Przesławna Ellenora z Czarnych Brzegów. Najwspanialsza trucicielka i badaczka, mawiała w swych księgach że „Co nie zmarło po jednej, umrze po dwóch” czym namawiała do roztropności w działaniu i rozważnym obdzielaniu trucizną. O tym że wiedziała co mówi świadczyły statystyki a w nich Ellenora bezsprzecznie królowała. Idąc za przykładem mądrzejszych od siebie, także i Ja, stosowałem ostrożnie ten rodzaj pomocy.
Do miejsca spotkania dotarliśmy dokładnie w momencie w którym z szarych spłaszczonych chmur, puściła się fala rzęsistego deszczu. Rzadki drzewostan nie dawał odpowiedniej osłony, dlatego też w kilka chwili całkowicie przemokło mi ubranie. Nie po raz pierwszy żałowałem że nie zabrałem ze sobą płaszcza. Jak się później okazało żałować miałem nie tylko tego.
Pierwsza Wiła wyskoczyła zza moich pleców. Dziwne, bo nawet jej się tam nie spodziewałem! W przeciwieństwie do mnie, zaskoczonym nie wydawał się Waldorff. W jego dłoniach w mgnieniu oka pojawiły się tasaki a zaraz później zalała mnie fala gorącego karmazynu. Młoda Wiła która najwyraźniej źle oceniła swoje szanse leżała zaraz przede mną, rozpłatana na pół. Na twarzy zastygł jej wyraz zdziwienia. Nim uniosłem głowę kolejne dwie wypadły zza drzew. Bez zastanowienia rzuciły się na Kapitana. Ten wykonał młynek, uniknął obu włóczni i bezlitośnie ciął po plecach. Wiły nie zdążyły nawet krzyknąć.
Kolejne nie były już tak porywcze. Powoli wyłoniły się zza osłon. Kilka mierzyło z łuków ale większość dzierżyła włócznie. Najwidoczniej planowały wziąć go żywcem.
Cedrick spojrzał na mnie wielkimi przekrwionymi oczami. Był wściekły i cholernie nabuzowany.
– Tyyy…– Warkną przez zaciśnięte zęby. – Tyyy… Idioto!
Nie mieliśmy czasu na dłuższą rozmowę. Wiły znów zaatakowały. Tym razem mądrze, ze wszystkich stron. Waldorff był jednak, jak się tego spodziewałem, wprawnym zabijaką. Błyskawicznie wywinął się spod drzewców włóczni, odbił ostrzem nadlatującą strzałę i nim kobiety zdążyły się przegrupować zaatakował. Wpadł między nie jak wilk między bezbronne owieczki. Ciął i rąbał z zimnym wyrachowaniem. Wiły nie krzyczały. Umierał w milczeniu, jak ryby wyrwane na brzeg. Kolejne kobiety parły do przodu a morderczy Waldorff tańczył między nimi niosąc śmierć. Widząc co wyczynia zaczynałem żałować że nie podałem mu jednak czterech kropel dekoktu i zarazem dziękowałem Bogu że w ogóle coś mu podałem. Wolałem nie wiedzieć jak zabójczy musiał być ten człowiek gdy był w pełni sił.
W chwili gdy ostatnia z atakujących upadła twarzą na omszałą ściółkę zza pleców swoich towarzyszek wyłoniła się Kara. Miała na sobie żelazny napierśnik i kolczugę. Głowę chronił wysoki hełm z piórami. W dłoniach ściskała ogromny miecz. Ten sam który spoczywał na jej kolanach przeszło kilkanaście godzin temu, w kryjówce Wił.
– Poznajesz?! – Sigrun uniosła ostrze nad głowę. – Skurwysynu!
Cedrick splunął i przetarł spocone czoło.
– Nie pieprz…– Wysapał. – Tylko stawaj! Jeśli masz jeszcze resztki honoru! A Ty! – Zwrócił się do mnie tonem, który nie miał prawa mi się spodobać. – Kimkolwiek jesteś, szykuj się bo zdechniesz następny!
Sigrun skrzywiła się brzydko i cisnęła miecz przed siebie. Stal z brzękiem upadła na kamienie.
– Bierz to – Syknęła. – Jeśli potrafisz!
Nie wiem kiedy w jej dłoniach pojawiła się włócznia ale nim Cedrick wykonał krok, wbiła się tuż przed nim. Kapitan nie zważając na zabójczą szybkość przeciwniczki, zaledwie dwoma susami znalazł się przy orężu. Gdy się nachylił, kolejna włócznia przecięła mu drogę. Tym razem staną jak wryty. Wbił w Kare jadowite spojrzenie i przyjął postawę obronną.
– Chodź Suko! – Zawarczał groźnie. Przypominał w tym tygrysa, zapędzonego w róg przez myśliwych.
Kara wystrzeliła w jego stronę jak bełt z gigantycznej kuszy. Bez wahania wykonała serię pchnięć. Śmiertelnych dla niewprawnego przeciwnika, którą o dziwo. Waldorff odparł z dziecinną łatwością. Po mimo swoich gigantycznych rozmiarów. Kapitan okazał się człowiekiem niezwykle zwinnym a jego bojowe umiejętności, dla każdego kto choć raz miał miecz w ręce, wydawały się być mistrzowskie. Kara na przemian atakowała i odskakiwała. Niczym kocica, tańcząca w około tłustego szczura. Nie była jednak w stanie choć drasnąć Kapitana. Barczysty mężczyzna odpierał jej ataki za każdym razem, co raz próbując dosięgnąć przeciwniczkę, zdradliwymi cięciami od spodu. Sapał przy tym jak kowalski miech a na jego czoło co raz wylewały się strugi potu.
Cedrick może i był nadzwyczaj odporny i biegły w sztuce fechtunku, nie mógł jednak nic poradzić na truciznę, coraz mocniej odciskającej piętno na jego organizmie.
Sigrun za to zdawała się być niezmordowana. Z uporem godnym podziwu, ponawiała swoje ataki. Kołując i pląsając jak fretka, unikała ciężkich ostrzy tasaków. Dziurawiąc coraz mniej szczelną gardę oponenta. Nim wytrawny mnich, zdążyłby zmówić „Ojcze nasz” wąskie ostrze włóczni znalazło w końcu drogę do ciała Cedricka. Z miejsca pod prawą pachą, buchnęła krew. Kapitan zawył i z impetem machnął na odlew z lewej. Jedynie swojej szybkości Sigrun zawdzięczała to że nie straciła głowy. Nie bacząc na ryzyko, ponownie doskoczyła do Waldorffa. Tym razem jednak gładkim zwodem uniknęła tasaka, pchnęła od spodu wprost w odsłonięty podbródek. Spod czerwonej brody trysnęła posoka. Kapitan znieruchomiał z oczyma wbitymi w dal, by w konsekwencji zwalić się z impetem na ziemie. Wiła cofnęła się o krok. Jej twarz i zbroję pokrywała warstwa krwi i błota a na twarzy na moment pojawił się niepokojący wyraz obłędu. Nie wiem kim wcześniej była ta kobieta ale teraz na pewno stała się tą której imię nosiła. Walkirią.
– Kłamałam. – Odpowiedziała jakby to miało mi wystarczyć za wszystko. – Czego się spodziewałeś Kruku?
– A nasza umowa? – Zapytałem naiwnie. – Słowa Wił, nie wiele znaczą…
– Czy słowo dane więźniowi mogło coś znaczyć? – Odpowiedziała pytaniem i upiła łyk wina.
– Zaskakująco gładko przechodzi się w tych progach z majestatu Gościa do niedoli Więźnia!
– Prawo władcy! – Rzekła już mniej przychylniej. – I lepiej dla Ciebie byś nie próbował określić, jak mocne miejsce, ma wśród tych praw, prawo łaski!
Ugryzłem się w język, dosłownie w ostatniej chwili. Drażniło mnie to poczucie bezkarności jakim epatowała Sigrun. Obrzydliwa oszustka i krętaczka jak się okazało! No, ale czego właściwie się spodziewałem? Czy tego, że patologiczny kłamca raz w życiu powie prawdę?
Że dotrzyma danego słowa? Sam byłem sobie winien i może dlatego złość doskwierała mi bardziej niż powinna.
Siedzieliśmy w tej samej sali z posągami w której po raz pierwszy spotkałem Sigrun. Ona, jak poprzednio miała na sobie lekką suknię. Ja, jak poprzednio miałem związane ręce. Towarzyszyły nam dwie Wiły. Stara Sibil i Olrun. Obie, celowały do mnie grotami włóczni.
– Mogłaś powiedzieć od razu…– Wydusiłem z siebie kolejną naiwną myśl.
– Mogłam. – Przyznała Sigrun. – Pytanie brzmi, czy w tedy byś mi pomógł?
Pewnie że nie! Pomyślałem.
– Widzisz! – Odpowiedziała sobie sama, celnie odczytując moje milczenie. – Nie dziw się więc już dłużej! Dobry władca zrobi wszystko by uchronić swój lud przed zagładą! Nawet jeśli w tym celu będzie musiał kogoś wykorzystać! A Ty… sam wpadłeś nam w ręce! Przyznaj że nie wykorzystanie takiej szansy, nie byłoby niczym innym jak niegospodarnością! Stratą drzemiącego w Tobie potencjału i zwykłą głupotą!
Milczałem. Sytuacja w jakiej się znalazłem nie pozwalała mi na wygłaszanie szczerych opinii. Na udawanie że nic się nie stało też było już za późno a przyznawać słuszność tym bredniom nie miałem najnormalniej w świecie ochoty. Tak więc milczenie wydawało mi się na tą chwilę najsłuszniejszym rozwiązaniem.
– No, nie mogę! – Zaśmiała się nagle. Śmiechem tak szczerym i radosnym że niemal nie pasującym do czasu i miejsca. – Czy Ty właśnie nie zachowujesz się jak Baba? Olrun powiedz mi, jak go kąpałaś trafiłaś na korzeń? Czy może nasz wspaniały Kruk ma tyle wspólnego z mężczyzną co ryba z orangutanem?
Śmiała się tylko stara Sibil.
– No dobra. – Powiedziała po chwili widząc że niewiele zdziałała tymi prostackimi wywodami. – Nie chcesz gadać, nie musisz ale posłuchaj co mam Ci do powiedzenia! Oszukałam cie, to prawda! Nie myśl jednak że gdzieś mam Twoje zasługi! Pomogłeś nam, to i masz naszą wdzięczność. – Prychnąłem ale ona zdała nie zwrócić na to uwagi, co innego Stara. Ta wymierzyła mi nieprzyjemnego kuksańca w żebra, drzewcem włóczni. Dziko przy tym rechocząc.
– A my potrafimy być wdzięczne! – Sibil sięgnęła dłonią do dekoltu. Dwoma zgrabnymi palcami, zanurkowała w sowicie wyeksponowanej szczelinie, między kształtnymi piersiami i wyjęła z niej zawiniątko. Niewielki kawałek papieru, starannie złożony i szczelnie otulony skrawkiem jedwabiu. Kara pomachała mi nim przed nosem, by następnie odłożyć go na stolik.
– Co to ma być? – Zapytałem nie spuszczając wzroku z tajemniczego przedmiotu.
– To? – Sibil udała zdziwienie, cmokając głośno. – Znalazłam to w portkach tego Twojego Sanorgi. Uprzedzając pytanie, powiem że nie mam pojęcia co znajduje się w środku.
– Akurat! – Rzuciłem opryskliwe i jak się spodziewałem kolejne dwa kuksańce obiły moje już mocno posiniaczone żebra.
– Nie wierzysz mi? Ale to nic. Wiedz jednak że Sanorga, bardzo mocno starał się mnie przekonać bym poparła jego sprawę… ale jak miałeś okazję się przekonać. Mnie interesuje tylko los moich podopiecznych. A Wy faceci… cóż… od czasu do czasu przydaje się Wasza pomoc… pod pierzyną! Nic więcej. On też to zrozumiał. Niestety był mniej pokorny niż Ty i nim zniknął w odwecie zarżną kilka dziewczyn.
– To Zabójca… czego się spodziewałaś? Że jak mu odmówisz, to zostawi pożegnalny liścik i odejdzie o brzasku? – Kara uniosła dłoń, nie jednak by mi przerwać ale by powstrzymać Starą przed wymierzeniem mi kolejnego ciosu.
– Dość już! Wynosić się! – Rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Obie Wiły bez mruknięcia wykonały polecenie.
– Wiem kim był i co ryzykowałam. – Zaczęła zaraz gdy Olrun zamknęła z sobą drzwi. – Musiałam się jednak jakoś dowiedzieć co planuje i jaki miałby być w tym udział Wił. I choć z początku jego propozycje wydały mi się kuszące, to jednak szybko przekonałam się kim jest! A nie był nikim innym jak wilkiem w owczej skórze. Łaknącym krwi. Tak czy inaczej chcę byś złapał tego drania równie mocno co Ty! Ciesz się, gdyby nie jego występek pewnie leżałbyś teraz martwy obok Waldorffa a tak nie dość że uratowałeś skórę to jeszcze dam Ci możliwość wykonania zlecenia!
– Ciężko jest ufać Twoim zapewnieniom. W końcu jestem więźniem a jak sama powiedziałaś „Czy słowo dane więźniowi mogło coś znaczyć?”
Machnęła ręką jakby odpędzała od siebie rój tłustych much.
– Nie łap za słówka bo nie jesteś politykiem a Ja durnym wyborcą! Co powiedziałam to powiedziałam, a co mówię to mówię! Dostaniesz wolność i to zawiniątko. Sama nie mam pojęcia gdzie ten Drań! Mógł się zaszyć ale przy odrobinie szczęścia znajdziesz podpowiedź w tym liściku… a my… nigdy więcej się nie spotkamy! – Klasnęła i jak za każdym poprzednim razem zza drzwi wyłoniła się Wiła. Tej nie znałem ale to i tak nie miało znaczenia. Wiła chwyciła mnie za nadgarstki i nakazała wstać. Gdy byliśmy już przed drzwiami. Odwróciłem się jeszcze w stronę Sigrun. Stała z rękami złożonymi na piersi i chyba na to czekała.
– Kim był Waldorff?
– Szaleńcem, Psychopatą, Boskim Pomazańcem… kto to wie.
Kusze Villiańskie były niewielkie. Bez trudu można było schować je pod płaszcz i nie wzbudzić podejrzeń nawet najczujniejszych strażników. Przemknąłem więc niepostrzeżenie obok rewidującego patrolu. Miałem na sobie długą szatę i wielki płócienny turban. Zwyczajowe ubranie tutejszych kupców. Moja skórzana kurtka i wysokie buty z cholewą spokojnie spoczywały w wiklinowym koszu. Tutejszym zwyczajem, przewieszonym rzemieniami na plecach. Darłem się jak cała reszta, bez ładu i składu. W końcu kamuflaż to podstawa udanego polowania.
Z karteczki którą otrzymałem od Kary wywnioskowałem że Sanorga spotka się na Targu w Faelos z niejakim Ygrillem. Niestety nie wiedziałem kiedy. Dlatego, postanowiłem przeniknąć do kupieckich struktur. Dzięki temu mogłem całymi dniami przesiadywać na Targu.
Nie wzbudzając podejrzeń strażników i ciekawskich. Jak zwykle do niemal trzech tygodni rozłożyłem się na niewielkim placyku, tuż obok świątyni lokalnego Bóstwa Słońca. Pieczołowicie rozłożyłem stertę drewnianych figurek. Prostej lecz solidnej, personifikacji Boga Ra. Półczłowieka – półsokoła. Usiadłem na wysłużonym zydelku i wachlując się liściem palmowca, czekałem. Goście targu niechętnie odwiedzali mój placyk i nic dziwnego. Specjalnie zawyżyłem ceny produktów i manierami, wprost z rynsztoka. Skutecznie odstraszałem potencjalną klientele. Nie chciałem by bandy potencjalnych nabywców, złodziei i wszelkiej maści naciągaczy jakich tu nie brakowało, niepotrzebnie utrudniały mi obserwację.
Zła kondycja maleńkiego interesiku, niewiele mnie jednak obchodziła. Najważniejsze było zlokalizowanie Sanorgi. Zapłata za jego głowę była tak wysoka że z nawiązką zrekompensuje mi poniesione dotąd straty. Oczywiście przyszło mi do głowy że Sigrun, mogła najnormalniej w świecie sama podrobić liścik i śmiać się teraz z mojej naiwności ale czy miałem inne wyjście?
Wszelkie tropy ucięły się w tym nieszczęsnym Magdenor. Jedyne na co mogłem liczyć, to łut szczęścia. Westchnąłem głęboko i polałem sobie wody do niewielkiej czareczki. Było piekielnie gorąco a woda, choć śmierdząca, rozdawana była za darmo. Dla mnie, udającego, sknerowatego kupca, stanowiła najlepsze i zrazem jedyne źródło orzeźwienia.
Nim przychyliłem naczynie do ust za straganem z karmelizowanymi daktylami zamajaczyła mi znajoma postać. To był On! Nareszcie się pojawił. Jak przypuszczałem nie był sam. Towarzyszyli mu dwaj Skandyńczycy. Niscy blondyni o przenikliwych błękitnych oczach, zdecydowanie wyróżniali się z tłumu. Jeden z wielką szramą na prawym policzku wydawał się starszy. Kto wie, być może był nawet ojcem kroczącego obok młodziana? To by nie było wcale takie dziwne. Wielu Skandyńczyków za najbliższego kompana w wyprawach bojowych wybierało członka rodziny.
Ich szerokie miecze budziły respekt wśród bywalców targu a twarde oblicza, najemnych wojaków zniechęcały nawet miejscową straż. Nie było w tym nic dziwnego. Nawet do tego rejonu Cesarstwa dochodziły wieści o ponurej sławie tej nacji. Sam widziałem ich w akcji kilka lat temu. Brudne typki, o lepkim spojrzeniu i straszliwie szybkich rękach. Idealnie nadawali się do ochrony osób i zwykle tym się trudnili. Sanorga widać nie lubił ryzyka.
Z wiklinowego kosza wyjąłem kuszę. Broń starannie zawinięta w płótno mogła uchodzić za cokolwiek. Nie wzbudzała podejrzeń, swoją zniekształconą bryłą. O to właśnie mi chodziło. Dziękowałem w duchu za roztropność jaką wykazałem, lokując się właśnie w tym miejscu.
Z dala od zgiełku i wzroku straży, mogłem spokojnie przygotować się do strzału. Bełty ukryłem w wydrążonych kadłubach Ra. Wyjąłem trzy. Na więcej wystrzałów nie miałbym ani czasu ani szans. Rozłożyłem dywanik tak by przyjąć wygodną pozycje. Osadziłem pierwszy grot w rowku. Skandyńczycy okazali się profesjonalistami. Obstąpili swojego klienta tak by maksymalnie utrudnić zadanie potencjalnemu strzelcowi. Biedacy. Nie mogli wiedzieć że jestem tak cholernie dobrym strzelcem. Przymknąłem lewe oko i wstrzymałem oddech. Powiał lekki wiatr od lewej, szybko wziąłem poprawkę na wiatr. Jeszcze chwila, jeden krok w bok blond zabijaki i…
Sanorga upadł. Z prawego oczodołu sterczała mu strzała o śnieżnobiałej brzechwie. Skandyńczycy w mgnieniu oka doskoczyli do swojego chlebodawcy. W ich dłoniach zabłysnęły ostrza mieczy. Czujne błękitne źrenice, dokładnie lustrowały okolice. Dla Sanorgi było już jednak za późno. Taki strzał nie pozostawia żadnych nadziei. Nie od razu dojrzałem strzelca. Ukrył się za straganami, kilkanaście metrów ode mnie. W ruchach niespodziewanego Anioła Śmierci było coś niepokojąco znajomego. Nie miałem się jednak czasu by nad tym zastanawiać. Skandyńczycy przedzierali się bowiem w moją stronę. Rozdając na prawo i lewo solidne razy, każdemu kto stał im na drodze. Na Targu o dziwo nie zapanował chaos. Widać bywalcy Wielkiego Targu w Faelos przywykli do rozrób. Jedynie kilku młodszych straganiarzy uznało że na dziś koniec z biznesem. Reszta rozstąpiła się pod naporem zabijaków, lecz nadal przyglądała się rozwojowi sytuacji. Nie czekając, nacisnąłem na spust. Bełt ze świstem rozciął gorące powietrze i z obrzydliwym chrupnięciem rozkruszył ramię starszego z napastników. Skandyńczyk zachwiał się i upadł. Został jeden. Nie było już czasu nie przeładowywanie, odrzuciłem kuszę i sięgnąłem pod turban. Wyjąłem zeń dwa sztylety. Jednym od razu cisnąłem w stronę młodszego. Wyraźnie zaskoczonego takim rozwojem spraw. Muszę przyznać że nie doceniłem jego zwinności. Niemal bez trudu uchylił się przed nadlatującym sztyletem. Rzucił coś w twardym gardłowym języku do starszego i ruszył w moją stronę. Jego miecz dawał mu przewagę. Sztyletem nie dało się blokować tak potężnego ostrza a jego długość pozwalała na bezpieczne trzymanie mnie na dystans. W ułamku sekundy podjąłem decyzję o ucieczce. Nie miałem szans na wygraną. Nie z rozwścieczonym Skandyńczykiem dzierżącym ostrze niemal tak długie jak on sam. Przeskoczyłem nad straganem z miedzianymi bransoletami, bardzo popularnymi wśród miejscowych kobiet i zanurkowałem pod stoiskiem rzeźnika. Po drodze straciłem turban i niemiłosiernie utaplałem krwią nowe spodnie. Z wrzasków za moimi plecami wywnioskowałem że Młodszy z ochroniarzy Sanorgi nie zamierzał odpuścić. Ruszyłem więc w stronę zabudowań. Tam w ciasnych uliczkach miałem jakieś szanse. Biegłem ile sił w zdrętwiałych nogach. W myślach przeklinając swoją głupotę. Mogłem dać dyla od razu jak zobaczyłem co się święci ale nie! Ja musiałem popatrzeć, sprawdzić kto tak naprawdę sprzątną mój cel. Teraz miałem na karku rządnego zemsty mordercę i ani jednego argumentu po mojej stronie. Chwilę zastanawiałem się czy aby nie spróbować rzucić drugim sztyletem. Poniechałem jednak, mając świeżo w pamięci nieludzką zwinność Skandyńczyka. Z resztą pozbycie się od tak, ostatniego oręża jakie mi pozostało ostatecznie przypieczętowałoby mój los. Przebiegłem dobre kilkaset metrów, klucząc i co raz zmieniając kierunek. Byłem w Faelos dobrych kilka tygodni i w tym czasie dość nieźle przyswoiłem plan pobliskich alejek. Stanowiących dla nieuważnego podróżnika prawdziwy labirynt. Poczułem się trochę jak Tezeusz. Z tą różnicą że mnie nie chciał zaszlachtować Minotaur a bliżej nie określony młodzieniec. W dodatku Tezeuszowi z pomocą przyszła Ariadna a ja mogłem liczyć jedynie na siebie. Schowałem się w jednym z zaułków. Wrzaski strażników, którzy najwyraźniej uznali że najwyższy czas wziąć się za wprowadzanie porządku, zostały gdzieś z tyłu. Zostałem tylko ja i On. Słyszałem jego kroki. Śpieszył się ale nie był an tyle głupi by na ślepo brnąć przed siebie. W dodatku skubaniec niemal nie wydawał dźwięków. Nie sapał ze zmęczenia ani nie wydzierał się na całe gardło jak miewają w zwyczaju najemnicy. Był cichy i czujny jak pantera. Cholerny Skandyński zabójca!
Powoli zakradłem się za róg. Wyjrzałem, ale poza kilkoma tykwami z wodą i miedzianym rondlem, pewnie służącym za nocnik, nie dojrzałem niczego. Westchnąłem głęboko i gdy już miałem ruszyć wzdłuż alei poczułem na karku chłód. To była Stal. Co do tego nie miałem wątpliwości. Powoli odwróciłem głowę by po raz ostatni spojrzeć w oczy mojego nemezis.
Młody Skandyńczyk patrzył na mnie obojętnie. Jego błękitne źrenice nie wyrażały niczego.
Dla niego byłem tylko kolejnym trupem. Śmieciem nie wartym choćby odrobiny nienawiści. Może i wyda się to dziwne ale poczułem się tym urażony. Wiedziałem że zginę ale śmierć zadana przez osobę która jest zdolna do odczuwania wydawała mi się bardziej w porządku niż… Nie dokończyłem myśli. Ostrze zawędrowało ku górze. To koniec. Parszywy i jakże godny pożałowania. Zamknąłem oczy. To potrwa chwilę. Rozłupie mi czaszkę i nawet nie poczuję że umieram.
Cios jednak nie padł. Za to coś z mlaśnięciem opadło na ziemię. Powoli rozwarłem powieki. Młody Skandyńczyk leżał naprzeciw mnie. Z jego prawego oczodołu sterczała biała brzechwa. Nie żył. Nie mógł żyć. Rozejrzałem się gorączkowo. Czy to ta sama osoba która zabiła Sanorge uratowała mi życie? Dojrzałem ją w głębi alei. Tej samej w której zamierzałem się ukryć. Na głowę miała nasunięty kaptur, jednak nie na tyle bym nie poznał kim była!
– Olrun. – wyszeptałem z niedowierzaniem. Młoda Wiła stała przede mną, jej chabrowe oczy nie wypełniała już nienawiść, było w nich coś innego, coś czego źródła nie spodziewałem się w tej zahartowanej w boju wojowniczce. Chciałem do niej podejść ale ona cofnęła się o krok i gestem wskazała na dach sąsiedniego budynku. No tak. Nie była sama. Wiły celującej do mnie z góry nie znałem. Wiedziałem jednak że w razie konieczności nie chybi.
– Pani przekazuje pozdrowienia! – Usłyszałem zza pleców. Mój Boże! Zaczynało mnie irytować to z jaką łatwością zachodzą mnie od tyłu.
– Czemu mnie uratowałyście? – Zaryzykowałem pytanie.
– Olrun. To jej krew przelałeś i to do niej należy Twoje życie. – Usłyszałem w odpowiedzi.
Chwilę później już ich nie było. Zniknęły. Z niewiadomych mi przyczyn Młoda Wiła postanowiła mnie oszczędzić. Gdzieś w głowie kołatała mi myśl że może jednak to jedynie odwleczenie wyroku.
Koniec.
O ile do fabuły nie mogę się specjalnie przyczepić – jest przygodowo, fantasy, są tajemnice i zwroty akcji, są niezgorsi bohaterowie – o tyle wykonanie psuje rado będzie z czytania. Przede wszystkim chodzi o interpunkcję.
Nie jestem jakimś przecinkowym maniakiem, nie obchodzi mnie kilka zagubionych, czy też dyskusyjnie umiejscowionych znaków przestankowych, ba, uważam że autor powinien mieć sporo swobody w tej kwestii. Lecz u ciebie kropki i przecinki urżnęły się tanim winem i poszły tańczyć polkę.
Ot, choćby:
Przymknąłem oczy w wyrazie bezsilności. Czy ten kompletny kretyn, śmierdzący wędzony dorszem. Miał już do tego stopnia mózg przetrawiony grogiem że nie potrafił wywnioskować że nie mam bladego pojęcia na temat miejsca do którego się wybieram?
To się dzieje naokrągło, na całej długości tekstu. Uparcie tniesz pojedyncze zdania na kawałki, sadząc kropki w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, a przecinki z rzadka jeno trafiają tam, gdzie powinny. To bardzo utrudnia czytanie i zapewniam, że niewielu zdoła przebrnąć przez te ćwierć miliona, czy ile tam, znaków.
Interpunkcyjnie, do totalnego przerobienia. A szkoda, bo tekst ma potencjał.
Pozdrawiam!
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Doczytałem do połowy – potem pokonała mnie interpunkcja. Fabuła to nic specjalnego, ale też nie dołuje. Początek fajny, nie zaczynasz od opisu przyrody czy rozległej historii świata. To definitywnie na plus. W odpowiedniej oprawie byłaby to poczytna opowieść fantasy.
Właśnie – oprawie. Wykonanie zarzyna wszelką przyjemność, bo co chwila potykasz się o nadmiar kropek, czy źle umiejscowiony przecinek. Problem z nimi jest taki, że dramatycznie zmieniają znaczenie zdania:
Krew na szczęście, nie tryskała obficie.
Czyli krew, która tryskała dla poczucia szczęścia, nie czyniła tego obficie. Raczej na pewno nie o to tobie chodziło ;)
Podobne problemy techniczne dotyczą częstego złego zapisu dialogów.
Podrzucam dodatkowe linki. Mam nadzieję, że okażą się przydatne ;)
Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794
Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112
Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550
Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego
Powodzenia w pisaniu dalszych tekstów! :)
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Dziękuję za konstruktywną krytykę! Postaram się poprawić błędy i w tym opowiadaniu i w następnych.
To nie opowiadanie, tylko minipowieść. A skoro dopiero początek cyklu, to kilka tomów Ci wyjdzie.
Przeczytałam kawałek i nie wciągnęło. Jak dla mnie – facet zbyt wolno zdobywa informacje. To znaczy, rozmawia normalnie, ale sporą część szczegółów można pominąć bez straty dla tekstu.
Co do wykonania… Sugerowałabym potrenowanie warsztatu na krótszych formach.
Przecinki żyją własnym życiem. Zapis dialogów do remontu, dziwne konstrukcje zdań, słowa użyte niezgodnie z przeznaczeniem, powtórzenia. Zdaje się, że literówki też widziałam. Sporadycznie ortografy. Jest różnica między “z resztą” a “zresztą”.
– Dość już o Tobie! – Rzuciłem tonem na tyle jednoznacznym, że nawet taka pokraka jak Gunter, powinna zrozumieć, że za nic miał jego cierpienia.
Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą. W listach dużą. “Rzuciłem” małą literą – to opis wypowiedzi. Powtórzenie. Kto miał za nic, ton?
Jeden dryblasów zamachnął się nawet nachajką.
Ojjj, paskudny ortograf. Edytor tego nie podkreślał?
Miasta na granicach królestw miały to do siebie że często następowały w nich, nieprzewidziane zmiany. A to jakiś królewicz nagle skapiał, zostawiając po sobie pusty skarbiec,
Powtórzenie. Przecinek po “siebie”, a za to niepotrzebny po “nich”. Królewicz to syn króla, więc jego śmierć nie powinna mieć wielkiego wpływu na stan skarbca.
Babska logika rządzi!
Dotrwałam do końca uczty i na tym zakończę lekturę. Opowieść nie zaciekawiła mnie aż tak, bym chciała przedzierać się przez gąszcz bardzo źle napisanych zdań. No cóż, może i miałeś niezły pomysł, ale zamordowałeś go fatalnym wykonaniem.
Mam nadzieję, że łapanka pomoże w poprawianiu tekstu.
…obalił go z powrotem na chłodny grafit alejki. –> Czym jest grafit alejki?
Ubrany jak dworski paź, pasował do tego miejsca jak wszy do królewskiego dworu.
Uśmiechnąłem się pod nosem, widać było że Gunter niewiele wiedział o higienicznych zwyczajach panujących na dworach. –> Czy to celowe powtórzenia?
Jeden dryblasów zamachnął się nawet nachajką. –> Jeden dryblasów zamachnął się nawet nahajką.
…wynikających z czyichś subiektywnych preferencji do katologizowania wedle stereotypów. –> Pewnie miało być: …do katalogowania wedle stereotypów.
– Ptaszyny nie miały zamiar odlecieć daleko. –> Literówka
Płynął do Magdenor. –> Piszesz o dwóch osobach, więc: Płyną do Magdenor.
…połata cie i nie zdechniesz od gangreny. –> Literówka.
…czy Kapitan ma na myśli piwo… –> Dlaczego wielka litera?
…w stolicy miałbym antałek pysznego, Brudeńskiego wina. –> …w stolicy miałbym antałek pysznego, brudeńskiego wina.
…uznałem że uważa tą anegdotę za śmieszną. –> …uznałem że uważa tę anegdotę za śmieszną.
…ukazując przekrwione oczy o źrenicach koloru morskich wodorostów. –> Pewnie miało być: …ukazując przekrwione oczy o tęczówkach koloru morskich wodorostów.
Sprawdź, co to źrenica, a co tęczówka.
Było tak kiedyś kilku zdolnych szkutników… –> Pewnie miało być: Było tam kiedyś kilku zdolnych szkutników…
– To nie wiecie co tam sie wyprawiało? –> – To nie wiecie, co tam się wyprawiało?
Z resztą nawet tak dokładne prześwietlenie kronik… –> Zresztą nawet tak dokładne prześwietlenie kronik…
Widziałem nie raz co ta banda potrafi robić… –> Widziałem nieraz, co ta banda potrafi robić…
Pieprzone Trepy! –> Dlaczego wielka litera?
Istna majstertyfikacja! –> Chyba miało być: Istny majstersztyk!
Kapitan uśmiechną się do wspomnień. –> Kapitan uśmiechnął się do wspomnień.
Mógłbym przysiąc że naczynie znajdywało się bezpośrednio na granicy swojej wytrzymałości. –> Mógłbym przysiąc, że naczynie znajdowało się…
Z resztą mężowie tak zaciekle ich pilnują… –> Zresztą mężowie tak zaciekle ich pilnują…
…wiozłem tam pszenice… –> …wiozłem tam pszenicę…
Wiedziałby że nie przestraszą mnie takie historię. –> Wiedziałby, że nie przestraszą mnie takie historie.
Nie byłem entuzjastą, podobnej męsko męskiej zażyłości ale… –> Nie byłem entuzjastą podobnej męsko-męskiej zażyłości, ale…
A dokładnie Kliper! – Dlaczego wielka litera?
Nie omieszkał się dodać, dumnie rozkładając ręce… –> Nie omieszkał dodać, dumnie rozkładając ręce…
– Obyście mieli racje, Panie Cedrick. –> – Obyście mieli racje, panie Cedrick.
Zwroty grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.
…błyszczący srebrzystymi refleksami jak polarna gwiazda.. –> …błyszczący srebrzystymi refleksami jak Polarna Gwiazda.
…wielkie skrzynie nie dałby rady przez niego przejść. –> …wielkie skrzynie nie dałyby rady przez niego przejść.
Z resztą, okręt tej klasy… –> Zresztą okręt tej klasy…
Widziałem że polewa wina, więc podłożyłem mu swój puchar. – Widziałem że nalewa wino, więc podstawiłem swój puchar.
Polewać to współczesny potocyzm.
Wiele przeszedłem w przeszłości i nie jeden sztorm miałem już za sobą. –> …i niejeden sztorm miałem już za sobą.
Zagadnąłem nie mogąc zdecydować po między laską suchej kiełbasy a kawałkiem łososia. –> Raczej: Zagadnąłem, nie mogąc zdecydować czy wybrać laskę suchej kiełbasy, czy kawałek łososia.
Tak to sie już sprawy miały… –> Literówka.
…za jakiego sie podawałem. –> Literówka.
Takie informacje, zwarzywszy na wysoką niestrawność. –> Istotnie. Warząc, należy zważać, by nie wywołać niestrawności.
Poznaj znaczenie słów warzyć i ważyć.
Rozwarzyny kucharz inaczej dyplomata… –> Rozważny kucharz, inaczej dyplomata…
Wśród mi podobnych… –> Wśród mnie podobnych…
Tak przecież dumni ze swych umiejętności i mających się… – Tak przecież dumni ze swych umiejętności i mający się…
…niczym świstek świeżo czerpanego pergaminu. –> Pergamin nie powstaje w procesie czerpania.
Ciągną dalej, gdy tylko popędziłem go ruchem ręki. – Literówka.
My wszyscy Chrześcijanie! –> My wszyscy chrześcijanie!
Kobitki twarde w Magdenor żyły! Nie tak łatwo dało się ich ducha pozbawić… – Piszesz o kobietach, więc: Nie tak łatwo dało się je ducha pozbawić…
…niemal nam Cyrulika ukatrupił! –> Dlaczego wielka litera?
W usta tego Gwałtownika i Idioty… –> Dlaczego wielkie litery?
Kto tam się uchował, przez te pierwsze tygodnie to i żył całkiem, nie zgorzej. –> Kto tam się uchował przez te pierwsze tygodnie, to i żył całkiem niezgorzej.
Chaty odbudowali a okolice uprzątnęli… –> Chaty odbudowali, a okolicę uprzątnęli…
…świec Boże nad jego duszą. –> Literówka.
…do wieczora sie nie wrócił… –> Literówka.
Wierzcie mi na słowo że nie mało w cesarstwie… –> Wierzcie mi na słowo, że niemało w cesarstwie…
O wdzięcznej nazwie Łabędzi Świergot. Postanowiłem zapamiętać nazwę… –> Powtórzenie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Bardzo długie opowiadanie.
Autor niezbyt dobrze posługuje się językiem polskim, czyta się bardzo źle :(
Przynoszę radość :)