– A kysz! A kysz! – krzyczała wyraźnie poruszona babuleńka. Mimo sędziwego wieku, bo aż dziewięćdziesięciu lat, truchtała żwawo, próbując za wszelką cenę powstrzymać nadciągającego czarnego kota. Czort miał zamiar przebiec jej drogę, ale w końcu zrezygnował i zawrócił. Postanowił przeczekać, aż stara baba odejdzie, by później w spokoju wrócić do swojego sponsora (bo właścicielem, to on był sobie sam), a może raczej do tego, co mu przygotował na kolację. Zenobia odetchnęła z ulgą, poprawiając na głowie kwiecistą chustę. Wolała dmuchać na zimne i nie kusić losu.
Owej scenie przyglądali się rozbawieni turyści. Nie należeli do grona przesądnych osób. Wychodzili z domu w piątek trzynastego, rozsypana sól nie była powodem ich kłótni, a rozbite lustra… Cóż, jeszcze żadnego nie stłukli. Ich życie nie zależało od nonsensownych zabobonów, a od nich samych. Tak przynajmniej myśleli.
– Przepraszam… – zaczepił staruszkę młody mężczyzna. – Może wie pani, gdzie znajduje się zespół dworski Lewickie? – Spojrzała na niego badawczo.
– Pałacyk Nowickich? A tu niedaleko, za tymi chaszczami, w prawo. Widzisz pan między drzewami czerwoną cegłę? – Wskazała kierunek przygiętym w stawach, palcem.
– Faktycznie, coś widać. Dziękujemy. – Ukłonił się jej z wdzięcznością. Gotowy na wyprawę, chwycił dłoń żony i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę kolejnej rudery, którą ta chciała koniecznie zobaczyć.
– Ale nie wchodźta tam. – Zatrzymała ich staruszka.
– Dlaczego? Ktoś pilnuje obiektu? – spytała zdziwiona turystka.
– To przeklęte miejsce. Już dawno nikogo tam nie ma. Każdy nowy właściciel po kupnie tego dworu rychło tracił swój majątek.
– Spokojnie – roześmiał się mężczyzna. – Zamierzamy go tylko obejrzeć – wyjaśnił.
– Wielu tak mówiło, a później działy się różne nieszczęścia. Też tam kiedyś chadzałam. Po wojnie urządzaliśmy w dworku potańcówki.
– No to chyba nic strasznego…
– Na których odebrało sobie życie osiem osób! – Mężczyzna przez chwilę zaniemówił, a żona mocniej zacisnęła palce na jego dłoni. Coraz mniej podobał się jej pomysł zwiedzania ruin. Choć z drugiej strony… Lubiła miejsca z historią, którą jej artystyczna dusza, przyjmowała przeważnie nazbyt emocjonalnie.
– Tylko rzucimy okiem. Nie zostaniemy tam długo – zapewniła kobieta. Staruszka ze zrezygnowaniem pokręciła głową.
– A róbta, co chceta. Ostrzegałam. – Machnęła ręką i ruszyła przed siebie, bacznie obserwując drogę. Licho w końcu nie spało.
Zamyślone małżeństwo odprowadziło ją wzrokiem.
– Zuza, chyba się nie przestraszyłaś? – spytał Łukasz.
– Nie. Nawet jeśli, to prawda, to zamierzchłe czasy. Poza tym wszędzie, ktoś może umrzeć. Na ilu starówkach urządzano chociażby egzekucje? Czy to powód, by omijać je szerokim łukiem?
– Faktycznie istnieją lepsze powody, aby je omijać. Może pójdę przodem, bo wszystko zarosło po pas – zaproponował i nie łudząc się, że żona będzie chciała pierwsza utorować drogę, ze skrzywioną miną wkroczył na łąkę.
– Szkoda, że takie obiekty niszczeją – westchnęła, odgarniając z oczu przydługą grzywkę, która aż wołała o podcięcie. Miała ją od zawsze. Właściwie to się z nią urodziła, jakby już w brzuchu matki wiedziała, że będzie musiała czymś zakryć zbyt wysokie czoło. Nie znosiła go. Może gdyby wyjechała do Korei… Tam byłoby jej atutem.
– W końcu żaden inwestor nie chce zbankrutować – roześmiał się mężczyzna. – To tylko sterta cegieł. Wszystko ma swój czas i kiedyś musi przeminąć.
– Ty to jesteś… W Grecji było to samo.
– No wybacz kochanie, ale to obłęd…
– Czasem wolałabym żebyś był taki jak kiedyś – przerwała mu. Mężczyzna obrócił się i spojrzał na nią marszcząc brwi. – Tak nieśmiały, że aż odbierało ci mowę. – Przewrócił oczami, na co ta go wyprzedziła.
***

Kiedy dotarli na miejsce, przystanęli na chwilę, by przyjrzeć się fasadzie klasycystycznego dworu z połowy dziewiętnastego wieku. Korpus budowli zdobił kolumnowy portyk zwieńczony trójkątnym naczółkiem. Całość była pozbawiona dachu. Na dole zaś, znajdowały się zamknięte na kłódkę, niemalże trzymetrowe drzwi. Sam budynek mógł mierzyć na wysokość nawet osiem metrów. Na elewacjach dwóch bocznych skrzydeł widniały ryzality. Typowe dla stylu, w którym został wykonany pałacyk. Nie mogło także zabraknąć opasek okiennych czy gzymsu z ukośnie ułożonej cegły.
„Nic specjalnego” – pomyślał mężczyzna.
„Piękny” – kontemplowała kobieta.
– Wejdźmy do środka – zaproponowała, widząc, że boczne drzwi są otwarte. Niezadowolona zmarszczyła brwi. Czekała ich kolejna porcja zarośli. A kto wie, co mogły skrywać? Panicznie bała się owadów, na których temat, wiedziała nie mniej niż niejeden entomolog. Wolała dobrze poznać swoich wrogów. Gdyby tylko mogła rozpyliłaby muchozol na cały świat. Idąc, usiłowała nie zwracać na nie uwagi, by jak najszybciej przedrzeć się do środka, a tam odtańczyć swój taniec zrzucaniec.
Niewzruszonemu mężczyźnie było wszystko jedno. Chciał tylko jak najszybciej wrócić już do domu, położyć się na wygodnej kanapie i zasnąć. Nie widział sensu w takim łażeniu. Dla niego to tylko zwykłe ruiny. Sterta gruzu, resztki konstrukcji, które w każdej chwili mogły im zawalić się na głowy. Chodził do takich miejsc tylko ze względu na nią. Wiedział, że musiał pilnować jej jak dziecka, by nie zrobiła sobie krzywdy. Nie darowałby sobie, gdyby na Zuzę spadła jakaś belka, a jego nie byłoby w pobliżu, by jej pomóc. Czuł się za nią odpowiedzialny.
Z kolei dla Zuzy te ruiny były czymś więcej, historią, którą skrywały mury. Oczami wyobraźni widziała dawnych mieszkańców i ich życie. Zawsze próbowała dowiedzieć się o nich jak najwięcej, a czego nie mogła znaleźć, sama sobie dopowiadała. Nadawała im imiona, cechy charakteru, tworzyła ich od nowa. Bo przecież ktoś tu wcześniej mieszkał. Taki sam człowiek jak oni. A z każdym wiązała się jakaś opowieść. Chciała je odkryć i wspomnieć tych, którzy już dawno zamienili się w proch. Zniknęli, pozostawiając po sobie chociażby i ruiny, a w nich część siebie. To były jej prywatne podróże w czasie.
Gdy oboje znaleźli się w środku, owiał ich dziwny chłód, jednak nie zwrócili na to zbytniej uwagi. Skupili wzrok na drzewach, wyrastających z podłogi, która dawno zamieniła się w ściółkę leśną. Po piętrze i dachu nie było już śladu. Zostały jedynie wyżej umieszczone drzwi. W ciszy rozglądali się dalej. Drewniane schody, resztki pieca, fragmenty zdobień…
Zuzanna ze łzami w oczach gładziła dłonią połamane drzwi, cegły wystające spod tynku, jakby chciała się z tym wszystkim zjednoczyć. Żal jej było patrzeć, jak to miejsce powoli zanikało.
– Już dawno rozkradli, co się dało – rzucił Łukasz. Obrócił się wokół własnej osi i mógł już wracać. W przeciwieństwie do niej. Kobieta zmarszczyła brwi i pociągnęła nosem.
– Siarka? Nie… Na pewno mi się wydaje – wymamrotała pod nosem.
Po chwili zobaczyła, jak po piętrze przechadza się odziana w biel nieznajoma. Towarzyszyły jej trzy, czarne jak smoła, psiska. Kiedy ją zwęszyły, natychmiast odsłoniły białe kły.
– Dzień dobry! – zawołała Zuza. Dopiero po chwili zorientowała się, że coś jest nie tak. Tu już nie było piętra, tak samo jak i dachu. Postać zatrzymała się i obdarzyła ją wrogim spojrzeniem.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Zuzanna Kos. Chcieliśmy tylko zobaczyć dworek. A pani?
– Zofia Nowicka. Nie jest na sprzedaż. Ma właściciela. Wynoście się stąd! – krzyknęła przeraźliwie piskliwym głosem, od którego popękało szkło okien.
Przestraszona Zuza nerwowo zaczęła rozglądać się za mężem, którego nigdzie nie widziała. Uznała, że musiał ruszyć dalej bez niej.
– Przepraszam! – zawołała i czym prędzej wybiegła z pomieszczenia, z nadzieją, że go dogoni. Kiedy tylko przekroczyła próg kolejnego pokoju, zatrzymała się w osłupieniu. Jej nozdrza drażnił zapach topiącego się wosku. Światło świec rozjaśniało spowity mrokiem pokój, na środku którego stał okrągły, przykryty białym obrusem stół. Otaczało go sześć krzeseł. Na pięciu zajętych siedziały dwie kobiety i trzech mężczyzn. Jedno pozostało wolne.
– Panie Nowicki, niech pan zaczyna.
– A gdzie jest krew koguta?
– Tutaj. – Blondyn podsunął mu złoty puchar. – Pokropiłem nią już kamienie i zakopałem za oborą Tadeuszów.
– Dobrze. Kiedy pomrą im bydlęta, następnym razem zastanowią się, zanim zaczną nas oczerniać. A teraz niech każdy z nas upije łyk. – Posłusznie wykonali jego polecenie. Na koniec odstawili puchar na wolne krzesło, które zaskrzypiało, jakby ktoś właśnie na nim usiadł. Po chwili zaśmiali się głośno, ukazując oblane czerwienią zęby. Nagle Nowicki przemówił całkiem innym głosem, od którego Zuzę przeszły ciarki.
– Danuto, jesteś gotowa?
– Zrobię co zechcesz.
– Kiedy narodzi się nasze dziecko, zanieś je na cmentarz. Wykop grób, zroś dół jego krwią i powiedz, że należy do mnie. Ty zaś zyskasz fortunę i urodę niespotykaną na tym świecie.
Zuzanna dopiero teraz dostrzegła iż owa kobieta była w zaawansowanej ciąży. Z niedowierzaniem przecierała oczy, ale obraz nie znikał. Cała trzęsła się ze strachu. Na szczęście tym razem nikt jej nie widział.
– Albercie… – zaczął nerwowo Nowicki. – Gdzie jest twoja żona?
– Jak kazałeś, zaprowadziłem ją do piwnicy i poleciłem czekać.
– Nadal masz jej dość? Irytuje cię? Chciałbyś dać jej nauczkę?
– Tak.
– Więc przeklnij ją, a już więcej nie będzie zawracała ci głowy. Będziesz mógł robić, co tylko zechcesz i z kim zechcesz. – Mężczyzna zawahał się. – Przeklnij ją! – ponaglał go. – Przeklnij!
– Przeklinam! – krzyknął przestraszony. – Nowicki roześmiał się nienaturalnie, po czym rozległ się straszliwy krzyk. Albert zerwał się z krzesła i wybiegł z pokoju. Zuza ruszyła za nim. Po chwili znaleźli się w ciemnej piwnicy, którą rozjaśniało jedynie blade światło księżyca, wpadające przez otwarte drzwi. Doskonale rozwidniało murowaną ścianę, po której ściekała krew.
– Małgorzato! Małgorzato! – wołał zawzięcie Albert. Zatrwożona Zuza zrobiła kilka kroków w tył, aż nagle potknęła się i przewróciła. Kiedy otworzyła oczy, spostrzegła leżącą przed jej twarzą czaszkę, która miała zaplecione w długi warkocz, blond włosy. Zuzanna zaczęła krzyczeć, ale nikt jej nie słyszał. Kiedy Albert również natrafił na kobiece szczątki, drżącymi dłońmi chwycił warkocz żony i podetknął go sobie pod nos. Był to ostatni fragment, który jeszcze nosił jej słodki zapach.
– Co ja uczyniłem… Wybacz mi… – wydusił z siebie, po czym wypadł na zewnątrz i zaczął głośno krzyczeć. Po kilku minutach dołączyła do niego reszta zgromadzenia.
– Nie drzyj się. Nie chcemy tu wścibskich sąsiadów – rzuciła jedna z kobiet.
– To miała być tylko zabawa! Ona nie żyje! Moja Małgorzata nie żyje… – odparł zalany łzami Albert. Jego rozmówczyni natychmiast zbiegła do podziemi.
– Wszystko ma swoją cenę. – Właściciel dworu wzruszył ramionami.
– Odejdź precz szatanie! – zawołał Albert i uciekł w popłochu. Nowicki tylko zaśmiał się i kazał kobietom zmyć ze ściany krew, a że ta nie chciała schodzić, postanowili zamurować część podziemi.
Zdruzgotana Zuza rozpaczliwie szukała męża, ale nigdzie nie mogła go znaleźć. Modliła się, by tylko nic mu się nie stało. Nagle zrobiło się jasno, a z drzew, w zawrotnym tempie, zaczęły spadać liście. Zmrużyła oczy. Okrągławe podwórze znajdujące się przed dworkiem, to same, które jeszcze tak niedawno porastały chaszcze, było porządnie wykoszone. Miejscami porastały je jedynie różane krzewy i bzy. Jednak jej uwagę przykuło coś innego, a mianowicie ludzie. Mnóstwo milczących ludzi. Mężczyźni po obu stronach wejścia zaczynali ustawiać wypełnione smołą beczki. Dwa, równoległe rzędy momentalnie rozrosły się i wytyczyły ścieżkę, wiodącą do kościoła. Ogromne drzwi otwarły się, a niebo pokryły ciemne, burzowe chmury. Zagrzmiało. Na ramionach czterech mężczyzn spoczywała ciemna trumna. Kiedy ruszyli, ktoś podpalił smołę.
– Na przypomnienie, że całą wieczność będzie smażył się w piekle – rzucił ksiądz. Z trudem łapiąc powietrze przyglądała się tabliczce umieszczonej na froncie trumny. Nieśli Nowickiego. Nie dożył pięćdziesięciu lat.
Zacisnęła mocno powieki.
– Proszę… Proszę, chcę wrócić… – Kiedy je otworzyła, otaczający ją krajobraz zmienił się. Południowe skrzydło i środkowa część były poważnie uszkodzone artyleryjskimi pociskami. Weszła do środka. Wnętrze było zdewastowane. Wydawało się, że nie znajdzie tu już żywej duszy, ale do jej uszu dochodziły radosne dźwięki muzyki. Podążyła ich tropem, aż znalazła się w sali wypełnionej po brzegi, roztańczoną młodzieżą.
– Zenka! Gdzie jest Jasiek?
– Chyba poszli z Bronkiem na górę.
– Chodź, zobaczymy co robią! – Jakaś dziewczyna pociągnęła Zenkę za ramię, ale ta nawet nie drgnęła. Zuza w konsternacji przyglądała się jej twarzy. Kogoś jej przypominała. Może trochę tę kobietę z drogi?
– Nie chcę.
– Boisz się?
– Niby czego?
– Dawnego właściciela posądza się o konszachty z diabłem i czarną magię. Podobno na górze odprawiali rytuały.
– Daj spokój… Co oni robią? – spytała, zwracając wzrok na grupkę kolegów, którzy wchodzili na drewniane balustrady piętra.
– Nie wygłupiajcie się! Schodźcie stamtąd! – krzyknął ktoś.
– Chcecie się zwalić?! Przestańcie! – wrzeszczeli inni. Ci jednak jak zahipnotyzowani założyli pętle na szyje i razem rzucili się w dół. Zuza mocno zacisnęła pięści i odwróciła się tak, by nie mogła ich widzieć. Wiedziała, że nic nie może zrobić. Była tylko biernym obserwatorem. Nagle przed jej oczyma przemknęła jasna postać. Pobiegła za nią.
– Zaczekaj! – zawołała. Nieznajoma odwróciła się i uniosła brwi.
– Jeszcze tu jesteś?
– Zofio, pomóż mi się stąd wydostać… – poprosiła, ocierając spływające po policzkach łzy. Biała dama przekrzywiła głowę, po czym westchnęła.
– Dobrze, ale nigdy więcej tu nie wracaj. A teraz zamknij oczy – poleciła, kładąc jej lodowate dłonie na ramionach. Nagle chłód zastąpiło przyjemne ciepło. Niepewnie uniosła powieki.
– Chodźmy stąd. Strasznie zmarzłaś – powiedział Łukasz, pocierając jej ręce. – Chyba zaraz kichnę od tych pyłków.
– Tylko nie w progu…