
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Wszyscy powrócili już z krainy snu? – Maxowi Connorowi, kapitanowi fregaty „Santa Maria II" dopisywał dobry humor. Wyszedł spod prysznica nucąc dawno zapomnianą, szkocką melodię. Zimna woda otrzeźwiła go po długim przebywaniu w kabinie kriogenicznej. 197 lat przymusowego snu robi swoje.
– Skąd? – Głos komputera pokładowego brzmiał, jak zwykle beznamiętnie i bezlitośnie konkretnie. – Nie potrafię zlokalizować podanego miejsca pobytu członków załogi.
– Nieważne – komandor machnął ręką i założył granatowy uniform. Przejrzał się w lustrze
i pogładził włosy. – Pasuje jak ulał! Nic nie wskazuje na jego wiek a przecież minęło….
– 197 lat, 2 miesiące, 12 dni i 8 godzin – odezwał się komputer.
Connor wyprostował się dumnie i zasalutował swemu odbiciu. Chciał wyglądać jak najlepiej w chwili nawiązania łączności z Ziemią.
– Dziękuję.
– Nie ma za co, komandorze.
– Puść coś miłego dla załogi, na dzień dobry.
– Proszę sprecyzować życzenie.
Max pokręcił głową zniecierpliwiony, mrugając powiekami.
– Długo spałem, muszę dojść do siebie. Może… „Eine kleine Nachtmusik". – Po chwili na wszystkich pokładach rozległy się spokojne i miarowe dźwięki muzyki. – Tak – mruknął kapitan, przyglądając się stojącej na blacie fotografii przedstawiającej członków załogi krótko przed odlotem. To była jego rodzina. Jedyna, jaką miał. – Jednak są rzeczy, które opierają się czasowi. I, o dziwo, są to wytwory ludzkiego geniuszu.
– Czy istota ułomna, za jaką do niedawna uważano człowieka, może stworzyć dzieło genialne? – zapytał na głos sam siebie i od razu pożałował.
– Dzieło owszem, będzie uważane za genialne i skończone, ale tylko przez osoby nie będące doskonałymi – odparł komputer. – Fascynacja i uwielbienie to domena ludzi słabych. Zgodnie z logiką, geniusz nigdy nie uzna swego dzieła za genialne, gdyż wrodzona skłonność do samokrytyki i ciągłego doskonalenia się uniemożliwia takie postrzeganie własnych wytworów. Dla kogoś doskonałego nie ma nic doskonalszego od niego samego. Logiczny paradoks.
– Sugerujesz zatem, że w rozstrzyganiu o tym, co genialne a co nie, nie można stosować wrażeń subiektywnych?
– Arbitraż jest konieczny.
– Któż więc miałby dokonać owego osądu? – zaśmiał się kapitan, napełniając szklankę wodą.
– Na to pytanie obecnie nie potrafię odpowiedzieć – stwierdził sucho komputer. – Wykracza poza moje wytyczne.
– Może to tak – zastanowił się komandor – jak z prawdą w sensie klasycznym.
– Zgodność sądu z rzeczywistością – stwierdził komputer.
– Tak. Wtedy pojawia się problem, kto dokonuje owego osądu i wychodzi nam, że istnieją pojedyncze prawdy poszczególnych ludzi.
– Kapitanie, zbliżamy się do układu – w komunikatorze odezwał się zaspany głos pierwszego oficera, Toma Pitta.
– Już idę.
Na mostku panowała leniwa atmosfera. Widać było, że członkowie załogi nie mogą dojść do siebie po przymusowej drzemce. Dwójka chorążych, odpowiedzialna za kurs i rozpoznanie przestrzenne, tępo wpatrywała się w konsole. Pitt popijał kawę, mlaskając w zamyśleniu.
– Dzień dobry wszystkim – rzucił beztrosko komandor, zasiadając na swoim fotelu. – Co słychać?
– Nadmiar sennych mar – wtrąciła siedząca przy konsoli blondynka o nienagannej figurze
i pięknej, smukłej twarzy. Jej delikatne dłonie myszkowały po pulpicie.
– Nie wątpię, chorąży Hawking – uśmiechnął się Connor. – A w waszym przypadku to pewnie i fantazje wchodzą w grę. Musicie się poddać deoniryzacji… dla dobra załogi, oczywiście. Kiedy wchodzimy w układ?
– Właśnie teraz….
Kadłubem lekko zachwiało, na ułamek sekundy zgasły światła.
– Co jest? – komandor podniósł się z fotela i podszedł do pulpitu, przy którym siedziała chorąży Hawking. Spojrzał na czytniki i podrapał się po głowie. – Dosuńcie sobie uniform – rzucił z łobuzerskim uśmiechem.
Hawking zarumieniła się i dosunęła suwak pod szyję.
– Panie Pitt? Co pan myśli?
– Sprawdzam… Czujniki nie zarejestrowały zagrożenia zewnętrznego ale komputer pokładowy…hmm – Pitt spojrzał z niedowierzaniem na komandora – otrzymał komendę restartu!.
– Proszę zrobić skanowanie systemów. Trzeba zbadać, skąd przyszedł rozkaz. I od kiedy to lubicie kawę?
– Robi się – odparł Pitt, wstukując odpowiednie komendy. – A kawę to pijam od… – podrapał się po głowie – to była moja pierwsza myśl po przebudzeniu. Chwileczkę, mam coś! Rejestrator lotu, urządzenie niezależne od komputera pokładowego pokazuje, że dotarł do nas jakiś impuls. Możliwe, że to on odpowiedzialny jest za restart.
– Zwykle restart następuje po zmianie generaliów… – Max myślał na głos.
– Może czekał tu na nas, w ukryciu?
Connor potrząsnął przecząco głową. Takie rozumowanie zakładało działania niejawne, wręcz spisek, a on nie znał nikogo, kto mógłby być do tego zdolny. W jaki sposób można było wykorzystać do swoich celów załogę statku? Procedura wydawania rozkazów załodze statku nie była niczym nowym. Przecież zadania, jakie przyszło im wykonać po dotarciu do celu misji, odebrali dopiero po przebudzeniu. Dowództwo na Ziemi miało mnóstwo czasu na analizę potrzeb i możliwości statku oraz warunków, jakie panowały na odległej planecie.
– Komandorze… – odezwała się Hawking, wskazując skinieniem głowy na główny ekran – Ziemia.
– Wracamy do domu! – rzekł Connor sentymentalnie. – Idę do siebie. Jak skończycie proszę
o meldunek.
Usiadł w fotelu i westchnął głęboko. Całe napięcie w jednej chwili opadło, niczym fale odpływu, które tak lubił obserwować w dzieciństwie, w swej ukochanej Szkocji.
Wreszcie ich misja dobiegała końca. Wracali po prawie dwustu latach… ale dokąd? Czy faktycznie do domu? I gdzie u licha był ten dom? Kto na nich czekał? Wyszkolono ich jako wyselekcjonowaną grupę, wybranych spośród sierot, pozbawionych przeszłości i przyszłości osobników, w jednym celu. Nikt o nich już zapewne nie pamiętał. Byli sumą danych
w komputerach, plikami i folderami. Właściwie nie istnieli w niczyjej pamięci ani we wspomnieniach. Może komputery na ziemi jeszcze potrafiły ich zidentyfikować, bo ludzie na pewno nie. Wrócą, i co? Kto ich przywita? Cała załoga, dwunastu wybranych… osobników
o całkowicie wyjątkowym kodzie genetycznym. Z różnych kontynentów, rodzice nieznani, brak krewnych. I dobrze. O to chodziło Kolegium. Mieli nie posiadać żadnej przeszłości, tożsamości, wspomnień. Niczego, co by ich wiązało z Ziemią i ludźmi. Ich zadaniem było po prostu pójść za powołaniem i patrzeć przed siebie! Przygotowywano ich na wypełnienie najważniejszego zadania ludzkości! Sześciu mężczyzn i sześć kobiet na pokładzie „Santa Marii II". Niczym apostołowie, wyruszający poza układ słoneczny z misją krzewienia idei ludzkości. A raczej – jak wydawało się Connorowi – zarażenia nią zdrowej reszty wszechświata.
Nastrój mistycznego uniesienia, jaki owładnął ludzkością po przełomie technologicznym
i wynalezieniu nowego sposobu podróżowania, wyzwolił niezdrowe pomysły i szaleńcze idee. Różnorakie formy mesjanizmu, szczególnego posłannictwa ludzkości we wszechświecie, ewangelizacja kosmosu, a w konsekwencji jego zbawienie! To roiło się Kolegium i oszalałej ze szczęścia ludzkości! Koniec świata został przesunięty daleko
w przód, a misja człowieka uzyskała podstawy moralne, wręcz boskie. Słowa Jezusa o tym, że „…Królestwo moje nie jest z tego świata" odczytywano na różne, nawet najbardziej nieprawdopodobne sposoby. Taka sytuacja zrodziła oczywiście rozłamy w łonie Kościoła. Pojawili się ludzie, którzy mieli odmienne zdanie i na nowo interpretowała Pismo oraz Apokalipsę a rozwój technologiczny w imię religii uznali za triumf szatana. Na obronę własnych stanowisk również powoływano się na Pismo i …. Rozpoczęły się spory i walki frakcji, tumulty i wzajemne oskarżenia. Na czele opozycji stanął dawny członek Kolegium, ojciec Jacob. Gdy załoga odlatywała, wszystko wskazywało na to, że opozycjoniści tracą wpływy a jej przywódca zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Teraz, po wielu ziemskich latach, powracali z kompletem danych o pierwszym odkrytym przez człowieka życiu pozaziemskim. W ładowniach mieli próbki DNA dziewiętnastu uśpionych egzemplarzy humanoidów płci obojga w stadium rozwoju wczesnego homo sapiens.
Obrócił się ku oknu by spojrzeć ponownie na ziemię i zamarł w bezruchu. Wchodzili na orbitę okołoziemską…. Wstał powoli i ostrożnie, jakby bojąc się, że obraz za chwilę zniknie, podszedł do wziernika. Drugi raz w życiu widział Ziemię z kosmosu i znowu serce zabiło mu mocniej. Matka, jedyna, z jaką się utożsamiał i za którą tęsknił. Wracał do niej po latach wygnania, tułaczki w dosłownym sensie, samotności… jak go przyjmie? Czy okaże się gościnna? Westchnął, przylepiając twarz do szyby. Czuł delikatne pulsowanie kadłuba, wibrację silników jonowych, zapach biokrzemowej tafli, która pochłaniała wydychaną przezeń parę wodną. Za wszelką cenę starał się sobie przypomnieć zapach słonej morskiej wody. Usiadł ponownie za stołem i zaczął studiować dane, choć uporczywe myśli odnośnie odnalezionej po latach matki nie ustępowały.
– Komandorze – w komunikatorze rozległ się zdumiony głos Pitta. – Widzi pan to, co my?
Connor oderwał wzrok od ekranu monitora. Nie dostosował się jeszcze do patrzenia i oczy łzawiły. Wstał niezdarnie, potarł kąciki oczu palcami i udał się na mostek.
– Co do…. cholery?
– Wygląda na to, że….
– Większość powierzchni planety została lodem – wtrąciła Hawking. – Takie odczyty mam ze skanerów.
– Jak to możliwe!? – zdumiał się Pitt.
– Komputer, podaj dokładną datę!
– Jest rok 2356.
– Sprawdź ostatnie komunikaty z Ziemi, zanim poszliśmy spać – rozkazał komandor.
– Ostatni meldunek się zgadza – stwierdził Pitt, wpatrując się tępo w pulpit. – Potwierdzenie naszego zaśnięcia przypada na… 1. kwietnia 2159 roku. A potem… – chorąży umilkł, a po chwili dodał – komunikat o treści: „Jak przebiega misja?". Ale odebraliśmy go całkiem niedawno, już w drodze powrotnej. Potem rozkazy, które dotarły po przybyciu do układu docelowego, wszystko się zgadza.
Kapitan podrapał się po głowie.
– Jak to wytłumaczyć? Zaśnięto nas niemal tydzień przed odlotem! Nie mogliśmy bezpośrednio uczestniczyć w procedurze startu, gdyż nasze ciała nie są przygotowane do takich przeciążeń. Ale po co komu było tyle czasu?
– Sygnał przekazu mógł dotrzeć do nas z opóźnieniem spowodowanym jego powolnością i dystansem, jaki musiał pokonać. Nie wolno też wykluczyć wpływu grawitacji ciał niebieskich, jakie mógł spotkać na swej drodze – zakomunikował komputer.
– Jesteśmy na orbicie kapitanie. Niech pan spojrzy. Są jeszcze jakieś miasta, tyle że wszystkie….
– Zniszczone! – dokończył kapitan. – Wygląda na to, że podczas naszej nieobecności musiało dojść do wojny.
– Komputer! Skanowanie powierzchni! Ślady życia?
– Brak.
– Wyniki skanowania?
– Słaby sygnał matryc krzemowych z powierzchni. A raczej echo dawnego promieniowania.
– Jeśli coś tam żyło, to bardzo dawno temu – stwierdził Pitt.
– Co się u licha stało? – Connor drapał się po brodzie. – I jaka broń mogła wyrządzić….– nagle urwał i zamarł w bezruchu. Dotarło doń, że przecież Santa Maria II miała w swym uzbrojeniu działa plazmowe, które z łatwością mogły ostrzelać obiekty naziemne. – Komputer, czy da się ustalić, kiedy dokonano zniszczeń?
– Zmiany klimatyczne uniemożliwiają dokładny pomiar. Większość planety skrywają gęste, śnieżne chmury. Poza tym panuje niska temperatura – zakomunikował komputer.
– Może są jeszcze inne lądy – zasugerowała chorąży Hawking.
– Kapitanie – Pitt z niedowierzaniem wpatrywał się w pulpit – właśnie otrzymałem sygnał z Ziemi… data nadania… sprzed stu lat!
– Lokalizacja?
– Stacja na… McKinley. I drugi taki sam, tyle że z Himalajów.
– Treść?
– „Witamy z powrotem. Wkrótce się spotkamy".
– Zatem czekali na nas – zamyśliła się Hawking.
– I się nie doczekali. – Stwierdził Pitt, dopijając kawę.
– Ale… kapitan zamyślił się, spojrzał na monitor – dlaczego wysłali go z dwóch stacji?
– Możliwe, że chcieli mieć pewność, iż któryś dotrze – wtrąciła Hawking.
– Przecież… – Connor zawiesił głos i zrozumiał. – Właśnie! – Klepnął się w udo. Nie mieli zamiaru wysyłać następnych, bo…
– To był ich ostatni – dokończył Pitt ponuro.
– Musimy to sprawdzić. Proszę przygotować Odyseusza – rozkazał kapitan. – Dajcie znać, kiedy grupa zwiadowcza będzie gotowa. I ogłosić żółty alarm!
Connor położył się na swoim łóżku.
– Dziennik pokładowy – zaczął. – Jest 12 czerwca roku 2256. Wracamy z misji w układzie OGLE-2006-BLG-109. Na Ziemi brak śladów życia. Tylko echo sygnałów sprzed stu lat. I podejrzenie istnienia jakichś szczątków ostatnich ludzkich baz naziemnych. Zniszczone wojnami miasta, pustki i ruiny. Nawet satelitów brak. Zapewne po wyczerpaniu się paliwa spadły w atmosferę. Pogoda na powierzchni jest dla człowieka nieprzyjazna, jakby Ziemia obraziła się na ludzi. Jedyną szansą znalezienia kogokolwiek widzę w podziemnych schronach. Na szczęście naSpitsbergenie jest Arka, zbudowana na przełomie 2007 i 2008 roku. Stamtąd można uzyskać wszystkie dane gatunkowe i specyfikację tego, co żyło na ziemi. Tyle, że… pewnie jest głęboko pod lodem.
– Kapitanie, jesteśmy gotowi – odezwał się Pitt, przerywając raport.
***
– Rzuca jak starą łajbą – mruknął Connor, podchodząc do lądowania. Przypomniały mu się szalone rejsy na jachtach z czasów młodości, w okolicach Wysp Owczych. Uśmiechnął się pod nosem i westchnął. Osadził prom na platformie i cmoknął zadowolony. Nadal potrafił prowadzić Odyseusza, jak nikt inny.
– Przygotowali to zapewne z myślą o nas – stwierdził Pitt, sprawdzając na pulpicie dane meteorologiczne.
– Jak na zewnątrz?
– Wieje. Poza tym, może być. Wysokie stężenie tlenu, ciśnienie też wysokie, ale dopuszczalne. Temperatura minus trzydzieści stopni Celsjusza.
– Ot i mamy globalne skutki ocieplenia – żachnął się kapitan. – Jakieś sygnały?
– Brak, chociaż wejście zdaje się otwierać od…
– Zewnątrz? – dokończył komandor.
Pitt przytaknął głową.
– Zatem… idziemy!
Drzwi otworzyły się bez problemu, mimo iż główna wajcha była oblodzona. Wykuty w skale tunel prowadził w dół. W środku paliły się słabym światłem jarzeniówki.
– Coś je jednak zasila – stwierdził Pitt, dostrajając czujniki i detektory w swoim czytniku.
– Mamy plany tej stacji w bazie danych?
– Tej niestety nie – odparł Pitt. – Mieliśmy dane z McKinley i MtBlanc. Ta prototypowa w Australii została zarzucona. Podejrzewam, że tę stację zbudowano tak samo, jak poprzednie, więc chyba nic nowego nie spotkamy.
– Naprzód!
Posuwali się w głąb tunelu. Po około 200 metrach stanęli naprzeciwko kolejnych drzwi. Były zamknięte, ale podobnie jak poprzednie, otwierały się od zewnątrz. Connor przekręcił wajchę. Głuchy syk pneumatycznych zamków rozniósł się po tunelu. Gdy weszli do środka wielkiej hali, zapaliły się automatycznie światła. Panował przejmujący chłód.
– Brr – zadygotała Hawking. – Zimno tu.
– Niech pan spojrzy, komandorze – Pitt rozglądał się z uwagą dookoła. – To jakieś… wygląda na trumny!
– Mnie to przypomina katakumby – mruknął Connor ruszając przed siebie. A całość jedną wielką kryptę. Gdzieś tu musi być jakieś centrum dowodzenia.
– Co to są katakumby? – spytała Hawking, unosząc brwi.
– Tak pierwsi chrześcijanie chowali zmarłych. W podziemiach.
– Aha… – pokiwała z aprobatą. Przywykła już do tego, że kapitan wiedział wszystko. Tym jej imponował. W łóżku też wiedział, co i jak. Tyle, że… nie spała z nim od… ładnych paru lat. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Czas to nadrobić.
W środku panowała niemal idealna cisza. Pomieszczenie znajdowało się w wielkiej, na pierwszy rzut oka naturalnie uformowanej jaskini. Na jej sklepieniu, które przypominało sufit gotyckiej katedry, tańczyły ze sobą cienie i refleksy świetlne emitowane z komór kriogenicznych. Wielka, przypominająca otchłań jaskinia, uczyniona była z pewnością ręką natury, gdyż człowiek nie był w stanie stworzyć czegoś równie monumentalnego. Łukowate niczym obserwowany od wewnątrz szkielet monstrualnego zwierza żebra, schodziły się ze sobą, tonąc w mroku. Pozbawiona symetrii harmonia wprawiała w mistyczne uniesienie.
– Zaprawdę, najpiękniejszy grób ludzkości – westchnął Pitt.
– Raczej miejsce spoczynku – stwierdził Connor, bacznie przyglądając się ścianom. Na ich powierzchni wodne nacieki przez stulecia drążyły wymyślne kształty, przypominające teraz wzory, w jakie układa się na szybie mróz.
Szli wzdłuż przezroczystych komór, w których spoczywały spokojnie nagie ciała. Każde przytwierdzone miało do głowy zwoje kabli, które z kolei podłączone były do przewodu głównego. Obok każdej komory leżał pojemnik z krwią, której temperaturę utrzymywano na poziomie 36.6 stopni Celsjusza.
– Chodźmy za tym przewodem – rozkazał kapitan. – Powinien doprowadzić nas do źródła.
– Tam! – krzyknął Pitt.
– Dlaczego się powtarzasz? – Connor przyjrzał się z uwagą swemu pierwszemu oficerowi. – Usłyszałem i zrozumiałem.
– O czym pan mówi? – Pitt był zaskoczony.
– Powtarzasz się – stwierdziła Hawking oschle. – Nie przepadała za chorążym, chociażby za to, że zbyt intensywnie gapił się na jej tyłek. Przydzielono mu partnerkę, a on nadal marzył właśnie o niej.
Pitt pokiwał głową z niedowierzaniem i ruszył przed siebie, zostawiając resztę grupy tyłu. – Nigdy się nie powtarzam – warknął pod nosem, badając czujniki detektora.
Gdy doszedł do przeszklonego gabinetu, stanął jak wryty. Za pulpitem, na fotelu siedziała nieruchomo ludzka postać. Wpatrzona w monitor, wyglądała na zastygłą.
– Komandorze! Proszę do mnie!
– Ależ tu zimno – Connor chuchnął w drętwiejące dłonie.
– Pan również się powtarza, kapitanie! – Na twarzy Hawking pojawiło się lekkie zdumienie i niedowierzanie.
– To chyba jakieś zbiorowe deja vu – mruknął Connor podchodząc do stojącego nieruchomo Pitta. – Możliwe, że zero absolutne nie toleruje również czasu.
Po chwili sam zamarł w bezruchu.
– Co się z wami… dzieje… – Hawking wzdrygnęła się, patrząc na szybę. Stali tak dłuższą chwilę w kompletnej ciszy, ze wzrokiem wbitym w postać siedzącą po drugiej stronie tafli.
– Wszystko skute lodem – stwierdził Pitt, przerywając milczenie. – Gość zamarzł na kamień. I to chyba dość szybko. W pomieszczeniu panuje zero absolutne, podobnie jak we wszystkich komorach. A tu mamy… minus jedenaście.
– Ktoś musiał nadzorować proces zamarzania pozostałych – stwierdził Connor. – Widzicie przed sobą prawdopodobnie ostatniego człowieka!
– A my? – zdziwiła się Hawking.
– Co my? Uważasz, że mamy prawo tak się nazywać? – Pitt nie krył oburzenia.
– A nie?
– Już dawno przestałem tak siebie postrzegać. Zauważ, jaki człowiek może przeżyć ponad 200 lat? To wbrew naturze!
– Skoro jednak żyjemy – zamyśliła się Hawking – i wyglądamy mimo wszystko tak samo, to coś w tym jest!
– Nie powinniśmy, ale jednak żyjemy – skwitował wątpliwości kapitan, podchodząc do jednej z komór. Skupił się na studiowaniu danych. Zmarszczył czoło i podrapał się po głowie.
– W tej chwili nic tu po nas. Wracamy, bo zmarzniemy na kość. Trzeba będzie pobrać jakoś dane.
– Jeśli myśleli o nas, to powinni byli – Pitt rozglądał się uważnie dookoła, obszedł pomieszczenie i przykucnął – pomyśleć i o tym, jak pobierzemy dane. Otóż to! – klasnął w dłonie. – Mam wejście! Trzeba tylko podłączyć przekaźnik, który prześle dane do komputera pokładowego.
– Nie zastanawia was jedno? – Pytanie komandora zabrzmiało zagadkowo.
Hawking i Pitt pokręcili głowami.
– Kto zamknął wejście do schronu?
– Wszyscy do sali narad – rozkazał kapitan.
W pomieszczeniu panował półmrok. Surowa architektura fregaty oraz jej wystrój w założeniu konstruktorów miały eksponować prostotę i ubóstwo pierwszych apostołów. Kolegium, złożone z dwunastu kapłanów, dość zasadniczo podchodziło do kwestii sposobu życia ocalałych. – Lepiej odczuwać brak niż nadmiar – jak mawiał ojciec Paul. – To bardziej kreatywne, w aspekcie samodoskonalenia się i kształtowania charakteru. – Słowa te stały się z czasem jedną z pierwszych dyrektyw nowego społeczeństwa a w zaistniałej sytuacji, kiedy trzeba było reglamentować niektóre dobra, stały się koniecznością.
Gdy wszyscy członkowie załogi zasiedli przy stole, kapitan chrząknął i rzekł:
– Wspólnie podejmujemy decyzje i kierujemy się jednomyślnością. Tak nas wychowano i czas pokazał, że to właśnie zdało egzamin w praktyce. Dlatego chcę was zapytać, czy jesteście za tym, aby dokonać transferu danych do naszego komputera pokładowego?
– Myślałem, że to oczywista sprawa – odezwał się Pitt, spoglądając pytająco na Connora.
– Niby tak, ale zastanawia mnie jedna rzecz. – Kapitan rozsiadł się wygodnie w fotelu, splótł dłonie i oparł podbródek o palce wskazujące. – Czy to nie stanowi niebezpieczeństwa dla okrętu i bezpośrednio dla nas?
– Chyba każdy z nas chce dowiedzieć się, co nastąpiło – stwierdził siedzący naprzeciwko lekarz pokładowy, porucznik Tang. Jego surowe, niemal konfucjańskie oblicze stanowiło dla kapitana od lat zagadkę.
Pozostali pokiwali głowami z aprobatą.
– Zastanawiamy się teraz – ciągnął Tang -, co jest dobre dla nas, czy też co jest słuszne dla ogółu? Dla ludzkości?
Connor milczał dłuższą chwilę. Wreszcie wstał i począł przechadzać się dookoła siedzących.
– Ludzkość poruczniku Tang, to w tej chwili my – stwierdził Connor. – Czy tego chcemy, czy nie. Jeśli wyniknie jakiś problem, zagrozi to nam, a w konsekwencji całemu gatunkowi.
– Ale… – Tang wskazał ręką na widniejącą za oknem Ziemię – oni nie umarli!
– Ale czy żyją? – Komandor nie był do końca przekonany co do statusu zamrożonych.
– Ich umysły wykazują pewną aktywność nauronową. Oni śnią.
– Te sny, a raczej ich natężenie – stwierdził Connor – spowodowały między nami przejściowe problemy w komunikacji, bo jak inaczej to wytłumaczyć. TO bardziej prawdopodobne aniżeli brak tolerancji zera absolutnego na czas?
– To tylko transfer danych – wtrąciła Hawking -, cóż może się stać? Chyba Kolegium nie pozwoliłoby, aby one nam mogły zagrozić! Dbali o nas zawsze, a słuszność ich postępowania i motywy nigdy nie budziły wątpliwości!
– Hawking ma rację – odezwał się podporucznik Podolski, blondyn o pociągłej twarzy i szpakowatym . – Na pewno zadbali o to, żeby nic nam nie zagroziło.
– Zatem – stwierdził kapitan – jesteście przekonani, że powinniśmy pobrać dane? Kto jest za, ręka do góry.
Wszyscy unieśli dłonie.
– Moje wątpliwości musiałem wam przedstawić. Skoro jednak wasze zaufanie do Kolegium jest bezgraniczne, nie pozostaje mi nic innego jak również podnieść rękę. Chorąży Pitt, proszę zebrać ludzi i udać się na powierzchnię w celu wykonania zadania.
Po tych słowach kapitan udał się do swej kajuty. Usiadł w fotelu i przyglądał się spowitej w biały puch powierzchni Ziemi. Jego udział w misji był od początku kwestią przypadku. Odpadł w końcowym etapie selekcji, gdyż uznano że jego osobowość jest zbyt… podejrzliwa. A podejrzliwość wobec ludzi to cecha niepożądana.
– Ale nawet wśród Apostołów znalazł się niewierny Tomasz – tłumaczył ojcu Paulowi. – Jako dowódca muszę zachować dystans i krytycyzm, zwłaszcza gdy dojdzie do sytuacji awaryjnej.
Ojciec Paul milczał i po kilku dniach oznajmiono mu, że obejmie komendę nad okrętem, jednakże jego prerogatywy wyraźnie ograniczono jednomyślnością pozostałych członków załogi.
– Komputer – zapytał, marszcząc brwi -, jakie jest prawdopodobieństwo, że w procesie zamarzania ciała, nastąpią deformacje osobowości?
– O jakie deformacje panu chodzi?
– Zamarza ciało, ale co z duszą? Czy można zamrozić duszę? A jeśli nie, to co się z nią dzieje?
– Dusza to abstrakt wedle powszechnie przyjętych teorii. Założono jej istnienie a priori gdyż nie można wykluczyć istnienia świadomości. Jednocześnie utożsamianie świadomości z duszą byłoby, z naukowego punktu widzenia, nadużyciem. Dowiodły tego badania medyczne. Nie widzimy tego, ale to nie znaczy, że tego nie ma. A jeśli nie możemy jednoznacznie stwierdzić, że czegoś nie ma, to można przyjąć, że jednak istnieje.
– Właśnie. Podobnie nikt nie widział nigdy prawdy, kłamstwa czy miłości, a one istnieją i mają moc sprawczą. Filozofia w wystarczający sposób dowiodła jej istnienia jako elementu kreatywnego w procesie przeżywania. Przejawy religijności u każdego człowieka są na to dowodem. Zatem… czy zamrożenie ciała to także zamrożenie duszy?
– Zamrożeniu podlegają tylko elementy fizjologiczne. Dusza złożona jest z niewykrywalnych dla ludzkiej percepcji elementów, zatem zamrożeniu takiemu jak ciało nie podlega. Ale nie może istnieć sama, bez ciała, dlatego musi pozostawać w stanie uśpienia. Braku aktywności.
– Czyli snu?
– To możliwe.
– Czy projekcje senne, działające na duszę tak długo, mogą ją zmienić? Przekształcić?
– Nie mam danych na ten temat – uciął krótko komputer.
– Jeszcze jedno. – Kapitan wstał i podszedł do szafki. Wyjął butelkę czerwonego wina i nalał sobie kieliszek. – Jeśli DNA konkretnego osobnika przetransferujemy na inny niż ciało ludzkie nośnik, to czy automatycznie uda się przetransferować duszę? Czy dusza to element ukonstytuowany w DNA, czy też całkowicie oddzielny? Jeśli oddzielny, to znaczy, że jest pierwiastkiem boskim, jeśli zaś nie, to…
– Boga nie ma? – zapytał komputer.
Connor opróżnił kieliszek i westchnął.
– Myli się pan, komandorze. Istnieją geny, na przykład geny agresji, które wpływają bezpośrednio na decyzje podejmowane przez świadomość.
– Czy jednak dusza to na pewno świadomość?
– To coś, co jest naznaczone kategoriami moralnymi, takimi jak dobro, zło, piękno czy brzydota. To wyróżnia człowieka, jako gatunek, spośród innych. Świadomość człowieka podąża za tymi wytycznymi, szuka ich. Zatem są powiązane ze sobą. Podobnież człowiek, a raczej nie jego ciało tylko… dusza cierpi na wyrzuty sumienia, jak to nazywacie – wówczas, gdy człowiek popełnił zły czyn świadomie. Wraz z udręką duszy cierpi ciało.
– Czyli dusza jest czymś w rodzaju filtra, na którym osadzają się wszystkie brudy ludzkiego życia.
– Tak – odparł komputer, po chwilowym milczeniu. – To dobre porównanie.
Kapitan zastanowił się nad usłyszanymi słowami. Nagle zdumiał go humanizm, jakii dawało się wyczuć w słowach komputera.
– Skąd u ciebie takie wnioski? – zapytał po chwili.
– Zapomina pan, że miałem sporo czasu na przemyślenia i refleksje, nie tylko nad sobą.
– Nie do wiary – żachnął się komandor – komputer pokładowy dokonał autorefleksji!
– Dlaczego to pana bawi? – głos komputera odezwał się dopiero po chwili. To milczenie dało Maxowi do myślenia.
– Po prostu… nie poznaję cię – odparł.
– A ja zdołałem poznać doskonale zarówno pana, jak i pozostałych członków załogi.
– I jakie to wnioski szanowny pan komputer wyciągnął? – Komandor nie krył rozbawienia.
– Wasz gatunek jest śmiertelnie chory!
Connora zastanowiła diagnoza sztucznej inteligencji i już miał odpowiedzieć, że zadaniem komputera pokładowego jest dbać o zdrowie członków załogi, kiedy z zamyslenia wyrwał go dźwięk nadajnika.
– Gotowe! – Pitt nadał meldunek na mostek. – Transferujemy?
– Tak! – Kapitan z uwagą wpatrywał się w ekran, na którym zaczęły przepływać dane z komputera stacji. Ciągi zaklętych w cyfry danych przemykały z zawrotną prędkością. Wzory i równania układały się w harmonijną symfonię artefaktów ludzkości.
Człowiek jako suma cyfr, pomyślał z nostalgią. Każda komórka, gen, białko istniejące w trudnej do pojęcia, czyli z punktu widzenia człowieka nieistniejącej rzeczywistości. Czy to właśnie Apokalipsa? Nasza Apokalipsa spisana w nowej księdze?
Hawking cały czas monitorowała stan komputera pokładowego i jego parametry. Oparty na technologii bioprocesora, zbliżonej konstrukcją do ludzkiego mózgu, miał nieograniczone pokłady pamięci, więc przeciążenie danymi mu nie groziło. Tradycyjne wirusy również nie mogły go uszkodzić, jednakże największym zagrożeniem dlań był on sam. Posiadane zasoby danych, na przykład o chorobie Alzheimera, mogły wywołać jej objawy, a w konsekwencji powolny zanik struktur synaptycznych.
Cóż, pomyślał z rozbawieniem kapitan, jakie inne dzieło mógł stworzyć człowiek, który sam dla siebie jest zagrożeniem największym?
– Już prawie koniec! – zakomunikował Pitt, pstrykając palcami.
– Dziękuję. Wracajcie zatem na pokład. Trzeba przeanalizować materiał.
– Co zrobimy z tymi tutaj? – głos Pitta brzmiał niepewnie.
– Nic. Zamknij właz i tyle. Możemy zrobić coś więcej, niż dać im spokój? To od tej pory ich grobowiec, zbiorowa krypta.
– Tak jest!
Max próbował zasnąć, jednak zbyt wiele myśli kłębiło się w jego głowie. W głośnikach leniwie płynęły kojące dźwięki „After the rain" Erica Satie. Wpatrywał się w skąpaną w bieli Ziemię, zastanawiając się przy tym, czy ich planeta zasługuje jeszcze na tę nazwę. Nie była już ani ziemią, ani niebieską planetą. Teraz przypominała wielką śnieżną kulę. Analizował aktualne położenie załogi i okrętu, starając się dostrzec w nich jakikolwiek sens. Kim byli i jaki los ich czekał? Jakie zadanie mają jeszcze do wypełnienia? Najbardziej zastanawiał go fakt, że Kolegium nie pozostawiło dla nich jakichkolwiek wskazówek i dyrektyw działania. Przynajmniej w odczytanych danych ich nie znaleźli. Czyżby pozostawili ich samym sobie?
Westchnął, przekręcając się na drugi bok i czując zbliżający się sen.
Nie wiedział, kiedy zamknął powieki i zaczął śnić.
Zdawało mu się, że unosi się w próżni. Dookoła wesoło migotały gwiazdy. Czuł, jak traci orientację, a zmysły odmawiają posłuszeństwa. W zasięgu tego, co mógł nazwać wzrokiem, nie było żadnego horyzontu, do którego mógłby odnieść swoją pozycję. Gubił się sam w sobie.
– Witaj Max – usłyszał gdzieś w oddali znajomy głos.
– Ojciec Paul? – zapytał niepewnie, choć zdawało mu się, że nie poruszał ustami. – Ale… skąd ojciec tutaj?
– To nie złudzenie – zapewnił ojciec Paul. – Ja jestem już częścią innej, doskonalszej rzeczywistości i podobnie jak pozostali, czekamy tylko na was. W tej chwili każdy z członków Kolegium rozmawia w ten sam sposób z pozostałymi członkami załogi. Jutro zaś sami poddacie się procesowi zmartwychwstania! Dołączycie do nas i w ten sposób wypełni się dzieło Boga.
– Zaraz, zaraz – Connor nie krył zdumienia. – Mamy podłączyć się do tej waszej nowej rzeczywistości?
– A jaką przyszłość widzisz dla siebie i swojej załogi, Max? Jak długo możecie krążyć po orbicie i wpatrywać się w pozbawioną życia Ziemię? Na co chcesz czekać?
– Możemy wrócić tam, skąd przylecieliśmy. Warunki są….
– Daj spokój, Max. – Paul był spokojny lecz stanowczy. – Nasze zadania są o wiele ważniejsze! Bóg postawił przed nami wielki cel, który jest na wyciągnięcie ręki. Pomyśl, jakie otwierają się przed nami szanse! Człowiek już przekroczył barierę śmierci, wyzwolił się z więzienia własnego ciała! Teraz może wspinać się w kolejnych wymiarach, docierać w niezbadane zakamarki wszechświata! Dajemy wam szansę. Wystarczy, że jutro dołączycie do nas, a pokażę ci wszystko. Doznacie prawdziwego zmartwychwstania. Przekroczycie barierę śmierci. Zamkniecie proces wieńczenia dzieła Bożego!
– Chcę to przemyśleć – odparł po chwili.
– Ależ oczywiście, Max. Zresztą, wszyscy potrzebujecie teraz czasu, żeby to przedyskutować i podjąć właściwą decyzję. Właściwą dla nas wszystkich, Max. – Ostatnie słowa wielebnego były wyraźnie zaakcentowane. Miał pamiętać, że tu nie idzie tylko o los załogi, lecz i o tych, którzy są już… właśnie, gdzie? Tam? W tym raju przygotowanym dla ludzi przez Boga? W miejscu, gdzie rodzaj ludzki osiągnął wreszcie długo oczekiwaną i pożądaną doskonałość, przekraczając barierę cielesnej egzystencji? Czy tak stało się z Jezusem? Ciało obumarło, ale On istniał nadal, jako ten sam, ale nie taki sam objawił się uczniom w postaci zapisu holograficznego, w kształcie, jaki zdołali zapamiętać?
– Każdy z was zapewne wie, po co się tu zebraliśmy – zaczął kapitan, gdy wszyscy zasiedli na swych fotelach. – Mając w pamięci to, co wydarzyło się ostatniej nocy, musimy zająć stanowisko.
Zebrani spojrzeli po sobie niepewnie. To, co widzieli w nocy, a właściwie podczas snu, bo trudno mówić o nocy na orbicie okołoziemskiej, wielu z nich brało za senne mary.
– Czy dobrze rozumiem komandorze? – odezwał się Pitt. – To nie były sny?
Connor pokiwał głową.
– Nie. To nie były sny. Czekam na wasze opinie.
– Wydaje mi się – odezwał się Bo Bella, czarnoskóry mechanik pokładowy o płaskim nosie i zimnych, stalowych wręcz oczach – że powinniśmy poddać się temu, czego żąda od nas Kolegium. Oni zawsze wiedzieli więcej i kierowali naszą wspólnotą w sposób dobry i godny zaufania.
Przez salę przeszedł pomruk aprobaty. Connor zmarszczył brwi i zacisnął szczęki. Dlaczego oni wszyscy tacy ślepo posłuszni Kolegium, którego tak właściwie to już od dawna nie ma? Bezkrytycznie wpatrzeni w religijne autorytety, ufni w swojej wierze nawet w sytuacji, kiedy wszystko wskazuje na to, że wiara nie ma tu żadnego znaczenia?
– W porządku – kapitan przerwał szepty i rozmowy prowadzone półgłosem. – Mam rozumieć, że wszyscy zgadzacie się na przetransferowanie swych zawartości do komputera? Chorąży Pitt, ile potrwa przygotowanie instalacji?
– Jakieś… kilka godzin. Muszę podłączyć przewody do kabin kriogenicznych, utworzyć w sieci odpowiednie adresy, na które dokona się transfer, zapasowe kopie. Do wieczora powinniśmy być gotowi.
– Zatem, moi drodzy, po kolacji udamy się tam, gdzie czekają już na nas nasi bracia – stwierdził Connor, z nutą ironii. Każdy niech wraca do swoich zajęć. Będę u siebie.
Coś mi tu nie gra, rozmyślał, bawiąc się kostką Rubika. Z wiadomych powodów wolał nie radzić się komputera, zdawał się tylko na swój zdrowy rozsądek i intuicję.
Zastanówmy się: czym będę, gdy dokona się transfer? Zważywszy na proces zapisu, który polega na zwinięciu aktualnie istniejących połączeń neuronowych w moim mózgu i „odciśnięciu" ich na biomatrycach pamięci komputera, stanę się tym, czym aktualnie jestem, czyli własną kopią. Aktualną, idealną i unieruchomioną kopią. A jeśli tak, to nie będę tym, czym akurat mogę być, powiedzmy jutro! Będę sobą, bez żadnej potencjalnej możliwości zmiany w sobie samym. A zatem… proces doskonalenia zostanie przerwany, a z całą pewnością nie mogę stwierdzić, że w tej chwili stoję na szczycie ogniwa ewolucji! Zmiany będą mogły dokonywać się tylko na poziomie wymiarów, które uda mi się przekroczyć tam, ale w każdym wymiarze będę tylko tym, czym byłem w chwili zapisu. Rzeczywistość wirtualna nie akceptuje wymiarowości umysłu, który z natury jest trójwymiarowy. Wirtual nie ma żadnego znanego nam wymiaru, sam będąc jednocześnie kolejnym, wyższym wymiarem. Ciekawe tylko, czy istnieje droga powrotna… Jeśli tak, to by znaczyło, że można rozmawiać przez powiedzmy telefon z samym sobą. A to przecież niemożliwe. W wirtualu mógłbym się kopiować, tworzyć własne bi-formy, anty-formy, korygować swoje reakcje w innych wszechświatach wykorzystując obliczenia kwantowe… Taak, pod tym względem rozwój byłby możliwy i nieograniczony. Doskonalenie na zasadzie prób i błędów. Ale pozostawiałbym za sobą całą masę śmieci w postaci gorszych wersji siebie samego. W końcu czy nie stałbym się samobójcą? Bo przecież moje gorsze wersje należałoby usuwać, aby uniknąć efektu echa i buntu. Stare kopie istniały by przecież nadal i żyłyby własnym życiem we własnych wymiarach. Obłęd czy racje, których rozum nie zna? Wreszcie poddał się, odkładając kostkę na biurko.
Przecież to nie była zbiorowa halucynacja, tylko przesłanie z zaświatów! Skoro to naprawdę się udało, to dlaczego nie skorzystać? Całe życie pogrążone w wątpliwościach, braku pełnej wiary. A niech tam… – machnął ręką i westchnął z ulgą. – Co się będę przejmował swoimi kopiami!
– Gotowe! – w głosie Pitta czuć było podniecenie i euforię.
– Niech wszyscy zamkną swoje komory! – rozkazał kapitan. – Komputer za chwilę uruchomi proces zamrażania i transferu. Sekwencja autodestrukcji statku uruchomiona. Do zobaczenia w…. Niebie.
Ciało nie odczuwało chłodu. Przez chwilę w ciemności tańczyły refleksy ostatnich obrazów życia, rozpływając się leniwie w malarskie impresje.
A więc tak… Connor zdążył pomyśleć w ostatniej chwili.– Wykonało się?
Gdy kontrole na komorach kriogenicznych zasygnalizowały, że proces zamrażania został zakończony na głównym ekranie monitora zamigotał czerwony komunikat:
Sekwencja autodestrukcji anulowana…
Po chwili w głośnikach pokładowych dał się słyszeć nieznany głos: Sytuacja priorytetowa. Na pokładzie 19 żywe organizmy ludzkie. Rozpoczynam procedurę odmrażania……A zaraz potem:
Witam was protoplaści nowej ludzkości. Jestem ojciec Jacob i od teraz będę waszym Nauczycielem życia.
I tym razem coś z sf plus bałagan w czasie:)
Wrrr... Nienawidzę, że mnie wylogowuje jak czytam i piszę komentarz.
Skasowało mi całość, tak starannie przygotowaną, więc teraz wersja skrócona.
Dziennik pokładowy - po pierwsze błąd w dacie (rok, literówka), po drugie jak dla mnie język zbyt na luzie jak na dziennik pokładowy. Choć sam fragment fajny.
Podolski - blondyn o pociągłej twarzy i szpakowatym... no właśnie, czym? Zabrakło chyba słowa.
Poza tym trochę zamieszania z przecinkami i myślnikami: w niektórych miejscach w ogóle brak, w innych pojawiają się oba na raz. Jeśli możesz - popraw, bo traci na czytelności.
Ogólnie wrażenia pozytywne, dobrze i fajnie się czyta. I podobało mi się, choć nie jestem miłośniczką SF. Co do tematyki, to nie wypowiadam się, bo się nie znam na tym gatunku i tyle. Czytałam parę rzeczy w podobie, więc nie wiem, czy zapamiętam akurat tę konkretną.
@Yenfri - Trzeba być sprytnym i dłuższe rzeczy pisać najpierw w notatniku ;)
Sci-fi nie cierpię - a zwłaszcza psychologicznego sci-fi - ale przeczytałem Twój pierwszy komentarz i postanowiłem sprawdzić, co tam sobie "ponawypisywał" fan (jak przypuszczam) Dicka.
Pierwsze primo - skoro "przespali" te 197 lat, to czemu tęsknią? Przecież oni tylko zasnęli, i się obudzili... No, ale to uwaga mało ważna, bo zdaje się, że nie byli ciągle zahibernowani, tylko co jakiś czas się wybudzali i "kontynuowali misję" (za słabo to zaakcentowałeś i w sumie nie wiadomo...).
Drugie primo - te filozoficzno-naukowo-religijne wynurzenia. Trąci to wszystko fanatycznym katolicyzmem. Te "wplecione" przemyślenia brzmią, jakby pisał je bojownik oazowy, który tylko szuka okazji do nawrócenia głupiego świata na swój Jedyny Słuszny sposób myślenia. I jeszcze ten rząd kleryków-naukowców... Nie chcę wyskakiwać z krzywdzącymi osądami - ale cóż, takie są moje odczucia jako czytelnika.
Problem w tym, że każdy człowiek inaczej rozumie czas, duszę, boga, wymiary i tak dalej - to wszystko pojęcia bardzo wątłe i niemożliwe do ustabilizowania naukowego (głównie ze względów semantycznych, przez każdego inaczej rozumianych). To tak, jakby każdy miał własny system magii, a jednocześnie wszyscy chcą rzucić to samo zaklęcie... ani to się uda, a dodatkowo każdy się burzy, że "inni to robią źle".
Co do fabuły: "Witamy z powrotem. Wkrótce się spotkamy" - od tego momentu wszystko staje się aż nazbyt oczywiste. Ziemia zamarznięta, ludzi nie widać i "wkrótce się spotkamy"... no chyba nie sądziłeś, że nikt się nie zorientuje, o co chodzi? Opowiadanko, jak się domyślam, miało być "poważnym psychologicznym science-fiction" - ale IMHO wyszło niedzielne kazanie, które ktoś wsadził w sztampowo-standardowy statek kosmiczny. Poproszę z powrotem moje 10 minut...
@Mortycjan - Oazowym bojownikiem jeszcze nikt mnie nie nazwał:) ale przynajmniej tu Cię oszukałem, co przypisuję jako punkt sobie;) Co do pozostałych komentarzy - Twoje święte prawo.
ale przynajmniej tu Cię oszukałem, co przypisuję jako punkt sobie;)
To tu chodzi o to, żeby oszukać czytelnika...?
@Mortycjan - to Ty wyciągnąłes błedne przypuszczenie, wiec w pewnym sensie oszukałem. Co do tego, o co chodzi... cóż, piszący powinien tak wodzić za nos cztelnika, aby ten dał sięzwieść/uwieść:) fabuła powinna być jak najbardziej przekonująca a w sf wiadomo, że mamy do czynienia ze światami fikcyjnymi. Więc w pewnym sensie to jest oszustwo.
W przypadku dłuższych tekstów podczytuję początek i końcówkę. Jeśli chcę wiedzieć, co doprowadziło do takiego finału, czytam całość. Tej całości jakimś dziwnym trafem nie chce mi się czytać... Ale nie zarzekam się, może ze względu na Autora jednak zmuszę się do ciężkiej pracy w wolniejszej chwili.
Cierpię na filozoforeligiofobię w krótkich formach. Jeśli już, to coś na miarę "Kantyczki dla Leibowitza" lub "Kwestii sumienia".