- Opowiadanie: szklany10 - Nathaniel. Czas Zemsty cz. 4

Nathaniel. Czas Zemsty cz. 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nathaniel. Czas Zemsty cz. 4

Rozdział 4

Najemnicy – Pierwsze starcie

Równo trzy dni po zażyciu eliksiru, Jack wstał na nogi. Jak tylko posilił się wyjątkowo obfitym śniadaniem, ruszył na specjalnie przygotowany wcześniej przez gospodarza plac treningowy za domem, gdzie czekała na niego Maria.

– No dobra. Zobaczmy, co umiesz – Powiedziała, kiedy tylko stanął naprzeciw niej, rzucając mu gruby patyk.

– Pamiętaj, to są tylko kije. Jutro, będzie to ostra stal – powiedziała, po czym wykonała pierwsze uderzenie. Trafiła w lewy bark, po czym mężczyzna padł na ziemię tępo krzycząc z bólu.

– Masz się bronić! Unik i cios! Spróbuj! – krzyczała co chwilę, gdy mężczyzna padał na ziemię po kolejnych uderzeniach. Jednak już dwie godziny później widać było znaczną poprawę. Po kolejnych kilku godzinach mężczyzna robiąc uniki wił się jak wąż. A już wieczorem wyprowadzał fantastyczne i zaskakujące ataki, które nie raz zwalały kobietę z nóg.

– Jednak miałaś rację. Warto było przespać tych kilka dni! – krzyczał z radości, gdy wracali do domu. Maria nakryła do stołu, po czym zaczęła znosić żywność. Jack od razu porwał największy kawał mięsa, oraz pół bochenka chleba, po czym zaczął zapychać sobie nimi usta. Natomiast kobieta siedziała cicho, popijając tylko co jakiś czas wino.

– Kiedy spałeś, byłam w Grypehill – powiedziała nagle.

– Tak? I co się dowiedziałaś? Kapitan żyje? – zapytał z nadzieją w głosie Jack.

– Tak… Zgodnie z planem egzekucja odbędzie się jutro w samo południe na rynku… – Maria urwała na chwilę. – Tylko że… Są dwie dużo gorsze wiadomości… – spojrzała na Jacka próbując się uśmiechnąć.

– Co to znaczy? Czy może być coś gorszego?

– Owszem. W całym mieście wiszą plakaty z twoją podobizną… Dlatego jutro nie będzie tak łatwo…

– Co?! –Jack zakrztusił się. Słowa Marii sprawiły, że mężczyzna o mały włos nie udławił się kawałkiem mięsa. – Jak to?! Skąd oni mają mój rysopis?! Przecież nie widzieli mojej twarzy!

– Obawiam się, że zmusili kapitana, żeby cię opisał…

– To niemożliwe… Nie wierzę w to!

– Ja też nie chcę w to wierzyć, ale na to wygląda…

– Więc dlaczego im nie powiedział, gdzie się ukrywamy i co planujemy?! – Wybuchnął Jack. Puściły mu nerwy. Rzucił mięso na talerz i opuścił ręce, które zaczęły dygotać mu z nerwów.

– Sam nie wie, gdzie jesteśmy, a jeżeli chodzi o tą drugą opcję… To nie jestem tego pewna…

– A ta druga zła wiadomość? – Jack zmienił temat jakby nie chciał dopuścić do siebie myśli, że kapitan Whinsley mógłby go wydać. Maria postanowiła go dalej nie męczyć tym, co zobaczyła, więc nie protestując powiedziała:

– Ta druga wiadomość… Krążą plotki, że książę opuścił klasztor.

– Niemożliwe… Ciekawe kto to powiedział…

– Podsłuchałam rozmowę Ur-Korscha z jednym z najemników.

– Pięknie! Tylko tego brakowało, żeby teraz i ten nam zniknął! To już koniec…

– Nie poddawaj się! Nie wolno ci! Zapomniałeś już o ojcu?! – Tymi słowami, Maria miała zamiar podnieść Jacka na duchu, jednak zrozumiała, że ten jeszcze bardziej pogrążył się w myślach. Przez kilka minut panowało milczenie. Później Maria powiedziała:

– Idę do siebie. Musimy się wyspać, żeby jutro mieć siłę walczyć z całym miastem – po czym udała się w kierunku sypialni. Jack jeszcze długo siedział samotnie przy stole, wpatrując się tępo w blat. Gdy się ocknął, zajął się spacerującą po stole muchą. Jednak i ta po krótkim czasie przerwała jego rozmyślania, uciekając pod sufit i znikając z pola widzenia mężczyźnie. Nie mając już punktu zaczepienia dla oczu, podczas rozmyślań podniósł wciąż pełny kielich, przechylił go, wypijając całą zawartość za jednym razem i również udał się spać, chociaż jeszcze długo nie mógł usnąć…

***

 

Następnego dnia sytuacja była napięta już od samego rana. Jack obudził się jako pierwszy, i zanim to samo zrobiła Maria, zdążył się ubrać i przygotować broń. Kobieta zeszła do kuchni i przyrządziła śniadanie. Była tak spokojna, jakby odbijała przyjaciół już nieraz. Jack natomiast nie mógł znaleźć sobie miejsca przy stole, i co kilka minut zadawał pytanie „ kiedy wyruszamy?”, na które z resztą i tak nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Nagle dał się słyszeć dźwięk, którego mężczyzna nie słyszał, odkąd przybył do Skaleronu. Ktoś wyraźnie trąbił w róg.

– To orkowie. Sygnał z ratusza. Zmiana warty. Teraz możemy ruszać, mamy dwadzieścia minut na odbicie Whinsleya.

– Dlaczego wcześniej nie słyszałem tego dźwięku? – Zapytał Jack.

– Bo nigdy nie wstałeś przed świtem – Odpowiedź Marii była krótka, jednak wszystko wyjaśniała. Oboje uśmiechnęli się do siebie, po czym opuścili dom.

– Do Grypehill jest dziesięć minut drogi. Następne dziesięć mamy na odbicie starego i ucieczkę z miasta.

– Dlaczego tylko tyle czasu? – zapytał Jack.

– Ponieważ tyle trwa zmiana warty. W tej chwili nie ma nikogo na posterunkach, więc mamy pewność, że cię od razu nie rozpoznają. Jeżeli jednak nie zdążymy, powrotu nie będzie… – swoją odpowiedź Maria zakończyła słowami, które nie pocieszyłyby nawet najwaleczniejszego paladyna przed walką.

– Aha. I jeszcze coś – dodała kobieta zatrzymując się tak gwałtownie, że Jack o mało co w nią nie wpadł.

– Co znowu?!

– To, że nie będzie orków na ulicach wcale nie oznacza, że nie będzie tam też najemników. Dlatego lepiej miej się na baczności. Ale to już chyba sam wywnioskowałeś… – mężczyzna poczuł, że wstyd pali go od środka i występuje na policzki czerwonym rumieńcem. W rzeczywistości w ogóle nie przejmował się najemnikami, mimo że to z nimi przyjdzie mu walczyć o odbicie kapitana. Maria poprowadziła marynarza między kilkoma drzewami, po czym oboje znaleźli się na leśnej ścieżce.

– To najbezpieczniejszy szlak handlowy prowadzący z południa aż do Grypehill. Jedyne, czego można się tu obawiać, to kilku wilków, ale one rzadko atakują przejezdnych.

– Nie mów tyle! – denerwował się Jack. – Po prostu wejdźmy do miasta, odbijmy kapitana i wracajmy! Jest jeszcze dużo spraw, które trzeba załatwić – dodał. Swoją wypowiedzią chciał zaznaczyć, że jest mu obojętne to, czy ktoś dzisiaj zginie z jego ręki czy nie, jednak roztrzęsiony głos nie dał nad sobą zapanować. Maria parsknęła śmiechem, po czym mężczyźnie znów zrobiło się głupio. Chwilę potem ruszyli szlakiem w stronę miasta.

Następny przystanek mieli kilkanaście kroków przed bramą.

– Posłuchaj… – Wyszeptała kobieta siadając na trawie za wielkim głazem.

– Jeżeli wywiąże się walka…

– Co?! – zapytał mężczyzna patrząc na Marię przerażonym wzrokiem.

– Daj mi skończyć! Gdybyśmy się jakimś cudem rozdzielili, schowaj się i szukaj mnie wzrokiem, po czym uciekaj w to miejsce. – teraz Maria wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i wyryła w kamieniu ledwo widoczną literę M.

– Dlaczego mam się chować?

– Jejku. Inteligencją to ty nie grzeszysz. Dlatego, że jeżeli najemnicy zobaczą, że stoisz jak słup na środku drogi to od razu cię zastrzelą! W końcu jesteś poszukiwany.

– A jak mam później wrócić do tego miejsca niezauważony?

– Och. Prawie zapomniałam – wyszeptała, po czym wyjęła z torby jakiś dziwny kamień. – Wystarczy, że rzucisz to na ziemię. Ten kamień przeniesie cię do mojej chaty. Jednak użyj go tylko w ostateczności, bo ja i Whinsley będziemy na ciebie czekać TUTAJ! Jasne? Ruszamy!

Jack wziął kamień, schował go do torby, po czym oboje wstali i puścili się biegiem w kierunku bramy.

– Od tej pory mamy równe dziesięć minut! Staraj się nie zwracać na siebie uwagi! – krzyknęła kobieta, po czym wskazała palcem ratusz, a sama udała się w przeciwnym kierunku. Jack ruszył w kierunku wskazanym przez towarzyszkę. Niewolnicy spoglądali na niego, lecz żaden z nich nawet nie miał zamiaru krzyczeć. Jakby wiedzieli, co się za chwilę wydarzy. Jack stanął przed ratuszem. Poczuł się zdezorientowany. Przypomniał sobie plan, który razem z Marią opracowali podczas treningu. Zgodnie z rozkazami miał czekać na nią przed ratuszem, choćby nie wiadomo co się działo. Jednak długo czekać nie musiał. Maria przybiegła chwilę potem.

– Wybacz, ale musiałam zabrać resztki rzeczy z mojej chaty – wysapała.

– Wchodzimy? – zapytał Jack niepewny tego, co trzeba zrobić.

– Nie. Ja wchodzę, ty czekasz tutaj. Jakby coś się działo, będę krzyczeć – odpowiedziała uśmiechając się, po czym weszła do środka. Jack stanął ze zdziwioną miną. Nagle usłyszał za sobą dziwny, ochrypły głos.

„Miało nie być orków!”

Pomyślał, gdy zauważył trzech z nich idących w jego kierunku. Jak najszybciej wskoczył w cień budynku modląc się, aby Maria nie wybiegła prosto na nich. Jednak tuż przed ratuszem orkowie skręcili w kierunku przeciwnym do ściany, o którą oparty był mężczyzna. Kierowali się na rynek. Dopiero teraz Jack uświadomił sobie, że do końca zmiany warty zostało raptem sześć minut.

„ Dlaczego jeszcze ich nie ma?!”

Denerwował się. Nagle z wnętrza budynku dobiegł potężny huk i grupa orków wylała się na ulicę kaszląc i krztusząc się dymem wypływającym ze środka.

– INTRUZI!!! SĄ W RATUSZU!!! – krzyczeli kaszląc. Jack kucnął w cieniu ściany mając nadzieję, że nikt go nie zauważy. Orkowie byli tak bardzo zajęci kasłaniem, że żaden z nich nie spojrzał w tym kierunku. Jednak chwilę później zauważył ludzką sylwetkę przedzierającą się przez dym. Zerwał się na nogi, jednak coś podpowiadało mu, aby za nią nie iść.

– Chodźmy po Ganocka! – krzyknęła postać o ludzkich kształtach męskim głosem, po czym wybiegła z chmury gazu. Był to z pewnością jeden z najemników. Jack wstrzymał oddech. Na szczęście wszyscy spod drzwi skierowali się w stronę rynku. Odetchnął z ulgą. Chwilę później mężczyzna znowu zauważył dwoje ludzi. Jedno niosło na ramionach drugie. Poznał swoich towarzyszy i szybko do nich podbiegł. Kapitan Whinsley wyglądał okropnie. Był prawie nagi. Jedyne co miał na sobie to zawiązaną u pasa szmatę. Liczne rany na jego ciele wskazywały, że był torturowany przez te kilka dni.

– To był ten twój plan?! – wrzasnął w kierunku Marii na jak tylko się do nich zbliżył.

– Czego znowu chcesz?! Nie chcieli mnie wpuścić do lochów, więc musiałam wejść tam siłą! – na ulicach zrobił się straszny harmider. Wszyscy biegali i krzyczeli, niewolnicy z radości, a orkowie i najemnicy ze zdenerwowania. Niektórzy spośród barbarzyńskiej rasy aż palili się do walki. Oni także krzyczeli, żeby jeszcze bardziej się nakręcić.

– Uciekajmy! Zmiana warty nastąpi szybciej, niż się spodziewałam! – krzyknęła kobieta dając krok do przodu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że kapitan nadal jest na jej ramionach.

– JACK!!! – krzyknęła w kierunku towarzysza, starając się przekrzyczeć tłum niewolników, przebiegających nieopodal. Mężczyzna był tak przerażony sytuacją, że wyprzedził ich już spory kawałek, więc gdy się obejrzał, sam był zaskoczony na widok odległości dzielącej go od pozostałych.

– Daj mi kamień! – zawołała w jego kierunku. Na początku mężczyzna nie wiedział o co jej właściwie chodzi, jednak chwilę później zrozumiał. Wyjął z torby kamień teleportacyjny i podał go Marii.

– Whinsley! Możesz stanąć na nogach?!

– Chyba tak… – kapitan mówił bardzo powoli, jakby resztki sił upływały z niego z każdym słowem. Był już na skraju wyczerpania, jednak stanął chwiejąc się.

– Świetnie! Masz! Ten kamień przeniesie cię do mojej kryjówki! Szybko! Upuść go na ziemię! – powiedziała wręczając mu kamień. Sama odsunęła się trzy kroki do tyłu. Jack na wszelki wypadek zrobił to samo. Kapitan ledwie dotknął kamienia, a ten sam wypadł mu z ręki. Jednak nie potoczył się nawet o cal. Gdy tylko dotknął ziemi, podskoczył w górę i zniknął. Chwilę później, w powietrzu rozpłynął się również kapitan Whinsley. Maria pociągnęła za ramię oszołomionego tym, co zobaczył Jacka i krzyknęła mu do ucha.

– DOBYWAJ BRONI!!! – po czym wskazała w stronę rynku, skąd już nadbiegało kilku najemników. Jack sięgnął do pochwy i wyciągnął miecz. Najemnicy zbliżali się do nich nieubłagalnie. Maria stała z pięścią zaciśniętą na rękojeści swoje broni gotowa, by w ostateczności zadać cios. Kiedy dwóch najemników było już na długość zwykłego miecza od niej, gwałtownym szarpnięciem wyciągnęła broń! Stal zderza się z piersią zarówno pierwszego, jak i drugiego z nich rozcinając kolczugę i wszystko co pod nią. Dwaj mężczyźni padają od tego ciosu. Kolejna grupa, widząc to, rzuca się na Marię. Jack już nie panuje nad swoim ciałem. Podbiega w ich kierunku i siecze jednego po drugim. Miecz wiruje mu nad głową, ciało samo wykonuje wszystkie ruchy, wyuczone dzień wcześniej. Nogi same go nosiły, biodra same się kręciły, a ręka sama wymachiwała mieczem. Najemnicy padali od pojedynczych ciosów. Gdy do walki włącza się Maria, nadbiegająca grupa waha się przez chwilę. Kosztuje ich to ciężkie rany i piekielny ból. Jeden ginie, od ciosu klingą marynarza prosto w tętnicę. Potężny ryk dochodzi zza pleców dwójki walczących. Jakby na komendę oboje obracają się na pięcie i widzą pół tuzina orków, zbliżających się do nich z przerażającymi toporami w łapach. W chwili, gdy pierwszy ork pada od ciosu pod żebra, podróżnik słyszy głos Marii, wyciągając broń z cielska potwora, która weszła prawie po samą rękojeść:

– Jack, tędy!!! – kobieta wskazywała na południowe wyjście. Przeciwne od tego, do którego mieli dotrzeć. Jednak w tej chwili Jack zaufałby nawet polnemu szczurowi byle się tylko stąd wydostać. Kiedy minęli studnię usłyszeli zdyszane głosy najemników. Mężczyzna uśmiecha się w duchu myśląc, że to już koniec. Jednak kiedy patrzy na mur, zastaje go bardzo niemiła niespodzianka. Na murze stoją już orkowi zwiadowcy celując do nich z kusz. Jeden z nich trzyma podniesiony miecz. Kiedy zaczyna go opuszczać Maria instynktownie pcha Jacka za najbliższą chatę i sama za nim wskakuje. Świst latających bełtów jest przerażający. Jeden niewolnik niosący wiadro z wodą dostaje jednym z serii pocisków niosących śmierć, po czym pada na ziemię krzycząc i wijąc się z bólu. Chwilę potem, już leży spokojnie.

– Trucizna! – krzyczy kobieta. – Jack! Teraz! – dodaje, po czym wybiega zza chaty biegnąc w kierunku wyjścia. Jack rusza za nią. Tuż przy bramie jeden ze zwiadowców próbuje jeszcze tarasować im drogę, jednak on również okazuje się niezbyt godnym przeciwnikiem dla Marii, która zamachnęła się, po czym wyprowadziła celny cios w korpus. Ork padł, a droga ucieczki była wolna. Wybiegli z miasta i schowali się za pobliskie drzewa czekając, aż kolejna fala bełtów poleci w las.

– Teraz! – krzyknęła Maria i oboje pobiegli w głąb gaju.

Zatrzymali się kilkanaście stóp od miasta, gdy ostatnie odgłosy pościgu już ucichły.

– O cholera! – wysapał mężczyzna, któremu serce mało co nie wyskoczyło z piersi. – Nie wiedziałem, że orkowie są aż tak zorganizowanym ludem!

– Bo nie są. To wszystko zawdzięczają nekromantom.

– nekromantom?– zdziwił się Jack.

– Tak. Gdyby nekromanci nie chcieli wszcząć wojny z innymi rasami, orkowie siedzieliby cichutko i tłumili bunt na wyspach. Jednak czarni magowie przekonali ich, że władzy nikt im nie da bez wojny. Moim zdaniem powinno się wytępić te pomioty! Wracajmy – powiedziała, po czym wstała i ruszyła w kierunku traktu, z którego zeszli podczas ucieczki.

– Czekaj! Na trakcie mogą być orkowie!

– Nie będzie ich. Jesteśmy zbyt daleko miasta! Może być kilku najemników, ale to tylko mała grupka początkujących.

– Skąd wiesz?! – zapytał Jack zdenerwowany pewnością kobiety.

– A jaki mądry przywódca wysłałby elitę na patrol, lub poszukiwania dwójki ludzi, która albo by zginęła albo została „mianowana” na niewolników? – odpowiedziała Maria troszkę rozbawiona absolutnym brakiem logicznego myślenia swojego towarzysza. – Nie jesteśmy im potrzebni, więc za nami nie pójdą. Najwyżej wyślą jakichś młokosów, żeby znaleźli kryjówkę.

Mężczyzna znów poczuł, że sam siebie upokorzył, więc przez kawałek drogi się nie odzywał. Dopiero, kiedy dotarli do zakrętu prowadzącego na wschód, zapytał:

– Dokąd prowadzi ten trakt?

– To kolejny ze szlaków handlowych. Ten akurat prowadzi przez całe wybrzeże aż po Shaar. Czyli przez Whisedale i Gateway. No i przez nazywane przez tutejszych klify, ale one nie należą do najbezpieczniejszych – odpowiedziała Maria.

– Dlaczego? – zapytał z zaciekawieniem Jack, skręcając za Marią na zachód w głąb lasu.

– Co kilka miesięcy mieszkańcy i kupcy składają się na wynajęcie Pogromców Potworów, aby ci oczyścili trakt z różnych bestii i bandytów. Nie zawsze jednak się to udaje. Kilka miesięcy temu z Whisedale wyruszyła grupka kupców, jednak nie dotarli oni do Grypehill. Najęto później kilku Pogromców, aby zbadali teren. Ruszyło pięciu, wrócił jeden. Reszta została rozszarpana przez rodzinkę górskich trolli. Niezbyt przyjemny widok.

– Więc dlaczego ten jeden wrócił? – zapytał mężczyzna z zaciekawieniem.

– Jak się okazało, był on kiedyś paladynem. Oczywiście jego towarzysze zabili jednego z potworów. Jemu zostały dwa następne. A wiadomo, że dwa trolle to dla paladyna tyle, co łyk piwa. Oczywiście orkowie powiesili go za zdradę i przyznanie się do „złych czynów”…

– Złych czynów?

– Tak. Czyli do tego, że walczył przeciwko nim podczas wojny.

– To do nich podobne.

– Tak. Ale mniejsza z tym. Musimy obejść miasto. Teraz, kiedy nas widzieli, będą szukać naszej kryjówki w całej okolicy. Prawdopodobnie będą chcieli nas ukarać za atak na miasto. Musimy jak najszybciej dotrzeć do mojej chaty i zabrać stamtąd Whinsleya – nastąpiła chwila ciszy, w czasie której Jackowi wpadło do głowy jeszcze kilka pytań.

– Na czym polega teleportacja?

– Zaskoczyłeś mnie troszkę tym pytaniem. Ale nie dziwię ci się. W końcu dwadzieścia dwa lata na morzu musiało ci wszystko wypłukać z pamięci.

– Nawet gdybym widział takie coś zanim wyruszyłem, raczej nie pamiętałbym tego teraz. W końcu miałem osiem lat, kiedy kapitan zabrał mnie z domu.

– No tak. W każdym razie sztuka teleportacji jest talentem, który pozwala ci za pomocą malutkiego wysiłku przemierzyć gigantyczne odległości. Jednak do tego potrzeba bardzo dużo energii magicznej.

– Więc dlaczego kapitan zniknął bez problemu?

– Ponieważ w tym kamieniu zawarta była taka moc.

– W czymś tak małym?!

– Co się dziwisz? Gdyby nie ten kamień, bylibyśmy zgubieni. Sam widziałeś, jak wyglądał Whinsley. Szkoda tylko, że takiego kamienia można użyć tylko raz…

– Jak to? Skąd go masz?

– To długa historia, ale ponieważ mamy również kawał drogi, chętnie ją opowiem – powiedziała kobieta, po czym przerwała na chwilę łapiąc oddech. – Otóż. Dwadzieścia sześć lat temu, kiedy na tym świecie panował pokój i Sale Krasnoludów były otwarte dla wszystkich, tamtejszy król ogłosił wielki konkurs alchemiczny. Nagrodą miało być coś niezwykłego. Do konkursu zgłosiło się wielu kandydatów ze wszystkich ras i sąsiednich państw. Byli tam nawet orkowi szamani! Cały konkurs wygrał jeden z elfów imieniem Iluandil. Ja zajęłam drugie miejsce, ponieważ stworzyłam miksturę, która pozwalała zmniejszyć cel do rozmiarów gnoma. Wystarczyło, że ktoś się nią oblał, a zaczynał się kurczyć.

– To musiał być niezły widok – uśmiechnął się Jack.

– I był. Każdy, kto zobaczył działanie tej mikstury był wręcz zachwycony, ponieważ w takiej sytuacji trolle nie byłyby już żadnym zagrożeniem. Jednak nie potrafiłam odwrócić działania, więc nie mogłam wygrać tego konkursu.

– Czyli ten na kim to testowałaś, został w takiej formie do dzisiaj?

– Nie, nie. Druidzi wymyślili z czasem odtrutkę, a mój eliksir został przydzielony do zakazanych, ponieważ gdyby wpadł w niepowołane ręce, mogłoby to zaszkodzić niejednej istocie. Tak czy inaczej, podczas powrotu do Farth, Iluandil został napadnięty przez bandytów. Okradziono go i zabito. Kilka tygodni później znaleziono jego ciało. Tak więc on nie mógł stawić się na uroczystym wręczeniu nagrody, dlatego na zwycięzcę wybrano mnie. Wręczyli mi cztery złote kielichy z wygrawerowanym na nich imieniem króla czterech ras, oraz ten kamień. Tylko że kamień dostałam na osobności od króla krasnoludów – Gorixa. Powiedział mi, żebym użyła go tylko wtedy, kiedy będzie taka potrzeba, a przeniesie mnie on w miejsce, gdzie jest najwięcej moich rzeczy.

– Pewnie dał ci go po to, żebyś mogła bezpiecznie wrócić do domu?

– Nareszcie wykazałeś się jasnym umysłem – uśmiechnęła się Maria. – Jednak podróż przebiegła spokojnie, a po powrocie do domu wrzuciłam go do kufra i o nim zapomniałam. I kiedy wysłałam cię po krzesła i kości podczas warzenia mikstury, przypomniałam sobie i o kamieniu.

– Ciekawa historia. Jednak mam jeszcze jedno pytanie, ale nie wiem czy wypada je zadać.. – zawahał się Jack.

– Mów. Szczerość to jedna z cech, której ten świat potrzebuje.

– Więc, po co byłaś w swojej starej chacie?

– A, więc ciekawość cię zżera? No dobrze. Pokażę ci, ponieważ sama przed chwilą mówiłam o szczerości… – po tych słowach Maria wyjęła z torby flakonik z czarnym płynem.

– Co to jest? – zapytał z zaciekawieniem mężczyzna.

– To śmierć w płynnej postaci. Jednak gdy się otworzy fiolkę, zamienia się w śmierć w postaci gazu…

– Co?! – zapytał Jack nie do końca rozumiejąc słowa towarzyszki. – Czyli że to jest jakaś trucizna? – dodał.

– Jeżeli można to tak nazwać. To magiczny dym, który sama stworzyłam. Istnieją na świecie tylko dwa egzemplarze tego wywaru. Jeden masz przed oczami, a drugi…

– co z drugim? Jak to działa? – dopytywał się Jack nadal przyglądając się fiolce.

– Drugi był u paladynów razem ze świętym łańcuchem w Merlonie. Sprzedałam go królowi w razie, gdyby zaatakowali zamek orkowie albo inne stwory. Jak to działa? To dziecinnie proste… – przerwała wyciągając z torby złoty łańcuch o sporej długości. – Osoba, która chce użyć tego gazu musi stanąć wraz z tymi, których chce oszczędzić w kręgu z tego łańcucha – rzuciła go na ziemię, a on sam wyznaczył idealne koło. – Wszystko inne w obrębie siedmiu tysięcy stóp ginie natychmiastowo.

– CO?! – wykrztusił Jack.

– To był ten tajny plan, o którym ci kiedyś wspomniałam, pamiętasz?

– Tak. Pamiętam, ale to okrutne.

– Owszem. Jednak inaczej nie wyszlibyśmy z miasta, gdyby zaatakowali nas wszyscy. Na szczęście zaskoczyliśmy ich i mieli braki w organizacji. A poza tym jedno miasto byłoby oczyszczone.

– Ale co potem? Przecież gdybyśmy wyszli po użyciu tego, to chyba też byśmy zginęli prawda?

– Dlatego zanim opuścisz okrąg, musisz przełożyć przez siebie łańcuch. Potem masz godzinę na opuszczenie miejsca rozsiania zarazy. Oprócz tego mogę powiedzieć, że ten gaz bardzo szybko się rozchodzi, więc chwilę po wydostaniu się na zewnątrz fiolki nie jest już zdolny skrzywdzić nawet pająka.

– Skąd to wiesz? Testowałaś to?

– Skądże. Przecież ci mówiłam, że na świecie są tylko dwa egzemplarze. Tak było napisane w księdze pewnego nekromanty, u którego natknęłam się na ten eliksir. On sam już nie żył, kiedy do niego przyszłam, jednak zostawił list, w którym kazał mi zabrać ową księgę w bezpieczne miejsce. Wybacz, ale nic więcej na ten temat ci nie powiem.

– No dobrze. Wspomniałaś coś o świętym łańcuchu. Co to takiego? – zapytał Jack, gdy Maria podnosiła z ziemi złote pasmo.

– Jest to święta relikwia, chroniąca wszystko, co otacza przed wszelkim złem. Podobno gdy znajdziesz się w jej obrębie, jesteś nieśmiertelny, ale to chyba tylko plotki. Myślę, że paladynom nie spodobałoby się, że ci o tym opowiadam. A teraz chodź szybciej. Już prawie jesteśmy – powiedziała, po czym przyspieszyła kroku.

Chwilę później, byli już na miejscu. Kapitan leżał przy drzwiach wejściowych. Oboje podbiegli do niego.

– Kapitanie! – krzyczał Jack, patrząc na ciało przyjaciela. Maria kucnęła obok niego, obejrzała dokładnie, sycząc co chwilę ze współczuciem, po czym weszła do domu rzucając w stronę stojącego obok mężczyzny:

– Wnieś Whinsleya do domu i połóż na łóżku. Później czekajcie na mnie – Jack zrobił dokładnie jak mu kazano. Ostrożnie podniósł marynarza i wszedł z nim do domu, po czym skierował się do sypialni. Kiedy tylko położył mężczyznę na łóżku, ten powiedział:

– Jack. Wybacz mi… Ja… Ja nie miałem wyjścia… Oni by mnie zabili, gdybym im o tobie nie opowiedział… – przez moment Jack nie wiedział, o co chodzi jego towarzyszowi, jednak chwilę później przypomniał sobie rozmowę z Marią podczas kolacji. Mimo że poczuł żal, to jednak stwierdził, że lepiej będzie, jeśli tego głośno nie powie.

– Kapitanie… Nie ma o czym mówić. Przecież i tak nic się nikomu nie stało… – Chciał coś dodać, jednak w tym momencie do pokoju weszła Maria. W ręce trzymała fiolkę z czerwonym płynem.

– Maria… – wysapał kapitan.

– Kopę lat, Whinsley. I znowu się spotykamy. Kto by pomyślał? Co najlepsze, znowu w podobnych okolicznościach. Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy ostatni raz do mnie trafiłeś, byłeś w podobnej sytuacji… – zażartowała Maria, jednak kapitan nie był w stanie nawet się uśmiechnąć. Zapanowała cisza. Jack patrzył w okno zastanawiając się nad tym, co dalej, podczas gdy Maria podawała lekarstwo Whinsleyowi.

– Za dwa dni staniesz na nogi. Wtedy stąd wyruszymy – przerwała kobieta odstawiając od ust kapitana pustą fiolkę.

– A na razie śpij – dodała, odwracając się w kierunku drzwi. – Jack. Idziemy – dodała kiwnąwszy głową i kierując się do wyjścia.

***

Dwa dni później, po śniadaniu, cała trójka gotowa była do drogi.

– Mario. Dlaczego właściwie opuszczasz tę chatkę? – zapytał kapitan, czekając przy frontowych drzwiach na wyruszenie w podróż.

– Dziwi mnie to pytanie. Orkowie na pewno szukają nas wokół miasta. W ogóle to i tak myślałam, że znajdą ten domek w przeciągu kilkunastu godzin, odkąd opuściliśmy miasto, ale jak widać, przeliczyłam się co do ich inteligencji – kobieta uśmiechnęła się lekko, wyjmując z kufra ostatnie rzeczy i pakując je do podróżnej torby.

– Jak niby mamy się dostać do Merlonu na piechotę? – spytał Jack po raz kolejny, odkąd kapitan stanął na nogi. Jednak za każdym razem, gdy o to pytał, nie otrzymywał odpowiedzi, więc teraz również nie spodziewał się tego. Ku jego zdziwieniu, Maria powiedziała:

– Nieco głębiej w las, jest mała chatka. Mężczyzna tam mieszkający hoduje konie. Na pewno nam sprzeda, jeśli wystawimy odpowiednią cenę.

– Ile? – zapytali jednocześnie Whinsley i jego przyjaciel, jednak odpowiedziało im milczenie.

Chwilę później cała trójka opuściła dom. okrążyli chatkę i ruszyli w kierunku przeciwnym do Grypehill. Ledwo przeszli kilkanaście stóp, kiedy ich oczom ukazała się polana, na której pasły się konie. Gdy podeszli bliżej, spostrzegli domek za polanką. Zbudowany z kamienia i wypalanej cegły, na małym wzgórzu, wyglądał jak mała twierdza. Wszystko było bardzo zadbane. Najwyraźniej właściciel bardzo dbał o swój dobytek.

Obeszli farmę dokoła szukając bramy, jednak nie znaleźli takowej. Przeskoczyli przez drewniany płotek, który sięgał im ledwie do pasa, i ruszyli w kierunku domu. Drzwi były otwarte, a z wnętrza nie dobiegały żadne odgłosy. Jack wszedł jako pierwszy, rozglądając się za właścicielem tej posiadłości. Domek podzielony był na trzy części. Po lewej stronie od wejścia znajdował się pokój. Łatwo było to poznać, ponieważ zaglądając przez próg pomieszczenia widać było kominek i wyłożoną przy nim owczą skórę. Po prawej stronie znajdowała się kuchnia, a na wprost były schody prowadzące na poddasze. Maria wskazała Jackowi ruchem dłoni, aby ten przeszukał kuchnię, a sama udała się na wyższe piętro. Kapitan został na zewnątrz w razie, gdyby ktoś się pojawił.

W kuchni Jack zastał taki bałagan, że musiał się bardzo nagimnastykować, aby nie wejść w porozrzucane po podłodze naczynia. Jednak nikogo tutaj nie było.

Maria weszła na górę. Na strychu panował półmrok, mimo że był dopiero poranek. Działo się tak, ponieważ jedyne okno na tym piętrze było zabite deskami. Gdyby nie kilka krzeseł i szafek położonych na ziemi, oraz sterty ksiąg leżącej w kącie, ta część domu byłaby zupełnie pusta. Oprócz tego, były tutaj kłęby kurzu i pełno pajęczyn. Nagle zza jednej z szafek dobiegł dziwny odgłos. Coś jakby kichnięcie. Maria podeszła tam i ujrzała młodzieńca, skulonego za kredensem. Kiedy chłopak ją zobaczył, odskoczył tak szybko w tył, że uderzył głową o stojące za nim krzesło.

– Nie bój się. Przyszliśmy kupić od ciebie konie.

– k… k… konie? – wyjąkał zdziwiony mężczyzna, po czym wstał i otrzepał się z kurzu. – Moje konie? – zapytał przerażonym tonem.

– Tak. Jestem Maria. Jest ze mną jeszcze dwóch marynarzy. Czekają na nas na dole. Proszę chodź ze mną, to dobijemy targu – mężczyzna zawahał się, jednak po chwili ruszył za kobietą.

Kiedy zeszli na dół, Jack i Whinsley o czymś żywo dyskutowali. Gdy zauważyli jednak swoją towarzyszkę prowadzącą gospodarza, zamilkli.

– Szczerze mówiąc, to spodziewałem się kogoś… Starszego… – mruknął Jack, jednak po chwili zdał sobie sprawę, że to „mruknięcie” było odrobinę za głośne.

– Bo tak było. Zanim najechali nas orkowie… – Mężczyzna miał głos lekko zachrypnięty. Jego włosy były krótkie, w dosyć sfatygowanym stanie. Ubrany był w skórzane spodnie, oraz w ciemną koszulę. Wyglądał, jakby siedział na strychu już od kilku dni. – Te pomioty piekieł zabiły mego ojca. Prawdziwego gospodarza tych ziem. Od tamtej pory nachodzą mnie niemal codziennie, więc myślałem, że i tym razem to oni. Jednak cieszę się, że to ludzie. Przybywacie po konie? Dam wam tamte trzy… – wskazał na trójkę dorodnych zwierząt pasących się spokojnie przy ogrodzeniu. – Są najlepsze jakie mam. Oddam wam je w podarku za to, że mnie odwiedziliście – powiedział z żalem, że musi wydać swoich jedynych przyjaciół. – Orkowie i tak je zabijają jednego po drugim więc lepiej, jeśli wam się przysłużą. Mam nadzieję, że w słusznej sprawie… – dokończył, po czym zapanowała chwila ciszy. Jack, kapitan oraz Maria nie mogli uwierzyć, że otrzymają tak wspaniałe konie w prezencie.

– Dlaczego nie masz furtki w ogrodzeniu? – zapytał Whinsley.

– Bo owce ciągle nam przez nią uciekały… Oczywiście zanim orkowie ich wszystkich nie wyrżnęli… – odpowiedział mężczyzna.

– Nie rozumiem. Skoro tak bardzo ci tu nie pasuje, to dlaczego stąd nie uciekniesz? – zapytał Jack.

– To jest wszystko co mam! Jednakże myślałem już kiedyś o ucieczce… Na przykład na pustynię… Podobno tam panuje teraz spokój. Jednak nie mam pieniędzy, aby ruszyć w taką podróż…

– Proszę. Trzysta złotych monet… – Powiedziała Maria, wyciągając rękę z sakiewką pełną złota. – Powinno wystarczyć na podróż i kilkutygodniowy nocleg w jakiejś małej karczmie. To są pieniądze, które przeznaczyłam na zakup koni – Maria uśmiechnęła się, po czym dodała:

– Więc interes ubity – mężczyzna przez moment się zawahał, jednak już po chwili wziął sakiewkę, i ruszył biegiem do domu spakować rzeczy. Chwilę później wybiegł z domku, kierując się w stronę małego budynku za chatką. Później podjechał do trójki przybyszów białym rumakiem.

– Naprawdę nie wiem, jak wam dziękować. Ratujecie mi życie. Gdybyście kiedyś byli na pustyni i czegoś potrzebowali, szukajcie kupca Tima. Zobaczycie. Zrobię tam karierę – Powiedział, po czym uśmiechnął się i ruszył w kierunku ogrodzenia. Koń spokojnym podskokiem przeskoczył przez przeszkodę, i pogalopował na południowy zachód. Jack, Maria i Whinsley również wsiedli na konie.

– Następny przystanek, Merlon. Ominiemy Greystone chowając się na wybrzeżu – powiedziała kobieta.

Kolejne trzy konie przeleciały nad ogrodzeniem i pomknęły w kierunku stolicy. CDN…

Koniec
Nowa Fantastyka