Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Każdy czarodziej ma własne zapasy mocy, które może wykorzystywać do prostszych zaklęć, bez obawy o jej zapasy i własne zdrowie. Trudniejsze zaklęcia wymagają większej ilości mocy, więc pobieramy ją z żywiołów.
Najłatwiej pobiera się z powietrza, ale jest to zaledwie energia jego podmuchów i nie jest zbyt wielka. Potem jest ziemia, już mocniejsza, ale nadal na poziomie przeciętności. Pobierania energii z powietrza i wody uczymy się w ciągu pierwszego roku studiów. Czerpanie z wody i ognia daje najwięcej mocy, ale jest też najtrudniejsze. To odpowiednio drugi i czwarty rok nauki. Igranie z ogniem jest niebezpieczne, ale warto zaryzykować. Siła wody i światło ognia uskuteczniają każde, nawet najbardziej podstawowe, zaklęcie.
Szykowała mi się podróż do Polski, w której nie byłam jakieś piętnaście lat. Nie wierzcie w to, co o nas mówią – teleportacja jest dość trudna. Na mniejsze odległości, powiedzmy w obrębie miasta, teleportujemy się używając naszej własnej mocy. I wtedy tak, jest to proste. Sama ciągle to robię, bo nie mam motywacji robić prawa jazdy. Ale z kontynentu na kontynent, trzeba czegoś więcej. Musiałam zaczerpnąć energii ze światła ognia. W tym celu udałam się na pustynię Negew.
Rozpaliłam wielkie ognisko i zaczęłam pobierać moc, skupiając myśli na sile światła ognia. Wyciągnęłam ręce, czułam jak zaczyna mi ono wypełniać żyły, mieszając się z krwią. Szumienie w głowie dało znać, że jest dobrze. Choć byłam wprawiona w czerpaniu mocy z ognia wiedziałam, że muszę uważać. Ostatnio dość mam doświadczeń z przypadkowo uwolnioną mocą i konsekwencjami tego. Światło zawitało do mnie na dobre, czułam je całą sobą. Ciekawe uczucie, odrobinę przypominające sekundy tuż po orgazmie. Zaczerpnęłam ile mogłam bez ryzyka szoku i krwotoku z nosa. Wróciłam do siebie, wciąż lekko nieprzytomna, bo światło ognia zawsze lekko oszołamia.
Spakowałam się w niewielką torbę i usiadłam z papierosami i herbatą na balkonie. Czekałam na Artoire'a. Koniecznie chciał się ze mną zobaczyć, zanim wybędę z kraju. Zjawił się po pół godzinie.
– Cześć – cmoknął mnie w policzek i usiadł w fotelu obok. – Co tam, gotowa do drogi?
– Tak, czekałam tylko na ciebie. O co chodzi?
– Zastanawiam się, po co wracasz do Polski po tylu latach. Nic tam nie masz, żadne z nas nie ma. Czego chcesz tam szukać? Przecież tu masz wszystko – patrzył na mnie z troską i jakby żalem.
– Muszę tam wrócić, coś mi każe – próbowałam wytłumaczyć mu dziwne uczucie, które pojawiło się we mnie jakiś czas temu. – Czuję, jakby coś mnie wołało. To głupie, wiem, ale po prostu muszę. Zrozum.
– Właśnie próbuję to zrozumieć, ale jakoś nie potrafię. Chcesz, żebym pojechał z tobą? Mogę wziąć wolne – spytał.
– Nie! – zaskoczyła mnie gwałtowność mojej odpowiedzi. – Muszę to załatwić sama.
– Aviena, do cholery, martwię się! – zezłościł się. – Zawsze mówiłaś, że nie chcesz tam już nigdy wrócić, więc o co chodzi?
– Nie wiem, o co chodzi. Muszę i tyle. Poza tym zobaczę się z Veronicą, moją przyjaciółką. Dla niej warto tam wrócić, a nie widziałyśmy się prawie trzy lata. Idź już sobie, dobrze? Chcę wyruszyć jeszcze dziś, to będzie ciężka podróż.
– Jak sobie chcesz, ale uważam, że to głupie – wstał z fotela i ruszył w stronę drzwi. – A co będzie ze Świecą? – spojrzał na kicię, która wygrzewała się na słońcu.
– Zabieram ją ze sobą, nie wiem, ile mi tam zejdzie, nie zostawię jej tu.
– Mogę się nią zająć, jeśli chcesz – zaproponował.
– Nie, dziękuję, poradzę sobie.
– No dobrze, to idę. Załadowałaś sobie akumulatory?
– Tak, nie martw się, jestem dużą i mądrą dziewczynką.
– Czym?
– Światło, wiesz przecież.
– Wiem – uśmiechnął się. – Ale wolałem się upewnić.
– Dzięki za troskę. Odezwę się, jak będę na miejscu.
– Na to liczę. Jakby się coś działo, jestem pod telefonem. Nie podoba mi się to…
– Wiem. Ale idź już. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia…
Zamknęłam za nim drzwi i usiadłam na kanapie. Świeca zaczęła łasić mi się koło nóg świecąc mi w oczy płomyczkami. Podrapałam ją za uchem i wzięłam na kolana.
– To co, mała, gotowa do podróży? – spytałam ją. Zamruczała twierdząco.
Kilka prychnięć, fuknięć i jedno zadrapanie później Świeca była w klatce, a ja stałam w przedpokoju zbierając myśli i odwagę. Co tu dużo gadać, bałam się tej podróży.
Teleportowanie się do Polski zajęło nam około pół godziny i stanowczo mnie wyczerpało. Zwłaszcza, że wylądowałyśmy na dworcu, który mgliście pamiętałam ze swojego dzieciństwa. Nic się nie zmienił, wszędzie brud, syf i ubóstwo. I menele. Byłam wściekła na Veronicę, że chciała się spotkać akurat tutaj.
Z Veronicą poznałyśmy się jeszcze w Polsce, gdy chodziłyśmy razem do podstawówki. Wtedy żadna z nas nie podejrzewała, że okażemy się utalentowane i nasze drogi się rozejdą – ja wylądowałam w Izraelu, ona w Szkocji, choć po szkole wróciła do Polski. Teraz miałam u niej zamieszkać i nie mogłam się tego doczekać. Czułam, że będzie wesoło.
– Aviena!
Odwróciłam się szybko. Veronica biegła w moją stronę cała uśmiechnięta.
– Veronica!
Uściskałyśmy się i zaczęłyśmy się gapić na siebie, jak tylko dwie kobiety potrafią. Vera jest niższa ode mnie, ma rude włosy i zielone oczy, diabelskie poczucie humoru i taką ilość przyjaznej wredoty, że mogłaby obdzielić nią ze trzy osoby. Nic dziwnego, że się przyjaźnimy, nie?
– Stęskniłam się za tobą, paszczaku – wyznała czule, przytulając mnie. Zajrzała do klatki, w której siedziała naburmuszona Świeca. – O, masz kicię.
– Też tęskniłam, ruda wariatko. A na kicię uważaj, świeci po oczach – ostrzegłam.
– Oooo… – Veronica załapała. – Musisz mieć naprawdę dobre znajomości. Myślałam, że to tylko legenda.
– Ja też – przyznałam. – Ale Artoire lubi zaskakiwać i udowadniać swoje racje.
– Artoire, co? No ładnie… – mrugnęła do mnie.
– Rudzielcu, skończ insynuacje i idziemy. Nieco wyczerpana jestem.
Schowałyśmy się za najbliższy róg, który nie był zajęty przez meneli. Tam Veronica bezceremonialnie wsadziła mi klatę ze Świecą w ręce, torbę zarzuciła sobie na ramię i chwyciła mnie za łokieć.
– Zapraszam do mnie – uśmiechnęła się łobuzersko i teleportowała nas do siebie.
Mieszkanie Veronici, jak na polskie warunki, było naprawdę świetne. Kawalerka z antresolą, mini kuchnią i gigantycznymi oknami. Wszystko na parterze. Ale i tak w jej mieszkaniu obie najbardziej lubiłyśmy wielkie, niestabilne czarne schody. Na ścianach pozawieszała plakaty Victorii Frances, przedpokój przerobiła na biblioteczkę, miejsce pod schodami na schowek na graty i własny salon wizażu.
– Ciesz się, z okazji twojego przybycia na łono ojczyzny, odkurzyłam nawet – pochwaliła się, odbierając mi torbę i rzucając ją na podłogę. – Roztocza umarły mi ze zdziwienia.
– No właśnie widzę – zachichotałam patrząc na lustro toaletki. Ktoś naruszył warstewkę kurzu pisząc „Welcome to Silent Hill. God isn't here". – Nudziło ci się?
– A, nie. To pozostałości po imprezie. Herbaty?
– Stanowczo.
Veronica machnęła ręką w kierunku czajnika, w którym natychmiast zawrzała woda i przygotowała herbatę. Ja zajęłam się nieco obrażoną Świecą, której podróż w klatce ewidentnie się nie spodobała. Za to mieszkanie Veronici jak najbardziej. Ułożyła się na schodach, świecąc oczami, z nadzieją, że się o nią potkniemy.
Plotkowałyśmy całą noc, obgadując znajomych i mniej znajomych. Opowiadałam jej, co się działo u mnie i o wszystkim, o czym nie rozmawiałyśmy przez telefon. Zażądała wyjaśnień w kwestii Artoire'a, Świecy i paru innych spraw. Zadowoliła się argumentami starymi jak świat, czyli „bo tak", „bo nie" i „a skąd mam, kurwa, wiedzieć?". Veronica zapowiedziała mi, że skoro i tak przyjechałam tu bez większego celu, to jutro idziemy na rajd po kawiarniach, a konkretnie do Czułego barbarzyńcy.
– Rany boskie, nic normalnego nie macie w tej Warszawie? – zdziwiłam się. Czuły Barbarzyńca? Brzmiało jak nazwa punktu rzeźniczego. – Co to niby jest?
– Zobaczysz, zakochasz się w tym miejscu. To kawiarnia połączona z księgarnią.
Nie skomentowałam tak abstrakcyjnego pomysłu. Postanowiłam poczekać, aż to zobaczę.
Następnego dnia, jak przystało na prawdziwe damy, pospałyśmy do południa, a około czternastej, czyli po śniadaniu, zostałam zawleczona do Czułego barbarzyńcy. Dech mi w piersiach zaparło.
– Vera, to miejsce jest cudowne!
– Wiem – Veronica wzięła nasze gorące czekolady i poszła na antresolę, po drodze zgarniając książkę. – Weź sobie coś, jak chcesz. Tu możesz czytać i nie kupować.
Wpadłam w ekstatyczne zdziwienie. Postanowiłam zamieszkać w Czułym na wieki wieków.
Usiadłyśmy przy czymś, co okazało się starym biureczkiem z szufladkami. Na blacie stała małą lampka z czerwonym abażurem, a obite aksamitem fotele wręcz prosiły się, żeby się z nich nie ruszać. Rozglądałam się wokół jak zaczarowana. Izrael wprawdzie był dużo lepiej rozwinięty niż Polska, ale o takim miejscu tam nie słyszałam. Ot, i nowoczesność.
– Podoba mi się wystrój – rozejrzałam się. Ściany pełne książek, zamiast stolików biureczka i szafeczki i dużo wygodnych foteli. – Ciekawy pomysł.
– To nie wszystko, spójrz tutaj – Veronica oderwała się od lektury i otworzyła szufladę. Pełno było w niej kartek, karteczek i kawałków papieru. – To liściki, wierszyki i co tam jeszcze, które napisali ludzie, którzy tu siedzieli.
– Nie gadaj! – rzuciłam się na słowo pisane, jak wygłodniały bibliotekarz. – Można, prawda?
– Od tego to tu jest. Poczytaj sobie, ja skończę rozdział – Veronica usadziła się wygodniej.
Zawartość szuflady mnie pochłonęła, choć miałam pewne problemy. Dawno nie czytałam po polsku, więc zaliczyłam kilka potknięć językowych, ale szło mi coraz lepiej. Ludzie na tych kawałkach papieru zostawiali cząstki swoich myśli, uczuć, emocji. Było tu wszystko: głupie, sprośne wierszyki, uwagi polityczne spisane na paragonach, znalazłam nawet pocztówkę z Islandii i dwa listy miłosne.
Na samym dnie szuflady znalazłam zaklejoną kopertę. Żadnego imienia, nic. Zaintrygowana, otworzyłam ją za pomocą czarów, na wypadek, gdyby trzeba ją było jednak zakleić. Czekała na mnie kolejna niespodzianka, ponieważ w środku była kolejna koperta, tym razem zaadresowana. Podskoczyłam ze zdziwienia. Na kopercie było moje imię.
– Co się stało? – Veronica spojrzała na mnie znad książki.
– Spójrz – podetknęłam jej znalezisko pod nos, niepotrzebnie zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Tu jest moje imię.
– Serio? – w jej wzroku było powątpiewanie.
– Ty, co, ślepa jesteś?
– A ty, co, głupia jesteś? – odgryzła się. – Przecież wiesz, że ja tych waszych krzaczków i robaczków czytać nie umiem.
– Fakt, zapomniałam, wybacz. Tak się pisze po hebrajsku moje imię!
– A może to jakieś inne słowo, podobne? Mówiłaś kiedyś, że w hebrajskim taki sam zapis może mieć kilka znaczeń…
– Nie moje imię. Tego jestem akurat pewna.
– Skoro tak mówisz… Więc co to jest? I skąd się wzięło?
– Nie mam pojęcia. Czekaj, przeczytam, to ci powiem.
List był krótki. Ale nad wyraz treściwy i niepokojący.
Aviena,
miło mi powitać Cię w Polsce po tylu latach. Cieszę się, że udało mi się Ciebie tu ściągnąć. Liczę, że wybaczysz mi drobne grzebanie Ci w głowie. Ale niestety, to był jedyny sposób, byś tu przyjechała.
Musimy się spotkać w poważnej sprawie. Mam nadzieję, że będziesz mogła mi pomóc swoją wiedzą z zakresu magii praktycznej. Niestety, goni mnie czas, więc wyjaśnię Ci wszystko, gdy się zobaczymy.
Proszę, spotkajmy się za trzy dni w południe, pod bramą AMF. Miejsce mało finezyjne, jak na spotkanie po latach, wiem, ale właśnie tu będziesz mi pomocna. Proszę, bądź.
Pozdrawiam i całuję licząc, że szybko się zobaczymy.
D.
Przeczytałam list Veronice, a ta zrobiła oczy jak pięć złotych.
– Co to jest brama AMF i kto to jest D.? – spytała patrząc na mnie podejrzliwie.
– No właśnie, też nad tym myślę. Nikt, poza tobą i Atroire'm nie wie, że tu jestem!
Przyszło mi do głowy pewne podejrzenie. Veronica zawsze była skora do żartów.
– Emet – mruknęłam wyciągając rękę w jej stronę.
Oszołomiło ją na moment, ale spodziewanego efektu nie przyniosło. Nie byłam pewna, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy martwić.
– Niech cię szlag, Aviena – Veronica potarła oczy i przeciągnęła się z wyraźną irytacją. – Nie ufasz mi? Musisz mnie sprawdzać zaklęciami?
– Przepraszam, myślałam, że to jakiś twój żart.
– Daj spokój, moje żarty są śmieszne, a nie dziwne i absolutnie porąbane. Rozumiesz coś z tego? – gestem wskazała list, który wciąż trzymałam w ręku.
– Nic. Nie wiem, co to jest brama AMF, ani kim jest D., nic mi do głowy nie przychodzi. Ale najwyraźniej to ktoś od nas, skoro zdołał mi się dobrać do głowy.
Mój telefon zaczął dzwonić, więc rzuciłam się na torbę, jakbym w niej miała znaleźć rozwiązanie swojego problemu. Blisko, dzwonił Artoire. Świetnie, może on mi pomoże.
– Cześć, co jest?
– To ty mi powiedz, co jest. Miałaś się odezwać, sieroto, martwiłem się.
– Słodki jesteś. Sorki, byłam zajęta plotkowaniem. Ale dobrze, że dzwonisz.
– Wiem, ja ogólnie jestem dobry, nie tylko w telefonach – niemal widziałam jak się uśmiecha po drugiej stronie linii. – Co jest?
Streściłam mu rozwój wypadków i przeczytałam list. Dla pewności w oryginale, bo nigdy nic nie wiadomo. Niestety, nadzieja mnie zawiodła. Jedyną reakcją była wymowna cisza po drugiej stronie.
– Jakbyś coś wymyślił, daj znać. Odezwę się – rzuciłam w słuchawką i wzięłam Veronicę pod ramię. – Wracamy do ciebie, nie podoba mi się to. Tam będziemy mogły spokojnie pogadać.
– Jasne, już idę – spojrzała z żalem na niedokończoną gorącą czekoladę. Ale zebrała się w sobie, wzięła torebkę i poprawiwszy sukienkę zeszła na dół. – Ale następnym razem ty stawiasz czekoladę.
– Jeśli uda się nam wyjaśnić, o co chodzi, to postawię ci nawet loda – powiedziałam i obie się roześmiałyśmy.
Wróciłyśmy do domu. Świeca patrzyła na nas podejrzliwie, a my zaczęłyśmy myśleć.
Yenfri, zdradź mi sekret pisowni imienia Veroniki / Veronici. Aviena pojechała do Polski, Veronica mieszka w Polsce...
Nie zdradzę dlaczego ma tak na imię mieszkając w Polsce, o tym później, sorry. Ale dzięki za uwagę dot. zmiennej pisowni - zaraz poprawię.
Przypuszczam, że następne dziewczę z talentami. Ale to na ucho, szeptem, miedzy nami...