Otworzył oczy.
Wytężył słuch, ale to nie hałas go obudził. Uszy nie były już tak sprawne. Chyba jakiś dodatkowy zmysł, rozwinięty przez lata nieustannej walki i strachu, podpowiedział mu, że na podwórzu jest ktoś obcy.
Śpiąca obok kobieta oddychała ciężko. Odsunął jej dłoń o cienkiej, pomarszczonej skórze i wydobył się spod pierzyny, przeklinając protestujące kolana. Izbę oświetlały resztki żaru z paleniska, bo choć lipcowa noc nie należała do chłodnych, stare kości domagały się więcej ciepła. Chwycił sztylet, ostrze wysunęło się bezgłośnie, zabłysło w czerwonej poświacie. Brzydko. Krwawo.
Starzec przemknął do sieni, uchylił drzwi. Na podwórzu panował mrok, ale oczy, przyzwyczajone do ciemności, potrafiły dostrzec kształty obórki, chlewika i studni z żurawiem. Było cicho, nawet zwierzęta spały.
Dlaczego nie mamy psa? pomyślał. Przydałbyś się, Muff.
Widział coraz wyraźniej i coś przykuło jego uwagę. Rygiel na drzwiach spiżarki był odsunięty. Ktoś wchodził do komory.
Boso, w samej koszuli, przebiegł przez podwórko jak zjawa, z niebywałą w tak podeszłym wieku zwinnością. Plecy paliły jak dźgnięte pogrzebaczem, ale zignorował to. Znosił w życiu gorsze rzeczy, niż ból krzyża.
Szarpnął drzwi i zanurkował w ciemnym wnętrzu. Włamywacz, nawet gdyby próbował się bronić, nie miałby szans. Coś stuknęło, jakiś słój plasnął o klepisko, a po chwili niewielka postać wyleciała ze środka i rymnęła na mokrą trawę. Gospodarz spadł na nieszczęśnika jak biały jastrząb. Wraził mu kolano w plecy, złapał za kaptur, przystawił ostrze do szyi.
– Kto cię przysłał?! – warknął. Siwe włosy kleiły się do czoła, koszula opinała na chudym, żylastym ciele. Upiór z Helheimu.
– Czerwoni Magowie? Nidhogg?
– Nid… – zachłysnął się człowieczek – nikt… Zmiłujcie się!
– Zaraza, wszystko jedno – splunął starzec, unosząc ramię do ciosu.
– Thorgalu, stój! – Czyjaś dłoń chwyciła nadgarstek mężczyzny, powstrzymując uderzenie. Wysuszona i sękata, lecz wciąż silna. – Spójrz na niego. Przecież to tylko złodziejaszek.
Starzec odgarnął włosy. Powiódł wokoło dzikim wzrokiem.
– Aaricia – westchnął.
Siwa kobieta, ubrana tylko w długą koszulę i ciężki pled, narzucony na ramiona, odsłoniła kaganek. Złocisty płomyk odepchnął cienie, przegnał demony.
– Pozwólże mu wstać.
Włamywacz okazał się być drobnej postury mężczyzną, zarośniętym i brudnym. Znoszona kapota i płócienne spodnie nosiły ślady długiej wędrówki. Na policzku rósł solidny krwiak.
– Mów kim jesteś. Spokojnie, nikt cię nie skrzywdzi.
– Ja… – zaczął przybysz. Ręce mu drżały i starał się unikać wzroku Thorgala. – Jestem Olle z Var. Książęcy, od Kvelda, wpadli, spalili… Cały dobytek stracilim… Teraz do Helleland idziemy, żniwa za pasem, to może na parobków się najmiem. Córka malutka, ale chłopaki obrotne, a baba silna… Darujcie, dobrodzieje, ja ino po spyżę, choćby rzepy trochę, bo my głodni… Od dwóch dni jeno to, co w lesie znaleźlim…
– Było przyjść, poprosić – Aaricia zmarszczyła brwi.
– A pewnie, że było. – Przerażony Olle dygotał. – Ale czasy niepewne… Za pozwoleniem, wybaczenia proszę… Rodzina tam, w borze czeka…
Thorgal patrzył na północ, ponad czarną, zębatą linię świerków. O tej porze roku zapowiedź świtu nigdy nie opuszczała nocnego nieba.
– Żniwa za pasem – mruknął. W nikłym świetle trudno było dostrzec, czy w jego oczach wciąż tliło się szaleństwo. – Ciężko będzie samowtór.
Aaricia uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu Olle. Ten drgnął, przestraszony.
– Nie musicie iść do Helleland. Nam też brakuje rąk do pracy. Biegnij po swoich.
– Na brodę Odyna! – Niedoszły zlodziejaszek aż się opluł. – Jak mam dziękować za dobroć…
– Tak, dobroć nasza jest legendarna. No, nie każ im dłużej marznąć w lesie.
Gdy Olle się oddalił, Thorgal opuścił głowę, przygarbił ramiona. Patrzył na dłonie.
– Dziw, że przez całą tą krew jeszcze nie oszalałem.
– Masz mnie, to dlatego. – Kobieta objęła męża. – Na razie mogą zająć starą chatę Jolana. Chodź, trzeba przygotować coś do jedzenia.
Całe zamieszanie nie pozostało niezauważone. W stajni parsknął Argun, ciężki, pociągowy wałach. Zatupały Fural i Hayne, smukłe wierzchowce, widok nieczęsty w chłopskiej zagrodzie. Ochryple i od niechcenia zapiał kogut.
Obejście budziło się do życia.
*
Motyl wleciał do środka, zwabiony bukietem polnych kwiatów na kuchennym stole. Okiennice były otwarte, słońce dźgało wnętrze chałupy ciepłymi ostrzami promieni, pozłacając przechwycone drobinki kurzu. Pachniało ziołami i fisksoppą.
Thorgal odpoczywał na ławie, opierając stopy na zydelku. Obserwował owada, który przysiadł na blacie i rozpostarł śnieżnobiałe skrzydła, jakby próbował złapać tańczące plamy światła.
…nie je wieprzowiny, Aniel znaczy. Ale to nic, ubijemy kurę. Louve w ogóle nie je mięsa i trudno się dziwić. Za to Jolan z dzieciakami potrafią zjeść za pułk najemnych pikinierów. – Aaricia krzątała się wokół paleniska, trzymając pod pachą misę pełną maślanki i mieszając kopyścią w rondlu bulgoczącej zupy rybnej. – Ale miodu, to tylko antałek i ani kropli więcej. Rozumiesz? Bo Jolan znowu zacznie się popisywać i tym razem zdema… Zniknie coś ważniejszego, niż suknia Lehli. A Louve dużo nie trzeba. Ostatnio polazła do chlewika, przekonywać prosiaki, że ta, anarchia jest i mają walczyć o swoje… Thorgal! Czy ty mnie słuchasz? Roboty tyle, a ten usadzi zad…
Coś dziwnego działo się ze światłem. Plamki słonecznego blasku zatańczyły dziwnie, niepokojąco. Cienie się pogłębiły, kontury stołu i wazonu zatarły. Starzec mógłby przysiąc, że nie widzi już motyla, a sylwetkę kobiety, dziewczyny właściwie, delikatnie rozmytą i drgającą, jak powietrze w upalny dzień. Ale znajomą. Czerwona sukienka. Czarne, potargane włosy. Jasne oczy i piegi na policzkach, wciąż jeszcze dziecięco zaokrąglonych. Mówiła coś. Szeptała…
– Shaniah. Dlaczego…
– Shaniah? Poważnie? – Aaricia podeszła do męża, nieobecnym wzrokiem gapiącego się na bielinka, który na motylą modłę, hipnotyzująco poruszał skrzydłami. Kojarzyła z iście kobiecą szybkością.
– Coś się tak rozmarzył? Wspominać gówniarę ci się zachciało, na stare lata? Ruszył byś się…
– Zamilcz, kobieto! Nie wiesz co mówisz! – otrząsnął się Thorgal i natychmiast skulił odruchowo, dostrzegając swój błąd.
– Na wszystkie demony Nifelheimu!
Nikt nie miał prawa tak odzywać się do Aarici, córki Gandalfa Szalonego. Ani za młodu, ani teraz. Odstawiła misę tak energicznie, że krople maślanki rozprysnęły się na wszystkie strony. Na stół, na kwiaty, na Thorgala. Na motyla, który odleciał niespiesznie, z godnością.
– Jasne, że nie wiesz, bo ostatni raz dogodziłeś małżonce, dziadygo, gdy Frigg miała pryszcze. Smarkule ci w głowie? A może ta twoja Strażniczka? Łazi na golasa i się nie starzeje! Ideał baby. Albo Saluma. Myślałeś, że nie wiem o Bag-Dhadzie? I dla kogo zdjęła kwef? Nie wybałuszaj się tak, o każdej wiem. Że nie wspomnę o tej suce de Valnor…
– Nie wspominaj.
– Nie muszę. Wystarczy, że spojrzę na Aniela.
– Dosyć! – Mężczyzna zerwał się, nie zważając na ból kolan. Kopnięty zydelek zaturkotał na klepisku.
Aaricia odetchnęła ciężko, usiadła na ławie, rąbkiem fartucha zaczęła wycierać rozlaną maślankę.
– Przepraszam. Nie powinnam. Aniel jest tak samo moim synem, jak twoim. Przed chwilą… Naprawdę widziałeś Shaniah?
Thorgal się uspokoił, usiadł obok żony. Blisko. Tak, by rozmawiając, nie musieć patrzeć jej w oczy.
– Naprawdę. Ale nie tęsknię za nią. Tym bardziej, za Kriss de Valnor. Myślę, że Shaniah, czy cokolwiek to było, chciała mi coś powiedzieć.
– Co?
– Że już czas.
Aaricia pożałowała, iż zamiast tych przeklętych kwiatów, na stole nie znajduje się dzban z miodem.
– Jednak chcesz pogrzebu wikinga, nie chłopa. – Skinęła głową. – Bogowie o nas zapomnieli. Nic dziwnego, nadchodzi nowy bóg, starzy muszą walczyć o przetrwanie. Mamy to, czego pragnęliśmy. Nasze dzieci prowadzą życie pełne niebezpieczeństw, ale to ich wybór. Żadni zawistni bogowie nie skazują ich na poniewierkę.
– Oni też o nas zapomną. Myślę, że to może być nasze ostatnie spotkanie.
– Taka jest kolej rzeczy i los starców. A nas czeka jeszcze ostatnia walka. O to, by podnieść się z łoża. By zdążyć do wygódki. O dość siły w dłoniach, żeby przygotować sobie posiłek.
– Nie jestem aż tak odważny. A wiem, że jeszcze jedna, dwie zimy i nie będę w stanie utrzymać się w kulbace.
Z podwórza dobiegł kwik prosiąt, złorzeczenia Olle i śmiech jego dzieci.
– Poza tym – kontynuował Thorgal – ktoś musi pojechać, sprawdzić, dlaczego Kveld Burzumson panoszy się na zachodzie. To nie jego ziemie. Ludzie cierpią…
Nagle odwrócił się i popatrzył na żonę. Na jej siwe, rzednące włosy. Zapadnięte policzki i pobrużdżone usta. Oczy, z których czas starł głębię błękitu. Lecz nie zdołał zgasić gwiazd.
– Aaricia…
– Oczywiście, ty stary durniu. Oczywiście, że pojadę z tobą. Tylko pamiętaj – w zaświatach nie oddam cię żadnej smarkuli.
W pewnym wieku, dotyk dłoni potrafi nieść tyle uczucia, co niegdyś miłosny akt.
– A wiesz – podjęła kobieta, po chwili milczenia – ten skald, co do Louve przychodzi, Hammeson, układa sagę o nas. Mówi, że ludzie będą się zabijać, żeby jej posłuchać. I że można na tym fortunę zrobić.
– Nie chcę dożyć czasów, kiedy mężczyzna będzie zdobywał fortunę, wymyślając głupie historie. A nie uczciwą pracą albo wojaczką, jak należy – prychnął Thorgal. – Ale możemy dostarczyć mu inspiracji. Niech ostatnia pieśń sagi będzie godna poprzednich… Aaricia?
– Tak?
– Czy ta zupa ma tak pachnieć?
– Na sto ogonów Jormunganda! Pomożesz mi z kociołkiem?
*
Kilka dni po tym, jak spotkanie rodziny Aegirssonów dobiegło końca i młodzi wyjechali, Olle z Var stał na podwórzu i gapił się na gospodarzy. Ruszali w podróż, ale nie wozem, jak przystało na staruszków. Jechali wierzchem, pod bronią, z trokami przy siodłach, jak jacyś awanturnicy.
I wyglądali na szczęśliwych.
Dziwni ludzie, pomyślał, i wrócił do wywożenia obornika. Robota sama się nie zrobi.
Nie wiadomo, kiedy dobrodzieje wrócą.