Twardowski stanął w drzwiach. Lat miał blisko sześćdziesiąt, wyglądał na nieledwie czterdzieści, a wyobrażał sobie zapewne, że ma nieco ponad dwadzieścia… Rozejrzał się po sali. Sporo znajomych twarzy, trochę obcych. Mężczyźni, kobiety. Uśmiechnął się pod wąsem. Ech, kobiety są pycha. Wszedł.
Barman, który nachylony nad kontuarem przecierał ścierką naczynia, skinął głową. Twardowski odwzajemnił. Gdy podszedł, piwo miał już nalane. Chwycił kufel i stając bokiem do sali oparł się łokciem o bar.
– Co tam Romek? – zagaił.
– Eee… tam, po staremu.
– To dobrze… dobrze. Cenimy tu sobie tradycję.
Jego wzrok zatrzymał się na stojącym w kącie stoliku. Oczy mu się zaszkliły, na twarz wypełzł paskudny uśmiech.
– Daj spokój, Janek – szepnął barman, który bezbłędnie rozpoznał zmianę.
Na próżno.
Twardowski nieśpiesznie, roztrącając łokciami kłębiący się na sali tłumek, rozdając na lewo i prawo poszturchiwania, kuksańce, przedarł się do siedzących w ustronnym zaciszu mężczyzn. Stanął nad nimi i rzekł:
– Aaa… pan prokurator. Powitać. Można?
I nie czekając na zgodę siadł na wolnym fotelu. Podparł się w boki jak basza.
– Chyba się nie napraszam?
– Wie pan, panie Twardowski. Prywatnie tu jestem…
Twardowski uciszył go dłonią. Ten zmilczał. Zaś jego towarzysz nerwowo zerkał, to na jednego, to na drugiego.
– Praaawnik – wycedził przez zęby Jan – zbrojne ramię ipeenu. Bulterier w służbie narodu…
– Może innym razem… – Tamten podniósł się z fotela.
– Siadaj – warknął Twardowski. – Jak to mówiłeś? Że diabłu czerwonemu się zaprzedałem? Że duszę…
Pociągnął haust napoju. Otarł wąs przedramieniem.
– W pieluchy szczałeś, kiedyśmy o ojczyznę walczyli. Nie zrozumiesz, gówniarzu… Za naszych czasów nie było pomarańczy, ni chińskich piórników. To myśmy wam to wszystko… ech, kurwa, komu ja to mówię?
– Panie Twardowski – rzekł prokurator. – Ma pan rację. Po części. Nie rozumiem. Ale prawo jest prawo. Skłamał pan w oświadczeniu, to i w polityce pan robić nie będzie. Rozmowę uważam…
– Nie tak prędko!
Wyciągnął za wewnętrznej kieszeni marynarki plik banknotów i zaszeleścił nimi przed twarzą prawnika.
– Nie chciałeś moich pieniędzy. Nie choczesz, nie nada. Psi synu. – Pstryknął palcami.
Prokurator wzdrygnął się, potem jeszcze raz. Wreszcie stęknął, kaszlnął i w ułamku sekundy, w tumanie dymu zmienił się w pięknego, złocistego setera irlandzkiego. Jego towarzysz, łysawy nieco i lekko spasiony, czterdziestolatek na oko, zaskomlał. I zmoczył się w spodnie.
Nikt więcej nie zauważył, co tu się właśnie wydarzyło. Ewentualnie: stali bywalcy wiedzieli, że należy nie zauważyć.
Twardowski podniósł się od stolika, skinął przestraszonemu facetowi głową i chwyciwszy swój kufel ruszył w głąb sali.
– Buuu! – huknął, szczypiąc w pośladek stojącą w grupce znajomych dziewczynę.
Odwróciła się przestraszona.
– Janek, nie rób tak więcej.
Uderzyła go pięścią w tors. Niezbyt mocno. Złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie.
– Ach, Wiola, jak cię widzę… – Cmoknął ją w usta i poszedł dalej.
Z niszy, z trzech stron odgrodzonej od sali wysokim przepierzeniem, ktoś do niego zamachał. Jan skierował się w tamtą stronę.
– Się masz, Jakub? – Wyciągnął dłoń.
– Pozwól. – Znajomy wskazał siedzącego naprzeciwko niego mężczyznę. – Hubert Kessler. Powinniście się poznać. Menadżer sieci salonów obuwniczych.
– Której sieci? Jakiejś porządnej chociaż?
– Dobrze pan wie, że w tym kraju jest tylko jedna sieć. – Indagowany podniósł się i uścisnął Twardowskiemu dłoń.
– Dobrzeee – wyszczerzył się Jan. – Porozmawiamy o interesach… ale to potem, teraz się napijmy.
Skinął dłonią i kilka chwil później do stolika podeszła dziewczyna z tacą. Nachyliła się ustawiając kieliszki. Wszyscy mężczyźni zagapili się na jej tyłek.
– Ech… gdybym miał taką żonę – westchnął Jakub, gdy już się oddaliła, balansując biodrami pomiędzy stolikami.
– Ech… gdybym ja nie miał żony – podchwycił Hubert.
– A w czym ci żona przeszkadza? – zdziwił się Twardowski. – Przecież jej tu nie ma. A tam, na zapleczu…
– Nie, nie. – Szybciutko zrejterował Kessler. – Żadnych takich.
Twardowski przechylił głowę przyglądając się mu przez chwilę. Wreszcie sięgnął po kieliszek i zakomenderował:
– Za wstrecza! – I wychylił do dna.
– Uh, paskudztwo. – Wzdrygnął się Hubert odstawiając kielonek.
– Wolisz coś innego? – zagadnął Jan nachylając się nad stolikiem.
– Nie, Janek, proszę. – Jakub starał się zaoponować. Nieskutecznie.
– No, co ci tam po głowie chodzi? Co byś wolał?
Twardowski skinął na menadżera obuwniczego, ten nachylił się doń. Jan ucapił go za kinola, cmoknął: cmok. I napełnił kieliszki płynem, który pociekł z jego nosa, jak z jakiegoś kranika.
Zaskoczony Hubert zerwał się na równe nogi, ale złowiwszy wzrok Jakuba, opadł na ławę i westchnął tylko.
– Ech, niezła magia, muszę przyznać, niezła. Jakub wspominał. Myślę, że wspaniałe rzeczy możemy razem osiągnąć.
Uniósł kieliszek. Przyjrzał się pod światło złotemu płynowi.
– Jeśli jest pan tak dobry, jak słyszałem, to mamy tu dwudziestojednoletniego glena.
– Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. – Twardowski upił połowę. – To z ciebie pociekło. Ty za trunek odpowiadasz, ja – tylko za dostawę.
Odstawił szkło na stół. Wtem, w kieliszku zadudniło. Spieniła się zawartość. Wąskie strużki siwego dymu zaczęły się unosić znad krawędzi. Na dnie cosik się zaczęło materializować. Niewielkie to, nieostre było, ale jakby postać.
Twardowski chwycił kielonek i rozlewając zawartość na stole, odwrócił naczynie do góry dnem. Nachylili się we trójkę zerkając niepewnie, ale z rosnącym zainteresowaniem, co też tam w środku się ukaże.
– Czyś ty zdurniał Twardowski? Ty myślisz, że takie prymitywne zagrywki na mnie zadziałają?
Odwrócili się jak na komendę. U szczytu stołu stał wysoki, postawny mężczyzna. Krótko przystrzyżone, siwe już włosy kontrastowały z ciemnym kolorem twarzy. Starannie wypielęgnowany zarost nadawał jego obliczu pewnej szlachetności.
– Nie poznajesz starych przyjaciół? – zwrócił się do Twardowskiego.
– Morgan, tak? Lubisz zwracać na siebie uwagę. – Jan wyraźnie nie był zachwycony tym spotkaniem. – Czy może zostaniemy przy tradycji, Mefistofilu?
– Lubię. Obaj lubimy, czyż nie? Ale ja tu nie na pogaduszki…
– Mister Freeman? – Przerwała im nagle dziewczyna, która ni z tego, ni z owego pojawiła się przy stoliku. – May I please… eee… autograf? – I bezceremonialnie zamachała serwetką przed twarzą Mefistofila.
– Spierrr… – zasyczał Twardowski, lecz diabeł uciszył go gestem dłoni.
– Z największą ochotą. – Uśmiechnął się do dziewczyny.
– O! I mówi pan po polsku, jak super! – Pisnęła brunetka i klasnęła w dłonie.
– Oczywiście. Jesteście moim ulubionym narodem. – Złożył zamaszysty podpis na papierze i podał go dziewczynie.
– A mogę jeszcze sobie z panem selfie strzelić? Proszę. – Załopotała rzęsami.
– Naturalnie. – Wyjął jej z dłoni telefon i podał Twardowskiemu. – Janie, czyń honory.
Tamten zazgrzytał zębami, ale nic nie powiedział. Chwycił komórkę i wykonał polecenie. Zachwycona dziewczyna cmoknęła jeszcze diabła w policzek i znikła w tłumie, radośnie popiskując. Siedzieli tak przez chwilę w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Wreszcie Twardowski nie wytrzymał.
– Czego chcesz? Nic tu po tobie.
Mefistofel rozciągnął usta w uśmiechu, tak, jak to tylko Morgan potrafi.
– Przestałeś się pilnować, bratku. Przestałeś. – Wskazał dłonią na szyld wiszący nad barem.
– U Romana – Jan przeczytał na głos. – I co?
– Naprawdę widzisz tam gdzieś "u"? – zdziwił się diabeł. – Bo mnie się wydaje, że jak żeśmy w zeszły piątek kupili tę knajpę, to się tej samogłoski z szyldu pozbyliśmy. No, ciekawe? A co my tu mamy?
W dłoni Mefistofila pojawił się zwój cieniutkiej, kunsztownie wyprawionej skóry.
– O… tu, tu i tu. – Wskazał palcem rozkładając kontrakt na stole.
– In casa romana… – przeczytał Jakub zaglądając Janowi przez ramię. – Chyba masz przejebane!
– Trafna uwaga – przytaknął Morgan.
– No dobrze. – Twardowski nie tracił rezonu. – W kontrakcie stoi, że jak już przyjdzie co do czego, to trzy razy…
– Dwa… – zaoponował Mefistofeles.
– Nie, no, trzy stoi, jak wół – zdziwił się Jan.
– Stoi też, że po dwóch latach się zjawisz. A tu tymczasem dobre dwie dekady minęły, a i trzecia niebawem przeleci. Zatem aneks należy podpisać, cwaniaczku. – Podsunął mu przed nos świstek. – Zrzekasz się jednego życzenia, w zamian nie będziemy egzekwować czasu. A wiesz, że ten jest dość względny. Choć w moich rękach raczej: bezwzględny. – Zaplótł dłonie, tak że aż w stawach strzyknęło i wyszczerzył lśniące zęby w paskudnym grymasie. Po czym sięgnął do wewnętrznej klapy marynarki i wyciągnął z niej pióro. Visconti naturalnie.
– Wiesz jak nazwali ten model? – Pomachał nim przed nosem Twardowskiego. – Homo Sapiens Dark Age. Nie mogłem się powstrzymać. To jak?
– Niech będzie, dawaj. – Wyrwał z ręki diabła pióro, wbił stalówkę w opuszkę kciuka i złożył podpis. – A teraz, pójdę się odlać. – Wstał od stołu.
Mefistofel grzmotnął pięścią w blat. Huknęło, jakby grom z nieba uderzył. Zaśmierdziało siarką. Wszyscy goście obecni w knajpie zamarli. Cisza była taka, jakby makiem zasiał.
– Siadaj – syknął diabeł.
– Nie pali się. – Jan próbował zyskać na czasie.
– Oj, pali, pali. Gdzieś, na pewno.
Twardowski zamilkł na chwilę, po czym rzekł:
– Budynek mi w Wetlinie wystawisz, z prawem własności wieczystej. Z tego tu… – Sięgnął do stojącej na stole miseczki (jak mógł tego wcześniej nie zauważyć?). – …orzecha włoskiego on będzie.
Rozejrzał się po sali. Wskazał dłonią wiszący w kącie, za barem obraz. Na malunku (kiepską kreską poprowadzonym, trzeba to uczciwie powiedzieć) stary Żyd z chytrym uśmiechem przeliczał złote monety, rozłożone przed nim w niewielkich kopczykach.
– Z bród żydowskich ma być strzecha. A do tego… – Sięgnął dłonią do podłogi.
Po sekundzie wyprostował się i rozwarł palce. Czarne punkciki rozsypały się po stole.
– Podbitkę uczynisz z makowych ziarenek.
Mefistofeles uniósł brew, czekając na ciąg dalszy.
– A ponadto…
Diabeł sięgnął za pazuchę i rzucił na stół pęk kluczy.
– Gerda – do chaty. Akt własności leży w komodzie, w gabinecie. Zaś ten czarny, to jak się domyślasz, do fury.
– Nie powiedziałem…
Morgan spojrzał na niego z pobłażaniem.
– Ferrari osiemset dwanaście superfast, sześć i pół litra, osiemset koni, rosso corsa. Choć ja bym wybrał czarny. Czyżbym się pomylił?
– Nie. – Twardowski skinął głową. – Doskonale.
– Zatem, dawaj drugie, a zastanów się dobrze, bo odwołań nie będzie.
Mężczyzna zamknął oczy. Coś tam sobie mamrotał, kalkulował, wreszcie podniósł kluczyki, zadzwonił nimi w powietrzu i rzucił diabłu w twarz. Ten, szybkim jak myśl gestem złapał je i zamknął w dłoni.
– Masz tu chatę i samochód. A dbaj o nie…
Zawahał się.
– Przez rok. Przez rok cały, od jutrzejszego poranka licząc, zamieszkasz tam z moją małżonką. Przysiąż jej miłość, szacunek i…
– Tak, wiem – wtrącił bies – i posłuszeństwo bez granic. Złamię choć jeden warunek i tak dalej.
– Właśnie. Mną się nie przejmuj, ja przez ten rok jakoś przebieduję.
– Czyli wszystko uzgodnione.
– Jak najbardziej. – Jan uśmiechnął się szelmowsko, przypomniawszy sobie jakie piekło mu Luśka zgotowała w zeszły czwartek.
Diabeł wyciągnął prawicę. Twardowski ją chwycił. Zaszumiało. Skry poszły spod splecionych dłoni. Zadymiło.
– Przybite.
– Ano, przybite. – Jan wsparł się o blat wstając.
– No, to do zobaczenia za rok. Odwiedź nas czasem, jakby ci się nudziło. Będziemy tęsknić.
Twardowski zatrzymał się, wbił wzrok w Morgana, zaskoczony.
Z tłumu, obserwujących ich już jakiś czas, knajpianych gości wyłoniła się dziewczyna. Zawirowała na palcach. Zarzuciła burzą blond włosów i kołysząc biodrami podeszła do stolika.
– Cześć, kochanie – rzuciła.
– Cześć – odpowiedzieli w tym samym momencie Jan i Mefistofeles.
Dziewczyna przysiadła na udzie diabła. Ich usta zwarły się w dzikim pocałunku.
– Luśka?
– Lucy. – Oderwała wargi od ust Mefistofelesa. – Tyle razy ci mówiłam, mów mi Lucy.
– Nie rozumiem. Jak mogłaś?
– Ale co? Z tobą tyle wytrzymać? – Zaśmiała się gardłowo. – Taka praca.
– Spartoliłeś, chłopie. – Diabeł pokręcił głową. – Co tu dużo mówić, spartoliłeś. Eh… wy, ludzie.
– Ale, jak to?
– Uczymy się na błędach.
– Ale przecież, woda święcona też by nie… – Głos mu się załamał
– Nie wierz we wszystko, co czytasz. Trochę rozumu zachowaj. Własnego pomyślunku…
Scarlett wstała i poprawiła kusą sukienkę.
– Do zobaczenia za rok. – Posłała mu całusa, potem chwyciła Morgana za rękę. – Chodź już, tyle czekałam na ten urlop.
