- Opowiadanie: Rocky Drago - W księżycową straszną noc

W księżycową straszną noc

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

W księżycową straszną noc

 W zachowaniu sołtysa było coś dziwnego i dało się to wyczuć od samego początku rozmowy.

– A więc, panie Gamalt – zaczął Avaret, z uwagą obserwując jego ruchy. – Cóż to za robotę jest pan skłonny nam zaproponować?

Sołtys wykrzywił mięsiste wargi w wyrazie starającym się imitować uśmiech, okazując przy okazji szereg nierównych zębów. Utrzymanie kontaktu wzrokowego sprawiało mu wyraźną trudność; raz po raz strzelał spojrzeniem po wszystkich czterech kątach izby, marszcząc czoło w wyrazie mającym znamionować zadumę. Nie znajdowało się w nich jednak nic, co zachęcałoby do skupienia na sobie uwagi przez dłuższy moment, dlatego też ponownie zwracał się w kierunku najemników, po to tylko, by po krótkiej chwili powtórzyć całą sekwencję.

Trzy, czy cztery takie rundy zdążyły zniecierpliwić Ervilla.

– Panie Gamalt, czekamy. Cóż to za osobliwa sprawa, że z takim trudem przychodzi ją panu wyłożyć?

Sołtys parsknął wymuszonym, zupełnie nienaturalnym śmiechem. Jego drobne, czarne oczka kręciły się niespokojnie, przypominając w swych ruchach mysz zagonioną przez kota w róg, z którego nie ma jak się wydostać.

– Jaka tam osobliwa, mości panowie, jaka tam osobliwa. Zwyczajna, prosta i szybka robota. Aż głupio prosić o pomoc tak zacne osobistości.

Elfie uszy Ervilla, który był zawsze łasy na podobne pochlebstwa, poruszyły się lekko. W przeciwieństwie do przyjaciela, Avaret od razu wyczuł, że przymilny ton ich rozmówcy powodowany jest jedynie pragnieniem nakłonienia najemników do przyjęcia oferowanego zlecenia.

– Głupia to sprawa, naprawdę. Wczoraj dosłownie, jeszcze zanim przybyliście do Lasku, jeden z miejscowych pijaków postanowił zakończyć swój marny żywot, wieszając się na konarze dębu. Nikt po nim raczej płakać nie będzie, wypada jednak biedaka jakoś pogrzebać.

– Nie jesteśmy grabarzami – spojrzenie przenikliwych błękitnych oczu Avareta ugodziło Gamalta tak mocno, że aż cofnął się na na siedzeniu.

– Nie, nie, nie – sołtys począł machać nerwowo rękami, starając się ułagodzić swoich gości. – To trochę bardziej skomplikowana sprawa. Widzicie, miejscowi ludzie są bardzo przesądni. Wierzą w różne gusła, czary i zabobony. Dlatego też zwykliśmy nie chować wśród innych zmarłych tych, którzy sami odebrali sobie życie.

– Do rzeczy – ponaglił go Avaret.

– Oczywiście. Na zboczu góry wznoszącej się nad wsią znajduje się polana. Nazywamy ją Wisielcówką. Od wieków grzebiemy tam wszystkich samobójców; tak robiono za czasów mojego ojca, wcześniej jego ojca i tak dalej. Chciałbym was wynająć do zajęcia się tą sprawą.

Avaret zagryzł dolną wargę, drapiąc się po pokrytej kilkudniowym zarostem szyi. Przedstawione przez sołtysa szczegóły niewiele zmieniały: wciąż przypadały im role grabarzy. Mógłby kręcić nosem na taką robotę, gdyby nie fakt, że ich sakiewki były już zupełnie puste, a od czasu pożegnania się z ochranianą w trakcie przejazdu przez przełęcz Garolth karawaną kupców mijał równy miesiąc. Jeśli w trakcie rozmowy poczuł jakiś niepokój związany z zachowaniem gospodarza, to został on zduszony niemal w samym zarodku zwykłą potrzebą materialną.

– Dlaczego nikt z miejscowych nie może się tym zająć? – spytał zrezygnowanym tonem, w duchu akceptując już przedłożoną propozycję.

Gamalt po raz któryś uciekł spojrzeniem, skupiając się tym razem na stojącym pod ścianą drewnianym wiadrze. Grube palce drżały mu lekko, choć zauważalnie.

– Przesądy, głupie przesądy. Dawno nie zdarzyło się u nas, by ktoś sam targnął się na swoje życie. Ludzie boją się jakiejś klątwy, czy czegoś podobnego. Przysięgam, że gdybym był odrobinę młodszy, sam zarzuciłbym nieboszczyka na plecy i zaniósł go na polanę. Ale lata już nie te…

Ervill wstał raptownie, wyciągając przed siebie prawą rękę.

– Proszę się nie trapić, panie Gamalt. Nie pozwolimy, by tak zacny człowiek nadwerężał swoje starcze siły. Zajmiemy się tym.

Avaret westchnął. Znając elfa od wielu lat, mógł bez trudu odgadnąć, że jego nagłej reakcji nie wywołała bynajmniej smutna wizja męczącego się ponad miarę podstarzałego sołtysa, a raczej chęć pofolgowania pijackiemu nałogowi. W zaistniałych okolicznościach perspektywa łatwego zarobku przyćmiewała u niego choćby resztki honoru, liczyły się tylko pieniądze, za które można było się napić w trakcie najbliższego wieczoru.

Mięsiste palce Gamalta oplotły rękę Ervilla potwierdzając zawarcie umowy i choć Avaretowi zupełnie nie w smak była taka robota, to wiedział, że zwyczajnie nie mogą jej odrzucić.

* * *

– Jesteśmy zwykłymi dziwkami!

To nadzwyczaj mocne stwierdzenie niemal wystrzeliło z ust Ervilla, w trakcie gdy podnosił się z ziemi po dość feralnym upadku. W drodze na polanę jako pierwszemu wypadło mu nieść owinięte płótnem od stóp do głów ciało, podczas gdy Avaret kroczył pod górę obciążony jedynie dwiema łopatami, którymi mieli wykopać grób. Stopy elfa rozjechały się w zalegającym wciąż po stopniałych śniegach błocie, w wyniku czego upuścił trupa, koziołkując wraz z nim w dół zbocza.

– Nie oceniaj nas tak surowo – rzekł Avaret, z trudem powstrzymując śmiech. Tak, jak się spodziewał, nie minęło dużo czasu, zanim zgasł początkowy zapał jego towarzysza. – Ranisz mnie podobnymi porównaniami. Nie godzimy się pracować dla każdego, kto zaświeci nam sakiewką przed oczami, z marszu odmawiając wszystkim osobnikom o wątpliwej reputacji. Przyznasz, że w naszej karierze zdarzyło nam się odrzucić naprawdę wiele propozycji, nawet jeśli wiązały się z sowitym wynagrodzeniem.

Ervill zdążył już otrzepać się z ziemi i ponownie zarzucić sobie ciało na plecy. Ruszył z naburmuszoną miną pod górę, starając się zrównać z drugim z najemników.

– Jesteśmy dziwkami. Być może luksusowymi, ale wciąż dziwkami.

Słońce przebyło już połowę z okładem drogi od południa ku zachodowi, gdy dotarli do ściany lasu zakrywającego od tego miejsca górę po sam czubek. Obejrzeli się za siebie, podziwiając widoczną w dole wieś i otaczające ją pola. Był to umowny punkt, w jakim mieli zamienić się dźwiganym balastem. Avaret wziął głęboki oddech, zanim przejął od Ervilla ciało wisielca, po czym, nie czyniąc dłuższej przerwy, zanurzył się w zieloną gęstwinę. Wiodąca przez nią droga nie przedstawiała się najlepiej; w wielu miejscach zakrywały ją zwisające gałęzie świerków, a w licznych dziurach zalegała woda. Najemnik, zagryzł zęby, znosząc wszelkie niedogodności w milczeniu, różniąc się w tym względzie od elfa, który najmniejszą niewygodę zwykł komentować zupełnie nieprzystającym do jej rozmiarów potokiem słów.

Wędrówka przez las zabrała im z górą godzinę, wypełnioną sporadycznymi narzekaniami Ervilla na ciężar obu łopat i zły stan ścieżki. Wygłaszanie ostatniej z uwag ukończył akurat w momencie, w którym otworzyła się przed nimi rozległa przestrzeń, porośnięta bujnie trawą, będąca najpewniej Wisielcówką.

– No to jesteśmy na miejscu – oznajmił Avaret, kładąc na ziemi zwłoki.

Ervill ściągnął przepaskę, trzymającą w ryzach sięgające ramion czarne włosy i wykręcił z niej kilka kropel potu. Mimo, że wciąż była jeszcze wiosna, długie promienie zachodzącego słońca dosięgały ich w nie mniejszym stopniu, niż w ciepły, letni dzień. Jeśli dołożyć do tego wysiłek, jakiego doświadczali w ciągu ostatnich trzech godzin, strugi spływające po czole i policzkach nie mogły nikogo dziwić. Avaret żałował, że nie zabrali ze sobą żadnej manierki. Niczego teraz bardziej nie pragnął, niż przepłukać gardło lodowatą wodą, a najlepiej oblać się nią w całości, począwszy od czubka głowy i zlepionych potem jasnych włosów.

Odpocząwszy chwilę na granicy lasu i polany, poczęli rozglądać się w poszukiwaniu najbardziej dogodnego do kopania miejsca.

– Ciekawe, kiedy ostatnim razem tu kogoś chowali – zagadnął Ervill, kierując swe kroki ku środkowi Wisielcówki. – Pewnie dawno, tak, jak mówił sołtys. Nie widzę tu żadnego śladu, który oznaczałby miejsce czyjegokolwiek spoczynku.

Avaret pokręcił głową, krzywiąc usta w wyrazie gorzkiego zrozumienia.

– A po co ludzie mieliby cokolwiek oznaczać? Leżą tu przecież same wyrzutki. Nie po to ich grzebią z dala od własnych grobów, by później ofiarowywać im miejsce w swojej pamięci. Chodzi tylko o pozbycie się ciał, w możliwie cywilizowany sposób.

– Pewnie masz rację – rzekł Ervill w tonie krótkotrwałej zadumy. – No cóż, zabierajmy się do roboty. Proponuję najpierw przenieść naszego przyjaciela na środek polany, skąd będzie mógł obserwować, jak przygotowujemy łoże mające mu zapewnić wygodny, wieczny sen.

Tak też uczynili. Następnie, uporawszy się z wybraniem odpowiedniego miejsca, odczepili od pasów miecze mogące w uciążliwy sposób utrudniać kopanie i zabrali się do roboty.

Ostatnie promienie ginącego za górami słońca smagnęły ich policzki, gdy po raz pierwszy wbili w ziemię obie łopaty. Jego miejsce zajmował coraz wyraźniej świecący księżyc, mający przybrać w trakcie nadchodzącej nocy pełny kształt. Z lasu dobiegły pierwsze pohukiwania sposobiących się do polowania sów, a w miarę, jak robiło się ciemniej, każdy dźwięk poruszonej gałęzi nabierał coraz silniejszych znamion tajemniczości. Najemnicy znajdowali się na, bądź co bądź, przeklętej ziemi i choć za dnia każdy mógłby się śmiać z tego określenia, w nocy nie sposób było się ustrzec przed wpływem wyobraźni, podatnej na dochodzące z lasu odgłosy.

Lecz zarówno Avaret, jak i Ervill nie należeli do strachliwych. Odkąd los złączył ich ze sobą, popychając na drogę najemnictwa, zdążyli już zetknąć się ze złem w najróżniejszej postaci, nie tylko ludzkiej. Przebyte trudy i niebezpieczeństwa zahartowały mocno wyrosłą między nimi przyjaźń, czyniąc ją nierozerwalną mimo oczywistych różnic w charakterach. W pewien sposób uzupełniali się wzajemnie: rozwaga Avareta nierzadko powściągała lekkomyślność Ervilla, który z kolei ochoczo dzielił się z przyjacielem doświadczeniem blisko osiemdziesięciu przeżytych lat.

Co się zaś tyczy posługiwania łopatą, to w tej materii ani jeden, ani drugi nie miał nad towarzyszem żadnej przewagi.

– Jasna cholera – mruknął Ervill, odsypując ziemię na bok. – Zabijałem wilkołaki i wampiry, tropiłem szpiegów i morderców, walczyłem ze zbójnikami, a teraz po prostu kopię dołek. Nie myślałem, że tak nisko upadnę.

Kącik ust Avareta uniósł się lekko ku górze.

– Jakoś zapomniałeś o swoich wybitnych osiągnięciach, gdy rozmawialiśmy z sołtysem. Wtedy twoje myśli krążyły raczej wokół dzbanów piwa, jakimi masz nadzieję się uraczyć, a nie wokół łopaty, którą przyszło ci machać w zastępstwie miecza.

– Znalazł się honorny pan. Przypomnę ci, że kopiesz ten sam dołek, co i ja.

– A co miałem zrobić? W sakiewkach nie mamy już ani miedziaka, a trzeba za coś jeść.

– Oczywiście, że trzeba. Niemniej twój przytyk w moją stronę, ten o dzbanach piwa, jest nie na miejscu, podczas gdy sam nie marzysz w tej chwili o niczym innym. Przyznaj, że napijesz się z chęcią razem ze mną.

Avaret odsapnął chwilę, prawą ręką ocierając spocone czoło.

– A żebyś wiedział, że się napiję.

– Tak swoją drogą – ciągnął Ervill, kierując coraz więcej sił w stronę rozmowy, kosztem kopania – to temu Gamaltowi jakoś głupio było nas prosić o tak prozaiczną rzecz. Widziałeś, jaki był stremowany w trakcie rozmowy?

– Widziałem. Też mnie zastanowiło jego zachowanie. Czy rzeczywiście ów wstyd był tego powodem, to nie wiem. Kop, a nie gadaj.

Ervill przewrócił oczami, zabierając się z odrobinę większym zapałem do roboty.

– A cóż by innego? Zobaczył, że ma przed sobą nie byle kogo, a wprawionych w swym rzemiośle wojów, to i mu się niezręcznie zrobiło, że tylko to może nam zlecić.

Wykopanie dołu zajęło im jeszcze krótką chwilę, w trakcie której księżyc i gwiazdy rozświetliły niebo intensywnym blaskiem, obejmującym swym zasięgiem również polanę. W końcu Avaret wyprostował się, odrzucając łopatę na bok. Nie musiał robić niczego więcej, by zachęcić Ervilla do uczynienia tego samego. Przyjrzeli się w milczeniu efektom swojej pracy, zupełnie, jak rzeźbiarz oceniający końcowe kształty dzieła, po czym wyskoczyli z dziury, na powrót zanurzając stopy w bujnej trawie. Avaret nie mógł się oprzeć wrażeniu, że światło księżyca wyścielające dno grobu, w pewnym sensie uczyni odpoczynek zmarłego jeszcze spokojniejszym. Uśmiechnął się delikatnie, zadziwiony osobliwymi spostrzeżeniami, jakie podsuwa mu wyobraźnia.

Pora to zakończyć – pomyślał odwracając się w kierunku miejsca, w którym pozostawili zwłoki.

Naraz ogarnął go paraliż, krępujący na krótki moment wszelkie ruchy, swoim wpływem sięgający również zastygłej w wyrazie silnego szoku twarzy.

Ciało zniknęło.

Avaret począł nerwowo rozglądać się po polanie, próżno starając się napotkać spojrzeniem kształt choćby w najmniejszym stopniu przypominający owiniętego w płótno trupa.

– Co do cholery…? – warknął przez zaciśnięte zęby.

Dopiero gdy wycedzone przez niego przekleństwo doleciało uszu Ervilla, ten ostatni zorientował się, że coś jest nie tak. Zająwszy miejsce u boku przyjaciela, wnet uzmysłowił sobie, w jak dziwnej sytuacji się obaj znaleźli.

– Gdzie on się do licha podział?

Avaret nie odpowiedział, zamiast tego wyciągając przed siebie długie nogi i kierując się ku skrajowi polany, w nadziei, że źle zapamiętali miejsce pozostawienia ciała. Choć noc była jasna, a teren całkiem odkryty, przezorny umysł nakazywał mu upewnić się, czy rzeczywiście nic nie umyka jego uwadze.

O ile jednak w przypadku Avareta wzrok rzeczywiście mógł zawieść, o tyle u Ervilla zmysł ten należał do najbardziej wyostrzonych. Elf potrzebował raptem kilku rzutów oka po różnych punktach Wisielcówki, by móc z całą pewnością stwierdzić, że zwłok na niej nie ma.

– Rozumiesz coś z tego? – Avaret zakończył swój obchód rozkładając szeroko ręce. Przystanął, aby schylić się po miecz i przypiąć go do pasa.

Gdzieś na skraju lasu trzasnęła łamana gałązka.

– Może jakiś zwierz… – zasugerował Ervill, zwracając spojrzenie w kierunku miejsca, z którego dobiegł odgłos.

– Zwierz? Masz na myśli niedźwiedzia, który podszedł do nas na paluszkach, zarzucił ciało na plecy, i tak cicho, jak się pojawił, tak cicho zniknął?

– Och, nie szydź ze mnie, tak tylko głośno myślę. Zapewne twój światły umysł podsunie nam lepsze rozwiązanie.

Avaret milczał. W głowie rozważał różne koncepcje, każda kolejna zdawała mu się jednak bardziej absurdalna od poprzedniej. Tak naprawdę tylko jedna miała jakikolwiek sens, choć myśl, że może okazać się prawdziwa sprawiła, że przeszył go dreszcz.

– Być może wcale nie przynieśliśmy tutaj trupa. Być może…

Naraz ukłucie instynktu nakazało mu odwrócić się gwałtownie przez prawe ramię. W tej samej chwili, w której to uczynił, dobył miecza, tnąc bezwiednie na odlew. Ostrze rozerwało ze świstem powietrze, napotykając jednak również jakiś nadlatujący z góry kształt. Avaret odskoczył w tył, jego uszy zaś wypełnił przeraźliwy skowyt ranionej istoty.

Zamarł. Uporczywie wwiercające się w niego spojrzenie czerwonych oczu należało do postaci mierzącej co najmniej siedem stóp wzrostu i to stojąc na ugiętych, gotowych do skoku nogach. Ze stóp i dłoni wyrastały długie, ostre jak brzytwa szpony, mogące w trakcie walki nieść śmierć z nie gorszym skutkiem, niż miecz, lub sztylet. Światło księżyca z dużą swobodą kładło się na zupełnie gładkiej, łysej głowie, ginąc jednak wśród załamań i bruzd pokiereszowanej, pozbawionej nosa twarzy. Kły po obu stronach wąskich ust sięgały niemal brody, pozbawiając wszelkich złudzeń co do tego, jakim pokarmem żywi się bestia.

I choć każdy z tych szczegółów fizjonomii potwora sam w sobie mógł przyprawiać o trwogę, to żaden z nich nie przykuł uwagi Avareta z taką siłą, jak podarte strzępy materiału, zwisające z ramion i oplatające pierś. Najemnik z miejsca rozpoznał w nich resztki płótna, w jakie owinięty był zaginiony nieboszczyk.

– Co myśmy tutaj przywlekli…?

Stwór nie dał mu czasu dłużej się nad tym zastanowić. Odbił się od ziemi, atakując wściekle długimi szponami. Avaret o włos uniknął zranienia w szyję, wirując w piruecie zakończonym próbą cięcia przeciwnika w odsłonięte plecy. Choć wykonał wszystko, jak należy, miecz nie zdołał sięgnąć celu. Mimo pokaźnych gabarytów, czerwonooki poruszał się nadspodziewanie szybko. Nim najemnikowi udało się odzyskać równowagę po finezyjnym manewrze, pazury bestii już zmierzały w kierunku jego brzucha. Avaret odbił je klingą, odskakując na bok.

Dopiero po wymianie pierwszych ciosów i parad, jakie miał okazję obserwować, Ervillowi udało się otrząsnąć z początkowego osłupienia. Choć zabrało mu to trochę czasu, to gdy już ruszył z odsieczą przyjacielowi, zabrał się do tego nadzwyczaj skrupulatnie. Wykorzystując fakt, że uwaga bestii skupia się na osobie Avareta, zaszedł ją ostrożnie od tyłu, a znalazłszy się w dogodnej odległości, ciął z siłą pozwalającą powalić wołu.

Potwór zawył po raz wtóry tej nocy, rozkładając szeroko ręce. Cios, który okazałby się śmiertelny dla zwykłego człowieka, nie zdołał zwalić go z nóg, mimo, że z rozcięcia na grubej skórze szerokim strumieniem polała się krew. Chwilowo uznając swoją porażkę, bestia wzbiła się w powietrze, niemal jednym susem dopadając ściany lasu i ginąc wśród morza igieł i mroków nocy.

Avaret rozluźnił mięśnie, oddychając ciężko po krótkiej, acz wymagającej walce. Zerknął w stronę elfa, którego twarz zastygła w wyrazie będącym mieszaniną osłupienia i trwogi. Na polanie znowu zapanowała właściwa cmentarzowi cisza i na dobrą sprawę nic nie świadczyło o walce, jaka dopiero co się na niej rozegrała.

– Co to było? – szepnął Ervill, chowając miecz do pochwy.

– Nie mam pojęcia. Ale wiem jedno: prędzej czy później tu wróci. Lepiej zrobimy, jeśli jak najszybciej stąd znikniemy.

– Nie zamierzam się przeciwstawiać temu pomysłowi.

Oglądnąwszy się ostatni raz za siebie, puścili się w dół zbocza. W otaczającym ich mroku czaiło się niebezpieczeństwo, mogące w każdej chwili o sobie przypomnieć.

Droga powrotna do Lasku, choć przedstawiała się groźnie, nie była jednak na tyle długa, by Avaret zdążył w jej trakcie zapomnieć, czyja osoba pchnęła ich w jego sidła.

* * *

Drzwi sołtysowej chaty rozwarły się z trzaskiem, wzniecając zalegający na podłodze kurz, a do środka wdarły się dwie postacie, swym impetem przypominając wodę rozrywającą uszkodzoną tamę. Gamalt poderwał się z łóżka, roztrzepując pościel chaotycznymi ruchami rąk i nóg, a zauważywszy, komu przyjdzie mu stawić czoła, otworzył oczy tak szeroko, że rozmiarem swym niewiele odbiegały od dorodnych jabłek.

– Ty śmierdząca kupo łajna! – warknął Avaret, łapiąc sołtysa za kołnierz koszuli nocnej i przypierając do ściany.

Prędko wydało się, że Gamalt bynajmniej nie należy do odważnych. Strugi łez spłynęły po pucołowatych policzkach, a ze ściśniętego gardła z trudem wydostały się pojedyncze słowa.

– Bła… gam… Litości!

– Co to było? Gadaj prędko! Bo że nie był to zwykły trup, to już wiemy!

Przerażony Gamalt sprawiał wrażenie, jakby naprawdę chciał odpowiedzieć, jednakże widok wściekłej twarzy Avareta zamieniał wszelkie próby odezwania się w urywane łkanie. Dostrzegłszy to, Ervill położył rękę na napiętym ramieniu przyjaciela.

– Zaraz nam się tutaj posika, jak go nie nie puścisz. Może pozwólmy mu po prostu usiąść.

Avaret zamrugał powiekami. W pierwszej chwili nieco zbiła go z pantałyku litość okazana przez elfa zdradzieckiemu sołtysowi, wnet pomiarkował jednak, że kryje się za nią zwykły pragmatyzm. Zgodnie z sugestią uwolnił kołnierz z żelaznego uścisku, z premedytacją doprowadzając grube cielsko Gamalata do bolesnego kontaktu z podłożem.

Sołtys z trudem pozbierał się z ziemi, łypiąc nerwowo w stronę Avareta. Zajął wskazane przez Ervilla krzesło, to samo, na którym siedział w trakcie wcześniejszej rozmowy. Nie potrzebowali zapalać stojącej na stole świecy, wpadająca przez okno księżycowa poświata czyniła oblicza całej trójki bardzo dobrze widocznymi.

– Teraz gadaj – rzekł już nieco spokojniejszym tonem Avaret. Zaplótł ręce na piersi pozostając w pozycji stojącej.

Gamaltowi udało się na tyle uspokoić oddech, by odezwać się w miarę zrozumiały sposób.

– To owinięte ciało… To nie był zwykły wisielec. Prawdę mówiąc to w ogóle nie był wisielec i wcale nie umarł wczoraj.

– No cóż, naszły nas pewne podejrzenia co do jego tożsamości – wtrącił Ervill, zawsze starający się kwitować choćby najbardziej dramatyczną sytuację jakąś ironiczną uwagą. Avaret rzucił mu karcące spojrzenie, drugim, niemniej srogim, obdarzając następnie sołtysa. Ten, prawidłowo odczytawszy jego znaczenie, pospieszył z dalszymi wyjaśnieniami.

– To umarlak, z grobu powstały, raz na siedem lat pragnący swój głód ludzkim mięsem nasycić. Za każdym razem pochłania dwie ofiary, tak, jak i dwóch było tych, co go… Znaczy się, chciałem powiedzieć…

Avaret zacisnął mocniej pięści. Stało się już zupełnie jasne, że powierzając najemnikom zadanie pogrzebania ciała, sołtys tak naprawdę wydał ich na śmierć z rąk bestii, co miało zapewnić spokój osadzie na najbliższych siedem lat. Z trudem powstrzymał się przed zdzieleniem opowiadającego w twarz.

– Zaraz, zaraz, po kolei. Dlaczego pochłania akurat dwie ofiary? Czemu odpowiada ta cyfra?

Gamalt wzdrygnął się. Znać było, że nieopatrznie wdał się w temat, którego nie zamierzał dalej drążyć. Strach przed Avaretem wziął jednak górę w tchórzliwej duszy.

– Miejcie zrozumienie dla tego, co usłyszycie… Mości panowie, błagam…

– Nie testuj naszej cierpliwości. Do rzeczy.

Sołtys przełknął głośno ślinę, zanim na dobre rozpoczął.

– To wszystko to stara historia. Zaczęło się od tego, że przed laty dotknęła nas klęska nieurodzaju. Trzy kolejne zbiory były bardzo marne, głód niejednej rodzinie zajrzał w oczy. Byliśmy zrozpaczeni, świadomi, że po raz czwarty coś takiego nie może się powtórzyć. Wtedy to pojawił się we wsi kapłan. No, przynajmniej kapłanem się nam przedstawił, ale po prawdzie to do dziś nie wiem, kim on naprawdę był. Boga, któremu rzekomo służył, nikt z nas nie znał.

Oczy opowiadającego zaszkliły się. Avaret nie przypuszczał, by stało za tym prawdziwe wzruszenie, a raczej fałsz i podstęp, mający wzbudzić litość słuchaczy. Wykrzywił usta, z trudem kryjąc odrazę, jaka w nim wezbrała.

Wygląda na to, że istotnie skrywasz jakiś ohydny sekret, skoro tak skrupulatnie przygotowujesz grunt pod jego wyjawienie.

– Masuma, tak się ów kapłan nazywał. Myśmy byli zrozpaczeni, przyparci głodem, a on… Powiedział, że zna sposób, aby zapewnić nam obfitość zbiorów. Trzeba było tylko złożyć ofiarę, poświęcić jednego z nas, zakopać ciało w polu, by użyźniło ziemię i zachowało od niepogody.

– Tylko? – Avaret zgrzytnął zębami. Gamaltowi znowuż głos uwiązł w gardle, ale bojąc się gniewu najemnika, kontynuował opowieść, z najwyższym trudem wypowiadając każde kolejne słowo.

– U.. Uwierzyliśmy temu M… Masumie, tak złe było nasze położenie. B… Był we wsi taki jeden, co słabował na umyśle. Zupełny idiota, mówiąc wprost. Gadać nie potrafił, jeść sam nie umiał, tylko mu ślina cięgiem po brodzie spływała. Tośmy pomyśleli, że takiego to ani szkoda wielka nie będzie, a na ofiarę się nada. Pojmaliśmy go we dwóch, ja i Harn, co to mu się już biedakowi zmarło jakiś czas temu, zanieśliśmy na pole i tam za… biliśmy, a kapłan jakieś modły odprawił.

– Przeklęci barbarzyńcy! – Avaret zamierzył się na sołtysa, w ostatniej chwili powstrzymując opadającą na szczękę pięść. To nie był koniec historii i jeśli chcieli ją obaj z Ervillem usłyszeć do końca, musiał oszczędzić siedzącego przed nim mężczyznę, przynajmniej na razie.

– Panie, nie bij! To nie ja, to cała wieś na to przystała! Myśmy naprawdę mieli wtedy ciężko!

– Dobra, dobra – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu Ervill. – Mów, co było dalej. Rzeczywiście zbiory były lepsze?

Gamalt uspokoił się trochę, błędnie doszukując się w tonie Ervilla jakiejś nuty zrozumienia. W rzeczywistości elf pragnął jedynie przebrnąć jak najszybciej do końca opowieści.

– Bo ja wiem? Były lepsze, to na pewno, ale też nie tak, żebyśmy sobie odbili straty minionych lat. Jak już Masuma opuścił wieś, to okazało się, że te jego czary wcale takie dobre nie były.

Pierwszej pełni po tym, jak żeśmy złożyli ofiarę, zjawiła się bestia. Rozszarpała dwóch naszych, co to po nocy pili pod lasem. Znaleźliśmy resztki ich ciał rano, wnet też ktoś spostrzegł, że ziemia w miejscu, w którym złożyliśmy ofiarę, jest rozkopana, a po zwłokach ani śladu. Pomiarkowaliśmy, że klątwa jakaś nas przez tego kapłana dotknęła, że chłopak z grobu wstał, w bestię zamieniony i się zemścić chce. Na ludzi strach padł, że ich wszystkich potwór wygubi, aż tu nagle następnego ranka okazało się, że ciało wróciło i leży martwe, tak, jak je zakopaliśmy. Nawet nie było widać, że tyle czasu w ziemi było. Obcięliśmy mu dla pewności głowę, zakopaliśmy ponownie i od tego czasu spokój był przez siedem lat. O sprawie zapomnieliśmy, kolejne zbiory były dobre, to i przejmować się już nie było czym. Tyle, że po tych siedmiu latach, w pierwszą wiosenną pełnię potwór wrócił i znowu dwoje ludzi zabił. Zupełnie, jak poprzednio. Odkryliśmy rozkopany dół, a w nim ciało chłopaka, w takim stanie, jakby jeszcze przed chwilą żył.

I tak to się wciąż i wciąż powtarza, a w tym roku mija dwadzieścia osiem lat od czasu, jak nas kapłan omotał i kazał ofiarę ludzką złożyć. Zawsze są dwie ofiary, bo, jak by to ująć…

– Bo dwóch było oprawców – dokończył beznamiętnie Avaret. – Choć stała za tym cała wieś, to posłużyła się rękami dwóch młodych mężczyzn.

– Ano właśnie – Gamalt próbował zwąchać w słowach Avareta jakiś ratunek przed karą, jakiej się z jego rąk spodziewał. – Młodzi byliśmy i naiwni, a i presja ludzi była duża i głód straszliwy… Miejcież zrozumienie dla chłystka, którym byłem…

– Zamilcz – przykazał zimnym, jak lód głosem Avaret, zwracając się następnie ku Ervillowi. – No i? Masz coś do powiedzenia? Co to może być?

Elf skinął głową w milczeniu. Kąciki jego ust uniosły się z wolna ku górze, każąc przypuszczać, że doświadczenie blisko osiemdziesięciu przeżytych lat istotnie coś mu już podpowiada. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie ponapawał się przez krótką chwilę zawisłym w ciszy pytaniem, sycąc tym samym swoją chełpliwość.

– Mamy tu do czynienie z niczym innym, jak klątwą. Od razu wam powiem, panie Gamalt, że ten cały kapłan, za którym ślepo poszliście, to zwykły szarlatan i oszust. Albo wariat.

– Ale jak to? – wybąkał zdumiony sołtys, prawą rękę wsadzając do ust. – Jakieś tam czary jednak uczynił, skoro trup z ziemi powstał.

Elf pokręcił energicznie głową.

– Nie on bestię do życia powołał, a klątwa ludzka, rzucona pewno przez któregoś z mieszkańców. No, zastanów się. Kto mógł wieś przekląć za to, że niewinnego chłopaka na śmierć skazała?

Gamalt nie musiał się długo zastanawiać. Wargi mu zadrżały przy pierwszym podejściu, przy drugim zdołał już jednak odpowiedzieć.

– M… Matka jego… Z pewnością to ona. Darła się wniebogłosy, jak żeśmy niedojdę zabierali, znaczy się chłopaka, chciałem rzec… To ona musiała…

Teraz, gdy wiedzieli już praktycznie wszystko, Avaret z najwyższym trudem powstrzymywał dłonie od rozszarpania nikczemnego sołtysa.

Naraz jednak pewna myśl przecięła jego umysł. Usta wykrzywił paskudny uśmiech, bardziej pasujący do wilczego pyska, niż ludzkiej twarzy. Złapał Gamalta za kołnierz, odrywając gwałtownie jego ciało od krzesła.

Powinniśmy was zostawić, łajdacy, na łaskę potwora. Odejść czym prędzej i zostawić was z nim sam na sam.

Grube palce sołtysa splotły się w błagalnym geście. Pomiarkował nagle, że skoro obaj z Ervillem zdołali umknąć bestii, to muszą wcale nieźle znać się na mieczu, a co za tym idzie, mogą wieś przed nią obronić. A w szczególności jego samego.

– Nie zostawiajcie nas, błagam! My zapłacimy! Zapłacimy dużo!

– Tak? Idę o zakład, że ani za pogrzebanie ciała zapłaty dla nas nie przygotowałeś, boś się spodziewał, że już nie wrócimy. Spróbuj zaprzeczyć.

Gamalt nie zaprzeczył. Zacisnął powieki, spod których wypłynęły szerokie jak rzeka strumienie łez.

– Nie zostawimy was jednak.

Ervill drgnął nerwowo.

– Nie?

– Nie – odparł Avaret, w dalszym ciągu ściskając sołtysa za kołnierz. – Wielu z tych, co powinni już dawno zginać, wciąż żyje. Nie możemy jednak zapomnieć o tych, którzy na zemstę nie zasłużyli. Nie każdy z obecnych mieszkańców przyłożył do tego rękę.

– Ano tak, oczywiście – bąknął bez przekonania Ervill. Spuścił głowę, poddając się woli przyjaciela, który zamiarów dyktowanych przez honor i poczucie sprawiedliwości nie zwykł nigdy odpuszczać.

– Stawimy czoła bestii, za przynętę mając tłuste cielsko zacnego sołtysa.

Nie od razu sens słów najemnika stał się jasny dla Gamalta, gdy to się jednak w końcu stało, jego twarz przybrała iście trupio blady kolor. Mgnienie oka później pod drżącymi powiekami widać było już same białka, a przytomność opuściła przerażony umysł.

* * *

Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi chaty i przed nią przystanęli, ożywczy powiew sprawił, że Gamalt ocknął się. Zamrugał kilkukrotnie powiekami, usiłując dociec, w jaki sposób przeniósł się z łóżka na zewnątrz. Przywoławszy w pamięci wydarzenia minionych kilkudziesięciu minut, a zwłaszcza ostatnie zdanie Avareta, wrzasnął krótko, acz przeraźliwie, omal nie mdlejąc ponownie. Powstrzymała go przed tym otwarta dłoń najemnika, która bez żadnych subtelności znienacka trzasnęła go w policzek.

– Tylko nie próbuj nam tu drugi raz zemdleć. Nikt nie będzie targał twojego opasłego cielska tam, gdzie się wybieramy.

– A… A dokąd się wybieramy?

Avaret nie odpowiedział. Powiódł spojrzeniem po okolicy, zatrzymując się na zasłoniętych oknach nielicznych chat. Kto by ich teraz ujrzał, stojących samotnie pośród otulonych ciszą i bezruchem zabudowań, pomyślałby, że są jedynymi żywymi istotami w wymarłej i opuszczonej wsi.

Nawet księżyc nie powinien nad nią świecić.

– Panie Gamalt – zwrócił się do sołtysa Ervill – sprawa jest. Trochę was tutaj postraszyliśmy, że za przynętę będziecie robić, ale po prawdzie to może nie będzie to konieczne.

Słysząc te słowa, sołtys ocknął się już na dobre. Usta drgnęły mu w delikatnym, niepewnym uśmiechu, a ręce wyciągnęły się w stronę elfa w dziękczynnym geście.

– Ja wiedziałem, panie Ervillu, że w całej pana mądrości uda się jakieś inne wyjście z tej sytuacji znaleźć. Co panu sprytny rozum podpowiada? Z pewnością załatwimy to jakoś inaczej.

Elf zmarszczył brwi w wyrazie mającym mu przydać cech jakiegoś znamienitego mędrca, zupełnie nic nie robiąc sobie z faktu, że słowa sołtysa całe lepią się od obłudy.

– Matka tego chłopaka żyje jeszcze?

– Ano żyje…

– Zatem jest sposób. Wystarczy, żeby sama odwołała klątwę, którą na was zesłała. Trzeba się teraz do niej udać i ją do tego namówić, choć pewno nie będzie łatwo, bo prawdę mówiąc ja bym tego na jej miejscu nie zrobił.

Gamaltowi mina na powrót całkiem zrzedła.

– Ale to niemożliwe… To jest już starowinka. Od dziesięciu lat tylko bredzi, ludzi nie poznaje, nic nie pamięta… Siostrzenica się nią opiekuje, bo sama już nic nie jest w stanie zrobić.

Ervill pokiwał głową, analizując obiekcje sołtysa.

– Tedy jednak będziecie przynętą, panie Gamalt.

Uderzenie bezwładnego ciała o ziemię przerwało zasnuwającą wieś ciszę.

* * *

Linia wspinającego się pod górę lasu znajdowała się o jakieś dwieście stóp od zaczajonych w leszczynowej gęstwinie Avareta i Ervilla. Trwali w niej nieruchomo, w napięciu, spojrzeniami wodząc po skąpanej w miesięcznym blasku polanie. Uwagę ich co i rusz odciągały raptowne wierzgnięcia sołtysa, przywiązanego do stojącej samotnie pośród traw osiki, znamionujące bliskie wybudzenie z omdlenia.

Plan najemników z pewnością nie był nazbyt wyrafinowany: zwabiona osobą oprawcy bestia miała zostać zaskoczona i pokonana nagłym atakiem zza leszczynowych gałęzi, na tyle szybkim, by Gamaltowi nie zdążyło stać się nic złego. Jeśli jednak coś poszłoby nie tak, Avaret wcale nie miał zamiaru go długo żałować.

– Ile już tu siedzimy? – szepnął Ervill.

– Nie jestem pewien. Jakąś godzinę.

– Godzina w tej ciszy dłuży się jak cały dzień. Dawno takiej nie doświadczałem.

Avaret westchnął, wyczuwając w słowach elfa przyczynek do dłuższego monologu.

– Ja również. Przynajmniej odkąd cię znam.

– W takiej ciszy – ciągnął Ervill, puszczając uwagę przyjaciela mimo uszu – ma się okazję poukładać myśli. Spojrzeć na różne rzeczy z zupełnie innego punktu widzenia. Zajrzeć w głąb własnej duszy i poznać siebie na nowo.

Usta Avareta wymamrotały nieme przekleństwo. Przyzwyczaił się już do osobliwych wynurzeń elfa, co nie znaczyło wcale, że znosił je za każdym razem coraz lepiej.

– Bardzo cenię sobie twoją przyjaźń, Avarecie. Mówiłem ci to kiedyś?

– Za każdym razem, kiedy byłeś pijany. Czyli owszem, mówiąc oględnie.

Ervill pokiwał głową, jak gdyby coś sobie przypominając.

– To dobrze. Chcę, żebyś to wiedział. Widzisz, każdy ma jakieś wady i słabości; mam je również i ja. Prędzej coś zrobię, niż pomyślę, jak już zrobię, to zazwyczaj jakieś głupstwo, a do tego cynik ze mnie cholerny i egoista.

– Kontynuuj. Rozumiem, że dopiero zaczynasz.

Ervill prychnął, zniecierpliwiony kąśliwymi, acz prawdziwymi uwagami Avareta.

– Daruj sobie złośliwości, przynajmniej w chwili, gdy mam ci coś ważnego do oznajmienia. Widzisz, tak sobie myślę, że twoja przyjaźń pomaga mi wyważyć własną osobowość. Chaotyczny mam charakter, to prawda, ale po pewnym czasie zawsze dopadają mnie refleksje. Zazwyczaj nieprzyjemne. Weźmy na przykład mój egoizm: prawdą jest, że nie kwapię się nigdy do tego, by ryzykować nadto swoją skórą i to dla ludzi zupełnie mi obcych. Gdybym nie miał cię u swego boku, pewno już dawno nogi niosłyby mnie jak najdalej stąd. Tylko wiesz co? Wtedy dopadłyby mnie owe refleksje, o których wspomniałem. Nie myśl sobie, ja również posiadam bardzo wysublimowane poczucie dobra i zła, tyle tylko, że ostatecznej oceny dokonuję nieco później, niż ty. Dzięki tobie jednak jestem tutaj, w tym miejscu i mam okazję wykazać się bohaterskim czynem.

Avaret nie odpowiedział. Znał Ervilla na tyle długo i dobrze, że żadne z jego słów go nie zaskoczyło. Choć z pozoru wydawał się być skupionym na własnym interesie lekkoduchem, w głębi duszy chował sporo współczucia i potrzeby sprawiedliwości.

Najemnik podryfowałby zapewne jeszcze przez chwilę w kierunku kolejnych przemyśleń dotyczących osoby przyjaciela, gdyby ściągnięte brwi i skupiony wzrok tego drugiego nie przykuły nagle jego uwagi.

– On tu jest – szepnął prawie bezgłośnie Ervill.

Avaret odruchowo przeniósł spojrzenie w kierunku lasu. Nie miał jednak prawa niczego dojrzeć; to, co jego kompanowi przychodziło z łatwością, pozostawało poza zasięgiem ludzkiego wzroku.

– Przemieszcza się powoli i z uwagą – dodał cicho elf. – Czai się.

– Myślisz, że nas widzi?

Ervill pokręcił wolno głową.

– Nie wydaje mi się. Przynajmniej na razie nas nie zauważył, choć chyba spodziewa się niebezpieczeństwa.

Naraz osika zatrzęsła się mocniej pod wpływem gwałtownego ruchu budzącego się z omdlenia Gamalta. Urwany jęk opuścił jego usta, chwilę później w ślad za nim podążył kolejny, w końcu oczy sołtysa otwarły się szeroko, chciwie chłonąc księżycowe światło.

– Gdzie ja…? – wybełkotał niemrawo.

Rozejrzał się na lewo i prawo, a zdawszy sobie sprawę ze swojego położenia, krzyknął już zdecydowanie silniejszym głosem:

– Ratunku! Ludzie, pomocy! Ratunku!

Jak gdyby w odpowiedzi, choć nie takiej, jakiej domagał się wołający, z leśnej gęstwiny wystrzelił jakiś kształt, w którym sołtys rychło rozpoznał bestię. Ciasny supeł oplótł jego gardło, skutecznie uniemożliwiając ponowienie apelu o pomoc.

– Teraz!- krzyknął Avaret, wypadając z zarośli.

W ostatniej chwili udało mu się dobyć miecza i zablokować cięcie długich szponów potwora, zmierzające w kierunku gardła Gamalta. Mięśnie najemnika napięły się do granic możliwości w krótkim zwarciu, jakie następnie nastąpiło. Umiejętną pracą nóg starał się oprzeć naporowi bestii, przy jej niewiarygodnej sile walka była jednak z góry przegrana. Uzmysłowiwszy sobie wnet, jak duża jest dysproporcja między nimi, Avaret oderwał gwałtownie ostrze i odskoczył na bok, aby złapać oddech. Tymczasem do boju dołączył Ervill, zaskakując przeciwnika cięciem przez plecy. Kolejny tej nocy ryk poderwał sowy z gałęzi okolicznych drzew, podobnie jednak, jak poprzedni, bynajmniej nie zwiastował rychłego końca potyczki. Elf zajął pozycję naprzeciw rozjuszonej bestii, utrzymując dystans wyciągniętym przed siebie, trzymanym oburącz mieczem.

– Ciężką będziemy mieć z nim przeprawę, psia mać!

Avaret splunął na bok. Potwór miał nad nimi oboma znaczną przewagę fizyczną, jedynym sposobem pokonania go była zatem współpraca oparta na podstępie. Najemnik począł z wolna przemieszczać się za plecy przeciwnika, cały czas bacznie go obserwując. Choć jego intencje nie zawsze stawały się dla Ervilla od razu jasne, ten pomysł podchwycił w mgnieniu oka. Ruszył w ślad za przyjacielem, koncentrując się jednocześnie na tym, by zachowywać dzielącą ich odległość.

Fortel, choć niezbyt skomplikowany, okazał się skuteczny. Okrążana bestią, nie mogąc się zdecydować, któremu z mężczyzn poświęcić swoją uwagę, zaczęła rzucać łbem od jednego do drugiego, parskając wściekle rozdętymi nozdrzami.

– Trzymaj dystans – pouczył towarzysza Avaret, cały czas wpatrując się w potwora. – Utrzymuj koncentrację.

Drapieżny uśmiech wykrzywił usta pewnego siebie Ervilla.

– Spokojnie, wiem jak się w to gra. Patrz na to!

Zanim Avaret zdążył cokolwiek krzyknąć, elf runął na przeciwnika, miecz unosząc wysoko nad głowę. Nie grzesząc bynajmniej cierpliwością, spodziewał się, że jednym, nagłym atakiem uda mu się powalić zdezorientowaną bestię.

Pechowo jednak jego wojowniczy okrzyk, mający stanowić akompaniament dla rozstrzygnięcia potyczki, nagle urwał się, zastąpiony krótkim przekleństwem. Niezauważalna wśród traw nierówność terenu sprowadziła Ervilla do poziomu ziemi, stawiając go w iście rozpaczliwym położeniu.

Potwór ryknął przerażająco. Jednym susem dopadł elfa, przerywając jego chaotyczne, niezdarne próby jak najszybszego podniesienia się do pozycji stojącej.

Dopiero ten widok sprawił, że Avaret ocknął się. Porażony lekkomyślnością Ervilla umysł potrzebował chwili, aby dojść do siebie. Widząc odsłonięte plecy potwora, Avaret, niewiele się zastanawiając, ruszył na niego, przygotowując się do cięcia na odlew.

Lecz tym razem bestia pozostała czujna. Ogromna łapa zdzieliła go prosto w twarz na chwilę przed tym, jak sam zamierzał wyprowadzić atak. Padł na ziemię zupełnie oszołomiony, czując jednocześnie, jak po prawym policzku i skroni rozlewa się dojmujący ból.

Tymczasem Ervillowi przez pewien czas udawało się unikać kolejnych ataków. Turlając się po ziemi, czołgając w tył i raz po raz zmieniając ułożenie ciała, zdołał w końcu stanąć na nogach. Jak się okazało, był to moment krytyczny; sekunda, w trakcie której usiłował się wyprostować, wystarczyła, by podzielił los swojego druha.

Instynkt przetrwania zmusił Avareta do pokonania potwornego bólu i oszołomienia. Wystarczyła chwila, aby bestia ostatecznie rozprawiła się zarówno z nim, jak i leżącym opodal Ervillem. Zamrugał powiekami, wodząc po polanie zdezorientowanym spojrzeniem. Zasłaniająca widok wysoka trawa oraz krew strumieniami zalewająca prawe oko nie ułatwiały mu zadania. Świat wirował, skąpany w nienaturalnych barwach, będących mieszaniną czerni i czerwieni, spowitych księżycowym światłem.

Gdzie on jest?!

Ujrzał potwora, lecz ku jego zdziwieniu, bynajmniej nie był on już zainteresowany osobami najemników. Wysoka jak dąb sylwetka znieruchomiała naprzeciw stojącej na środku polany osiki. Uszy Avareta wypełniły odgłosy jęków skamlącego Gamalta, dziwne i zniekształcone, zupełnie, jak krajobraz przed oczami. Jego ciało zupełnie nie nadawało się do tego, by choćby podjąć próbę walki, mimo to dźwignął się, ledwie utrzymując równowagę. Obrócił głowę w kierunki wciąż leżącego Ervilla.

– Wstawaj! Musisz mi pomóc!

Nie miał czasu czekać na wsparcie. Postawił kilka kroków naprzód, każdy kolejny coraz mniej pewnie, aż w końcu upadł ponownie. Utrzymanie równowagi w tym stanie wydawało się tak samo proste, jak wypicie całej wody z największego z mórz. Klęcząc, wyciągnął przed siebie prawą rękę, zabrakło mu jednak siły, by choćby pogrozić pięścią potworowi. Zarył twarzą w ziemię, stopniowo tracąc przytomność.

Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim ponownie otworzył oczy. Miał wrażenie, jakby było to co najmniej kilka godzin, w rzeczywistości jednak upłynęło najwyżej pięć minut. Poderwał głowę do góry, aby zobaczyć, czy z Gamalta cokolwiek jeszcze zostało.

Lecz ten znajdował się dokładnie tam, gdzie poprzednio, cały i zdrowy, choć w dalszym ciągu związany. Za to tuż obok niego pojawiła się jeszcze jedna postać; jej drobna postura w pierwszej chwili skojarzyła się Avaretowi z dzieckiem, dopiero wytężywszy wzrok dostrzegł, że w istocie przygląda się zgarbionej staruszce.

Również uwaga bestii skupiła się w całości na niej. Jej długie, jak konary drzew łapy zwisły nieruchomo, czerwone oczy zastygły wpatrzone w kruchą istotę ledwie wyłaniającą się spośród traw.

– Skończ, Tami. Wystarczy już tego.

Słodycz delikatnego, drżącego głosu starszej kobiety sprawiła, że potwór jęknął cicho zupełnie ludzkim głosem. Podszedł do niej i klęknął, pozwalając się pogłaskać po bladym policzku, tak, jak to robi dziecko w obecności matki.

– Wystarczy już, Tami – powtórzyła staruszka, z uczuciem wodząc ręką po twarzy syna. – Dość już narobiliśmy złego. Czas na nas.

Tami – Avaret zdał sobie sprawę, że dopiero teraz po raz pierwszy usłyszał imię zaklętego chłopca – skinął lekko głową. Objął matkę umięśnionymi ramionami, swą wielką głowę opierając na jej własnej.

Naraz fala intensywnego światła, mająca źródło w splecionej w uścisku dwójce, rozlała się po całej polanie, zmuszając Avareta do zasłonięcia oczu. Niezwykłe zjawisko trwało raptem kilka sekund; po ich upłynięciu noc stała się na powrót tak samo ciemna, jak jeszcze przed momentem.

Avaret zmobilizował wszystkie siły, aby powstać, usiłując jednocześnie zwalczyć plamki migające przed oczami. Znalazłszy oparcie we wbitym w ziemię mieczu, skierował spojrzenie w miejsce, z którego wypłynęła oślepiająca kaskada światła.

Z dwóch leżących na ziemi ciał, jedno należało do matki Tamiego. Drugie zaś nie było już ciałem potwora; tuż obok staruszki leżał chłopiec, na oko kilkunastoletni, o krótkich, rudawych włosach i chudych kończynach. Oboje byli martwi.

– Niesamowite.

Avaret drgnął, zaskoczony dźwiękiem głosu Ervilla. Elf przystanął tuż obok niego, kołysząc się lekko. Opaska zsunęła mu się z czoła, zasłaniając lewe oko, nos i usta całe umazane były krwią.

– Niesamowite – powtórzył elf, nie odwracając spojrzenia od ciał matki i syna. – Jej starczy umysł zmobilizował się, aby po raz ostatni opuścić odmęty nieświadomości. Musiał wyczuwać nadchodzącą śmierć. Starowinka nie chciała odejść z tego świata, zostawiając na nim tak straszą klątwę.

Avaret skinął ze zrozumieniem głową. Istotnie, było coś niesamowitego w tym geście, pragnieniu zażegnania klątwy, tak silnym, by zwyciężyć starczą niemoc. Uśmiechnął się na myśl, że zraniona ludzka dusza zdolna jest do tak szlachetnego czynu.

Mgnienie oka później ogarnęło go poczucie gorzkiego żalu i złości. Zemsta nie dosięgła tego, kto najbardziej zasłużył na karę. Kto bezpośrednio przyłożył rękę do tej tragedii.

To dodało mu sił. Wyciągnął nogi przed siebie, aby czym prędzej znaleźć się przy związanym sołtysie.

– Moi bohaterowie! – głos Gamalta dobiegł go z odległości kilku kroków. – Pięknie rozprawiliście się z tym straszydłem! Uwolniliście nas od tej straszliwej klątwy.

Avaret nie odpowiedział, zamiast tego jeszcze bardziej przyspieszając kroku.

– Chyba możemy mnie już rozwiązać, prawda? – dodał niewinnym głosem sołtys. – Skoro jest już po wszystkim…

Gwałtowność odpowiedzi wstrząsnęła jego związanym ciałem.

– Bynajmniej nie jest po wszystkim.

Ostrze miecza zabłysło w świetle księżyca tuż pod gardłem tchórzliwego sołtysa.

– Przypomnij mi – rzekł wolno, acz stanowczo Avaret. – Czy to przypadkiem nie ty go zabiłeś?

Ciało Gamalta zwiotczało bezradnie. Twarz zalała się łzami; najemnik był pewien, że nie są to łzy wstydu, bądź żalu, a jedynie przerażenia.

– J–j–ja panie Avarecie… – A–ale to było dawno i–i–i…

– Gówno mnie to obchodzi, choćby to było i tysiąc lat temu. Powiedz mi jeszcze jedno: jaka kara według ciebie powinna spotykać morderców? Tutaj, zaraz obok nas, leżą teraz dwa martwe ciała. Syna, którego zabiłeś i matki, której go odebrałeś. Myślisz, że będzie w porządku, jeśli cię teraz rozwiążemy i puścimy wolno?

Sołtysem wstrząsnął niekontrolowany spazm płaczu. Przedstawiał w tym momencie iście żałosny widok.

Naraz Avaret poczuł na swym ramieniu jakiś dotyk. Obejrzał się; to Ervill zjawił się nie wiadomo kiedy tuż obok niego, odciągając teraz jego dzierżącą miecz rękę jak najdalej od Gamalta.

– To nie należy do ciebie.

Najemnik błysnął zdziwionymi oczyma. Rzadko zdarzało się, by to elf powstrzymywał go przed zrobieniem czegoś pod wpływem nagłego przypływu uczuć.

– Na co innego według ciebie zasłużył?

Uścisk Ervilla nie zmalał, aż do momentu, w którym czubek miecza nie zarył o ziemię.

– To bez znaczenia. Ona potrafiła mu przebaczyć. Musimy to uszanować.

Twarz Avareta stężała, domagając się czegoś więcej, niż ta krótka argumentacja. Najemnik przepełniony był furią, której nie sposób było tak łatwo ugasić. Ervill zrozumiał to.

– Co tak na mnie patrzysz? Tu nie ma nic do dodania. Ta babuleńka zaprzęgła ostatnie siły, by przebaczyć tej kanalii. Jakby ci to powiedzieć: nie wszystko na tym świecie robimy z myślą o tym świecie. Mogła odejść spokojnie i każdy, kto kiedyś opowiedziałby jej historię, nieodmiennie stawiałby ją w roli ofiary. Wszyscy zrozumieliby jej pobudki i potrafili rozgrzeszyć rzucenie klątwy. A jednak nie chciała umrzeć ze świadomością, że jedyne, co po niej pozostało, to tak straszliwe zło. Będąc tak blisko tamtego świata – jakikolwiek on nie jest – wiedziała to, jak nigdy wcześniej.

Zamilkł, wpatrując się w twarz przyjaciela. Nie mogąc nic z niej odczytać, dodał jeszcze:

– Ona musiała zwyciężyć nieświadomy umysł. Twój jest zupełnie sprawny.

Jeszcze przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Nie dlatego, że Avaret wciąż zmagał się z uczuciami. To raczej mądrość i jednoczesna prostota słów Ervilla sprawiły, że nie był w stanie choćby poruszyć powieką.

Czemu ja się dziwię? Choć na co dzień zgrywa pajaca, to w trakcie tych ośmiu dekad, które prawie przeżył, widział tyle, że nie raz mnie jeszcze zaskoczy.

I choć Ervillowi udało się ostatecznie przekonać przyjaciela, by nie zabijał grubego sołtysa, to jednak uczucie złości nie dało się do końca ujarzmić. Nieposłuszna woli Avareta pięść zdzieliła Gamalta prosto w nos, z którego zaraz buchnęła krew, mieszając się z wciąż spływającymi po policzkach łzami.

– Pochowajmy ciała – rzekł jak gdyby nigdy nic najemnik. – Chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Pierwsze promienie wschodzącego słońca dotknęły ziemi, gdy ostatni kamień spoczął w miejscu znaczącym grób matki i syna.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Pomimo, że opowieść jest bardzo standardowa, to dobrze się ją czyta. I zakończenie jest w miarę nietypowe.

Niestety, mnie nie czytało się dobrze. Fabuła jak fabuła, ani zła, ani dobra. Jednak jestem przekonana, że dałoby się z niej stworzyć zajmujące opowiadanie. Mnie jednak męczył sposób, w jaki zostało ono napisane. Tworzysz, Drogo, skomplikowane konstrukcje, jakieś spiętrzone zdania, które brzmią nienaturalnie.

Spójrz na ten fragment:

Sołtys wykrzywił mięsiste wargi w wyrazie starającym się imitować uśmiech, okazując przy okazji szereg nierównych zębów. Utrzymanie kontaktu wzrokowego sprawiało mu wyraźną trudność; raz po raz strzelał spojrzeniem po wszystkich czterech kątach izby, marszcząc czoło w wyrazie mającym znamionować zadumę. Nie znajdowało się w nich jednak nic, co zachęcałoby do skupienia na sobie uwagi przez dłuższy moment, dlatego też ponownie zwracał się w kierunku najemników, po to tylko, by po krótkiej chwili powtórzyć całą sekwencję.

 W krótkim opisie dwukrotnie używasz takiej samej, niezgrabnej konstrukcji. I dodatkowo – próbowałam sobie wyobrazić tę scenę. Sołtys wykrzywia wargi – strzela wokół spojrzeniem – marszczy czoło – znów spogląda na najemników. I tak trzy czy cztery razy.

 

Podobnie tu:

Jego drobne, czarne oczka kręciły się niespokojnie, przypominając w swych ruchach mysz zagonioną przez kota w róg, z którego nie ma jak się wydostać.

Oczy przypominają zagonioną przez kota w róg mysz? Jak?

 

I jeszcze może to:

Turlając się po ziemi, czołgając w tył i raz po raz zmieniając ułożenie ciała, zdołał w końcu stanąć na nogach.

Hm, próbowałam sobie wyobrazić tę gimnastykę i wyszło zabawnie. ;)

 

Dialogi też wydają mi się trochę nienaturalnie. Przyjaciele cały czas silą się na dowcipkowanie, co po jakimś czasie robi się irytujące.

 

Nie uważam, że należy pisać prostymi, krótkimi zdaniami. Często potrzebne są zdania dłuższe, złożone, bardziej skomplikowane. Ale muszą mieć przy okazji sens i spójność. U Ciebie często niestety ich brakuje.

 

Z plusów – przeczytałam jednak od początku do końca, pomysł uważam za taki, który ma potencjał na ciekawe opowiadanie.

 

 

Wszystkie uwagi biorę sobie do serca i obiecuję doskonalić warsztat :).

Standardowa fabuła, wykonanie ni ziębi, ni grzeje. Technicznie zaś – co jakiś czas jakaś literówka czy niepoprawny zapis burzył płynność czytania.

Bohaterowie mają zalążek na coś ciekawego, ale nie wybijają się ponad standardową opowieść.

Podsumowując: okej, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Intryga nawet, nawet. Świat sztampowy. Bohaterowie jakoś nie przypadli mi do gustu. Znaczy, nic do nich nie mam, najemnicy jak setki innych, ale jakoś dziwnie się wyrażają. Chyba za bardzo patetycznie. W ogóle nie bluźnią. Rozumiem, że elfy nie klną, ale ten drugi?

Całość wydaje mi się nadmiernie przegadana, trochę za dużo tych szczegółowych opisów, jaką kto minę zrobił. Jak dla mnie, inni mogą się nie zgodzić.

Nieco raziły mnie minuty i sekundy. Mieli zegarki, że tak dokładnie mierzyli czas?

Uporczywie wwiercające się w niego spojrzenie czerwonych oczu należało do postaci mierzącej co najmniej siedem stóp wzrostu i to stojąc na ugiętych, gotowych do skoku nogach.

Przykład przerośniętej konstrukcji. W zdaniach złożonych z imiesłowem nie wolno zmieniać podmiotu, a tu w ogóle nie wiadomo, co jest podmiotem w podkreślonej części.

Babska logika rządzi!

No cóż, opowiadanie niespecjalnie mi się spodobało. Przeczytałam historię dość typową, mało różniącą się od wielu jej podobnych. No, może pewnym novum był prześladujący wieśniaków potwór, w którego zmieniał się zabity, upośledzony chłopak.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

– Nie je­ste­śmy gra­ba­rza­mi – spoj­rze­nie prze­ni­kli­wych błę­kit­nych oczu Ava­re­ta… –> – Nie je­ste­śmy gra­ba­rza­mi. Spoj­rze­nie prze­ni­kli­wych błę­kit­nych oczu Ava­re­ta

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

że aż cof­nął się na na sie­dze­niu. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

otwo­rzy­ła się przed nimi roz­le­gła prze­strzeń, po­ro­śnię­ta buj­nie trawą… –> Wcześniej napisałeś: Stopy elfa rozjechały się w zalegającym wciąż po stopniałych śniegach błocie… więc zastanawiam się, skąd, skoro dopiero co stopniały śniegi, wzięła się bujna trawa?

 

Ervill ścią­gnął prze­pa­skę, trzy­ma­ją­cą w ry­zach się­ga­ją­ce ra­mion czar­ne włosy… –> Skoro włosy sięgają ramion, to jak przepaska może trzymać je w ryzach?

 

Mimo, że wciąż była jesz­cze wio­sna… –> Czy, skoro dopiero co stopniały śniegi, można mówić, że wciąż jest wiosna?

 

Nie po to ich grze­bią z dala od wła­snych gro­bów… –> Czy grzebiący na pewno mieli własne groby?

 

cią­gnął Ervill, kie­ru­jąc coraz wię­cej sił w stro­nę roz­mo­wy… –> W jaki sposób kieruje się siły w jakąś stronę?

Może: …cią­gnął Ervill, poświęcając coraz wię­cej sił na rzecz roz­mo­wy

 

jak go nie nie pu­ścisz. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

– U.. Uwie­rzy­li­śmy temu M… Ma­su­mie… –> – U-uwie­rzy­li­śmy temu M-Ma­su­mie…

 

wy­bą­kał zdu­mio­ny soł­tys, prawą rękę wsa­dza­jąc do ust. –> I ręka mu się w ustach zmieściła?

 

Powinniśmy was zostawić, łajdacy, na łaskę potwora. Odejść czym prędzej i zostawić was z nim sam na sam. – Brakuje półpauzy rozpoczynającej wypowiedź.

 

od­parł Ava­ret, w dal­szym ciągu ści­ska­jąc soł­ty­sa za koł­nierz. –> Można kogoś trzymać za kołnierz, można ścisnąć kołnierz, ale ścisnąć za kołnierz nikogo się nie da.

 

jego twarz przy­bra­ła iście tru­pio blady kolor. –> …jego twarz przy­bra­ła iście tru­pioblady kolor.

 

Nikt nie bę­dzie tar­gał two­je­go opa­słe­go ciel­ska tam, gdzie się wy­bie­ra­my. –> …tam, dokąd się wy­bie­ra­my.

 

do tego na­mó­wić, choć pewno nie bę­dzie łatwo, bo praw­dę mó­wiąc… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

– Teraz!- krzyk­nął Ava­ret, wy­pa­da­jąc z za­ro­śli. –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

i za­blo­ko­wać cię­cie dłu­gich szpo­nów po­two­ra, zmie­rza­ją­ce w kie­run­ku gar­dła Ga­mal­ta. –> To szpony zmierzały ku gardłu, więc: …i za­blo­ko­wać cię­cie dłu­gich szpo­nów po­two­ra, zmie­rza­ją­cych w kie­run­ku gar­dła Ga­mal­ta.

 

– Cięż­ką bę­dzie­my mieć z nim prze­pra­wę, psia mać! –> – Cięż­ką bę­dzie­my mieć z nim prze­pra­wę, psiamać!

 

Okrą­ża­na be­stią, nie mogąc się zde­cy­do­wać… –> Literówka.

 

Objął matkę umię­śnio­ny­mi ra­mio­na­mi, swą wiel­ką głowę opie­ra­jąc na jej wła­snej. –> Czy matka mogła mieć cudzą głowę?

 

Wy­cią­gnął nogi przed sie­bie, aby czym prę­dzej zna­leźć się przy zwią­za­nym soł­ty­sie. –> Jak można, stojąc, wyciągnąć nogi przed siebie?

Można wyciągnąć nogi przed siebie kiedy się siedzi, ale to nie przyspieszy pojawienia się gdziekolwiek.

Można wyciągać nogi, idąc/ maszerując. Można też wyciągnąć nogi, ale to już jest sprawa ostateczna.

 

– Jjja panie Ava­re­cie… Aale to było dawno iii… –> – J-j-ja panie Ava­re­cie… A-ale to było dawno i-i-i

Zapisując jąkanie używamy dywizów, nie półpauz.

 

w trak­cie tych ośmiu dekad, które pra­wie prze­żył–> Ależ on je przeżył rzeczywiście, więc: …w trak­cie tych prawie ośmiu dekad, które prze­żył

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Do fragmentu ukazania się potwora – zdecydowanie za dużo znaków w stosunku do fabuły. Zwłaszcza gdy idą pogrzebać zwłoki, tam przydałoby się trochę skrótów. Później już jest nieźle.

 

Stało się już zupełnie jasne, że powierzając najemnikom zadanie pogrzebania ciała, sołtys tak naprawdę wydał ich na śmierć z rąk bestii, co miało zapewnić spokój osadzie na najbliższych siedem lat.

 

Miejscami niepotrzebnie wytłuszczasz coś, czego czytelnik dawno się domyślił (jak wyżej). Trochę więcej wiary w inteligencję odbiorców :)

Fabuła dość standardowa, ale nie jest źle, zwłaszcza od momentu, gdy zaczynasz wyjaśniać. Postać sołtysa wypada najsłabiej – co prawda jest wyrazisty, ale strasznie sztampowy, czułem, jakbym go znał z dziesięciu innych opowiadań. Najemnicy wypadają lepiej (a z duetu lepiej Ervill), udało ci się nakreślić ich relację, choć cały czas są to dwaj najemnicy o różnych charakterach, czyli dość często spotykane zestawienie.

Podoba mi się też tytuł.

No, bez rewelacji, ale można przeczytać.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka