- Opowiadanie: Dunad - Trupa nikt nie pyta...

Trupa nikt nie pyta...

Skrót wydarzeń toczących się w północnych włościach, kiedy to młoda i naiwna, a jednak heroicznie odważna lady Callaisa postanawia obrać za cel odzyskanie dziedzictwa swego męża.

Jest to moje debiutanckie opowiadanie, można powiedzieć, że jest pewnym testem świata. Równocześnie bowiem tworzę powieść w moim autorskim świecie. W przerwie od jej pisania skorbnąłem tę historię.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Trupa nikt nie pyta...

"Sprawiedliwość nie lubi słabych."

Przysłowie Północnych Prowincji

 

I

Zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie na taflę jeziora, które odbijając je tworzyły obraz, jakby niezliczona ilość kryształów wypełniała dno doliny. Lady lubiła ten widok, choć oglądała go codziennie od piętnastu lat. Odkąd pierwszy raz otworzyła oczy po swych narodzinach. Wtedy też zmarła jej matka.

Kończyło się letnie przesilenie i we wszystkich wioskach w okolicy właśnie rozpoczynały się przygotowania do dorocznego celebrowania Nocy Tysiąca Pochodni. Pani Callaisa jednak nie była w nastroju świątecznym. Patrzyła przez okno swej sypialni, położonej w zachodnim skrzydle zamku wysokiego, patrzyła na szczyty gór, odgradzających Weistemar od barbarzyńskich ziem Hilienny. Poszarpane, ostre i złowrogie wierzchołki przypominały zęby olbrzymiego smoka, który pożreć ma świat z końcem dziejów. Czasem miała wrażenie, że nad szczytami pojawiały się ogromne skrzydlate istoty, demony z czasów wojny niebios, która miała wypiętrzyć Loh-Rattal, jak zwano pasmo. Owe góry były przestrogą przed wrogimi, chłodnymi pustkowiami za nimi i zaporą nie do przejścia dla przeklętych istot spoza świata ludzi. Tak ją uczył wuj, który przejął nad młodą lady opiekę po śmierci ojca i choć nigdy nie był po drugiej stronie, ostrzegał ciągle przed tym co sam nazywał "Zapółnocą". Gdy była dzieckiem przerażały ją te historie, lecz teraz skłonna była iść spojrzeć w oczy najgorszym nawet demonom Hilienny i najdzikszym barbarzyńcom, byleby wyrwać się z niewoli murów jej własnego zamku, twierdzy, która stała się dla niej więzieniem.

 Usiadła na łożu ustawionym na samym środku komnaty i zaczęła wodzić palcami po jedwabnej pościeli. Przywoływała w myślach wydarzenia, które rozegrały się w nim w dniu jej ślubu. Miała wtedy trzynaście lat i choć prawo zezwalało mężowi pierwszy raz posiąść żonę na trzydzieści dni przed skończeniem przez nią lat piętnastu, w jej wypadku zrobiono wyjątek w związku z wyjazdem małżonka na wyprawę wojenną. Uważała wtedy, że jedynym tego powodem jest to, że mąż pragnie z miłości przypieczętować małżeństwo jak najszybciej. W rzeczywistości było zgoła inaczej, a samą noc poślubną zorganizowano z inicjatywy stryja jej wybranka. Tak czy inaczej, młoda pani bardzo bała się utraty dziewictwa, nie wiedziała bowiem czego się spodziewać, poza tym partner był od niej trzynaście lat starszy, przeżył dwa razy więcej nocy niż ona.

Ku jej szczęściu lord Pares de Gother jednak był dla niej niezwykle wyrozumiały i delikatny. Po zakończeniu weselnej uczty i zamknięciu drzwi zamkowej sypialni, nim zdjął z niej suknię ślubną, długo całował jej szyję i ramiona. Pamiętała miękkość z jaką składał na skórze pocałunki swymi, mimo wszytko szorstkimi wargami. Później popatrzył jej głęboko w oczy jakby chciał dostrzec w nich przyzwolenie, pogładził zewnętrzną stroną dłoni rumiany policzek Callaisy i odgarnął kosmyk długich blond włosów z jej twarzy pełnej niepewności. Wtedy po raz pierwszy przyjrzała mu się dokładnie. Było w nim coś nietypowego, a zarazem dla niej intrygującego. Nie był przystojny, według przyjętych zasad jak większość znanych jej gładkich młodzików, a wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie dużo starszego niż wskazywał na to jego wiek. Mimo to lady Callaisa poczuła słabość do jego ostrych rysów, gęstej szczeciny pokrywającej twarz i tych jego ciemnych oczu, w których płonął młodzieńczy ogień. Wziął ją na ręce. Już się nie bała, czuła, że nie może wyrządzić jej krzywdy. Nie sposób było zapomnieć siły jego ramion, którą odczuła gdy ten bez najmniejszego wysiłku poderwał ją z podłogi, a także bólu kiedy wszedł w nią po raz pierwszy. Czuła jakby coś rozerwało ją od środka, tam na dole, bała się, że coś poszło nie tak. Łzy napłynęły do oczu, a on łagodnym szeptem sprawił, że ponownie poczuła się błogo, a wszystkie obawy, powoli zaczęły opuszczać umysł i od tego momentu nieznaczny ból stawał się przyjemny, odprężający. Gdy tak wspominała tamtą noc zatęskniła za ukochanym jeszcze bardziej.

Już prawie dwa lata tkwiła w zamku bez wychodzenia z niego na prośbę męża, twierdził, że to dla jej bezpieczeństwa i choć młoda lady nie czuła zagrożenia, posłusznie wykonała nakaz męża. Położyła się na łożu i czekała aż sen zakończy kolejny dzień oczekiwania. Przez otwarte okno wpadł chłodny powiew, delikatnie muskając jej ciało odziane w jedwabne giezło. Przyjemny dreszcz przeszedł od stóp aż po ramiona, wprawiając ją w stan błogości. Miała już zasnąć kiedy jej uszu dobiegło rżenie konia na dziedzińcu. Początkowo nie zwróciła na to zbytniej uwagi, ale po chwili usłyszała rozmowę, przybysz był bardzo zdenerwowany, mówił szybko, próbując złapać oddech.

Naraz Callaisę dobiegł odgłos jak ktoś pospiesznie wbiega po schodach  prowadzących do jej komnaty. Wtedy ogarnął ją dziwny niepokój, i cała błogość opuściła ją w mgnieniu oka. Przeczuwała złe wieści, bardzo złe. Poczuła ścisk w gardle, a z jej dużych niebieskich oczu popłynęły łzy. Wiedziała, że to co za chwilę usłyszy przyniesie niewyobrażalny ból. Dębowe drzwi, uchyliły się, nieznacznie skrzypnęły zawiasy. Do środka wszedł sir Lagos Sodder, niewysoki siwy mężczyzna z twarzą gęsto znaczoną bliznami. Miał na sobie płaszcz podróżny, spod którego dostrzec można było poszarpaną kolczugę. Wyglądał jak bandyta, a nie jak rycerz.

-Pani… -zaczął i głos mu się załamał… Szukał odpowiednich słów mrużąc oczy, ale nie mógł ich znaleźć.

-Czy mój mąż wrócił z tobą? -Przerywając nieznośną ciszę zapytała lady de Gother próbując powstrzymać drżenie głosu. Nie dopuszczała myśli o klęsce męża.

-Zostaliśmy rozbici pod Kervenheim… -Pierwsze zdanie zmiażdżyło jej nadzieję niczym korbacz wojenny. -Lord Pares walczył niczym niedźwiedzica ochraniające swoje młode… Od jego ostrza śmierci doznał tuzin wrogów. Nigdy nie widziałem jak ktoś walczy tak zajadle i tak desperacko. Padł jednak gdy jego serce przebiła włócznia nieprzyjaciela…

Callaisa zaniemówiła, schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się.

-Współczuję moja pani, ale przed bitwą twój mąż polecił, aby w przypadku jego śmierci eskortować cię do Juttaru.

-Zostanę w zamku. Wraz z moimi ludźmi, tu gdzie moje miejsce. -odparła stanowczo, ocierając łzy.

-To bardzo szlachetne z twojej strony, ale to już nie twój zamek Callaiso… -Rycerz spuścił wzrok, aby nie patrzeć w przepełnione żalem oczy. Współczuł młodej lady, że w ciągu jednego wieczora dowiedziała się, że straciła wszystko. -Zgodnie z Weistemarskim prawem po Twoim ślubie z lordem, zamek stał się jego własnością, po jego śmierci prawo przypada jego dziedzicowi, lub temu kogo uwzględnił w testamencie… Testamentu jednak sporządzić nie zdołał, zamek więc przechodzi pod pieczę najbliższego żyjącego krewnego lorda do drugiego stopnia pokrewieństwa. W tym przypadku ziemie Kavizmiru przeszły pod panowanie lorda Warnusa de Gother, stryja twego męża. Wasale Paresa stali się jego wasalami.

-Co mi pozostało? -spytała ze zrezygnowaniem.

-Jako, że nie masz tu już krewnych pozostanie tutaj nie jest rozsądnym rozwiązaniem. Jak już mówiłem, twój mąż zanim ruszyliśmy na wyprawę odwiedził Juttar, polecił mi cię tam eskortować w przypadku jego śmierci, ale nie zdradził celu. Lord Warnus przybędzie tu niebawem z setką zbrojnych i ogłosi się panem tych ziem, nie radzę zostawać. Możesz zabrać kilka niezbędnych rzeczy mieszczących się w niedużej skrzyni. Odprowadzę cię wraz z siedmioma moimi ludźmi do miasta nad jeziorem, a potem… -urwał.

-A potem co? Nie znam świata, nie mam tam nikogo…

-Radzę się śpieszyć moja pani. Pomogę z bagażem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

II

"Nocna Zmora". Karczma jak każda inna w takich częściach miast, z tym że o wiele większa. W środku cuchnęło tanim piwem, palonym tytoniem zmieszanym z jakimś pierwszym lepszym zielskiem, potem i rzygowinami, które co rusz z podłogi wycierała jedna z dziewek, klepana raz po raz po tyłku przez pijanych obdartusów. Goście w zdecydowanej większości byli drobnymi rzemieślnikami, chłopami spoza miasta, lub innymi przedstawicielami tutejszego proletariatu, przychodzili tu nawet drobni przestępcy, rzezimieszki i im podobni.

-Czy w tym cuchnącym szczynami przybytku, ktoś w końcu zechce mi podać piwa, do kurwy nędzy!? -Pieklił się siwy brodacz tęgiej postury, siedzący sam przy małym stoliku na końcu sali. Jego głos był tak donośny, że bez trudu przebijał się przez gwar tutejszych. Ubrany był nieco lepiej niż reszta, choć bez finezji. Na lnianą koszulę założoną miał porządnie wykonaną wełnianą kamizelkę. Jedno oko miał całkowicie białe i najpewniej ślepe. Z twarzy przypominał wręcz zbira, a raczej herszta zbirów, z racji swego wieku. Czekał już jakiś czas na swoje zamówienie i zaczął się niecierpliwić. W końcu średniego wzrostu szczupła blondynka, o dużych niebieskich oczach i krótkich włosach przyniosła długo wyczekiwane piwo. Postawiła drewniany kufel z lekko spienionym cienkuszem przed klientem starając się nie łapać z nim kontaktu wzrokowego. Brodacz przyjrzał się jej mrużąc oczy, jakby dostrzegł w niej coś niezwykłego po czym chwycił mocno za jej nadgarstek.

-Ja cię skądś znam dziewczyno…

-To pomyłka, panie. -odpowiedziała szybko, odwracając głowę i próbując wyrwać się z żelaznego uścisku. Siła i szorstkość jego dłoni zdradzały, że musiał być kowalem, albo… wojownikiem. Ten jednak nie myślał o rozluźnieniu chwytu, lecz zadał kolejne pytanie w sposób jakby od tego zależał co najmniej los królestwa.

-Jak ci na imię ptaszyno?

-Telleina. -odparła krótko po czym szarpnęła dłonią, wciąż nie mogąc jej wyrwać.

-Sprawiacie mi ból panie… proszę… -Po tych słowach mężczyzna zwolnił rękę dziewczyny, a ta szybkim krokiem odeszła w stronę szynkwasu by usługiwać innym gościom, a ci mogli znów co chwila rzucać w jej stronę bezwstydne uwagi. Brodaty zaś siedział cicho przy swoim stoliku, powoli sącząc rozwodniony napój, mający być piwem, raz po raz ocierając sumiaste wąsy. Patrzył na blondynkę uważnie z błyskiem w swym jedynym sprawnym oku. Tego wieczora miał w planach urżnąć się do nieprzytomności, poprzestał jednak na jednym kuflu.

Ulice były puste, nie licząc kilku pijanych obdartusów próbujących swych sił w niesprawiedliwej walce z nierównym brukiem chodnika. Wśród ciemności szła także ona. Odziana była w brzydką suknię i owinięta wełnianym płaszczem, znoszonym, za dużym i dziurawym. Skręciła z ulicy Garbarskiej w o wiele węższą biegnącą pomiędzy opuszczonymi, lub zniszczonymi kamieniczkami, które lata świetności miały dawno za sobą. Słyszała od ludzi w karczmie, że w piwnicach niektórych z nich zalęgły się stwory żywiące się ludzkim mięsem; szczurobiesy, cudaczne wielorakie żmije, czy czmychaki, ale nie tego się teraz obawiała.  Czuła na sobie jego wzrok, wiedziała, że ją śledzi. Przyspieszyła, mając nadzieję, że nie będzie jej gonił. Po chwili jednak, nie wiadomo skąd zaskoczyło ją dwóch dryblasów. Obaj mieli potargane włosy i rzadki, niedbały zarost. Tyle mogła zobaczyć w bladym świetle księżyca. Resztę dopowiedział jej węch. Nie byli na pewno czyści, ani trzeźwi. Jeden z nich chwycił ją mocno od tyłu, a drugi w tym czasie nie wypowiadając nawet słowa począł dobierać się między jej uda. Rzucała się, choć na niewiele się to zdawało, była zbyt drobna, by stawić skuteczny opór. Chciała krzyczeć, ale trzymający ją mężczyzna zasłonił jej usta dłonią. Ugryzła go. Napastnik wrzasnął i pchnął ją na ścianę jednej z kamieniczek, przerywając drugiemu zabawę. -Kurwa twoja mać Carill, czekaj na swoją kolej!

-Dziwka mnie ugryzła! Zęby suce wybiję… -wycedził trzymając się za dłoń, na której zaczął czuć wilgoć krwi, powoli sączącej się znad kciuka. Przyparł dziewczynę przedramieniem do muru. Gdy zbliżył się do niej, zobaczyła więcej szczegółów jego wyglądu. Miał ospowatą cerę, nienaturalnie małe, w porównaniu do głowy, oczy, nos wielokrotnie złamany jak u bokserów, choć sylwetkę miał zbyt marną, by móc zaryzykować stwierdzenie, że para się tą profesją. I zęby… Żółte, krzywe, co drugi połamany, które odsłonił wykrzywiając usta w parszywym uśmiechu.

-Weź uspokój kurewkę, ja idę się odlać. -rzucił przed chwilą dobierający się do krocza dziewczyny napastnik.

Drugi przyglądał się jej swoimi kaprawymi ślepiami, chcąc wzbudzić w niej jeszcze większe przerażenie. Podniecał go jej strach i bezsilność. Nie miał zamiaru być delikatny. Po chwili uniósł rękę by zadać cios. Zamknęła oczy. Zamiast jednak twardej pięści poczuła na swej twarzy ciepłą, lepką ciecz. Otworzyła oczy. Brzydal minę miał co najmniej nietęgą, a spomiędzy połamanych zębów wylewała się krew. Dostrzegła, że ma poderżnięte gardło. Kiedy osunął się na bruk, ujrzała przed sobą mężczyznę, tego samego, który zagadnął ją w karczmie i spytał o imię. Odszukała wzrokiem drugiego z agresorów, którzy ją zaatakowali. Leżał nieopodal w kałuży własnej krwi. Żył. Jeszcze żył. Patrzył z przerażeniem wybałuszonymi oczami na swój rozcięty brzuch, skąd wylewały się wnętrzności. Próbował je desperacko pozbierać do kupy, jednak jego próby były marne. Oszołomiony sytuacją nie wydawał nawet najmniejszego jęku, dyszał tylko szybko, jakby próbując przed śmiercią złapać jak najwięcej powietrza. Jakby próbował w ostatniej chwili swojej egzystencji uświadomić sobie jak przyjemne to uczucie, móc oddychać. Spomiędzy palców sączyła się krew i fekalia wypływające z rozszarpanych jelit. Wybawca, chwycił dziewczynę za ramiona, zasłaniając swym potężnym ciałem makabryczną scenę.

-Nie nazywasz się Telleina… -stwierdził będąc pewny swojej racji, patrząc na jej przerażoną jeszcze twarz.

Nie odpowiedziała.

Poczuła się słabo.

Zwymiotowała.

Zemdlała.

 

Pokój był niewielki, ale czysty i schludny. Płomyk świecy, wystarczał by dostatecznie oświetlić pomieszczenie. Wystrój wskazywał na kwaterę w jednej z porządnych gospód na placu Woźnicy. Przy niewielkim oknie stał on, wpatrzony w nieistniejący punkt zawieszony w powietrzu, gdzieś po drugiej stronie szyby. Wiedział, że się obudziła.

-Dziękuję za ratunek panie. Nie wiem jak się mogę odwdzięczyć. -Podjęła rozmowę, jeszcze nie do końca wiedząc co się dzieje.

-Nie jestem panem. Przynajmniej już nie… Nazywam się Neregoth i nie tłukł bym się po rynsztoku by ratować pierwszą lepszą dziewkę. -odparł spokojnym, acz bardzo grubym głosem.

-Nie wiem, o czym mówicie. Jestem tylko…

-Callaisa de Gother… -Przerwał jej.

-Nie wiem co mam powiedzieć… -Nie bała się, choć była wielce zmieszana. Dziwnie nie czuła strachu przed nieznajomym. Wiedziała, że gdyby chciał ją skrzywdzić już by to zrobił.

-Pozwól więc, że najpierw ja będę mówił. -Uśmiechnął się łagodnie do swej rozmówczyni. Nigdy by nie przypuszczała, że stać go na taki grymas. -Dwa lata temu przybyłaś do tego miasta po tym jak, podczas twojej podróży do Juttaru, gdzie eskortował cię sir Lagos Sodder, zaatakowali was zbójcy. Tylko ty uszłaś z życiem… Ty i jeden z podwładnych Lagosa, który posadził cię na konia i kazał jechać. To właśnie on opowiedział mi o zdarzeniu i przekazał szczegóły waszej podróży do miasta przy jeziorze. -Dziewczyna próbowała pozbierać do kupy fakty, starając się nadążyć za tym co mówi do niej nieznajomy wybawiciel. -Postanowiłem się dowiedzieć, co przed wyprawą wojenną miał tam do załatwienia twój mąż. Z pomocą tamtejszej grupy "Poszukiwaczy", psia ich mać… Zdziercy… -Splunął. -Ale zawodowcy… Dowiedziałem się, że lord kontaktował się z niejakim Holvstem. Dalej, węszyłem samotnie. Dzień za dniem, studiowałem księgi cechowe, spisy mieszkańców, listy dłużników, ale nazwisko Holvst nie figurowało nigdzie. Chodziłem po karczmach i pytałem prostych ludzi, ale nikt o Holvście nie słyszał. Coraz bardziej przywykałem do myśli o niepowodzeniu moich starań. Aż w końcu… Wybacz pani, ta część może cię nieco zgorszyć… -Nerogoth zawahał się.

-Kontynuuj proszę. -Zezwoliła lekkim skinieniem głowy. Wiele widziała w rynsztokach i zbyt wiele przeżyła w tym mieście, aby mógł czymś ją zaskoczyć. Wojownik jednak, wciąż widział w niej damę.

-A więc w końcu… Postanowiłem odwiedzić burdel. -Westchnął. -Musiałem odreagować, byłem pogodzony z porażką i chciałem zapomnieć. Dziewka, której zapłaciłem, opowiedziała mi jednak o niejakim elfickim znawcy prawa, którego dziwnym trafem nazywano właśnie Holvst. Jak się później okazało, był to jego pseudonim, a nie prawdziwe nazwisko. Nazywał się Havillier Gellaios Lunc. Był prawnikiem, cholernie dobrym, dobrze znanym wśród arystokracji i najlepszych dziwek. Nic dziwnego, że pospólstwo o nim nie słyszało. Głupiec ze mnie, tyle czasu zmarnowałem na szukaniu wśród pospólstwa informacji na temat kontaktu lorda. Pół roku czekałem na spotkanie z tym elfem. Nie był zbytnio skłonny do rozmowy, ale każdy ma swoją cenę. Okazało się, że lord Pares de Gother sporządził u niego testament, gdzie wskazał ciebie jako swego prawowitego następcę w przypadku swojej bezpotomnej śmierci. -Kobietę zaskoczyły te słowa, ale pozwoliła mówić dalej mężczyźnie. -Wysłałem więc posłańca do lorda Warnusa de Gother z informacją, licząc na to, że wykaże się honorem, każe cię odnaleźć i zwróci ci to co się tobie należy. W odpowiedzi otrzymałem wyrok skazujący mnie na banicję. Wtedy zyskałem pewność co do moich przeczuć… -Przerwał na moment. Znów popatrzył w okno jakby za nie uciekała mu owa myśl. -Zbójcy, którzy zaatakowali was w drodze do Juttaru, działali z polecenia Warnusa. Śmiem także powątpiewać w to, że nie miał wpływu na wynik bitwy pod Kervenheim. Stryj twojego męża zaplanował to już w dniu twojego ślubu. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o tobie, odwiedzałem dwory, zamki i miasta, aż niedawno postanowiłem zawiesić swoje poszukiwania i trafiłem do tego miasta. Mój przyjaciel jest właścicielem tej gospody, więc nie było problemu z zakwaterowaniem. Dzisiejszej nocy chciałem schlać się w trupa i znalazłem cię. Ironia losu? Chcę pomóc odzyskać ci twoje dziedzictwo moja pani.

Callaisa ponownie zmieszała się na te słowa. Po co ktoś całkowicie jej obcy miałby robić dla niej to wszystko stawiając na szali własne życie?

-Dlaczego dla mnie ryzykujesz? Co Tobą kieruje? Kim jesteś? -W jej głowie powstawały kolejne pytania, choć poprzestała na wypowiedzeniu tylko tych trzech.

-Nazywam się Nerogoth Sodder. Sir Lagos był moim starszym bratem, a twój mąż moim seniorem. Więzy rodzinne i honor rycerza, nie pozwalają mi być obojętnym. -Uklęknął przed nią na jedno kolano wyciągnął zza pasa długi sztylet i uniósł go na otwartych dłoniach w jej stronę na znak przysięgi. -Pozwól mi walczyć za ciebie pani, pozwól mi pomścić mojego brata. Nie jestem już młodzikiem, ale chwacko potrafię ostrzem władać. -Początkowo zmieszała się nieco. Od dawna nikt nie klękał przed nią, a dziś swą przysięgę wierności chciał jej złożyć jeden z najznamienitszych rycerzy północy. Dotknęła dłonią jego ramienia wstając z łóżka. Spojrzała na jego siwą, łysiejącą już powoli głowę, później na ostrze, które trzymał. Nie zdążył dobrze wytrzeć krwi ze stali i zaschnięta posoka znaczyła broń do teraz. Starała się nie patrzeć na nią, gdyż od razu przed oczami pojawiał się obraz z rynsztoków.

-Rada jestem z twojej propozycji, ale czy nie powinniśmy najpierw zawiadomić króla w takiej sytuacji? -spytała zachowując chłodny umysł.

-Króla nie obchodzą spory dziedziczne północy. Poza tym zbyt zajęty jest konfliktem z Medaenami na południu. Jesteśmy więc zdani na siebie.

-Przyjmuję twą propozycję. Bądź moim czempionem sir Nerogocie. -Rycerz schował broń. -Jaki więc mamy plan?

-Będziesz potrzebowała wojowników, broni i pieniędzy. Mogę służyć radą, ale swój oddział musisz poprowadzić sama ku zwycięstwu…

 

Zeszli po wąskich drewnianych schodach do piwnicy gospody. Callaisa nie dawała po sobie poznać zdziwienia faktem, że owym przyjacielem okazał się krasnolud. Pierwszy raz widziała na oczy przedstawiciela tego ludu. Wyglądał dokładnie tak jak przedstawiał ich jej wuj. Krępy. Głowa porównywalna do ludzkiej, choć nieco większa i bardziej spłaszczona. Gęste owłosienie twarzy i podejrzliwy wzrok.

Piwnica była mniej więcej tej samej wielkości co w "Nocnej Zmorze" z tym, że tutaj na beczkach widniały nazwy znajdujących się w nich trunków, dużo szlachetniejszych niż w jej dotychczasowym miejscu pracy, Ulbarejska Ognista, Czerwone wino z Bardo, Hafferskie ciemne. Nie dane było jej dotąd skosztować ani jednego z owych specjałów. Za ostatnim rzędem beczek ze ściany wystawała rzeźbiona głowa tura. Krasnolud włożył dwa palce w nos kamiennego łba, które z ledwością się w nim mieściły. Kawałek kamiennej ściany drgnął. Pojawiły się szczeliny tworzące jakby zarys przejścia, zbyt niskiego aby dorosły człowiek przeszedł wyprostowany. Kamienne drzwi zaczęły się otwierać, ale po chwili, jakby się rozmyśliły i znieruchomiały zostawiając wąską szparę, przez którą kot miałby problem się przecisnąć.

-Cholera… Zawsze się zacinają. -Chrząknął z niezadowoleniem gospodarz. -Trza było to zlecić gnomom. Nerg pomóż mi otworzyć to ustrojstwo! -Po tych słowach, obaj naparli na drzwi i powoli kamień zaczął im ustępować.

Kiedy krasnolud zapalił sześć lamp znajdujących się na ścianach tajnego pokoju ich oczom ukazało się przestronne, podłużne wnętrze czegoś na wzór zbrojowni z dużym dębowym stołem biegnącym wzdłuż pomieszczenia. Miało ono około piętnastu kroków długości i połowę z tego szerokości. We wnękach ścian ustawiono, szesnaście kufrów, a na każdym położony był berdysz lub tarcza i topór. Na stole leżała mapa północnych prowincji. Callaisa podeszła do blatu. Mapa szczegółowo odwzorowywała jej rodzinne strony. -Dlaczego nam pomagasz mości krasnoludzie? -Spytała, kiedy ten wyciągnął z jednego z kufrów trzy drewniane kubki i butelkę miodu.

-Nazywam się Torger, ale większość nazywa mnie Turem. Czemu pomagam? -powtórzył pytanie nalewając złocistego trójniaka do kubków. -Jestem krasnoludem, a krasnoludy lubią pieniądze, prawie tak jak gnomy, ufam więc, że gdy pomożemy odzyskać twoje ziemie odpowiednio nas wynagrodzisz.

-Was? -Zdziwiła się.

-Chyba nie myślisz, pani, że odbijemy Tarczę Północy w trójkę. -zażartował Tur.

-To dowódca czwartej krasnoludzkiej grupy uderzeniowej. -odparł poważnie Nerogoth. -Jest ich szesnastu, nie znajdziesz w tych stronach bitniejszej gromady.

-To prawda. I zapewniam, że wszyscy chcemy cię wesprzeć lady. -Ukłonił się lekko krasnolud.

-Skąd jednak pewność, że zapłacę wam odpowiednio dobrze? Poza tym, jest nas jeszcze zbyt mało, a sprawa jest niepewna…

-Ufam Sodderowi jak żadnemu człowiekowi. Jeśli on mówi, że jesteś dziedziczką Kavizmiru, to tak jest, a to bardzo bogaty region, pełno tam kopalń. Poza tym, my krasnoludy w przeciwieństwie do gnomów, mamy honor, a poza pieniądzem lubimy się bić za dobrą sprawę. Więc jeśli mamy okazję walczyć za takową i dostać za to pieniądze, to nie przepuścimy jej.

-Dokładnie.-Wtrącił rycerz. -Poza tym wielu wasali twojego męża, widząc twój powrót z pewnością stanie po naszej stronie.

Callaisa de Gother zastanowiła się czy dobrze zrobiła, decydując się odzyskać swoje ziemie. Nie wiedziała nic o wojnie, nigdy nie trzymała miecza ani łuku, nie była przywódczynią, ale przez wzgląd na miłość, którą wciąż darzyła swego zmarłego męża, postanowiła podjąć się tego zadania. Odzyska to co jej się należy. Będzie panią Kavizmiru.

Cała trójka stała pochylona nad mapą.

-Główny trakt to samobójstwo. Cztery duże twierdze po drodze, oddział nie przejdzie niezauważony. Nie da się przejść w linii prostej przez Kavizmir. Można by spróbować przejść Tyrię w Farr, ale ci są wierni Warnusowi. -Nerogoth zaczął omawiać swój plan od opcji niemożliwych do zrealizowania. -Dlatego proponuję, aby twoja grupa, podróżowała osobno i na przestrzeni kilkunastu dni dotarła do Kruczego Dzioba. To zamek mojego syna, Warnus przyjął jego przysięgę, ale ten nie sprzeciwi się ojcu. Ruszę tam z panią Callaisą w przebraniu. Z pomocą Tariosa może uda nam się nie zostać zdemaskowanymi i przeciągnąć na swoją stronę jednego z pomniejszych lordów. Kiedy zbierzemy siły rozpoczniemy oblężenie twierdzy Warnusa. -Rycerz wskazał zdecydowanie palcem na najdalej wysunięty na północ punkcik opisany jako zamek.

-Wojakiem jesteś potężnym, ale dupa z ciebie, a nie strateg przyjacielu. -Pokręcił głową krasnolud. -Przypomnij mi ile zajmuje podróż z twierdzy Vaandar do Tarczy Północy, naszego celu.

-Około trzech dni… -odparł Sodder, wiedząc do czego zmierza rozmówca.

-Właśnie. Zamek naszej pani, w czasie pokoju posiada zapasy na przynajmniej czternaście dni oblężenia. W tym czasie Vaandar, Twierdza Jaskółki, Halvon Rattal, Pęknięta Skała i Ostatnia Strażnica wyślą pół setki zbrojnych, nie licząc pomniejszych twierdz. Zdajesz sobie zresztą sprawę z faktu, że póki nie zdobędziemy Tarczy Północy, żaden z wasali Warnusa nie wypowie mu posłuszeństwa. Oblężenie nie ma sensu przyjacielu. Twój wspaniały plan kończy się w tej piwniczce…

Stali bez słowa patrząc na mapę. Krasnolud usiadł na jednym z kufrów i wodził palcem po ostrzu berdysza. Rzeczywiście, Nerogoth ułożył plan działania jedynie do momentu oblężenia twierdzy. Zapomniał o wasalach Warnusa. Zachodził w głowę jak mógł przeoczyć tak istotny szczegół. Callaisa wiedziała, że jeśli nic nie uradzą, wróci do swego nędznego życia, a zbyt głęboko zakorzeniła się w niej nadzieja na powrót do Północnej Tarczy. Miała rządzić, musiała myśleć. Wypiła zawartość kubka. I po chwili zwróciła się do Nerogotha.

-Sir Sodderze. Ile jest wart dla ciebie kamień?

-Nie rozumiem. -Pytanie zdziwiło rycerza.

Nie wyjaśniła.

-Turze. -Zwróciła się do krasnoluda.

-Pani.

-Byłeś kiedyś ze swą grupą w krainie zwanej Zapółnocą? -spytała.

-Nigdy, pani.

-Callaiso… -szepnął Sodder wciąż zmieszany dziwnym ożywieniem lady. -Chyba nie rozumiem co chcesz zrobić.

-Sir Sodderze. Módl się do Najwyższego, żebym ja wiedziała. -Miała pomysł. W tym momencie poczuła, że właśnie stała się przywódczynią. Znów poczuła się panią. Miała pomysł.

 

 

III

 

-Kruczy Dziób płonie, panie. Wieża się zawaliła, zamek ucierpiał dotkliwie. -Już od drzwi do sali audiencyjnej zaczął z przejęciem krzyczeć Torn Sodder. Lord de Gother zaskoczony był wizytą rycerza, ale starał się zachowywać kamienną twarz.

-Mówcie po kolei, sir. Czy ktoś was zaatakował? -spytał studząc emocje przybysza.

-Nie panie. -Zawahał się. -Nie wiem. Nie wyglądało to na atak, co najwyżej sabotaż, ogień pojawił się w środku nocy, momentalnie rozprzestrzeniając się po całej fortecy.

Lord zamyślił się. Kruczy Dziób był twierdzą perfekcyjnie przygotowaną na pojawienie się ognia. Ostatnie kilka dni w dodatku padały ulewne deszcze. Samoistne ukazanie się płomieni wydawało mu się mało prawdopodobne.

-Mniemam, że odbudowa twej siedziby, nie będzie dla ciebie problemem. Twój ojciec, notabene zdrajca, zostawił ogromną część swego majątku.

-Nie o srebro chodzi… Choć zabrzmi to źle z ust rycerza… Ja i moi ludzie nie czujemy się bezpiecznie. Chodzą słuchy o spisku, jakoby miał rozgorzeć bunt w Kavizmirze przeciw tobie panie i wasalom ci wiernym, że wrócić ma lady Callaisa de Gother… -Zebrane w sali pospólstwo zdumiało się na te słowa.

-MILCZ! -Warnus poderwał się z tronu. Podszedł do rycerza i wziął go na stronę. Był wyraźnie zdenerwowany, a jednocześnie można było wyczytać z jego twarzy, że w jego umyśle jawi się przerażenie usłyszaną informacją. -Kto tak mówi? Mów szybko!

-Jeden z moich ludzi usłyszał podczas przepustki owe informacje. Zginął jednak pod gruzami wieży zamkowej.

-Callaisa de Gother nie żyje. Poza tym nie ma żadnych praw do tych ziem. Mój bratanek nie zdążył spisać testamentu…

-Ja to wiem panie, ale niepokoje rosną. Ze względów na bezpieczeństwo chciałbym wraz z dwudziestoma moimi ludźmi skorzystać z twej gościnności, dopóki Kruczy Dziób nie zostanie doprowadzony do przyzwoitego stanu. Czy mogę na to liczyć seniorze? -Mężczyzna ukłonił się pokornie. Senior zamyślił się. Nie codziennie widuje się wasali chcących schronić się w siedzibie swoich panów. Nie jest to zbyt honorowe zachowanie. Mimo wszystko lord wiedział, że jeśli prawdą okażą się informacje o potencjalnym buncie, nie może pozwolić sobie na lekkomyślne tracenie rycerzy, szczególnie takich rycerzy jak Sodder.

-Wierność przysiędze złożonej na honor postawiłeś nad więzy rodzinne. Twoja obecność tutaj, zawsze będzie mile widziana sir Tornie.

-Dziękuję panie. Twa szczodrość nie zna granic, moi ludzie czekają na dziedzińcu. Pójdę do nich.

 

Hilienna. Zapółnoc. Pole bitwy zapomnianych demonów. Skuty lodem kraj, w którym mróz panował według wielu podań jeszcze na długo zanim wypiętrzyły się Loh-Rattal. Ziemia obiecana dla wygnańców cywilizacji, zimne piekło dla zbyt ciekawskich podróżników, ojczyzna ludów, które wciąż posługują się zwierzęcą mową. Ktoś kiedyś ponoć policzył śmiertelne zagrożenia związane z tą krainą, wyszło mu bez mała trzy tysiące pozycji. Ostatni region, Otchłań na granicy świata, jedyne miejsce, w którym nawet staruszek czas zamarzał na wieki. Było coś dziwnego w tym miejscu, bo choć klimat powinien sprawiać, że ta kraina była martwa, jakaś dziwna siła utrzymywała niektóre formy życia w kondycji, niejednokrotnie lepszej, niż w krajach na południe od Loh-Rattal. Sosnowe bory, w których drzewa był czterokrotnie wyższe niż w krainach ludzi, ogromne skalne labirynty, w których schronienie znalazły zjawy z legend. Bezkresne lodowe pustkowia, które myliły nieostrożnych podróżnych po wielu dniach tułaczki przezeń. Zamarznięte jeziora, a może nawet morza. I duchy Zapółnocy, podróżujące z wiatrem w śnieżnych kłębach.

-To gdzieś tam… -Wskazał palcem krasnolud w kierunku południowo-zachodnim. -Cel naszej podróży. -Callaisa zawiesiła wzrok na ostrej górskiej grani dzielącej ich od Weistemaru, od Kavizmiru. Dom. Kiedyś zastanawiała się co jest po tej stronie Loh-Rattal, a dziś obawiała się co spotka ją tam, skąd podziwiała owo pasmo przez kilkanaście wiosen. Teraz była inną kobietą. Trzy miesiące podróżowali przez Hilliennę. Już tylko kilka dni drogi dzieliło ich od przeznaczenia. Wrogość Zapółnocy nie była w najmniejszym stopniu przesadzona. Podczas wędrówki wiele razy natykali się na stada dzikiej i nieprzyjaznej zwierzyny, niedźwiedzie, wilki, olbrzymie koty i stworzenia, o których nawet jej wuj nie słyszał, a także grupy banitów i barbarzyńskich, surowych ludów chcących przejąć zapasy drużyny. Żadne z tych zagrożeń nie podołało jednak starciom z Krasnoludzką Grupą Uderzeniową, ale Zapółnoc miała także innego, przerażającego sojusznika. Mróz. Przeraźliwe zimno, które nie sposób opisać. Wargzerr – Żywy Chłód, jak nazywali go krasnoludzcy wojownicy, pozbawił życia trzech kompanów. To nie było zwykłe zjawisko pogodowe. To był demon. Demon Zapółnocy. Lugo, rudy niczym lisia sierść krasnal, o wyrazie twarzy niczym diabeł z czeluści otchłani, utonął, kiedy przeprawiali się przez zamarznięte jezioro. Tafla lodu pękła pod jego stopami, a potężny krasnolud nie zdołał wynurzyć się, gdyż nad jego głową przerębel w mgnieniu oka znów pokrył się warstwą twardego lodu. Callaisa nigdy nie widziała tak szybko zamarzającej wody. Wargzerr. Kolejny był Gorrfang, najmłodszy z krasnoludów, miał czterdzieści lat. Zimna śmierć zabrała go nocą. Rano kompania znalazła zamarzniętego krasnoluda leżącego u stóp niewielkiego głazu, trzymającego w ręku swoje przyrodzenie. Najpewniej opuścił swój namiot wychodząc za potrzebą i wtedy chłód wstrzymał jego serce. Nie grzebali go, gdyż ziemia była zbyt twarda.

-Korvig był najmniej podobny do nas… -Zaczął krasnolud, przywołując w myślach obraz trzeciego ze straconych kompanów. -Był spokojny, nie lubił przemocy, choć w toporze był niezrównany. Bardzo nie w smak było mu życie najemnika, uważał, że nie ma honoru w walce po jednej ze stron, jeśli żadna z nich nie ma racji.

-Takie konflikty są jednak większością. -Wtrącił sir Nerogoth popijając wystudzoną już nieco zupę, która miała być rosołem, ale ptak, którego złapali jakby nie chciał oddać wodzie swego smaku, a ta ledwo nim przesiąkła. Owo danie przygotowywali z chlebem, gdyż tylko rozmoczony w wywarze był dość miękki by można było go jeść.

-To prawda. Początkowo chciał odrzucić moją propozycję dołączenia do ciebie uważając to za kolejną awanturniczą przygodę. Zmienił jednak zdanie usłyszawszy twoją historię. Jego marzeniem było zginąć w walce za słuszną sprawę… Cóż… Wargzerr postanowił mu pokrzyżować plany.

Callaisa przywołała w myślach scenę śmierci Korviga. Odchodzący od zmysłów krasnolud był widokiem mrożącym krew w żyłach. Wuj opowiadał jej kiedyś, o mrozach tak silnych, że odbierały ludziom rozum. Jak się okazało podczas tej wyprawy, nie tylko ludziom. Wojownik drżąc z zimna zdejmował z siebie kolejne warstwy ubrania i chciał zaatakować towarzyszy próbujących przemówić mu do rozsądku. Było za późno, rozsądek odszedł. Kompania mogła już tylko patrzeć jak goły Korvig chichocząc szaleńczo, kucał na zmarzniętej pokrytej zlodowaciałym śniegiem ziemi. Odmarzające kończyny czerniały z każdą chwilą coraz mocniej, a dopóki jego kurczące się z zimna płuca miały dostateczną objętość powtarzał tylko słowa: "Nie mieliście prawa!", "Kłamała", "Kurwa diabelna". Lady wiedziała, że mówi o niej. Wszyscy to wiedzieli. Nikt nie skomentował. Ostatni topór szlachetnej krasnoludzkiej rodziny Mord-Fallwarr przestał oddychać.

-Przepraszam. -Spuściła głowę kobieta, znów poczuła się bezradną dziewczyną. -Nie byłoby was tu gdyby nie moja nierozsądna decyzja. Nie powinniście ginąć za mnie.

-Ale giniemy… -Przerwał jej stanowczo Tur.

-I ginąć będziem…-Kontynuował drugi krasnolud, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się rozmowie. -Dopóty, dopóki nie odzyskasz swego dziedzictwa. Bo my są krasnoludzi. Honor swój cenim.

-I ginąć będziem… -powtórzył sir Sodder.

-KURRRRRRWAAAA! DIOBEŁ! MIOT KURWI! DO BRONI PENISY! -Krzyki jednego z uderzeniowców znanego jako Urod poderwały całą grupę na nogi. Zaczęli się zastanawiać o co chodzi pieniaczowi, a on wskazując palcem w niebo nie przestawał krzyczeć. -TAM! KURWA, W CHMURACH! -Podnieśli wzrok, a ich oczom ukazała się przecinająca obłoki skrzydlata postać. Z tej odległości mogli ocenić, że długość jej ciała odpowiadała trzem rosłym mężczyznom. Mieniła się srebrzystym blaskiem. Smok! Callaisa nie miała okazji stwierdzić prawdziwości legend o nich. Był piękny, a zarazem straszny, wydał z siebie długi, przeraźliwy ryk, a grupie zdało się jakby od niego ziemia zadrżała pod ich stopami. "Więc te wszystkie skrzydlate stwory nad Loh-Rattal nie były wytworem moje wyobraźni." Pomyślała podekscytowana, ale podniecenie nie trwało długo. Smok zaczął zbliżać się w ich kierunku. Rycerz przygotował kuszę. Oparł broń o ziemię, założył haki mechanizmu na cięciwę i naciągnął korbą, przygotowując oręż do strzału. Włożył bełt do łoża kuszy i wycelował w stwora. Ten zatrzymał się w powietrzu przed nimi wzbijając podmuchem powietrza kłęby zmrożonego puchu.

-Witam lordzie Sodder. -odezwał się paskudnym głosem, zniekształcając słowa powszechnej mowy.

-Znasz go!? -spytał Tur ze zdziwieniem w głosie.

-Nie, ale nie mam zamiaru go słuchać. -odparł rycerz przybliżając kuszę do policzka.

-Zaczekaj! -Callaisa powstrzymała go gestem. Spojrzała na smoka. Lśniące łuski mieniły się bogato niczym kolczuga wykonana z czystego srebra. Skrzydła miał błoniaste jak u nietoperza, ale potężne, nie były poszarpane jak przedstawiali to na obrazach malarze. Miał długi ogon na końcu, którego dostrzec można było sześć rogowych kolców i duży łeb, w którego pysku kryły się rzędy ostrych zębów, jak żelazne sztylety. Stwór nie zwrócił uwagi na kobietę, wciąż kontynuował swą rozmowę z Sodderem.

-Czyżbyś nie pamiętał, jak rok temu przybyłeś do mojej siedziby?

-O czym on mówi? -spytała, czując jak słowa skrzydlatego odbijają się echem w jej głowie. W tym momencie smok skierował swój wzrok ku lady. Kompania stała z bronią w pogotowiu, czekając na rozwój wypadków.

-Odważnego masz kompana moja pani. I jakże ambitnego, ale już dałem mu wyraźną odpowiedź, że nie pomogę. Byłoby to wbrew sprawiedliwości.

W tym momencie wypuszczony przez Nerogotha bełt, ze świstem przeciął powietrze i wbił się w oko srebrnołuskiego.

-Nie! -krzyknęła, ale było już za późno. Smok poderwał się do góry wyjąc z bólu, po czym z impetem opadał pomiędzy członków wyprawy, którzy zdążyli rozpierzchnąć się we wszystkie strony z miejsca, w którym chciał ich przygwoździć do ziemi.

-Teraz Tur! -Wydał komendę rycerz. -Póki jest oszołomiony!

Krasnoludy ruszyły z okrzykiem, dwójkami z każdej strony, reszta ubezpieczała i miała za zadanie doskoczyć w przypadku złej sytuacji walczących. Stwór zamachnął się na ślepo ogonem, przebijając na wylot swymi kolcami dwóch próbujących zajść go z lewej krasnoludów. Tur podbiegł do jego łba i zamachnął się berdyszem łamiąc kilka wyszczerzonych zębów potwora. Ten zaś kłapnął paszczą, chwytając go za ramię i odrzucając silnym ruchem na kilka kroków. Krasnolud nie wstawał.

Drugi bełt.

Sodder trafił kolejne oko. Smok ślepy uderzył głową o ziemię, był skołowany. Nie wiedział co się dzieje. Chciał się poderwać ale nie mógł. Skoncentrowana trucizna paraliżująca z wyciągu z kwiatów żmijca na grotach zaczynała działać. Dorosły mężczyzna nie oparłby się jej działaniu, smoka przynajmniej uziemiła. Gad wił się z bólu oślepiony odpychając panicznie atakujących go krasnoludów swoimi majestatycznymi skrzydłami. Podczas gdy grupa uderzeniowa próbowała zaatakować boki stwora, starając się przeniknąć przez flankową obronę, sir Nerogoth odłożył kuszę i spokojnym krokiem zbliżał się do potwora od pyska. Podniósł berdysz upuszczony przez Torgera, gdy ten był szarpnięty przez smoka. Zważył go w dłoniach, trzonek był skrócony. Dla krasnoluda była to odpowiednia długość, człowiekowi zaś władanie takim orężem mogłoby sprawić problem jakby przy toporze ze zbyt dużym ostrzem. Rycerz chwycił go oburącz i robiąc potężny zamach znad głowy wbił ostrze broni między ślepe oczy, mocno i głęboko. Smok sapnął, jakby jęknął ostatnimi siłami i padł martwy.

-I to lubię! -Dało się słyszeć niski głos nieopodal, jak się później okazało należący do Tura, który próbował pozbierać się z ziemi.

-Zasraniec zabił Ranreka i Korda… -wycedził, sapiąc ze zmęczenia Urod. -Tur! Jak się trzymasz?

Callaisa podeszła do pochylonego nad truchłem smoka Soddera.

-Dlaczego go zabiłeś? -spytała. -Ślubowałeś mi posłuszeństwo.

-I to, że będę cię bronił. Smoki to cholernie niebezpieczne potwory. Potrafią niszczyć ludzi nie tylko swoją siłą, ale także słowami.

-On z pewnością chciał powiedzieć mi coś ważnego. -Upierała się wciąż przy swoim stanowisku lady Callaisa.

-Trupa nikt nie pyta… Zapamiętaj te słowa Callaiso. Smoki lubią dużo gadać. Rzadko jednak prawdę.

-Gad tytułował cię lordem…

-Smoki lubią dużo gadać… -Przerwał jej i odszedł obejrzeć rannych i zabitych. Zastanowiły ją słowa rycerza "Trupa nikt nie pyta". Nie rozumiała co miały one znaczyć, ale postanowiła nie dopytywać.

Zapadał zmierzch. Kompania rozbijała obóz, prawdopodobnie po raz ostatni w tej części Zapółnocy. Tutaj nie było już tak mroźnie. Ocieplenie jednak nie wprowadziło dobrego humoru w szeregi kompanii, a sprawiło, że zaczęli myśleć o stratach, w końcu było ich osiemnastu, zostało trzynastu. Pięciu swoich zostawili w lodowatym piekle. Coraz częściej zaczęły pojawiać się myśli o niepowodzeniu misji. Tylko sir Nerogoth Sodder był niewiarygodnie spokojny. Tylko on zachowywał chłodny umysł.

 

 

IV

 

Lord Warnus zabrał się za konsumowanie pokaźnych rozmiarów baraniego udźca, nie przerywając rozmowy z dużo młodszym od siebie rycerzem.

-No więc mówię mu, że zbyt niebezpiecznie jest zwiększyć ilość transportowanej rudy srebra przy aktualnym stanie szlaków handlowych i najrozsądniej będzie rozbudować trakt królewski, tak, aby przebiegał przez cały Weistemar. Na co on odparł, że nie ma na to funduszy, a wojna z Madeanami już im każe zaciągać długi. Starałem się uświadomić tego imbecyla, że ta inwestycja zwróciłaby się jeszcze przed zakończeniem wojny…

-No tak… -Przytaknął mu rycerz. -Dziesiąta część zysku odprowadzona jest w podatku, przy siedmiokrotnym zwiększeniu intensywności transportów, trakt zarobiłby na siebie w ciągu dwóch lat.

-Pojętny z ciebie matematyk sir Tornie. -Uśmiechnął się lord, wyrażając przy tym aprobatę dla inteligencji swego rozmówcy. -Dobrze, że Kavizmir ma tak utalentowanych zarządców.

-Dziękuję panie. -Ukłonił się lekko rycerz, po czym wrócił do spożywania wieczerzy.

Za oknem było już ciemno, choć księżyc był w ostatniej fazie przed pełnią i rozświetlał srebrzystą łuną północne prowincje. Jeszcze tylko kilka dni Torn mógł cieszyć się gościną lorda de Gother. Każda kolejna noc była dlań oczekiwaniem.

Jeden wyraźny sygnał.

Tylko on wiedział jaki.

Kogut zapiał za oknem donośnie.

-Dziwna sprawa sir, nie sądzisz? -zagadnął Warnus. -Pianie koguta o tej porze?

-Tak, rzeczywiście… Może myśli, że jest wilkiem.

-Haha! -zaśmiał się lord opluwając stół jedzeniem, którego nie zdążył przełknąć.

-I próbuje wyć do księżyca! Aż przypomniała mi się pewna historia…

-Wybacz panie, ale muszę za potrzebą jeśli pozwolisz. -Nieśmiało przerwał mu rozmówca.

-Oczywiście! Dokończę później. -Lord Warnus de Gother nie miał pojęcia, że nie było mu przeznaczone opowiedzieć historii, którą właśnie miał zacząć…

Przy bramie głównej stali ludzie Torna przebrani za strażników Tarczy Północy.

-Gdzie strażnicy? -spytał rycerz.

-Nie będą przeszkadzać. Tarios właśnie ich osądza w zaświatach.

-Dobrze. Wpuśćcie ich.

Na zewnątrz czekała już Callaisa w polowym skórzanym pancerzu, oraz sir Nerogoth w ciężkiej kolczudze obitej stalowymi płytkami.

-Ojcze, dobrze cię widzieć. Pani… -Skłonił się elegancko.

-Nie rozumiem… -Zignorował przywitanie syna Nerogoth. -…czemu wszyscy nie mogliśmy wejść główną bramą.

-Zbyt duże ryzyko. Musielibyśmy przejść przez trzy posterunki straży, oraz ominąć patrole, w samej sali jadalnej znów, czeka dziesięciu zbrojnych. Warnus jest zbyt ostrożny. -odparł Torn.

-Przypomnij mi więc jaki jest plan. -Starszy Sodder był wyraźnie poirytowany niemożnością zaatakowania główną bramą.

-Wejdziecie z lady Callaisą do lochów, które szczęśliwie dla nas są puste na końcu korytarza jest ogromna cela pełniąca rolę magazynu w szczególnych wypadkach. Tam też jest odpływ prowadzący prosto do stawu pod zamkiem. Spuszcza się tam odpadki i odchody. Odpływ jest zamknięty kratą. Podniesiecie ją dźwignią w ścianie. Jeśli się nie mylę wasi krasnoludzcy przyjaciele są już po jej drugiej stronie i czekają na was. Ja wrócę do Warnusa, a kiedy będziecie gotowi, wyjdziesz na dziedziniec i dasz znać jednemu z moich ludzi, który pobiegnie zawiadomić nas o tym, że pojmaliśmy lady Callaisę i ciebie. Jeśli plan nie zawiedzie Warnus weźmie ze sobą nie więcej jak pół tuzina zbrojnych. Rozprawicie się z nim w lochach, a jego ludzie złożą broń po jego śmierci.

-Jestem z ciebie dumny synu. Dalej, do lochów pani.

 

-Smród jak w rzyci demona…

-Nie narzekaj Urod. Sam też nie pachniesz jak kwiecista polana.

-Pierdol się!

-Cisza! -Podniósł głos Tur. -Idą.

Krata powoli zaczęła się otwierać. Do środka wilgotnej, ciemnej celi weszło jedenastu krasnoludów. Pomieszczenie był naprawdę duże, a wręcz ogromne jak na część lochu. Na samym środku stała kamienna kolumna podtrzymująca sufit. Na ścianie wisiała zaś tylko jedna pochodnia ledwie oświetlająca wnętrze potężnej więziennej komnaty. Plan działał i spełniał się co do joty. Sir Sodder wyszedł dać sygnał, a po chwili dało się słyszeć kroki kilku… kilkunastu ludzi.

-Gdzie oni są? -Callaisę przeszedł dreszcz, znała ten głos. Należał do stryja jej męża. Teraz miała stanąć z nim nareszcie oko w oko.

-W magazynie, stwierdziliśmy, że to odpowiednia cela dla szlachetnej.

Lord Warnus wszedł do środka i zdumiał się widokiem krasnoludów. Za nim weszło około piętnastu żołdaków.

-Proszę proszę… Widzę, że miałem paść ofiarą spisku. Gdzie ten zdrajca Nerogoth? Nieważne… Później się z nim rozprawię.

-Oddaj to co mi się prawnie należy panie, a nikt nie będzie musiał zginąć. -odparła stanowczo choć naiwnie lady.

-Nie rozumiesz dziewczyno? To JA jestem lordem Kavizmiru!

-Pani…– Wtrącił się Tur. -Czekamy na znak. -Calaisa podniosła dłoń dzierżącą topór wojenny. Wiedziała dobrze, że nic już tu nie zdziała słowami. Skoro ma wziąć swoje siłą, to weźmie, nie patrząc ilu będzie musiało zginąć wojowników.

Rozgorzała walka. Początkowo przewaga liczebna Warnusa przytłoczyła grupę uderzeniową, jeden z żołnierzy rozpłatał mieczem twarz Uroda, który padł martwy. Później jednak szala bitwy przechyliła się na stronę Callaisy. Po chwili w kałuży ciemnej krwi leżało dziesięciu ludzi Warnusa i siedmiu krasnoludów. Callaisa walczyła ze swym oddziałem. Sir Nerogoth dobrze ją wyszkolił w podróży i umiała bez problemu odnaleźć się w nowej dla niej sytuacji. Lord trzymał się z dala od walki. Nagle drzwi lochu znów się otworzyły a do środka wbiegło dziesięciu kuszników z sir Tornem na czele.

-Wreszcie! Co to ma znaczyć na wszystkie bóstwa!? Zabić tych buntowników! -krzyknął w stronę młodego rycerza de Gother. Ten podniósł rękę i pięć bełtów opuściło kusze zabijając resztę żołnierzy Warnusa. -Coś ty zrobił skurwysynu!? Zawiśniesz za zdradę Pana!

-Zamknij się de Gother. -syknął młodzik.

-To ty musisz być T… hgrhhh… -Tur nie dokończył wypowiedzi, gdyż jeden z bełtów, które opuściły resztę kusz przebił mu gardło. Krasnoludy padły martwe po tej salwie. Jeden z nich, który także dostał w szyję, próbował desperacko zatamować wylewającą się strumieniem krew, ale na nic się to zdało. Callaisa był przerażona takim obrotem spraw. Chwyciła topór w obie dłonie i ruszyła w kierunku Torna, ten jednak bez problemu uniknął jej ciosu schodząc nisko na nogach w prawo i łapiąc ją za biodra. Być może jego ojciec nauczył lady władać bronią tak, że mogła walczyć na równi z tarczownikami, ale nie z wyćwiczonym i niezwykle szybkim wojownikiem jakim był sir Torn. Dwóch jego ludzi obezwładniło Warnusa, a do celi wszedł w końcu sir Nerogoth. Bez miecza. Za pas zatknięty miał długi sztylet, który Callaisa dobrze znała. Psi syn przysięgał przy tym ostrzu.

-Kto by się spodziewał… -Zaczął. -W końcu oko w oko, dwojga dziedziców i który jest tym prawdziwie sprawiedliwym. Warnus de Gother? -Spojrzał na lorda po czym wyciągnął sztylet i podciął mu gardło. -Eeeh… chyba nie. A może ty? Pani?

-Przysięgałeś Sodder. Przysięgałeś na honor rycerza!

-Zauważ Callaiso, że otworzyły się przede mną nowe możliwości, a ja, droga pani, jestem niezmiernie ambitnym człowiekiem.

-Lud cię nie poprze zdrajco!

-Śmiem wątpić ptaszyno. -Sodder wykrzywił usta w złowrogim uśmiechu. -Pozwól, że ci to wytłumaczę. Otóż bohaterski sir Nerogoth próbował uratować swą panią podczas rzezi, ale gdy przybył, ta była już martwa. Zabita przez ludzi uzurpującego sobie prawo do tych ziem lorda. W akcie zemsty rozgromił siły Warnusa, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jak myślisz kto w takiej sytuacji zostanie lordem Tarczy Północy i całego Kavizmiru?

-Ty śmiesz mówić o sprawiedliwości. -wycedziła próbując wyrwać się z uścisku Torna bezskutecznie.

-Sprawiedliwość… -Zbliżył się do niej i nachylił do jej ucha. -…nie lubi słabych. -Poczuła ból przebijanych przez ostrze Soddera wnętrzności w jej brzuchu. Przywołała w myślach scenę z owej gospody, gdzie Nerogoth powiedział jej o testamencie Paresa. I w tym momencie zrozumiała słowa rycerza, które usłyszała od niego po zabiciu smoka "Trupa nikt nie pyta…".

Koniec

Komentarze

Czytam na raty (ze względu na długość tekstu), ale żeby mi nie umknęło, od razu kilka uwag. 

Po pierwsze – masz nieprawidłowy zapis dialogów. Zajrzyj do tych poradników, zwróć też uwagę, że po myślnikach stawiamy spację. 

 

Przysłowie Północnych prowincji – coś mi tu nie pasuje. Albo Północne Prowincje to nazwa własna i wtedy w całości wielkimi literami, albo nie i wtedy małymi: północne prowincje; takie pół na pół nie wygląda dobrze 

 

Lubiła ten widok, choć oglądała go codziennie od piętnastu lat. – kto, dolina? W tym zdaniu brakuje podmiotu.

 

Kończyło się letnie przesilenie i we wszystkich wioskach w okolicy właśnie rozpoczynały się przygotowania do dorocznego celebrowania tak zwanej Nocy Tysiąca Pochodni. – albo święto ma nazwę, albo nie ma, skoro ma i piszesz ją wielkimi literami, to nie piszemy tak zwanej  – to zbędne wyrażenie

 

Patrzyła przez okno swej sypialni położonej w zachodnim skrzydle zamku wysokiego na szczyty gór odgradzających Weistemar od barbarzyńskich ziem Hilienny. – nie do końca rozumiem to zdanie – o co chodzi z tym słowem wysokiego? Generalnie czegoś w tym zdaniu jest za dużo, albo za mało i nie brzmi jasno. 

 

Ów góry – ów się odmienia, więc powinno być owe

 

Usiadła na łożu ustawionym na samym środku komnaty i zaczęła wodzić palcami po jedwabnej pościeli. – gigantyczny akapit zaczynający się od tego zdania jest zdecydowanie za długi i śmiało można, a nawet należy ze względu na różne “wątki” w nim się przewijające podzielić na kilka. 

 

Do tego nadużywasz zaimków, zwłaszcza jej, przynajmniej połowa jest zbędna, a powtarzające się to słówko po kilka razy nawet w jednym zdaniu nie wygląda dobrze.

 

Miała już zasnąć kiedy usłyszała rżenie konia,(zbędny przecinek) na dziedzińcu. Początkowo nie zwróciła na to zbytniej uwagi, ale po chwili usłyszała rozmowę, przybysz był bardzo zdenerwowany, mówił szybko, próbując złapać oddech. Chwilę później jej uszu sięgnął odgłos jak ktoś pospiesznie wbiega po schodach  prowadzących do jej komnaty. – jak dla mnie jest tu duży błąd logiczny. Skoro okno sypialni wychodziło na jezioro i góry, to jakim cudem mogła usłyszeć cokolwiek dochodzącego z dziedzińca? Wiesz jak budowane były zamki, jakie grube miały mury? 

 

Czy mój mąż wrócił z Tobą? – twój, tobie, ciebie itp. małymi literami

 

Współczuję moja Pani, – jak wyżej – pani małą literą 

 

Odparła stanowczo ocierając łzy. – I kwestia przecinków, których często brakuje. Nie jestem w stanie wynotować wszystkich, ale ten przykład powinien dać Ci pewien pogląd. W tym zdaniu brak przecinka, ale to Ty, jako Autorka musisz zdecydować, gdzie powinien stać, bo ja nie wiem czy: 

  1. odparła stanowczo – czy
  2. stanowczo ocierała łzy

Tekst pod kątem fabuły postaram się skomentować później, gdy będę mogła do niego wrócić. Tymczasem popoprawiaj przynajmniej wskazane usterki, a kolejni czytelnicy będę mieli już mniej uwag.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za wytknięcie błędów, rzeczywiście kilka stylistycznych pojawia się gdzieniegdzie, które starał się będę poprawiać systematycznie.

Co do “zamku wysokiego”. W niektórych przypadkach zamki dzielone były na swego rodzaju części, dobudowywano kolejne pierścienie murów i fortyfikacji. Najstarszą i częstokroć najwyżej położoną część zamku nazywano właśnie zamkiem wysokim, który wraz z zamkiem niskim (opcjonalnie także średnim) tworzyły jeden kompleks zamkowy. 

Jeśli zaś chodzi o ów błąd logiczny. Zamek wysoki w większości przypadków zajmował najmniejszą powierzchnię. W tym wypadku wieża ustawiona była praktycznie przy dziedzińcu. W cichą noc możliwe jest dosłyszenie przez okno odgłosów takich jak rżenie konia nawet jeśli okno nie jest skierowane na dziedziniec, jeśli tylko jest na odpowiedniej wysokości.

Dunad – Trupa…

Tylko mi się to kojarzy z pewnym dosyć znanym ostatnio obywatelem Hameryki?^^

 

Witaj na Portalu, Dunadzie. I od razu sorry za spam.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Historia dość standardowa, a świat mocno zwyczajny. Tylko zakończenie było ciekawe.

Co do zamku wysokiego – raz, jakoś budowa tego zdania nie jest dla mnie przejrzysta, stąd moja wcześniejsza uwaga. Dwa, zamki są różne, bardzo różne, a jak wygląda Twój – nie mam bladego pojęcia. Dlatego w mojej wyobraźni pojawił się taki, w którym z sypialni nie wychodzącej na dziedziniec nie powinno być słychać westchnień na nim. Kwestia doprecyzowania i wyobrażenia opisywanej rzeczy. 

 

przychodzili tu nawet drobni przestępcy, kieszonkowcy i im podobni. -Czy w tym cuchnącym szczynami przybytku, ktoś w końcu zechce mi podać piwa, do kurwy nędzy!? -Pieklił się siwy brodacz, tęgiej postury siedzący sam przy małym stoliku na końcu sali. – nie pierwszy raz masz wypowiedź wciśniętą w narrację, zamiast zapisaną w nowej linijce. 

 

Pieklił się siwy brodacz,(zbędny przecinek) tęgiej postury(+,) siedzący sam przy małym stoliku na końcu sali. Jego głos był tak donośny, że bez trudu przebijał się przez gwar tutaj siedzących. – interpunkcja plus powtórzenie, które się czasem zdarza

 

To pomyłka(+,) panie. – jeszcze o przecinkach, rzecz łatwa do zapamiętania – wołacze oddzielamy przecinkami od reszty zdania. 

 

Odpowiedziała(+, ?) szybko(+, ?) odwracając głowę i próbując wyrwać się z żelaznego uścisku. – i znów: od przecinka zależy sens zdania; 

 

Brodaty zaś siedział cicho przy swoim stoliku, powoli sącząc rozwodniony napój, zakropiony spirytusem mający być piwem, raz po raz ocierając majestatyczne wąsy. – jaki miałoby sens rozwadnianie piwa i jednoczesne zakrapianie go spirytusem? 

 

Wycedził trzymając się za dłoń, na której zaczął czuć wilgoć krwi, powoli sączącej się znad kciuka. Przyparł ją przedramieniem do muru. – w takich momentach nie należy zapominać o podmiocie. Co przyparł do muru – krew? dłoń?

 

Drugi przyglądał się jej swoimi kaprawymi ślepiami, chcąc wzbudzić w niej nienaturalne przerażenie. – nie łapię tego. To dziewczyna nie przeraziła się napaści i napastników? I jakie by miało być to nienaturalne przerażenie? 

 

Brzydal minę miał co najmniej nietęgą, a spomiędzy połamanych zębów wylewała się krew. Dostrzegła, że ma poderżnięte gardło. – a czy nie jest tak, że w przypadku poderżnięcia gardła krew leje się raną, a nie ustami?  

 

Ok. Muszę zrobić kolejną przerwę. 

 

 

Edyta.

 

Miałam już nie robić łapanki, ale jeszcze kilka przykładów.

 

ojczyzna ludów, którzy wciąż jeszcze posługują się zwierzęcą mową = które; samo wciąż wystarczy i jeszcze jest zbędne

 

Otchłań na granicy świata, jedyne miejsce, w którym nawet staruszek czas zamarzał na wieki. Sosnowe bory, w których drzewa był czterokrotnie wyższe niż w krainach ludzi, ogromne skalne labirynty, w których schronienie znalazły zjawy z legend. Bezkresne lodowe pustkowia […] Podczas wędrówki wiele razy natykali się na stada dzikiej i nieprzyjaznej zwierzyny, niedźwiedzie, wilki, olbrzymie koty – dla mnie ten świat nie jest wiarygodny. Skoro to takie lodowe pustkowie, to skąd olbrzymie, większe niż normalnie drzewa? Skąd stada drapieżników? One muszą na coś polować. Na co? Skoro to lodowe pustkowie, to roślinożerców tam raczej nie ma za dużo, lub wręcz nie powinno być wcale. Wykreowany świat, nawet najbardziej fantastyczny, powinien mieć ręce i nogi i stwarzać przynajmniej wrażenie wiarygodnego. Tu mi tego brakło. 

 

Tafla lodu pękła pod jego stopami, a potężny krasnolud nie zdołał wynurzyć się, gdyż nad jego głową przerębel w mgnieniu oka znów pokryła się warstwą twardego lodu. – raz: jeśli to magia, to ok, ale jeśli normalny lód i mróz, to nie uwierzę – dla mnie to jest kwestia przedstawienia świata i czegoś tu brakło, bym miała niezachwianą pewność który to jest przypadek; dwa: ten przerębel, więc pokrył się, nie pokryła się

 

Mam wrażenie, że przyda Ci się jeszcze jeden poradnik. Gdy skorzystasz z niego, to wiele z powyżej wymienionych błędów sama wyeliminujesz przed publikacją kolejnego tekstu.

 

Historyjka w żaden sposób nie jest odkrywcza ani oryginalna, ale nie ma w tym moim zdaniem nic złego, jeśli ma służyć wprawianiu się w pisaniu. Gorzej jest z wykonaniem i nie mam na myśli samej kwestii technicznej (typu zgubione podmioty czy interpunkcja), ale też tę trochę bardziej ulotną kwestię budowy świata i postaci. Te nie są dla mnie wiarygodne, o czym już wspomniałam powyżej na konkretnym przykładzie. Bohaterka też mnie do siebie nie przekonała w żaden sposób, na żadnym etapie swego życia. Noc poślubna trzynastolatki, jej “zakochanie” w dwa razy starszym, ledwie poznanym mężu, trwające kilka lat, jej bierność, naiwność, potem cudowna nauka władania bronią, że walczyła równo z wojownikami… 

Zgodnie ze starym porzekadłem trening czyni mistrza, więc mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą tylko lepsze :) 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przykro mi to mówić, ale opowiadanie nie spodobało mi się. Losy bohaterki usiłującej odzyskać utracony majątek nie zaciekawiły mnie w żadnym momencie opowieści, ich opisanie zdało się szalenie chaotyczne i bardzo skrótowe, a przez to mało wiarygodne.

Całości nie najlepszego wrażenia dopełnia fatalne wykonanie. No cóż, lektury Trupa nikt nie pyta… nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

 Za­cho­dzą­ce słoń­ce rzu­ca­ło swe ostat­nie pro­mie­nie na taflę je­zio­ra, które opa­da­jąc nań two­rzy­ły obraz, ja­ko­by nie­zli­czo­na ilość krysz­ta­łów wy­peł­nia­ła dno do­li­ny. –> Zrozumiałam, że słońce rzucało promienie na taflę jeziora, a jezioro opadając na ostatni promień słońca tworzyło obraz rzekomo niezliczonej ilości kryształków w dolinie.

Czy słońca mogło rzucać cudze promienie.

Sprawdź znaczenie słów: nańjakoby.

Proponuję: Słońce zachodziło, a ostatnie promienie padające na taflę jeziora stwarzały wrażenie, jakby dolinę wypełniała niezliczona ilość kryształów.

 

Lu­bi­ła ten widok, choć oglą­da­ła go co­dzien­nie od pięt­na­stu lat. Odkąd pierw­szy raz otwo­rzy­ła oczy po swych na­ro­dzi­nach. –> Mam uwierzyć, że od momentu narodzin kontemplowała widok za oknem?

 

Pa­trzy­ła przez okno swej sy­pial­ni po­ło­żo­nej w za­chod­nim skrzy­dle zamku wy­so­kie­go na szczy­ty gór od­gra­dza­ją­cych We­iste­mar od bar­ba­rzyń­skich ziem Hi­lien­ny. –> Raczej: Przez okno swej sy­pial­ni, po­ło­żo­nej w za­chod­nim skrzy­dle zamku wy­so­kie­go, patrzyła na szczy­ty gór, od­gra­dza­ją­cych We­iste­mar od bar­ba­rzyń­skich ziem Hi­lien­ny.

 

Po­szar­pa­ne, ostre i zło­wro­gie wierz­choł­ki przy­po­mi­na­ły zęby ol­brzy­mie­go smoka, który po­żreć ma świat z koń­cem dzie­jów.–> Co to jest świat z końcem dziejów?

 

Tak uczył wuj, który prze­jął nad nią opie­kę po śmier­ci jej ojca i choć nigdy nie był po dru­giej stro­nie, ostrze­gał cią­gle przed tym co sam na­zy­wał "Za­pół­no­cą". –> Przykład nadmiaru zaimków.

 

po za tym jej part­ner był od niej trzy­na­ście lat star­szy… –> …poza tym jej part­ner był od niej trzy­na­ście lat star­szy

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wiele razy.

 

po­czu­ła sła­bość do jego ostrych rysów twa­rzy, gę­stej szcze­ci­ny po­kry­wa­ją­cej twarz… –> Powtórzenie.

 

bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku po­de­rwał ją z ziemi… –> …bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku po­de­rwał ją z podłogi/ posadzki

Rzecz dzieje się w sypialni, a tam chyba nie było klepiska.

 

kiedy usły­sza­ła rże­nie konia, na dzie­dziń­cu. Po­cząt­ko­wo nie zwró­ci­ła na to zbyt­niej uwagi, ale po chwi­li usły­sza­ła roz­mo­wę… –> Powtórzenie.

 

Zęby jej się za­ci­snę­ły, po­czu­ła ścisk w gar­dle… –> Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Wy­glą­dał jak ban­dy­ta, a nie jak ry­cerz. -Pani… -Za­czął i głos mu się za­ła­mał… –> Źle zapisujesz dialogi. Winno być:

Wy­glą­dał jak ban­dy­ta, a nie jak ry­cerz.

Pani… – za­czął i głos mu się za­ła­mał…

 

twój mąż po­le­cił, aby w przy­pad­ku jego śmier­ci eskor­to­wać Cię do Jut­ta­ru. –> …twój mąż po­le­cił, aby w przy­pad­ku jego śmier­ci eskor­to­wać cię do Jut­ta­ru.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

"Nocna zmora". Karcz­ma jak każda inna… –> "Nocna Zmora". Karcz­ma jak każda inna

 

z pod­ło­gi wy­cie­ra­ła jedna z kel­ne­rek… –> …z pod­ło­gi wy­cie­ra­ła jedna z dziewek

W tym opowiadaniu kelnerka nie ma racji bytu.

 

Go­ście w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści byli drob­ny­mi rze­mieśl­ni­ka­mi, chło­pa­mi spoza mia­sta… –> Czy to znaczy, że byli też chłopi z miasta?

 

lub in­ny­mi przed­sta­wi­cie­la­mi tu­tej­sze­go pro­le­ta­ria­tu… –> W tym opowiadaniu proletariat nie ma racji bytu.

 

przy­cho­dzi­li tu nawet drob­ni prze­stęp­cy, kie­szon­kow­cy… –> Raczej: …przy­cho­dzi­li tu nawet drob­ni prze­stęp­cy, rzezimieszki

 

sie­dzą­cy sam przy małym sto­li­ku na końcu sali. –> W karczmach nie było stolików, były stoły i ławy.

 

Na lnia­nej ko­szu­li za­ło­żo­ną miał po­rząd­nie wy­ko­na­ną weł­nia­ną ka­mi­zel­kę. –> Na lnia­ną ko­szu­lę za­ło­żo­ną miał po­rząd­nie wy­ko­na­ną weł­nia­ną ka­mi­zel­kę.

 

po­wo­li są­cząc roz­wod­nio­ny napój, za­kro­pio­ny spi­ry­tu­sem ma­ją­cy być piwem… –> Kompletnie nie rozumiem – po co rozcieńczać piwo i dodawać do niego spirytus?

 

raz po raz ocie­ra­jąc ma­je­sta­tycz­ne wąsy. –> Na czym polega majestatyczność wąsów?

 

Wśród ciem­no­ści rynsz­to­ków szła także ona. –> Co to jest ciemność rynsztoków?

 

nos wie­lo­krot­nie zła­ma­ny jak u bok­se­rów… –> W tym opowiadaniu bokserzy nie ma racji bytu.

 

lord Pares de Go­ther spo­rzą­dził u niego te­sta­ment, gdzie wska­zał Cie­bie jako swego pra­wo­wi­te­go na­stęp­cę… –> …lord Pares de Go­ther spo­rzą­dził u niego te­sta­ment, w którym wska­zał cie­bie jako swoją pra­wo­wi­tą ­następczynię

 

Chcę pomóc od­zy­skać Ci twoje dzie­dzic­two moja Pani. –> Chcę pomóc od­zy­skać ci twoje dzie­dzic­two, moja pani.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Bądź moim czem­pio­nem sir Ne­ro­go­cie. –> Co tutaj znaczy bycie czempionem?

 

że ów przyjacielem okazał się krasnolud. –> …że owym przyjacielem okazał się krasnolud.

 

Niskiego wzrostu, ale krępy. –> Niskiego wzrostu i krępy.

Ktoś krępy jest właśnie niskiego wzrostu.

 

-Trzabyło to zlecić gnomom. –> – Trza było to zlecić gnomom.

 

Callaisa de Gother zastanawiła się… –> Literówka.

 

skąd podziwiała ów pasmo… –> …skąd podziwiała owo pasmo

 

Przeraźliwe zimno, którego nie sposób opisać. –> Przeraźliwe zimno, które nie sposób opisać.

 

gdyż nad jego głową przerębel w mgnieniu oka znów pokryła się… – …gdyż nad jego głową przerębel w mgnieniu oka znów pokrył się… Lub: …gdyż nad jego głową przerębla w mgnieniu oka znów pokryła się

 

Bardzo nie w smak było dla niego życie najemnika… –> Bardzo nie w smak było mu życie najemnika

 

-KURRRRRRWAAAA! DIOBEŁ! MIOT KURWI! DO BRONI PENISY! –> Musza być wielkie litery, wykrzykniki nie wystarczą?

Zamiast penisów powinny być np. kutasy.

 

ich oczom ukazała sie przecinająca obłoki skrzydlata postać. –> Literówka.

 

w którego pysku kryły sie rzędy ostrych zębów… –> Literówka.

 

jak sie później okazało należący do Tura… –> Literówka.

 

-Smród jak w rzyci demona…. –> Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

Nie ważne –> Nieważne

 

jeden z bełtów który opuścił resztę kusz przebił mu gardło. –> Ile kusz opuścił jeden bełt?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Sugerowałabym potrenować warsztat na krótszych formach, a dopiero potem pisać powieść.

Świat sztampowy, ta zapółnocna kraina się wyróżnia, ale mnie też zadziwiły duże drzewa. Jeśli w tundrze rosną jakieś drzewka, to karłowate.

Strasznie dziadowskie prawo panuje w Twoim uniwersum. Naprawdę stryj jest uznawany za osobę bliższą niż żona? Co za palant zgodził się wydać dziedziczkę za faceta idącego na wojnę? Czy przy takich przepisach rodzicom zdarza się zaplanować ślub jedynaczki z bogatym staruszkiem?

Fabuła też szału nie robi, ale końcówka przynosi jakąś odmianę.

Najsłabiej z wykonaniem. Zapis dialogów do remontu, interpunkcja kuleje, powtórzenia, mnóstwo innych błędów różnych typów.

Zachodzące słońce rzucało swe ostatnie promienie na taflę jeziora, które opadając nań tworzyły obraz, jakoby niezliczona ilość kryształów wypełniała dno doliny.

“Nań” oznacza “na niego”. “Jakoby” to coś zbliżonego do “podobno” z naciskiem, że jednak raczej nie. Jeśli nie zna się trudniejszych słów, to lepiej nie kombinować i używać prostszych. Albo zajrzeć do słownika.

Już się nie bała, czuła, że nie może wyrządzić jej krzywdy.

Co jest podmiotem w ostatniej części zdania i dlaczego młoda żona?

Jak już mówiłem, twój mąż zanim ruszyliśmy na wyprawę odwiedził Juttar, polecił mi Cię tam eskortować w przypadku jego śmierci,

Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą. Tylko w listach dużą.

Callaisa nie dawała po sobie poznać zdziwienia faktem, że ów przyjacielem okazał się krasnolud.

Ów odmienia się przez przypadki.

-Nie panie. -Zawachał się.

Ojjj, paskudny ortograf.

w końcu było ich osiemnastu, został tuzin. Pięciu swoich zostawili w lodowatym piekle.

A co z szóstym?

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wszelkie opinie. Są one dla mnie cenną wskazówką na przyszłość. Faktycznie pojawiło się wiele błędów, które aktualnie zostały przeze mnie przynajmniej w znakomitej części wyeliminowane. Fabuła może nie do końca była doszlifowana, może przez debiut, może przez pewną nieregularność w pisaniu. Opowiadanie miało pośrednio pomóc mi zrozumieć pewne mechanizmy w pisarstwie, od różnych sposobów narracji i przedstawienia świata, aż po wprowadzanie zwrotów akcji w.odpowiednim momencie (można rzec eksperyment).Nie mniej wielką wartość ma dla mnie krytyka i jeszcze raz bardzo dziękuję za każdą opinię ;)

Spoko, każdy od czegoś zaczynał. :-)

Ale z poczekaniem na powieść pisałam poważnie – za pół roku może się okazać, że masz sto stron do poprawienia…

Babska logika rządzi!

Bardzo spodobało mi się zakończenie – niestandardowe i w klimacie średniowiecznym. Ogólnie widać, że znasz się na tym okresie, stąd te określenia jak “zamek wysoki”. I nie razi np. wydanie dziewczyny za mąż za człowieka idącego na wojnę – wszak mogło to służyć wzmocnieniu sojuszu, jak podczas Rebelii Roberta w Grze o Tron. Gdybyś dorzucił to wytłumaczenie, myślę że dałoby się kupić ludzi w nie wątpiących ;)

Niestety jest parę rzeczy psujących ten obraz. Na przykład to:

dowódca czwartej krasnoludzkiej grupy uderzeniowej

Nie “tarczownicy”, nie “regiment północny”, nie jakieś inne określenie. Tylko numer i jeszcze funkcja. Nagle ze średniowiecza przeskoczyłem w wiek XVIII. Dobrze, że jeszcze nie nazwałeś tego “dywizją” ;) Podobnie te bardziej fantastyczne motywy trochę odstają przez tradycyjny poziom. Ot, elfy, krasnoludy, demony. Standard.

Technicznie nie jest najlepiej. Zapis dialogów do remontu, interpunkcja – inni już pokazali Ci najważniejsze błędy, ja dorzucę garść ciekawych linków:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia w dalszym pisarstwie :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Rozumiem uwagę co do “grupy uderzeniowej”, wbrew pozorom nie nawiązywałem do nowożytnej wojskowości tworząc to określenie. W moim wyobrażeniu krasnoludy nie tworzyły szczególnie często regularnych armii, a raczej skupiały się w mniejsze grupki, by najmować się u ludzkich dowódców jako czysta siła, mająca wprowadzić chaos w szeregu przeciwnika, miały być pierwszym, a zarazem silnym i rozbijającym szyk uderzeniem. Stąd nazwa “grupa uderzeniowa”. Tak samo widzę krasnoludów jako lud prosty w języku (nie przejmujący się nadawaniem nazw oddziałom) i posiadający zamiłowanie do liczb więc każda grupa ma swój numer, a sama nazwa została tak naprawdę nadana im przez ludzi najmujących pierwsze grupy uderzeniowe. A co do pewnego mieszania okresów historycznych w niektórych aspektach, to jestem zwolennikiem nie sztywnego trzymania się określonych realiów, oczywiście na ile to logiczne i nie psujące realizmu świata, łączenia pewnych szczegółów z różnych epok.

Co do samej grupy, może kiedyś umieszczę tu, w którymś z opowiadań opis wraz z historią i specyfiką działania Krasnoludzkich Grup Uderzeniowych.

Dziękuję również za opinię i poradę ;)

Myślę, że takie rzeczy warto choć króciutko opisać, dać czytelnikowi znać, że panujesz nad uniwersum. W jednym z moich tekstów używałem kiedyś nazw stopni wojskowych ze starożytnej Grecji, nie tłumacząc ich znaczenia – słusznie wytknięto mi, że czytelnika warto w to wprowadzić, bo może nie być historykiem z wiedzą o antyku :)

To dosyć trudna kwestia do wypośrodkowania – ile zostawić czytelnikowi do domyślenia się, a ile opisać, by się nie pogubił. Tym trudniejsza, że każdy ma do tego inne skojarzenia i punkty wyjścia :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Fakt. Być może trochę za bardzo wystrzegałem się aspektu zbyt szczegółowego precyzowania pewnych wątków, aż do przesady. W przyszłości spróbuję wyłapywać kwestie, które mogą nie być do końca bezproblemowe jeśli chodzi o zrozumienie zamysłu autorskiego i wprowadzać trochę jaśniejsze wyjaśnienia. 

Cenna uwaga ;)

Nie przekonało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka