- Opowiadanie: arystokracja - Fikcja w fikcji

Fikcja w fikcji

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Fikcja w fikcji

Dorrim Mallar, wojownik i tułacz z Filden, siedział przy ognisku i z skalistych wzniesień pogórza Habrat spoglądał na rozciągający się przed nim płaskowyż Raiteński. Za jego plecami słońce znikło już za wierzchołkami gór. Okolica powoli zanurzała się w półmroku, w dole ogromne połacie płaskowyżu spowijała gęsta wieczorna mgła. Robiło się coraz chłodniej, a wokół panowała martwa cisza. Dorrim wzdrygnął się. Wiedział, skąd ten bezruch: to dlatego, że od Zachodu od miesięcy powoli i nieubłaganie nadciągały Siły Cienia. Rośliny, zwierzęta i wiatr wyczuwały to, świat wstrzymywał oddech. Widmo wielkiej wojny, większej od wszystkich tych, jakie pamiętano z przeszłości, zawisło nad światem, a on, Dorrim, z pewnością będzie musiał wziąć w niej udział.

 

Odwrócił głowę by spojrzeć w złowrogim zachodnim kierunku i jego uwagę przykuł jakiś ruch pomiędzy skałami. Dorrim przysunął na wszelki wypadek bliżej miecz, miał jednak nadzieję, że nie ma do czynienia z goblinem, ani wilkiem. Nie czuł się w nastroju do walki.

 

Majacząca w półmroku postać zbliżyła się. Szła na dwóch nogach, więc pewnością nie była dzikim zwierzęciem, a po kilkunastu następnych krokach dało się już rozpoznać, że to człowiek. Przybysz zbliżył się do ogniska. Odziany był dziwnie. Nosił osobliwe rurkowate spodnie, jasne buty niedostosowane do pieszych wędrówek oraz coś w rodzaju sztywnego, przykrótkiego żupana na okrągłe guziki. Włosy miał ciemne, nastroszone; krótka grzywka osłaniała szerokie czoło. Rozglądał się ciekawie po okolicy, jednak jego przystojna, ogolona twarz wyrażała lekkie rozczarowanie. W ręku dzierżył niedługą, chudą laskę.

 

– Witam – odezwał się przystając przed Dorrimem i kłaniając się lekko. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Chciałem tylko trochę odpocząć, choć, prawdę mówiąc, nie spodziewałem się aż tak paskudnej okolicy. Co to za miejsce?

 

„Czyżby to jeden ze Srebrnych Magów? – pomyślał Dorrim trzymając miecz w pogotowiu i spoglądając podejrzliwie na laskę obcego. – Oni to bowiem przemierzają świat w osobliwym przyodziewku. Jednak gdyby był Magiem, wiedziałby, gdzie jest. A może to podstęp? I jakże się wysławia!”

 

– Jesteśmy w Habrat, zaś przed sobą widzisz, panie, płaskowyż Raiteński – odparł. – Jam jest Dorrim Mallar, wojownik i tułacz z Filden. Kim zaś ty jesteś? Jesteś może jednym ze Srebrnych Magów?

 

– Nie, żadnych magów – zaprzeczył przybysz. – Ale możesz pan mówić mi Jack. Hm, że niby Habrat? Chyba ktoś się nie postarał.

 

To powiedziawszy usiadł na obalonym pniu sosny, naprzeciw czujnego Dorrima.

 

– Dużo się dzieje? Można tu zaznać spokoju?

 

– Od zachodu nadciągają Siły Cienia – rzekł ponuro Dorrim.

 

– Zdecydowanie ktoś się nie postarał – westchnął człowiek przedstawiający się jako Jack, po czym rozejrzał się i pochyliwszy głowę ku swemu rozmówcy szepnął konspiracyjnie: – zostaliście już wydani?

Dorrim chwycił miecz i zerwał się na równe nogi.

 

– Któż nas wydał? – zawołał z niepokojem. – Jakiż nędznik ośmielił się zdradzić nasze Bractwo?!

 

– Nie, nie, ja nie o tym – odparł tamten zmieszany. – Chodzi mi o to… – urwał nagle, przypatrując się wojownikowi. – Pan w ogóle wie?…

 

– O czym? – zapytał Dorrim groźnie, ale też nie za bardzo, aby nie rozdrażnić tajemniczego gościa. – Niepokoicie mnie, panie. Macie różdżkę i używacie zabawnego, dziwnego języka. Czego tu szukacie?

 

– Różdżkę?… Ach nie, to laseczka, tak dla dodania szyku. Co do języka, to jednak odnoszę wrażenie, że to raczej pan się wyraża archaicznie, nie ja. Ale spokojnie, ja pana rozumiem – dodał smutno Jack. – Wszyscy jesteśmy ofiarami systemu.

 

– Systemu? Sił Cienia?

 

– Siadaj pan – Dorrim usiadł powoli. – A teraz słuchaj… Co pan robiłeś wczoraj?

 

Wojownik milczał przez chwilę namyślając się. I nagle uświadomił sobie, że nie ma pojęcia. Właściwie nie miał też pojęcia skąd wziął się w Habrat, ani kiedy rozpalił ognisko. Musiał jakoś wstać, musiał jakoś przeżyć ten dzień, musiał coś wcześniej robić, ale w głowie miał pustkę. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał bardzo wyraźnie był moment opuszczania przez niego gospody „Pod Głową Smoka”. To było dwa tygodnie temu. A potem… potem nie było nic, aż do dzisiejszego wieczoru.

 

– No, nie krępuj się pan – zachęcał Jack. – Może pan się przyznać. Ja na przykład też nie wiem, gdzie byłem wczoraj. Albo, zważ pan, niczego nie pamiętam ze swojego dzieciństwa. A raczej: wiem, co się wtedy zdarzyło, ale tak, jakbym o tym słyszał od kogoś innego. Pan też tak ma?

 

– Ja nie miałem dzieciństwa – powiedział Dorrim. – Rodzice moi zginęli, gdy banda orków napadła na naszą wieś. Ja żem wtedy był w lesie. Więcej nie wiem. A potem żem miał szesnaście lat, kiedym znalazł Vlithil, Kamień Mocy. To wiem na pewno, pamiętam to, jak dziś.

 

Jack triumfalnie uderzył dłonią w kolano.

– Ha! A wiesz pan, czemu tak jest? Wiesz, czemu pan nie pamiętasz dnia wczorajszego? – uczynił efektowną pauzę. – Bo nie było żadnego „wczoraj”!

 

„To chyba jednak rzeczywiście Srebrny Mag – pomyślał wojownik z podziwem. – Dziwny jakowyś nawet, jak na Maga, ale widać, że mędrzec i filozof”.

 

– A „wczoraj” nie było dlatego – ciągnął Jack – bo Autor o tym nie pomyślał. Nie zapisał. Nie uwzględnił. Swoją drogą, przykro mi z powodu pańskiego Autora – dodał ze współczuciem. – Te nazwy… Ten Vlithil… Pańska historia jest smutna, bardzo smutna. Dziwnie Autor układa pańskie losy. Ale przynajmniej dopóki o was nie słyszano, nie jest jeszcze aż tak źle.

 

Pogrzebał laską w popiołach wokół ogniska. Nad ich głowami błyszczały już gwiazdy, choć na zachodzie widoczna była jeszcze pomarańczowa łuna.

 

– Autor? – powtórzył Dorrim.

 

– Ten, który pana stworzył. I mnie też. Choć pewnie to nie jedna i ta sama osoba – Jack wsparł dłonie na lasce i pochyliwszy się do przodu zapatrzył w ogień. – Wie pan – podjął po chwili – zaczynało się wspaniale. Byłem sprytny, przystojny, koledzy z powieści mnie lubili… Rozwiązywałem wszystkie zagadki, ze wszystkiego wychodziłem bez szwanku. Mój pierwszy Autor to był mądry człowiek. Ale potem nas wydali i się zaczęło. Byliśmy tak dobrzy, że staliśmy się bestsellerem. I wyobraź sobie pan, budzę się pewnego dnia w Barcelonie w wieku szesnastym. A zaznaczam, że jestem pełnokrwistym Anglikiem ery wiktoriańskiej. Pan pewnie nie wiesz, gdzie jest Anglia, bo pański Autor każe się panu taplać w bagnach i mgłach, ale mniejsza o to… Barcelona to też piękne, historyczne miasto, myślę, ale coś mi zgrzytało. I nagle dowiaduję się, że jestem matadorem. Myślę sobie, to jakiś żart, mój Autor nie zrobiłby mi czegoś takiego. A oni dali mi jakieś peruki, jakieś płachty i huzia na byka. Ledwom się wykaraskał. I co się okazało? Że jakiś jełop, jakiś głupi Hiszpan-miernota cofnął mię w czasie. Bo mu się zachciało zastąpić Autora. A raczej zostać moim innym Autorem. To było straszne! A potem zaczęło się robić coraz gorzej. Widzisz pan, jestem nagle w Warszawie i romansuję z siedemnastolatką. Z siedemnastolatką!…

 

Dorrim słuchał jak urzeczony. Nic z tego nie rozumiał. Z pewnością Mag wpadł w jakiś trans. Opowiada o tym, jak zwiedzał inne światy, gdzie litościwa ręka Surimpa, Boga Losu, zezwoliła mu doświadczać niepowtarzalnych przeżyć.

 

– Już nie miałem jednego Autora, tylko dziesiątki, setki, a co jeden to głupszy. Jakich ja rzeczy nie robiłem, panie! Miałem dwie żony, zresztą co chwila kochałem inną kobietę, w tym zupełne podlotki, a liczba moich dzieci zmienia się jak w kalejdoskopie! – gorączkował się. – Rozumie pan, jakiś Francuski fan upatrzy sobie, że mam ich pięcioro, a jakiś inny kiep w, dajmy na to, Bukareszcie napisze, że tylko trójka. I bądź tu mądry! Ostatnio nawet, doskonale to pamiętam, miałem wnuki!

 

– To cudowne, co mówicie, panie – wyrwało się Dorrimowi. – Też chciałby aby Surimp okazał mi taką łaskę.

 

– Cudowne? – prychnął Jack. – Pan nie wiesz, co mówisz. Pan masz jednego Autora, więc pańskie przygody są w miarę, rzekłbym, kanoniczne i spójne (choć, szczerze powiedziawszy, za to ostatnie nie dałbym głowy). Nikt tego nie wydaje (czemu się nie dziwię), nikt nie tworzy o panu fan-ficów. Ale to jeszcze i tak nie wszystko! Potem do różnych wydań zaczęli robić ilustracje. Wyobraź pan sobie, że się pewnego dnia budzisz i widzisz w lustrze obcą gębę. Bardzo nieprzyjemne uczucie. W wydaniu rosyjskim zrobili ze mnie bruneta, a ja nie cierpię brunetów. Nie doczytali po prostu, ot co.

 

Jack zgarbił się i ukrył twarz w dłoniach.

 

– A najgorsze przede mną… Robią adaptację filmową. Wprawdzie zdjęć jeszcze nie zaczęli, ale już wybrali aktora. Nie wiem, którego. Wciąż boję się, że pewnego ranka obudzę się z twarzą jakiegoś… Eeech. Wie pan, jeden z Autorów rzucił mnie raz do mieszanego świata, żebym urządził jakąś koalicję z innymi Postaciami. Był tam taki elf…

 

– Elf? – ożywił się Dorrim i oczy błysnęły mu wojowniczo. – Ubić trzeba było! Elfy to zakała naszej ziemi: piękne, choć okrutne i bezlitosne, kryją się po lasach i napadają na podróżnych, kradną dzieci z kołysek…

 

– Co?… Ach, pan widocznie nie z opcji tolkienowskiej… – Jack machnął ręką. – Nie, tamte elfy były dobre i potężne. To była dobra książka i dobry film… Ale ten elf mi powiedział, co mnie czeka. I ja wciąż się boję… Te romantyczne ckliwe opowiastki… Wie pan, ja do tego tak bardzo nie pasuję…

 

– Nie pomyślałbym, że gdzieś mogą żyć dobre elfy. Chciałbym się znaleźć w tej krainie… – rozmarzył się Dorrim, po czym przyszła mu na myśl wyborna idea. – Zaiste, ciekawe rzeczy opowiadasz panie, jednak czy to pomoże nam pokonać Siły Cienia? Czy owe dobre elfy z tamtej krainy mogłyby wstąpić z nami w sojusz? Skoro mówicie, że są potężne…

 

Jack uniósł powoli głowę i patrzał na niego bardzo długo.

 

– Pan nie rozumiesz? – syknął wreszcie. – Pan nie istniejesz! Pana nie ma! Pan jesteś bohater powieściowy! Postać z opowiadania!

 

– Nie, postacią z opowiadania jest Ruin Młody – zaprotestował wojownik myśląc, że jednak nie o wszystkim Magowie mają pojęcie. – Pisał o nim Zohan z Międzyrzecza. Ruin jest zmyślony, a ja przecie żyję.

 

– Ach, żebyś pan mógł zrozumieć! – Jack podniósł błagalnie wzrok do nieba. – Ja też nie rozumiałem – ciągnął – aż do teraz. Nie mamy swojego życia, jesteśmy skazani na Autora. A mój Autor, ale mój nowy Autor, dzięki któremu tu teraz jestem… To dzięki niemu o tym wiem. Myślimy, że o czymś decydujemy, że robimy coś z własnej woli… Ale to Autora decyzja. To On tak nas nazwał i przydał nam jakieś cechy. To Autor robi z nas głupców i mędrców. Autor może nas zabić i wskrzesić. Nie, nie żyjesz pan. Pan jesteś fikcja. Ja jestem fikcja. Pański Zohan jest fikcja. Ruin Młody to też fikcja, tyle że fikcja w fikcji. To Autor ustanowił Siły Cienia… – tu urwał nagle jakby porażony jakąś myślą.

 

– Jakże to? – zerwał się Dorrim pałając oburzeniem. – Siły Cienia?! Je unicestwić trzeba! Kimże on jest, ten Autor? Zali można porwać się nań zbrojnie?

 

Jack wstał powoli.

 

– Nie rwij się pan do miecza – uśmiechnął się krzywo, na widok zaciętej twarzy wojownika. – Nic mu w ten sposób nie zrobisz. Ale ja – oczy błysnęły mu dziwnie – mam już na nich sposób. Może mój nowy Autor mi pozwoli mi się zemścić.

 

Dorrim skłonił się nisko.

 

– Zaiste potężnym i dzielnym magiem być musisz, panie, skoro porywasz się na bogów – rzekł poważnie.

 

Jack spoglądał na niego pełen zawodu. Sądził, że ktoś go zrozumie. Chciał uświadomić wszystkich, kim są, a właściwie, że są nikim. Ale wiedział, że zrozumienie też jest dane od Autora.

 

– O pańskim Autorze też wspomnę – powiedział w końcu.

 

I odszedł obmyślając historię o cierpiących Hiszpanach, bezdzietnych Francuzach, czarnowłosych Rosjanach oraz głupich podlotkach.

Koniec

Komentarze

Cóż, takie sobie. Zaczynało się bardzo dobrze, gdzieś już nawet czytałem podobne opowiadanie (bynajmniej nie w druku) i miało taką samą wadę jak niniejsze - brak sensu, pointy, zaskoczenia. Ot, krótka dywagacja nad wtórnością współczesnej fantastyki... i nic poza tym. A mogło być tak fajnie... 

Braku sensu nie zarzucałbym temu tekstowi. Mówi o faktach, więc...
Ale przydałoby się Autorowi więcej uwagi przy pisaniu. Trochę błędów jest. A największym błędem jest --- uwaga, zaskoczenie --- animowany awatar. Cholernie źle się czyta początek, bo na skraju pola widzenia rusza się jakiś dureń i odciąga uwagę od tekstu. Nie tylko moją --- patrz prawa rządzące postrzeganiem otoczenia.

Cholernie źle się czyta początek, bo na skraju pola widzenia rusza się jakiś dureń i odciąga uwagę od tekstu

A przewinąć tych kilku pixeli w dół to się oczywiście nie da...?

Nie da, bo skok przewijania jest na tyle duży, że giną pierwsze wiersze.To raz. Animowane awatary same w sobie są świadectwem czegoś, to dwa. Piksele są już tak dobrze zadomowione w polszczyźnie, że piszemy je tak, jak ja napisałem, to trzy.
Ukłony uznania dla arystokracji za szybką reakcję.
Czy będzie ciąg dalszy? Zakończenie pozwala na kontynuację...

Nie da, bo skok przewijania jest na tyle duży, że giną pierwsze wiersze.

Tam po prawej jest taki pasek z suwakiem. Się go dziabie kursorem i można nawet piXel po piXelu, jak ktoś chce...

:)
Przyjemne w odbiorze. Napisane miło. Humor twainowski. Pomysł oklepany. Podlotki, Hiszpanie, elfy...
Cztery.

Przyjemnie się czyta. Idea: "Wszyscy jesteśmy bogami, a bogowie są szaleni" - nie jest nowością, ale ująłeś ją w oryginalny sposób.

Niestety jest trochę błędów stylistycznych. No i to urwane zakończenie...

Ode mnie - 4.

Nowa Fantastyka