- Opowiadanie: kawkers - Góry Stare

Góry Stare

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Góry Stare

Przysiadł na gałęzi, dobre piętnaście metrów nad ziemią, okrakiem, niczym na koniu, opierając się plecami o pień drzewa, który na tej wysokości zaczynał już się zwężać. Zrobił sobie krótką przerwę w obserwacji, zajadał spokojnie jabłko i myślał.

Myślał głównie o ostatniej sprawie, która bynajmniej nie sprawiła, że stał się bardziej doceniany w Zakonie. Nadal oficjalnie nie wpisano mu nagany do kartoteki, ani negatywnej opinii, ale nic pozytywnego także nie wynikło. A teraz został wysłany tu, do stóp Gór Starych, do przedmurza cywilizacji, na koniec świata. Na południe, czyli po swojej lewej stronie, miał wszystkie Republiki Północy. Dalej znajdowała się Federacja Ras, za którą była już tylko Strefa Aberracji.

Na północ, po swojej prawicy, miał Góry Stare, potężne, gargantuiczne sześciotysięczniki, największe takie góry znane ludzkości. U szczytów oblepione wiecznym śniegiem i lodowcami, ukrytymi w chmurach i mgle. Ich widok każdemu zapierał dech w piersiach, ileż to poematów powstało na ich cześć, ileż powieści spisano, ile mitów o nich krążyło pośród prostego ludu!

Za tym masywem górskim, ciągnącym się od Morza Gońskiego na dalekim zachodzie, do nieprzebytych pustkowi wschodu, za nimi, na północy, znajdowała się pustynia, przez ciemny lud nazywana przeklętą, przez członków przeróżnych gildii i przez sam Zakon natomiast znana, jako pustynia radioaktywna lub popromienna, lub po prostu Pustynia Gamma.

A pośrodku tego wszystkiego, prawie u wierzchołka drzewa, siedział on, Razbiest, welun zakonny, jeden z wielu, jeden z pierwszych. Siedział okrakiem na gałęzi i obserwował bandę dzikusów, która zatrzymała się dobre dwa kilometry od niego. Gdyby nie popadł w niełaskę, dostałby lornetkę (gdyby nie popadł w niełaskę, w ogóle by go tu nie było, pomyślał), musiał więc posiłkować się eliksirami esencjalnymi, które regularnie aplikowane poprawiały wzrok i zasięg widzenia. Nie były trujące, ale i tak już dwa razy zwymiotował przez ich zażywanie. Po prostu obrzydliwie smakowały. Nic nie zmieni faktu, że eliksir esencjalny powstaje na bazie ludzkiej krwi.

Jego zadaniem na tych ziemiach było „prewencyjne działanie" przeciwko „elementom kryminogennym, posiadającym bliżej niesprecyzowane cele i motywy". Innymi słowy upewnienie się, czy jakiś Prorok na usługach bóstwa nie ingeruje w życie lokalnych dzikusów, i czy ich przypadkiem nie werbuje, mutując ich ciała poprzez manipulację esencją. Te dzikusy były łatwym celem, parę prostych sztuczek, pokaz umiejętności kinepatycznych, i już sami siebie na tacy podają.

Zrzucił niedojedzone jabłko, zaraz potem podążając jego śladem, schodząc z gałęzi na gałąź, zsuwając się regularnie i uparcie, aż stopami dotknął suchej ziemi. Rozległ się trzask gałązek, łamanych pod jego ciężarem, ale nie bał się, że obserwowane dzikusy coś usłyszą, były za daleko.

Konia zostawił w wiosce, tak samo swoją kapucynkę, która tylko by przeszkadzała, był więc tutaj całkiem sam. Od kiedy sprowadzili się tutaj barbarzyńcy, wieśniacy z wioski nie wchodzili w wyższe partie gór. Ustanowione zostało niepiśmienne zawieszenie broni, niewidzialna granica przeorała góry na pół. Względny stan pokojowy, opierający się na wzajemnym strachu, kruchy i niepewny.

Na tej wysokości można było wyczuć górski chłód, szczególnie wtedy, gdy się stało w bukowym lesie, welun ubrał się więc w długie, dżinsowe spodnie, szarą koszulę (niegdyś białą) i skórzaną kamizelkę. Za parę godzin, gdy zejdzie niżej, na tereny zamieszkane przez inteligentnych ludzi, zdejmie z siebie kamizelkę i napije się piwa, chłodzonego w beczkach w zimnym, górskim potoku. Potoku, wzdłuż którego właśnie schodził, a który od paru dni był jego osobistym szlakiem wycieczkowym, prowadzącym zarówno w górę, jak i w dół. W ustach nadal miał cierpko-metaliczny smak eliksiru esencjalnego (i wymiocin) wspomagającego wzrok, uznał więc, że dobrze będzie się napić z potoku, by pozbyć się nieprzyjemnego posmaku. Utworzył z dłoni miseczkę, którą zanurzył w przyjemnie chłodnej wodzie, tak przyjemnej, jak tylko może być górski potok. Jeden łyk, drugi, ponowne nabranie wody, jeden łyk, drugi, trzeci.

Wzmógł się wiatr, powiewając bukowymi liśćmi, chłodny, ale kojący, uspokajający. Razbiest uniósł twarz, by poddać się jego powiewowi, poczuć go na twarzy. Był w iście poetyckim nastroju. Wytarł dłonie, wstał, i już miał odejść, gdy pośród kamieni górskiego potoku zobaczył bryłkę o metalicznym połysku. Z szarawo-matowym kolorem wtapiała się w otaczające kamienie, równie okrągła, oszlifowana strumieniem wody co inne otoczaki, a mimo wszystko wyróżniająca się na ich tle.

Ponownie zanurzył dłoń w chłodnej toni wodnej, a wyciągnąwszy bryłkę, przyjrzał się jej bacznie. O średnicy dobrych czterech centymetrów wydawała się być niesamowicie lekka, zbyt lekka jak na metal, chociaż Razbiest doskonale zdawał sobie sprawę, że znalazł właśnie to, terentyt. Nigdy dotąd nie słyszał, żeby metal ten znaleziono na terenach północnych, bogate złoża terentytu (i zarazem jedyne znane ludzkości złoża) znajdowały się na dalekim południu, w pobliżu Strefy Aberracji, i były eksploatowane przez Konsorcja Górnicze. Nie, Góry Stare na pewno nie były źródłem tego metalu, nie mogły go zrodzić.

Znalezioną bryłkę schował do jednej z licznych kieszeni spodni, jako dowód dla samego siebie, że się nie pomylił. Taka pojedyncza grudka nie stanowiła żadnej wartości, ale wolał posiadać ten namacalny dowód trzeźwości swojej oceny, niż żeby za kilka dni miał stwierdzić, że mógł się jednak pomylić. Poza tym taki fragment terentytu może się przydać przy tworzeniu eliksirów.

Całą pozostałą drogę w dół nie rozmyślał już o niczym konkretnym. Przez głowę przewijały się myśli o pogodzie, o pięknie górskich krajobrazów, przypominał sobie smak piwa i twarz córki karczmarza, która zawsze obdarzała go nieśmiałym, rumianym uśmiechem, gdy tylko ujrzała sygnet z białego złota na jego palcu.

Wioska, czy też osada, składała się z zaledwie dziesięciu drewnianych, zadbanych domostw. Do wioski takich jak ta zaliczano także pojedyncze chaty, rozrzucone po okolicznych polach i wzgórzach, a tych było już około dwudziestu. Równo co siedem dni wszyscy mieszkańcy zbierali się pod domem wójta, pełniącym także funkcję karczmy, gdzie swoje kazanie wygłaszał wędrowny joszuański kapłan, Michaił.

Akurat było przede dnie tego zgromadzenia, czy też kazania, i zwykle tego dnia, o tej porze ludzie zapijali się już do nieprzytomności. Tym jednak razem, jak widać było z daleka, było inaczej. Tym razem przed karczmą, ulokowaną na skraju wioski, zebrał się tłumek gapiów, starcy, rodzice z dziećmi i przyglądali się nowoprzybyłym jeźdźcom. Razbiest także podszedł, ciekawy, kogo złe wiatry mogły zanieść w to spokojne, choć zapomniane odludzie.

Nachyliwszy się do jednej z zebranych staruszek spytał o pochodzenie i cel przybycia jeźdźców, ale starowinka tylko splunęła mu pod stopy i odeszła kręcąc siwymi włosami, głosząc pod nosem przeróżne inwektywy. Zbytnio się tym nie przejmując począł się przyglądać przybyszom. Jeźdźcy, w liczbie sześcioosobowego zespołu, rozkulbaczali swoje konie, a stojący obok nich wójt-karczmarz instruował jednego z nich o cenach za wynajem pokoju i użyczenie miejsca w stajniach. Welun nie zdziwił się, gdy usłyszał cenę proponowaną przez karczmarza, która była znacznie niższa od tej, którą zaproponowano jemu.

Jeźdźcy przyodziani byli w skórzane zbroje, z mieczami przytroczonymi do pasów, ale wcale by go nie zaskoczyło, gdyby któryś z nich posiadał pistolet skałkowy, albo jednorazowego użytku mini-miotacz ogniowy, który tak łatwo było kupić pod ladą w każdym oddziale licznych gildii. Zakon sprzeciwiał się stosowaniu zaawansowanej technologii, ale walka z gildiami była niemożliwa do wygrania, na miejscu jednej zamkniętej, dwie kolejne wyrastały.

Konni musieli wykonywać rozkazy od jednego z okolicznych watażków, podległych władzom Repulbik Północy. Okoliczna straż, pilnująca porządku, godności, poszanowania prawa i odpowiednio szybko spłacanych łapówek i haraczy.

Karczmarz-wójt zerknął z ukosa na Razbiesta, nachylił się do długowłosego szatyna, z którym rozmawiał, a który z pewnością musiał być kapitanem oddziału, i wyszeptał parę słów. Welun spodziewał się już, że będą kłopoty, odszedł więc powolnym krokiem, niby od niechcenia, pełen obojętności wobec nowoprzybyłych i całego rozgardiaszu, jaki wokół nich zapanował.

Udał się do karczmy do swojego pokoju, ulokowanego na piętrze, i oczekiwał na przybycie gościa.

 

Nie musiał długo czekać. Zaledwie po chwili rozległy się odgłosy ciężkich butów na schodach, drzwi otworzyły się gwałtownie, a do wnętrza pokoju wkroczył długowłosy konny, z którym karczmarz uzgadniał ceny wynajmu.

– Ależ proszę wejść, rozgościć się – Razbiest leżał na łóżku, z dłońmi splecionymi za głową, z jedną stopą położoną na podłodze, wlepiając wzrok w sufit, ostentacyjnie nie obdarzając gościa spojrzeniem. – Wielcem jestem rad z twego najścia, panie.

– Daruj sobie te uszczypliwości – głos twardy, stanowczy, typowy dla wojskowego na wyższym stanowisku. – Nie wydajesz się być zaskoczony faktem naszego przybycia. Wieszli, kim jesteśmy?

Razbiest podzielił się swoimi przypuszczeniami, a kapitan aż zagwizdał z wrażenia.

– Domyślny jesteś, nic dziwnego skoroś zakonnikowy sługa – podszedł do łóżka, chwycił dłonie Razbiesta i wyszarpnął je do siebie wyszukując sygnetu.

– Zrób tak jeszcze raz, a cię zabiję.

Kapitan mrugnął, prychnął. Z pewnością nie raz słyszał już tę groźbę, nie robiła więc na nim wrażenia, szczególnie, że przy drzwiach stali jego kompani.

– Rekwiruję to pomieszczenie na potrzeby mojego oddziału. Masz godzinę na zebranie się i wyprowadzenie. Dłużej czekać nie będziemy, wszelki osprzęt tutaj zostawiony zarekwirujemy, a pozostałym w pokoju mordę obijemy – powiedział, po czym wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi, otwartych teraz na oścież.

 

– To skandal! Jestem tu z polecenia głównej kapituły Zakonu, a traktuje się mnie jak pierwszego lepszego dziada z klepiska. Należy mi się szacunek!

Karczmarz-wójt, otyły brodacz, obojętnie spoglądał na wygłaszającego swoje tyrady Razbiesta, ale w jego oczach widać było wyraźne iskierki rozbawienia.

– A co ja poradzić mogę, jaśnie panie? Przybyli, zażądali, to im dać musiałem.

– Widzisz to? – Razbiest podsunął karczmarzowi pod nos sygnet z białego palca, lśniący na palcu. – Widzisz?

– A dyć widzę. Pirściunek jaśnie pan nosi. Moja zmarła małżonka również błyskotki lubiała.

Kompania konnych, pijąca w karczmie, wybuchła gromkim śmiechem, ale Razbiest ledwie rzucił na nich okiem.

– Żądam zwrotu pieniędzy.

– To do kapitana straży zwrócić się trza. Może zrzucą się na remkompensacyję dla jaśnego pana.

– Powinien ci ja wszystkie kości poprzetrącać!

– Urzędnikowi państwowemu grozisz, miernoto? To pod karę grzywny podchodzi, więzienia, albo nawet i śmierci.

Razbiest wyrzucił w górę ręce i prawie co się nie potknął o swój własny podróżny kuferek. Ze stołu straży konnej ponownie dało się słyszeć wesołe okrzyki.

– Psia sabaka – zaklął welun. – Teraz to się urzędem państwowym zasłaniasz, tak? Jak wygodniej, raz wójt, raz karczmarz. Jakbym chciał w mordę dać, to urzędnikowi nie można, ale jeślibym złotem sypnął, to karczmarz chętnie weźmie, co?

Wójt zaczynał się już nudzić, co wyraził ostentacyjnie wycierając kufle, i nie zwracał już uwagi na rzucającego obelgi weluna.

– Dupa! To wszystko funta kłaków nie warte! Ta oberża to kpina. Kpina powtarzam, gdzie klientami są świnie, co pomyje żrą – wskazał palcem na straż konną, której członkowie poczęli powoli wstawać.

– Jaśnie panie, czyżbyś obrażał nas przy okazji swojego ostatniego wywodu? – długowłosy kapitan chwycił za głowicę miecza, a jego podkomendni jak jeden mąż ponowili teatralny gest. – Świniami nas nazywać? To tak się w Zakonie kultura przejawia?

Razbiest obliczył szybko swoje szanse, ich tylko sześciu, ale on nie ma przy sobie żadnego eliksiru esencjalnego, którym by zwiększył swoje szanse przetrwania. Skóra na przedramionach poczęła pękać, ukazując schowane pod nią nagie miecze, krótkie i lekkie, których ostrze znajdowało się w pobliżu łokci, a głownie, pozbawione okładki rękojeści, podchodziły pod nadgarstki. Od głowni odchodziły łańcuchy, zespolone w procesie mutacji ze stawami łokciowymi. Na ten widok wszystkich sześciu żołdaków wstrzymało oddech i cofnęło się z zaskoczenia, ale także i obrzydzenia. Nawet wójt-karczmarz wydał jakiś nieartykułowany, wszystko znaczący dźwięk.

– Stop, panowie, koniec tego – joszuański kapłan znikąd wpadł na środek sali, machając rękoma i co raz klaszcząc dłońmi. – Wszystkiemu da się zaradzić w sposób pokojowy. Po-ko-jo-wy.

Obrzucił spojrzeniem wszystkie strony konfliktu, po czym ujął Razbiesta pod ramię (miecze ponownie skryte zostały pod maskującą je skórą) i podprowadził do karczmarza.

– Panie wójcie – zaczął – znam pana nie od dziś, i wiem, że jest pan człowiekiem dobrym, o złotym sercu. Nieprawdaż?

– Księże Michaile, gdy chodzi o interesy…

– No właśnie, o złotym sercu. A ja, zważcie sobie na to, przysłuchiwałem się wam popijając wyborne, zimno piwo i mam pomysł jak temu sporowi można załagodzić. Jeśli, oczywiście pozwoli mi pan mówić.

– Ojcze Michaile, gdyby to tylko było w mojej mocy, ale…

– Wyśmienicie! Proponuję, co następuje: straż konna, nasi wspaniali stróże pokoju, zostaną w pokoju szanownego pana weluna. Spokojnie, panie Razbiest, spokojnie. On sam natomiast wprowadzi się do mojej komnaty.

– Będzie musiał dopłacić, jeśli…

– To będzie potraktowane jako rekompensata za zapłacone przecież przez niego z góry zakwaterowanie. W zamian, na jutrzejszym kazaniu, szepnę do ludzi parę dobrych słów o wójcie. Chyba, że mam mówić o skąpstwie i niegodziwości karczmarza? Nie? A więc doszliśmy do consensus. Panie Razbiest, pan idzie za mną, zaprowadzę do mojego, znaczy się naszego, kwaterunku. Panowie konni, żegnam. A propos, ogier pana Razbiesta nadal może stacjonować w pańskiej stajni, wszelkie opłaty są już uiszczone, nieprawdaż?

 

– Dziękuję za pomoc, ojcze Michaile – Razbiest rzucił swój kuferek na ziemię, a obok położył pas z kapucynką.

– Bzdura, nonsens i drobnostka. To mój obowiązek jako kapłana joszuańskiego – odrzekł, wyciągając przy tym butelkę wódki zza swojego łoża i dwa kieliszki z kieszeni ukrytej za pazuchą mnisiego habitu.

Razbiest przyjrzał się dokładniej swojemu wybawcy. Ojciec Michaił był trochę przy sobie, wzrostu podobnie jak welun metr osiemdziesiąt pięć, z wesołymi, głęboko osadzonymi oczkami, i daleko sięgającymi zakolami pośród i tak już rzadkich, siwiejących, rdzawych włosów. Sprawiał wrażenie dobrego człowieka, ale nigdy nie należy nikogo osądzać na pierwszy rzut oka, a już na pewno nie na trzeźwo. Młody welun zdążył się już przekonać, jak dobrze ludzie potrafią maskować swoje prawdziwe oblicze.

– Obowiązkiem joszuańskiego kapłana jest także częstowanie okowitą?

– A obowiązkiem częstowanego przez kapłana jest przyjęcie poczęstunku bez zbędnego indagowania – co mówiąc rozlał wódkę, stuknął dwa razy nóżką kieliszka o blat stołu i wychylił kielicha.

– No to zdrowie – szepnął Razbiest, idąc śladem Michaiła.

 

– Proszę pana, niechże się pan zbudzi, bo kazanie pan ominie.

Otworzył zaropiałe oko, potem drugie, nie mniej zaropiałe, czując już narastającego kaca, tłuczącego się po głowie. Nawet ten przyjemny zwykle, dziewczęcy głosik napawał go w tym momencie obrzydzeniem. Odwrócił głowę na dywanie w stronę lekko uchylonych drzwi, z których zerkała twarz córki wójta-karczmarza. Powoli, bacząc na każdy swój nagły ruch, przysiadł na podłodze i stęknął. Dziewczę odwróciło się już napięcie, drzwi się za nią przymknęły i słychać już było tylko jej pospieszne kroki po schodach.

– Poczekaj! – rzucił się za nią, drzwi odepchnął od siebie i zbiegł w dół, w ślad za dziewczyną, której już nigdzie widać nie było. Zresztą ani myślał teraz jej gonić, wypadł z karczmy i zwymiotował w najbliższe krzaki.

– Nigdy więcej – sapnął, ocierając rękawem usta. – Nigdy więcej wódki z klechą.

Cały poranek spędził na łożu, przewracając się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniej pozycji i próbował sobie przypomnieć, o czym rozmawiali poprzedniego wieczoru z ojcem Michaiłem. Najpierw rozmowa toczyła się o religii, a dokładniej o joszuanach. Razbiest wprawdzie co nieco o nich wiedział, ale religia, teologia i cała ta ezoteryka nie leżały w kręgu jego zainteresowań. Wódka ma jednak ten błogosławiony wpływ, że każda rozmowa przy niej toczona, choćby nie wiadomo jak błaha się nie wydawała, staje się tematem niemalże najistotniejszym na świecie.

Joszuanie są zgrupowaniem nie wierzącym w żadnego boga. Dzięki temu podobni byli do innych wiar, powstałych po upadku Ery Nauki. Wierzyli w jednego człowieka, Joszuego, który prawił w dawnych czasach o bliźniej miłości, szacunku do innych, i na tym ugruntował swoją wiarę. Joszue nie był uważany za proroka, za mędrca, za mesjasza, był postacią głoszącą zasady moralności, dobra, etyki w rozgraniczeniu od boga, bóstw, czy jakichkolwiek idoli. Jego uczniowie, późniejsi kapłani, mieli żyć w ubóstwie, celibacie, ale równocześnie mieli nie rezygnować z radości i rozrywek życia doczesnego, jakkolwiek by się to nie wykluczało.

Byli tacy, uczeni w pismach Ery Nauki, którzy twierdzili, że Joszue wziął na kalkę słowa pewnego świętego, w którego kiedyś wierzono. Zarzuty te trafiały jednak w pustkę, biorąc pod uwagę jaką renomą cieszyli się joszuańscy kapłani, estymą największą ze wszystkich współczesnych religii. Jednakże przez dość surowy system nakazów i zakazów, ojców joszuan było stosunkowo niewielu, mało kto chciał kroczyć tą ścieżką.

Następnie temat zszedł na misję Razbiesta w tych stronach. Barbarzyńcy, żyjący na stokach gór, zeszli w niższe ich rejony prawdopodobnie przez grupę wędrujących wilków, pogarszającą się pogodę, lawiny – domysłów było wiele. Kiedy wrócą do górskich jaskiń, i czy w ogóle do tego dojdzie, pozostawało zagadką. Grunt, że póki co, ludzie cywilizowani i dzicy nie wchodzili sobie w paradę, respektując wzajemną niezależność.

Przewrócił się po raz setny na drugi bok, i już miał sobie zacząć przypominać, co jeszcze prawił Michaił, gdy ten wpadł do pokoju i ryknął od progu:

– A my jeszcze leżymy? Wstajemy, piwa się napijemy, to radości ducha przywróci, a i uspokoi skołatany żołądek.

– Nienawidzę cię – szepnął Razbiest, podnoszony z łóżka przez Michaiła, który ciągnął go na parter karczmy, w stronę dwóch kufli, wypełnionych piwem, czekających na nich na jednym ze stołów. Siłą woli rozkazał organizmowi jak najszybsze pozbycie się skutków ubocznych wypicia alkoholu.

– Więc jak się kazanie udało? – Z trudem przełknął pierwszy łyk chłodnego napitku, czując bolesne skurcze żołądka.

– Owocne. Żałuję, że cię ominęło, ale rozumiem twój aktualny stan. Tego Zakon was chyba nie uczy, co?

– Picia? Nie, tego akurat nie, fakultet musimy sami zdobyć. Uczą nas posługiwać się bronią, podstaw zakazanej technologii, częściowej manipulacji esencją, ale to akurat podstawy. I tyle. No i jeżdżenia konno.

– Czyli żadnej przydatnej wiedzy – Michaił wychylił połowę kufla, otarł usta rękawem i uśmiechnął się. – Więc jesteś tu z powodu dzikusów, jak już mówiłeś. Co nieco wczoraj o tym dyskutowaliśmy, ale ja mam lepsze, jak mniemam, informacje niż ty.

To było możliwe, ponieważ młodemu welunowi nikt nic nie powiedział o plemionach dzikusów. Pierwszą, i ostatnią póki co wzmianką na ich temat, była wypowiedź pewnej staruszki, mieszkającej samotnie w domu nieopodal wioski, u której zatrzymał się na noc.

– A dyć to dzikie są – gaworzyła staruszka, usadowiona wieczorem przy słabnącym ogniu w kominku, w zakurzonej, pokrytej pajęczynami i grzybami chałupinie i obowiązkowym kotem na kolanach. – Wiem ja, kim uni są. Babka mi to rzekła, a una od swojej matki się zwiedziała, wieszli jak to idzie. Po klęsce Ery Nachuki, kiedy to czas chaosu i pożogi nastał, niejedni dali się zbałamucić Prorokom upadłych bóstw, przeklęta ich mać, która ich powiła. Część z nich w góry polezła, zwiedziona tym czarcim pomiotem, co im jak zwierzęta zachowywać się kazał i pod surowym zakazem rozmawiać ze sobą zabronił. Tak, chłopcze, tak było. I do dziś dnia mowy ludzkiej u nich nie zaznasz, takemi dzikimi uni są, zwierzętom równi. Ponoć z wilcami biegają i parzą z onemi. Tak, tak, z leśnymi bestyjami potomstwo płodzą.

To właśnie Razbiest usłyszał z ust staruszki i chociaż niepewnym ona była źródłem informacji, to jednak nawet w ludowych bajaniach kryje się ziarno prawdy pośród plew.

Michaił roześmiał się, słysząc tę historię. Zamówił także drugi kufel, pełny po samiuśki brzeg, które przyniosła córka karczmarza-wójta, Zosieńka. Długie, proste rude włosy zakrywały jej piegowatą, bladą twarz, gdy się nachylała. Zwykle Razbiest na widok estetyki kobiecego piękna uśmiechnąłby się przymilnie, wdzięczny doborowi genów za takie piękne zjawisko, ale dzisiaj wszystko napawało go skacowaną odrazą. Ledwo tknięte piwo nadal przed nim stało i nie zanosiło się na rychłe jego obalenie.

– Dla pewności poszukam jeszcze w paru księgach, które wójt mi odstąpił. Z pewnością znajdą się tam jakieś przydatne dla ciebie informacje – kapłan mówił to spokojnie uśmiechnięty, lekko pucołowata, rumiana twarz zdawała się być encyklopedycznym przykładem zaufania i nie wymagającej wzajemności pomocy bliźniemu. Razbiest dopiero teraz spostrzegł, że przed każdym kolejnym łykiem Michaił zatacza palcem okręg po brzegu kufla.

– Przepraszam, muszę za potrzebą – welun wstał, czując nieprzyjemne skurcze w żołądku. Wyszedł z karczmy i ponownie zwymiotował.

Po dłuższej serii drgawek, czując się trochę lepiej, obmył twarz i przepłukał usta wodą z pobliskiego górskiego potoku. Ciało, posłuszne rozkazom umysłu, szybko walczyło ze zbędnymi skutkami nadużycia alkoholu. Jeszcze godzina, dwie i będzie zdrów jak ryba. Chłodne piwo wydawało się teraz idealnym rozwiązaniem. Albo go ukoi, albo pomoże się pozbyć żółci zalegającej w żołądku.

Przy stole nie było już Michaiła, piwo także zniknęło. Nie było nikogo, nawet karczmarz z córką się gdzieś ulotnił. Zdezorientowany welun wkroczył na środek sali i usłyszał za sobą kroki.

– Pan pozwoli, panie Razbiest. Mój pan chciałby się z tobą widzieć – hobgoblin wskazał na człowieka siedzącego przy okrągłym stoliku w rogu karczmy, zajadającego pieczyste z kartoflami i pijącego, chyba Michaiłowe piwo. Do stolika dostawione były jeszcze dwa krzesła, jedno dla Razbiesta, drugie dla hobgoblina. Oba po chwili były już zajęte.

Hobgoblin, po dokładniejszych oględzinach, posiadał typowy dla jego rasy ciemno– zielony kolor skóry, wchodzący niemalże w szarość. Lekko pomarszczona, zrogowaciała skóra i przysłonięte wysuniętymi łukami brwiowymi oczy, do tego usta, zdające się być raną, nienaturalną i szpetną, pozbawione warg, niczym u gada. Potężna sylwetka typowa dla doświadczonego rolnika, bo do tego hobgobliny zostały początkowo stworzone. Ubrany w proste, chłopskie łachmany, zdawał się być przeciwieństwem swego pana.

Ten drugi ubrany był w nienaganny, czarny strój, spodnie z jakiegoś sztucznego włókna, koszulę zapinaną na złote guziki z metalowymi kółkami opasającymi przedramiona. Długie, brązowe włosy związane miał w kucyk, a miodowe oczy nawet raz nie zaszczyciły Razbiesta spojrzeniem, przez całą tę parszywą rozmowę, co ledwie rzucał okiem spode łba. Początkowo zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na Razbiesta, tak pochłonięty był spożywaniem mięsiwa. Welun chrząknął raz i drugi, by zwrócić na siebie uwagę, ale gdy to nie pomogło, postanowił po prostu czekać.

W końcu nieznajomy się odezwał, nie przerywając sobie jedzenia, mówił nawet wtedy, gdy w ustach nie było już miejsca na kolejną porcję.

– Weluni, tak? – otarł usta chusteczką, nie przestając przeżuwać, z oczami wbitymi w talerz. – Co to ten Zakon nie wymyśli. Wy też zajmujecie się propagowaniem wstecznictwa i zacofania?

– Naszym celem jest polowanie na Proroków – nie miał ochoty na tę rozmowę, kac nadal uciskał skronie, a żołądek odzywał się nieprzyjemnym ssaniem. Ale wszystko powoli mijało.

– Przynajmniej jest z was jakiś pożytek. Dlatego tu jesteś? Jakiś Prorok oddaje cześć upadłym bóstwom?

– Tego jeszcze nie wiem.

Człowiek ponownie otarł wargi chusteczką, nabrał na widelec kolejnego ziemniaka i wepchnął go w całości do ust.

– Jestem Jerzy Bauer, a mój zielonoskóry przyjaciel to Voredai. Wiem, kim ty jesteś. Skoro formalności już wypełniliśmy możemy rozmawiać dalej. Nie lubię, gdy człowiek, któremu mam złożyć intratną propozycję nie wie nawet z kim rozmawia. Nie rób takiej miny, zdziwiony? Na pewno. Widzisz, jestem przedstawicielem Konsorcjów Górniczych.

– Konsorcja? Tutaj? Trochę wam nie po drodze.

– Taa – kolejny kawał mięsa powędrował do żujących ust. Hobgoblin Voredai siedział między nimi, po prawicy Bauera a po lewicy Razbiesta i milczał, z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej. – W sumie to znajdujemy się po drugiej stronie świata, z perspektywy mojego ojczystego Konsorcjum. Dzielą nas Republiki, dzieli Federacja, dzieli Pustynia Urkhem. I na pewno się zastanawiasz, co ja tu robię?

Przypomniał sobie grudkę terentytu, którą znalazł w potoku górskim.

– Terentyt. Po cóż innego Konsorcjum wysłałoby tutaj swoje pieski.

– Tak, terentyt – Bauer zignorował szyderstwo, ale Voredai poruszył się ledwo zauważalnie. – Metal, który wydobywamy spod Strefy Aberracji na dalekim południu. I nagle, wyobraź to sobie, dowiadujemy się, że grudki tego cennego kruszcu znajdują się także tutaj, w Górach Starych.

– Założycie tutaj swoje przedstawicielstwo. Chcecie wydobywać terentyt z gór. Tylko jednego nie rozumiem. Gdzie, pośród zagrywek wielkiego Konsorcjum, jest miejsce dla mnie?

– Nie rozumiesz? Czy zgrywasz głupiego – Voredai prychnął, ale zamilkł, skarcony wzrokiem Bauera.

Razbiest wysilił umęczony umysł do analizy i zrozumiał.

– Boicie się, że przedstawiciel Zakonu Światła może mieć coś przeciwko waszym planom. A może nawet, że Zakon przejmie coś, na co macie wyłączność. Zgadza się?

– Mniej więcej, z przewagą na więcej. No więc?

– Więc co? – udał głupiego, dla czystej złośliwości. Obaj rozmówcy nie przypadli mu do gustu.

– Będziesz nam zawadą?

– Mam tu tylko zająć się dzikusami. Nic więcej. Polityka mnie nie obchodzi.

– A wasza, hm… firma matka? Zakon nie będzie miał nic przeciwko obecności Konsorcjum na tych ziemiach?

– Nie wiem.

I znowu zapanowała cisza. Pieczystego na talerzu już nie było, Bauer zajadał się samymi ziemniakami, i najwyraźniej myślał, analizował co usłyszał, przeprowadzał w myślach przebieg dalszej rozmowy.

A kac stopniowo się ulatniał, powracała jasność i przejrzystość umysłu, nieosłabionego już bólem i alkoholem.

Ponowne wytarcie ust, znak, że zacznie mówić.

– To jak to jest z tymi dzikusami. Stanowią zagrożenie?

– Nie spotkałem się z żadnymi Prorokami, ani magami genowymi. Jeśli jednak wejdziecie na ich tereny, będą się bronić.

– Wytępimy ich, to nie problem.

Razbiest się żachnął, słysząc te słowa.

– To są ludzie.

– To są zwierzęta. Chowają się po lasach, obnosząc się swoją nagością. Parzą się ze swoimi córkami. Spożywają surowe mięsa i kąpią się w błocie. Nie znają litości, współczucia, szacunku.

– Mylisz się. Mylisz się we wszystkim. Szyją sobie futra, inaczej nie przeżyliby w wyższych partiach gór. Czy się parzą z córkami, tego nie wiem, ale opanowali ogień i się go nie boją. A co do litości, mają jej więcej, niż tobie podobni. Opiekują się swoimi dziećmi, chorymi, starcami, współczucia u nich jest tyle, co w każdej istocie ludzkiej.

– A ich zachowanie? Zaprzeczysz, że do siebie warczą, miast normalnie rozmawiać? Że są względem siebie agresywni? Że panuje u nich prawo silniejszego? Bo tak przecież jest, obserwowałeś ich, więc nie zaprzeczysz, że władzę ma najpotężniejszy. Są zwierzętami.

– Jeśli według ciebie to są wyznaczniki zezwierzęcenia, to ludzie w niczym się od zwierząt nie różnią. Jesteśmy zwierzętami, bo wilki też obserwowałem i wiem, że u każdego stworzenia, żyjącego w stadzie, muszą istnieć normy, zależności, zasady. Prawo silniejszego, powiadasz? A kto nami rządzi, jak nie królowie, senatorowie, posłowie przeróżnej maści, mający za sobą najpotężniejsze rody, mający do dyspozycji całą dostępną i legalna wiedzę i wojsko, oczywiście. Mają władzę, bo są najsilniejsi.

– Prawo u zwierząt? A gdzie ono jest spisane, hm? W jakiej szkole się go nauczysz? To, co uprawiasz, to zwykła demagogia. Te zwierzęta są głupie, bezmyślne. A to nas od zwierząt odróżnia – walił teraz pięścią w stół, akcentując kolejnymi uderzeniami kolejną sylabę. – In-te-li-gen-cja. To nas od zwierząt odróżnia, to nas czyni lepszymi. Myślimy, zdolność do wyrażania myśli i uczuć. I dlatego to my panujemy nad bestiami, nie odwrotnie i dlatego mamy prawo robić z nimi co chcemy. Z wymordowaniem włącznie.

– A dzieci? Noworodki? Też nie myślą, są pozbawione inteligencji w twoim rozumieniu i potrzebują opieki. Człowiekiem się rodzisz, czy człowiekiem się stajesz? Jesteś tak zaślepiony egoizmem, że nie dostrzegasz podobieństw, egocentryzmem ludzkości, który bezpodstawnie wmawia nam, że jesteśmy ponad naturą, byśmy mogli ją gwałcić i niszczyć.

Bauer przejechał palcem po talerzu, zbierając tłuszcz, który następnie dokładnie zlizał. A potem uśmiechnął się, a Razbiest pomyślał, że na ten uśmiech niejedna niewiasta już dała się złapać, taki był promienny, czuły, tkliwy, poetycki. Fałszywy.

– Znasz historię tych dzikusów? Na pewno nie tę prawdziwą. Dawno, dawno temu, ale jakiś czas po zakończeniu Ery Nauki, paru fanatyków i idealistów zebrało grupkę oddanych im wiernych i poszli w góry. Tam nałożyli na siebie surową regułę, by żyć w izolacji i pod żadnym pozorem nie używać już ludzkiego języka. Czasem przyjmowali gości, by otrzymać informacje ze świata zewnętrznego, niektórzy uciekali. I oni opowiadali, że pośród tej grupki były także kobiety. I wnet zaczęły rodzić, chociaż w góry nie szły w błogosławionym stanie, a każdy miał żyć w pełnej izolacji w przydzielonej mu jaskini, szałasie czy czymkolwiek, nieważne. Nieograniczony dostęp do wiernych poddanych mieli jednak fanatycy, idealiści. Przywódcy. Wkrótce potem, po pierwszych narodzinach, zmieniono regułę tego… hm… zakonu i zezwolono na swobodne spółkowanie. Dzieci języka nie uczono, ani wiedzy i tak z pokolenia na pokolenia, odtrącali coraz to więcej ludzkich zasad, w imię łatwości i przyjemności, coraz bardziej przypominając barbarzyńców, czy też dzikusów, których obserwowałeś.

– I to już? Koniec historii? To miał być argument usprawiedliwiający ludobójstwo?

– Nie, to nie miał być żaden argument.

Bauer zrobił niewyraźny gest ręką w stronę Voredaia, który podciągnął rękaw swojej chłopskiej koszuli, ukazując urządzenie z terentytu przymocowane na nadgarstku, coś jakby bransoleta, z jednej strony spłaszczona i pogrubiona, w tym też miejscu posiadająca trzy otwory.

Zabrakło refleksu, zwinności. Hobgoblin przesunął suwak na urządzeniu, które wystrzeliło w weluna trzema strzałkami, a te wbijając się w ciało, jednocześnie poraziły słabym ładunkiem elektrycznym i wstrzyknęły do organizmu truciznę. Wskutek drgawek Razbiest omal nie upadł na podłogę, ale Bauer podtrzymał go na krześle. Voredai ponownie przesunął przełącznik i strzałki połączone z urządzeniem terentytowymi linkami, powróciły do otworów, z których zostały wystrzelone.

– Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaką władzą dysponujemy, jaką siłę czerpiemy z woli i celu – powiedział Bauer, chwytając rękę Razbiesta układąc ją na nodze weluna, dociskając mu dłoń do uda. Umysł, porażony prądem, nie był w stanie nic uczynić. Był całkowicie bezbronny. – Mamy niezaprzeczalną władzę. My, Konsorcja, nie Zakon.

Chwycił za nóż jak tylko skończył mówić i wbił go Razbiestowi w udo, przebijając mu tym samym przyłożoną tam dłoń.

 

– Chwyć go dokładniej, wyślizgnie się.

– Nie wyślizgnie. Pijanych już wynosiłam, to i z rannym dam sobie radę.

– Pod pachą go chwyć, raźniej, dziewczyno, z werwą, o tak, właśnie tak.

Porażony, otruty i krwawiący nieledwie kojarzył, co się dzieje, ale poznał, że pierwszy głos należał do Michaiła, który był joszuańskim kapłanem, a drugi do Zosieńki, która była córką wójta-karczmarza.

– Uważaj, psia sabaka, na schodach.

– Dyć uważam! A kapłanowi ponoć przeklinać nie wypada.

– Cholerna dziatwa, wymądrzanie im w głowach w najgorszych momentach. Tu go połóż, na łożu. A teraz zmykaj, po jakie szmaty na bandaże.

Tupot odbiegających stópek był ostatnim co usłyszał, nim zemdlał. Potem jeszcze wielokrotnie naprzemian tracił i odzyskiwał przytomność, doznając pomieszania zmysłów, niezdolny do logicznego rozumowania.

 

Obudził się, gdy słońce powoli zachodziło ku horyzontowi. Szybka analiza niosła optymizm: trucizna nie była śmiertelna, ale zawierała silne związki neurotoksyczne, powodujące częściowy paraliż i przejmujący ból. Jad ten jest wytwarzany przez gatunek żaby, żyjącej na Wyspie Dusseldorff, którą należy tłuczkiem rozgnieść w naczyniu, by uzyskać papkę, którą pokrywa się między innymi groty strzał. Organizm nie miał dużego pola manewru do pozbycia się trucizny, ale robił co mógł. Porażenie prądem było krótkotrwałe, o niskim napięciu i nie spowodowało żadnych długotrwałych skutków ubocznych. Po kacu nie było już śladu. Gorzej z krwawieniem i nieznośnym bólem. Ból mącił umysł, który nie mógł w pełni wykorzystać swoich możliwości. Poprosił Michaiła, by wyciągnął z jego podróżnego kuferka fiolkę z eliksirem esencjalnym.

Kapłan szukał pośród torebek zasuszonych ziół, pustych fiolek, przeróżnych eliksirów. Wyciągnął wpierw ampułkę ze Skrzydłami Anioła. Razbiest zamyślił się, ale pokręcił ledwie dostrzegalnie głową, nakazując dalsze szukanie. W końcu Michaił wyszperał eliksir wzbogacony zachwastnikiem i podał go welunowi, który wypił go jednym haustem.

Ból zelżał, paraliż także zaczynał ustępować. Kapucynka, wysłana już przedtem na łowy, powróciła z pyszczkiem pełnym krwi, do której dodał odrobinę suszonych płatków z kwiatu jabłoni i poświęcił się medytacji. Wypił tak stworzony eliksir esencjalny i zapadł w drzemkę. Esencja bóstw zawarta w ludzkiej krwi, z dodatkiem suszonych kwiatów i poddana manipulacji, przez noc całkowicie zneutralizowała truciznę.

Z samego rana obudziły go krzyki.

 

– Biada nam, biada i zgryzot, cu żeśmy uczynili, my biedne ludzie – zająkiwała się babuszka, ta sama, która welunowi splunęła pod stopy, gdy przybyli konni.

Razbiest stanął u boku Michaiła i przypatrywał się całej scenie. Wokół mordowiska zebrała się gawiedź, kto mógł, kto był obecny w karczmie i jej pobliżu, przyszedł. Brakowało jedynie Bauera z jego gorylem i gromadki konnych najemników.

– Widzisz, do czego to doszło – odezwał się Michaił, blady, jakby miał zaraz zwrócić kolację z poprzedniego dnia. – Barbarzyńcy nas zaatakowali. Pewne to, jak wschód słońca. Starowina prawdę mówi, biada nam, pierwszy raz się tego dopełnili.

Przyjrzał się ścierwu. Owca ubita została tuż przed świtem, flaki jeszcze parowały.

– No, to teraz musimy dzikusów ubić – wójt-karczmarz podciągnął pas. – Kto chłop, do broni. Załatwimy to raz dwa. Panowie konni z pewnością będą pomocni, a może i Zakon się przysłuży? – spojrzał cynicznie na Razbiesta, który analizował, myślał i planował przebieg rozmowy.

– Kto znalazł ścierwo?

– Ano ja – odezwał się wójt, powoli odzyskujący rezon, a tracący bladość. – Ja żem znalazł, jak tylko słoneczko w górę wspinać się poczęło.

– A widział szanowny wójt kogoś w pobliżu?

– A dyć nie! Dzikusy przyszły, zabiły, uciekły.

– Czyli nie widziałeś nikogo w pobliżu? – upewnił się Razbiest. Jego rany zaczęły się już goić, trucizna z organizmu już się ulotniła, ból nie mącił umysłu. Analizował, planował i zastawiał pułapkę w tej słownej rozgrywce.

– Jak mówię że nie, to nie. Głuchy on czy jak? – roześmiał się wójt, wskazując na weluna palcem. Co poniektórzy zebrani parsknęli kpiąco.

– Czyli nikt w pobliżu miejsca zdarzenia nie napotkał nikogo podejrzanego. Tymczasem nie zwróciliście uwagi na sposób, w jaki stworzenie to zostało ubite. Gardło podcięte równo i gładko, dzikusy nie mają narzędzi zdolnych do zadania takiego cięcia, rana przez nich zadana byłaby szarpaną i o wiele paskudniejszą w wyglądzie. To wygląda na robotę krótkiego sztyletu, żołnierskiego zapewne. I po cóż dzikusy miałyby rozbebeszać zwierzaka? Mięsa nie wzięli, żadnej korzyści nie uzyskali, a nikt ich od zdobyczy nie odstraszył, bo pierwszym przy ścierwie był wójt, a ten sprawców już nie widział w chwili przybycia. To nie robota dzikusów, pośród tutejszych szukajcie sprawców.

I odszedł, lekko kuśtykając, zadowolony z ciszy, jaka zaległa za jego plecami.

 

– Nieźle im tam ćwieka zabiłeś, przyjacielu – Michaił, pomimo widocznego brzuszka, dość łatwo go dogonił i klepnął w plecy. – Się komplikuje wszystko, się komplikuje, a ty jeszcze niczego nie ułatwiasz. Ale prawda! Prawda najważniejsza, prawda zawsze do dobra prowadzi. Bo prawda… po prawdzie, słuchasz ty mnie?

Razbiest przystanął, a wyciągnąwszy w górę rękę wskazał palcem na ciemny kształt na niebie.

– A co żeś to znowu przyzobaczył. Rozpiętość skrzydeł parometrowa, podłużne cielsko, długi, masywny ogon. Niech mnie skręci i okręci, toż to smoczy jaszczur! Pierwszy raz widzę takowego na oczy. Cóż za majestat, ile w nim gracji!

– Najpierw terentyt, teraz smoczy wij. Dziwne rzeczy się tu dzieją.

– Smocze jaszczury żyją bardziej chętnie na Wyspie Dusseldorff. Stare Góry to nie ich domena, ale…

Michaił mówił jeszcze długo, jak weszli do tawerny, przysiedli przy stole. Zamilkł dopiero, gdy dostał kufel zimnego piwa.

A wieczorem wszystko się jeszcze bardziej skomplikowało.

 

– Teraz już chyba nikt nie ma wątpliwości – wójt-karczmarz u boku kapitana oddziału konnego, przyglądał się, jak para wieśniaków przykrywa starowinkę płachtą. Razbiest ją rozpoznał, to ona trysnęła mu pod stopy plwociną.

– To bez wątpienia robota dzikusów – przytaknął kapitan jazdy. – Zakon chyba nie ma wątpliwości?

Welun zignorował spojrzenia zebranych. Tak, to była świetna robota, o wiele lepsza od poprzedniej. Starowinkę wywleczono na okoliczne pola i podcięto gardło czymś tępym, zostawiając poszarpaną ranę. Taką, jaką opisał tego poranka przy truchle owcy. Domyślał się, że czyjś asortyment gospodarczy padł pod ręką konnych, natomiast babuszkę mieli na sumieniu Bauer i Voredai. Najgorsze było jednak to, że nie mógł nic na to poradzić. Władza Zakonu opierała się jedynie na jego autorytecie i posłuchu pośród możnych, wśród prostego ludu natomiast Zakonni byli raczej pogardzani. Nie mógł sobie na wiele pozwolić, a osądzanie i wyjawianie spisków na krańcu świata nie należał do jego obowiązków. Wycofał się do stajni.

Tam natrafił na niego Michaił, który widać jako punkt honoru wyznaczył sobie śledzenie weluna. Raazbiest był w trakcie doglądania swojego ogiera, którego ochrzcił wdzięcznym imieniem Babieka. Biały koń w brązowe plamy nie robił wielkiego wrażenia ani swoim wyglądem, ani maścią, ale posiadał charakter i inteligencją ukrytą w oczach. Głaskał swojego ogiera go po łbie, podsuwał zwitki siana pod chrapy, i tłumaczył mu, gdzie ma wójta, jak głęboko jego i całą tę przekupną zgraję idiotów, z czego „idiota" to było najłagodniejsze określenie, jakiego użył.

– Co teraz zrobisz? – spytał kapłan.

– Cholera wie. Nie będę się wtrącał w lokalne waśnie, ale z drugiej strony… Czuję, będę czuł, wyrzuty sumienia, jeśli to tak zostawię.

– Dlaczego tak ci zależy na tych dzikusach?

– Dzikusy… widzicie w nich zwierzęta. A czyż człowiek nie jest zwierzęciem? W Erze Nauki doskonale zdawali sobie z tego sprawę i to akceptowali. Wiesz, że człowiek pochodzi od stworzenia chodzącego po drzewach? To się nazywa ewolucja. Skoro od zwierząt pochodzimy, to czym jesteśmy, jeśli nie zwierzętami?

– Słowa, słowa, zabawy słowne. Ale nie możesz zaprzeczyć, różnimy się od nich.

Razbiest parsknął kpiąco, dając sobie czas na wymyślenie argumentu.

– A porównaj sobie konia do innych stworzeń. Taki oto koń tez się różni od, załóżmy na to, ryby. A skoro ma cechy, które go odróżniają od innych bytów, to znaczy że nie jest zwierzęciem? Może jest człowiekiem? Zresztą to nie o to chodzi, to zaledwie demagogia i semantyka, ale to, co chcą uczynić, to ludobójstwo. Dzikusy czy nie, to są ludzie. A wiesz, co się potem wydarzy? Co się stanie, gdy przybędą Konsorcja Górnicze? Odkrywkowe kopalnie zniszczą ziemię. Wykarczują lasy, zanieczyszczą potoki. Wysiedlą okoliczną ludność i sprowadzą hobgobliny i gobliny do prowadzenia wykopalisk. A mnie się tutaj podoba. Czemu człowiek musi wszystko niszczyć? O, i tym się różnimy od zwierząt, przychodzimy, niszczymy, palimy, zanieczyszczamy i mordujemy. Takie z nas oto istoty wyższe.

Michaił poklepał Babiekę po zadzie. Koń poruszył się niespokojnie, ale uspokoił się pogłaskany przez pana. Kapłan zdawał się nie zauważać łagodnych sprzeczności w tym, co Razbiest powiedział w podnieceniu.

– Moja religia zakłada z góry, że człowiek jest dobry, a okoliczności zmuszają go do podejmowania złych decyzji. Chociaż nie jestem ani naiwny, ani nie jestem fanatykiem, więc po części przyznam ci rację, ale tylko po części. Bo ani ty, ani ja nie zgadzamy się na to, co się tu wydarzy. A wspólnie moglibyśmy coś zdziałać. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Wyszedł z karczemnej stajni, zostawiając Razbiesta z koniem i nowymi przemyśleniami.

 

Jakiś czas po zmierzchu Razbiest wymknął się z karczmy, usilnie upraszając Michaiła o krycie go i ruszył w góry, ostatni raz obserwować dzikusów. Wątpliwości już żadnych nie miał, że jakiś Prorok miałby się koło nich kręcić. Byli zdrowymi, normalnymi, wolnymi ludźmi.

Gdy dotarł na miejsce, z którego mógł spokojnie obserwować śpiące stado, czy też plemię, czekała go wielka niespodzianka. I to jak najbardziej sprzyjająca. Po raz pierwszy od paru dni szczerze się uśmiechnął.

Noc była cudownie rześka, ochładzająca, a równocześnie dająca energię, by wrócić po zmroku do wioski. Eliksir na polepszenie nocnego widzenia działał wyśmienicie, podejrzewał, że ma naturalny talent do ich pędzenia. Może po rodzicach.

Puszczyki hukały pośród drzew, co i rusz któryś zwalał się na leśne poszycie, porywając ze sobą piszczącą zdobycz. Czasem w krzakach coś zaszemrało, zakwiliło i pierzchło. Czuły słuch wychwytywał harce nietoperzy, gdzieniegdzie samotny świetlik przecinał drogę, rzucając słabiutki, owadzi pobłysk.

Niechętnie wracał do ludzkiej siedziby, pełnej oszustw, kłamstw i matactwa. Odruchowo przesunął po sygnecie z białego złota, osadzonego na palcu, zastanawiając się, czy by tego wszystkiego nie rzucić, uciec, obojętnie gdzie, byle z daleka od ludzkiej obłudy. Samotność, życie eremity, poddającego się cyklom przyrody, pustelnika, oddanego samemu sobie, to pociągało.

Może kiedyś.

Musiała być pierwsza, góra druga w nocy, a temperatura wynosiła około piętnastu stopni Celsjusza. Na Kelwinach się nie znał, zresztą rzadko kto stosował tę skalę. I pomimo chłodu ktoś na niego czekał, tuż za rogiem karczmy. Ciepła dłoń ujęła go pod ramię, lekko chłodnawe usta złożyły pocałunek na policzku. Zosieńka, córka wójta-karczmarza. Chwyciła go za dłoń i poprowadziła do kuchni karczemnej, skąd wychodziły drzwi do jej pokoju.

Nie zważali na to, czy bywalcy karczmy, jacy jeszcze ostali o tej godzinie, ich usłyszą. Zatopili się w pocałunkach, w muśnięciach warg i języków. Poczuł na sobie jej palce, wyciągające mu koszulę ze spodni. A co tam, pomyślał, nie jest tak ładna, jak Miszka, ale co tam.

Obrócił ją wokół siebie i rzucił na łoże, pochylając się i obsypując kolejnymi pocałunkami jej szyję. Stęknęła, pisnęła, roześmiała się, gdy wsuwał jej dłoń pod suknię, ściskając i rozchylając uda.

Był gotowy, gdy drzwi od jej pokoju stanęły otworem, a do środka wlało się blade światło.

– Co tu się dzieje, do cholery? – głos wójta, głos karczmarza, głos ojca Zosieńki.

– Kruca fiks, dziewkę ci szubrawiec ściska – kapitan straży konnej, cholera, pomyślał, brakuje jeszcze księdza.

Zosieńka wyrwała się spod niego, rzucając naokoło piąstkami i pobiegła z płaczem do ojca.

– Tatku, tatku, zhańbić mnie chciał! Wpadł tu, gdy sen mnie już zmorzył i wykorzystać chciał mą niewinność.

Razbiest bez analizowania sytuacji zorientował się, że to wszystko teatrzyk, szopka i farsa wystawiona dla jednego widza, z dialogami ociekającymi sztucznością i kiczem.

– Myślę, panie welun – czy to głos ojca, czy kapitana, nie było to już ważne. – Myślę, że powinieneś stąd odjechać. Gdy tylko ranne wstaną zorze.

Spojrzał na nich, nawet się nie silili na udawanie, kpiące uśmieszki zakwitły na ich twarzach, Zosieńka także była częścią spisku, a jej wyraz twarzy był najgorszy z nich wszystkich. Pokazywał, z jaką premedytacją go ośmieszyła i wykorzystała, jak bezwzględnie sobie z nim pogrywała, od samego początku jego przybycia w to miejsce. W Akancie widział wiele trup aktorskich, ale ta zdecydowanie była najgorsza i najbardziej bezwzględna. A jako finał, epilog słabej sztuki, zamknięcie drzwi i welun sam w ciemności.

To są prości ludzie, pomyślał, sami nie uknuliby takiego spisku. Do tego potrzebna była pewna doza wyobraźni, wykształcenia i dostatecznie paskudny charakter. A to wszystko sumując daje jedną osobę: Bauer. Jerzy Bauer, bo tylko Konsorcjum Górnicze ma największy interes w ośmieszeniu i pozbyciu się stąd przedstawiciela Zakonu Światła, który mógłby kontaktami dyplomatycznymi zablokować jakiekolwiek działania wydobywcze na tych ziemiach.

Poprawił ubranie, przeczesał dłonią po włosach, wyszedł z pokoju Zosieńki, nie zważając na kpiące spojrzenia konnych i ostentacyjny brak zainteresowania ze strony córki wójta. Wszedł po schodach na piętro, korytarz ukryty był w mroku. Wiedział, kto gdzie nocuje, przystanął przed konkretnymi drzwiami, złość poczęła w nim kipieć, zmieszana ze wstydem, poniżeniem i bezsilnością. Wypuścił miecze, skóra na przedramionach się rozwarła, metal wypadł, nagie głownie wpadły w dłonie, w pewny i gotowy uścisk. Rozkazał źrenicom, by zawczasu przygotowały się do mroku nieoświetlonego pomieszczenia.

Dwoma palcami lewej dłoni nacisnął klamkę, drzwi się rozwarły, a za nimi usłyszał szelest ciała powstającego z krzesła. Późniejsze wypadki potoczyły się błyskawicznie, jakby ktoś jednym pstryknięciem włączył przyspieszony tryb działania. Wpadł do środka, bezszelestnie, ujrzał Voredaia, unoszącego dłoń z urządzeniem w kształcie bransolety. Lewą dłonią się zamachnął, miecz przeciął rękę ochroniarza, ucięta dłoń upadła na ziemię. Na pograniczu świadomości zorientował się, że terentytowe urządzenie wrosło głęboko w ciało, i metalicznymi korzeniami sięgało aż do tkanki kostnej.

Zanim Voredai wydał krzyk bólu welun zamaszyście pociągnął prawym ostrzem od dołu, rozcinając gardło, tchawicę i tętnice. Krew spryskała mu twarz, strój i miecze, połączone ze stawami łokciowymi krótkimi łańcuchami. Głowa hobgoblina prawie oderwała się od korpusu, gdy odchyliła się w tył, a ciało zrobiło krok w przód, ale Razbiest na to nie zważał. Obszedł zwalającego się trupa i spostrzegł Bauera, podrywającego się z łóżka i podnoszącego kolejne urządzenie, którego nie zdążył użyć, bo welun już podbiegł i uderzył ukosem z góry, prosto w skroń. Kolejny trup zwalił się na podłogę, a Razbiest poczuł się trochę spokojniejszy, emocje powoli go upuszczały, a nawet poczuł drobne wyrzuty sumienia, że dał się ponieść emocjom.

 

Babieka był już gotowy do drogi, sprzęt spakowany, kapucynka w saszetce na pasie. Zdążył się jeszcze zdrzemnąć, bo było mu wszystko jedno czy złapią go tu, czy w Akancie, czy gdziekolwiek. Łapy Konsorcjum sięgały daleko, pieniądze poszerzały możliwości. Ale oto słońce już wzeszło, można odjechać do głównej kapituły Zakonu i złożyć raport, potem weźmie Korodona i razem upiją się do nieprzytomności.

Zatrzymał się w pewnym oddaleniu od wioski, stanął w strzemionach, obserwując gromadzący się tłum, uzbrojony widły i pochodnie. Pokrzykiwania słychać było aż tutaj, głównie konnych, uwijających się między zebranymi, klnącymi głośno i motywująco.

Przysiadł na siodle, odwrócił Babiekę w drugą stronę i już miał odjeżdżać, gdy doszedł go głos Michaiła, wołającego z oddali. Poczekał na kapłana, jadącego na mule, obłożonego tobołami.

– Już myślałem, że cię nie dogonię. Uff, ledwo się zebrałem. Próbowałem im przemówić do rozsądku, ale jak ten baran, kapitan zaczął mi grozić rozciąganiem końmi, więc uciekłem. Ciekaw jestem, jak sobie poradzą bez dobrego słowa kapłana, hehe – nagle przybrał zatroskany wyraz twarzy. – Słyszałem, co się stało w nocy. Załatwili cię, nie ma to tamto, ale nie sądziłem, że się poddasz.

– Nie poddałem się, po prostu nie ma kogo już bronić. Nie patrz się tak, stado barbarzyńców pierzchło z powrotem w góry. Cokolwiek ich stamtąd wyrzuciło, musiało się już ulotnić.

– Ale gór szkoda.

– Szkoda, ale sam jeden świata nie zbawię.

Jakiś czas jechali w milczeniu, za horyzontem zaczęły się zbierać chmury, w końcu welunowi wpadło do głowy niespodziewane pytanie.

– Michaił to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda?

– Nie, otrzymałem je podczas święceń. Naprawdę nazywam się Szymon O'Malley.

– O'Malley? Rzadkie nazwisko.

Za ich plecami, od strony wioski, rozległ się tętent końskich kopyt, a po chwili dopadł ich zgrzany, zziajany i zmęczony posłaniec. Bez słowa podał Razbiestowi tekę, i odjechał.

– Co to? – spytał Michaił, zezując na teczkę.

– Kolejne zadanie – Razbiest spojrzał na starannie wypisane ręką Miszki dwa słowa, figurujące na aktach: „Hrabia Hellkrid".

Koniec

Komentarze

Ech, porządny kloc tekstu, ale jakos przebrnąłem. No więc opowiadanko bardzo ciekawe, poruszające poważny problem rasizmu. Pomimo rozmiarów czytało się bardzo przyjemnie, nawet pomimo tego, że wdarło się w tekst sporo błędów i dziwnych zdań. Nie na tyle jednak rażących, przynajmniej mnie, by w jakiś sposób psuły odbiór całości. Fabuła też ciekawa, choć w paru miejscach skróciłbym niektóre opisy, zwłaszcza ten wywód geograficzny na początku, nie wnoszący nic istotnego do tekstu. Gdyby była to książka i akcja przenosiłaby się do tych miejsc, może miałby jakieś znaczenie, a tak, moim zdaniem jest zbędny. Tak że podsumowując i ceniając, gdyby nie te błędy, dałbym Ci pięć, a tak zostaję przy 4+, czyli 4 na naszej NFowej skali.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Jeśli chodzi o uwagi stylistyczne, to zgadzam się z Fasolettim.

Natomiast niezbyt przekonało mnie poprowadzenie końcowej części opowiadania.

Nie rozumiem zupełnie, dlaczego Razbiest nie został po prostu zabity (pomijając fakt, że bycie Głównym Bohaterem często daje nieśmiertelność), skoro wójt i kapitan straży byli w spisku z Bauerem. Łatwiej byłoby go zabić i mieć problem z głowy. Skoro akcja dzieje się na jakimś totalnym zadupiu, to Zakon o fakcie zamordowania swego członka dowiedziałby się po bardzo długim czasie, o ile w ogóle, a wtedy wszelkie ślady byłyby już dawno zatarte, a Konsorcjum utrwaliłoby do tej pory swoje wpływy. Zresztą samo zniknięcie Razbiest wójt mógłby wytłumaczyć na tysiąc sposobów (np. wpadł w łapy dzikusów, porzucił służbę w Zakonie, przytrafił mu się wypadek, itp.)

"To są prości ludzie, pomyślał, sami nie uknuliby takiego spisku." - no bez przesady. Spisek był prosty, jak konstrukcja cepa. To, że chłopi są prości, nie oznacza od razu, że są totalnymi debilami. To raczej Razbiest wykazał się nadzwyczajną głupotą, wpadając w tak prostacką pułapkę przy udziale Zosi (zważywszy na sytuację panującą w tamtym momencie).

Pomijając powyższe uwagi, to opowiadanie czytało się nieźle.

Z czystym sercem daję 4.

Zabicie Razbiesta nie byłoby najlepszym rozwiązaniem, ponieważ Zakon(jak jest to wspomniane w tekście) ma poważanie pośród władców okolicznych krain, kontakty i wpływy na tych terenach ma o wiele większe niż Konsorcja. Wójt z wioską i paru najemnych konnych to tylko parę osób przeciwko armiom tych książąt. Bauer zdawał sobie z tego sprawę, dlatego uknuł spisek polegający na ośmieszeniu bohatera, który stawia go w pozycji patowej: jeśli podejmie się jakiejkolwiek akcji, złożone zostanie oskarżenie o gwałt, a wtedy Zakon nie będzie mógł ingerować. Dlatego o niebo lepiej jest wyrzucić weluna żywego, i na tym polegało wyrafinowanie tego planu. Prości ludzie po prostu by go zabili, nie zważając na dalsze konsekwencje(śledztwa, noty dyplomatyczne, wprowadzenie kontroli wojskowej, itp).

A Konsorcja jako luźne organizacje handlowe nie posiadają własnych armii i jako takie nie mogą stanąć w otwarty konflikt z Zakonem i Republikami Północy, którzy są przecież równocześnie klientami. W końcu ktoś by się spytał gdzie jest ciało, co się wydarzyło, skojarzyłby fakt zniknięcia Razbiesta z utworzeniem Konsorcjum na północy.

Mam nadzieję, że jasno to wytłumaczyłem. Eferelin dzięki za uwagi, myślisz w sposób dociekliwy, podoba mi się to.
Pozdrawiam. 

Po przeczytaniu Twojego wyjaśnienia (nie przekonało mnie do końca, ale mniejsza z tym) naszła mnie myśl, że właściwie Bauer dopiął swego, a wynik prześcignął najśmielsze oczekiwania Konsorcjum. Zakon został totalnie zdyskredytowany i ośmieszony - jego członek zarżnął bez powodu (w oczach opinii publicznej) przedstawicieli miejscowych władz i wysłanników Konsorcjum. Ucieczka z wioski w powszechnym mniemaniu będzie stanowiła przyznanie się do winy.

Ta przewrotność była zamierzona?

Oczywiście, nie wszystko zawsze musi iść po myśli głównego bohatera, czasem plany biorą w łeb, a historia źle się kończy. Wszystko zostało wykonane z autorską premedytacją. Razbiest jest młody i porywczy, ugania się za spódniczkami, zbyt pochopnie podejmuje decyzje.
I taka uwaga, przecież nie zarżnął nikogo z miejscowych władz, jedynie Bauera i Voredaia.
A Razbiest, no cóż, będzie musiał się porządnie wytłumaczyć w głównej kapitule Zakonu.

Nowa Fantastyka