- Opowiadanie: Antyradek - Bankiet w Kuli

Bankiet w Kuli

Moje naj­dłuż­sze i naj­bar­dziej róż­no­rod­ne opo­wia­da­nie ze wszyst­kich do­tych­czas. Nie było li­mi­tu słów, więc tro­chę mnie po­nio­sło.

Pe­wien lo­so­wy czło­wiek z Ziemi pew­ne­go dnia do­sta­je pocz­tą go­łę­bio­wą list za­pra­sza­ją­cy go na uro­czy­sty ban­kiet w po­za­ziem­skim, ro­ko­ko­pun­ko­wym stat­ku ko­smicz­nym, który wła­śnie ma za­miar wy­lą­do­wać w cen­trum Gdań­ska. Po­sta­na­wia sko­rzy­stać z pro­po­zy­cji.

Róż­no­rod­na opo­wieść zło­żo­na z frag­men­tów o róż­nych sty­lach i nar­ra­cjach. Stat­ki ko­smicz­ne, bigos i pan­ce­rze wspo­ma­ga­ne. Każdy frag­ment jest de­dy­ko­wa­ny jed­ne­mu z użyt­kow­ni­ków tego por­ta­lu, pró­bo­wa­łem wstrze­lić się w jego gusta, na przy­kład jedni lubią cy­ber­punk, a inni ab­surd, to sta­ra­łem się im to do­star­czyć (nie mówię, że za­wsze po­szło ide­al­nie). Wzią­łem tych, któ­rzy sko­men­to­wa­li ja­kieś moje po­przed­nie opo­wia­da­nie i coś im się w nim po­do­ba­ło.

Wszyst­ko jest także bar­dzo ład­nie sfor­ma­to­wa­ne w pliku PDF, razem z in­ny­mi opo­wia­da­nia­mi tego uni­wer­sum:

(http://antyradek.eu5.net/projects/quadreversum).

Wer­sja 1.0.0 – Umiesz­cze­nie na stro­nie.

Wer­sja 1.0.1 – Kilka błę­dów i ob­ra­zek

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Bankiet w Kuli

 

Gdy tylko czu­bek głowy Wiel­kie­go Neo­fan­ta­so­ra wy­ło­nił się zza gór, od­pa­lo­no ar­ma­ty za­ła­do­wa­ne go­rą­cym atra­men­tem. Ka­ta­pul­ty wy­strze­li­ły li­te­ry, a pa­pie­ro­we sa­mo­lo­ty wznio­sły się w prze­stwo­rza. Wszyst­ko na darmo, gi­gant ani drgnął.

Wo­jow­ni­cy z wio­ski, uzbro­je­ni w pióra i ka­ła­ma­rze, ru­szy­li do boju. Ata­ko­wa­li wroga, uży­wa­jąc ca­łe­go swo­je­go lek­sy­kal­ne­go prze­szko­le­nia. Opo­wia­da­nia cy­ber­pun­ko­we, fan­ta­sy i fan­ta­sty­ka na­uko­wa cięły po­wie­trze. Hor­ro­ry, wier­sze i dzie­ła de­tek­ty­wi­stycz­ne roz­bi­ja­ły się o jego ciało. Jed­nak nie­wzru­szo­ny Neo­fan­ta­sor po­zo­sta­wał nie­wzru­szo­ny. Sta­nął przed mia­stecz­kiem i wy­sy­pał z rę­ka­wa, ni­czym wy­trze­pu­jąc pia­sek z buta po ca­ło­dnio­wym sie­dze­niu na plaży, dzie­siąt­kę strasz­li­wych de­mo­nów. Jego po­słań­cy szyb­ko i spraw­nie roz­pra­wi­li się z całą obro­ną wsi, rzu­ca­jąc po jed­nej gwiazd­ce, w każ­de­go z wo­ja­ków. Nikt z obroń­ców nie prze­żył, wieś stała się bez­bron­na.

Ale jak to w ba­śniach zwy­kle bywa, zna­lazł się młody syn dok­to­ra – An­ty­rax. Tro­chę ułom­ny ję­zy­ko­wo i bez ja­kie­go­kol­wiek do­świad­cze­nia, po­sta­no­wił zgi­nąć dzi­siaj w walce. Nie miał, jak wszy­scy, zbroi, pióra, czy za­pa­su atra­men­tu. Po­sia­dał je­dy­nie szkla­ny miecz, wy­peł­nio­ny płyn­ną kre­atyw­no­ścią, dmu­chaw­kę z serum śmie­chu, la­tek­so­we buty i worek z al­ter­na­tyw­nym wszech­świa­tem.

Naj­bliż­sza de­mo­ni­ca, Obu­dzo­na, zo­sta­ła z za­sko­cze­nia kop­nię­ta z gu­mo­we­go buta pro­sto w zadek i nawet nie po­czu­ła tego sub­tel­ne­go ataku. Do­pie­ro śro­dek roz­śmie­sza­ją­cy, wstrzyk­nię­ty cen­tral­nie w szyję, zwró­cił jej uwagę. Wtedy An­ty­rax się­gnął do swo­je­go worka i wy­cią­gnął… rzecz. Nie­śpią­ca po­pa­trzy­ła na za­gu­bio­ne­go wo­jow­ni­ka, to na dzi­wacz­ny przed­miot, to znowu na wo­jow­ni­ka. Za­mru­ga­ła, nie roz­po­zna­jąc zu­peł­nie, co to jest i czy się tego bać. Ostat­ni pi­sarz też ob­ra­cał w dłoni i oglą­dał zna­le­zi­sko z każ­dej ze stron, ale i on nie wie­dział, co wła­ści­wie wła­śnie wy­do­był. Wy­wa­lił nie­okre­ślo­ność za sie­bie i spró­bo­wał po­now­nie.

Po kilku mi­nu­tach wy­rzu­ca­nia róż­nych, nie­okre­ślo­nych obiek­tów ze swo­je­go wszech­świa­ta, spo­strzegł że grup­ka de­mo­nów go oto­czy­ła i z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wu­je jego zma­ga­nia z samym sobą. Nie umiał uży­wać wła­sne­go wszech­świa­ta. Co za młot. Po­sta­no­wił więc wy­ko­nać swoją po­win­ność w tra­dy­cyj­ny spo­sób, za­mach­nął się i wbił swój miecz w naj­bliż­sze­go neo­fan­ta­so­ro­we­go sługę, że ten aż od­sko­czył z bólu. Stare, spraw­dzo­ne me­to­dy za­wsze dzia­ła­ją. Nie­dłu­go cie­szył się z suk­ce­su, zaraz wszyst­kie stra­szy­dła razem wzię­ły i dmuch­nę­ły w niego stru­mie­niem prze­cin­ków – jego naj­więk­szą sła­bo­ścią. Śmier­cio­no­śna chmu­ra przy­po­mi­na­ła bo­żo­na­ro­dze­nio­wy śnieg, lecz przy­no­si­ła ze sobą same rózgi.

Pierw­szy le­cą­cy znak in­ter­punk­cyj­ny omi­nął, pod­ska­ku­jąc na la­tek­so­wych bu­tach, ni­czym akro­ba­ta nad wanną kro­ko­dy­li. Drugi skon­tro­wał kre­atyw­ną bro­nią, jak ku­charz roz­pla­ta­ją­cy mar­chew­kę na pół. Trze­ci zła­pał w zęby, ko­rzy­sta­jąc z faktu że w książ­kach wszyst­ko jest moż­li­we. Jed­nak ty­siąc ko­lej­nych po­ci­sków od­rzu­ci­ło go na kil­ka­set me­trów w tył. Upadł obo­la­ły w błoto, po prze­ciw­nej stro­nie wio­ski, nad którą chyba wła­śnie prze­le­ciał. Ja­kimś cudem nic sobie nie po­ła­mał. Błot­ne ką­pie­le po­dob­no do­brze dzia­ła­ją na skórę. Lecz to nie był ko­niec kontr­ata­ku, spa­da­ją­cy błąd or­to­gra­ficz­ny pra­wie roz­ciął go na pół, An­ty­rax zdą­żył wy­ko­nać unik, lecz przez przy­pa­dek pu­ścił szkla­ną broń. Pękła na ga­dzi­lion drob­nych ka­wa­łecz­ków, zmiaż­dżo­na przez spa­da­ją­ce ,,ó”. Kre­atyw­ność wsią­kła w mokry grunt, two­rząc nowe kró­le­stwo ziem­nych mrów­ko-an­dro­idów, za­si­la­nych parą z wody ba­se­no­wej.

Nie­do­szły bo­ha­ter był teraz bez­bron­ny, ni­czym cenna sta­ro­żyt­na waza, na któ­rej wy­sta­wę wpusz­czo­no wy­ciecz­kę przed­szkol­nych dzie­ci. Tak bez­bron­nym czło­wie­kiem żaden z de­mo­nów się już wię­cej nie in­te­re­so­wał. Pi­sarz wstał i zo­ba­czył, jak jego osada jest rów­na­na z zie­mią. Cień Wiel­kie­go Neo­fan­ta­so­ra, wy­chy­la­ją­ce­go się zza góry, wy­glą­dał jak dłoń dziec­ka, które zgar­nia kloc­ki z dy­wa­nu, aby je zaraz ob­śli­nić i po­łknąć. Czy to był już kres jego eg­zy­sten­cji i wszyst­kie­go co znał?

– Nie, to nie miało się tak skoń­czyć. – Się­gnął po worek. – Ja tu je­stem pi­sa­rzem i to ja usta­lam epi­log.

Wtedy jego la­tek­so­wym butom wy­ro­sły śmi­gła, wspo­ma­ga­ne pro­gra­mem w C, i po­nio­sły go pro­sto pod nos Obu­dzo­nej, zo­sta­wia­jąc za sobą li­nuk­so­wy ślad. Za­cie­ka­wio­na de­mo­ni­ca roz­po­zna­ła nie­doj­dę. Tego sa­me­go nie­doj­dę. Pa­mię­ta­ła że wcze­śniej go zmiaż­dży­ła. An­ty­rax nie miał już żad­nej broni, tylko swój wór. Zaj­rzał do środ­ka i długo nie wy­cią­gał ręki.

– Mam coś spe­cjal­nie dla cie­bie, Nie­śnią­co.

***

– Ko­lej­ny dzień w pracy, ko­lej­ny dzień ro­bie­nia bez­u­ży­tecz­nych czyn­no­ści dla bez­u­ży­tecz­nej kor­po­ra­cji w tym bez­u­ży­tecz­nym świe­cie – po­my­śla­łem.

Wzią­łem ko­mór­kę i za­czą­łem prze­glą­dać maile. Kupa elek­tro­nicz­nej pocz­ty cze­ka­ła na spusz­cze­nie w wir­tu­al­nym se­de­sie. Spam z re­kla­mą ta­le­rzy, za­pro­sze­nie do zna­jo­mych na Fa­ce­bo­oku, oczy­wi­ście od obcej osoby, po­wia­do­mie­nie o ko­men­ta­rzu na YouTu­be, uwaga o mailu na innej skrzyn­ce ema­ilo­wej, przy­po­mnie­nie o opła­cie za sub­skryp­cję tej bez­u­ży­tecz­nej gry kom­pu­te­ro­wej i ty­siąc in­nych bez­u­ży­tecz­no­ści. O, znowu roz­pę­ta­łem gów­no­bu­rzę na Mirko i za­blo­ko­wa­li mi konto Twit­te­ra za nie­po­praw­ną po­li­tycz­nie my­ślo­zbrod­nię. Bez­u­ży­tecz­ność do kwa­dra­tu.

Z nad­mia­ru bez­u­ży­tecz­no­ści zdrzem­ną­łem się w ubra­niu na go­dzi­nę. Obu­dzi­ło mnie gło­śne gru­cha­nie z okna. Czyż­by jakaś uży­tecz­ność w końcu mnie spo­tka­ła? Na oknie sie­dział biały go­łą­bek, w dziób­ku trzy­mał ko­per­tę. Było to tak abs­trak­cyj­ne, jak li­te­rac­ka wojna w wio­sce pi­sa­rzy, wojna na śred­ni­ki i znaki in­ter­punk­cyj­ne. Nie będąc pew­nym, czy nadal nie śnię, ode­bra­łem prze­sył­kę i przyj­rza­łem się tek­tu­ro­we­mu pro­sto­ką­to­wi. Ptasi li­sto­nosz chwi­lę potem znik­nął, od­da­la­jąc się bez­sze­lest­nie.

Ca­łość była wy­ko­na­na z pa­pie­ru czer­pa­ne­go. Ad­re­so­wa­na była ele­ganc­ką kur­sy­wą do mnie, do Ma­te­usza Me­cha­lycz­ne­go, za­miesz­ka­łe­go na ulicy Sze­ro­kiej w Gdań­sku. Wo­je­wódz­two Po­mor­skie, Pol­ska, Zie­mia, Układ Sło­necz­ny, Ga­lak­ty­ka Droga Mlecz­na, Gro­ma­da Lo­kal­na, Czwar­ta Kwa­dra. Z tyłu wid­nia­ła pie­częć z wosku psz­cze­le­go, wy­pu­kły obraz kuli i jakiś napis z nie­zro­zu­mia­łych zna­ków. Prze­cież był 2017 rok, kto dzi­siaj wy­sy­ła pa­pie­ro­we listy, za­miast maili? Zatem to był kawał. To mu­siał być kawał. Py­ta­nie jesz­cze, po co ktoś mi go wy­ciął?

Ostroż­nie otwo­rzy­łem pro­sto­kąt, trzy­ma­jąc go ob­cę­ga­mi, spo­dzie­wa­jąc się że coś strasz­ne­go z niego zaraz na mnie wy­sko­czy. Nic ta­kie­go się jed­nak nie stało. Pi­sa­ny od­ręcz­nie list był tym, co zwy­kle znaj­du­je się w ko­per­tach. Nie, w sumie czę­ściej dzi­siaj znaj­du­je się ra­chun­ki.

 

Sza­now­ny Panie Ma­te­uszu Me­cha­lycz­ny.

Mam za­szczyt za­pro­sić Pana na uro­czy­sty ban­kiet z oka­zji wy­bo­ru na jed­ne­go z no­wych, obie­cu­ją­cych agen­tów ALOPP. To wiel­ka dla mnie ra­dość, móc go­ścić ludzi z tej or­ga­ni­za­cji na po­kła­dzie mojej [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] . Mam naj­skryt­szą na­dzie­ję, że zo­sta­nie Pan przy­ję­ty i bę­dzie mieć Pan we współ­pra­cy z [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] udział w walce o wspól­ne dobro.

Za­pra­szam do sie­bie dnia 14 li­sto­pa­da, roku Pań­skie­go 2017. Myślę, że ma­ri­na w Głów­nym Mie­ście Gdań­sku jest do­sko­na­łym miej­scem na lą­do­wa­nie [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] . Tam się spo­tkaj­my w lo­kal­ne po­łu­dnie. Po obie­dzie wy­bie­rze­my się w po­dróż na Fe­li­cję, gdzie pozna Pan swo­ich przy­szłych, mam na­dzie­ję, człon­ków przy­bra­nej ro­dzi­ny.

Przy­po­mi­nam, że w [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] , oprócz naj­wyż­szej kul­tu­ry oso­bi­stej, od za­wsze obo­wią­zy­wał ro­ko­ko­wy styl ubio­ru. Wszy­scy go­ście po­win­ni przy­wią­zać nie­zwy­kłą dba­łość o szcze­gó­ły swo­je­go wy­glą­du. Uprzej­mie pro­szę także, aby nie po­sia­dać na po­kła­dzie żad­nych urzą­dzeń użyt­ku­ją­cych elek­trycz­ność.

Z Bo­giem. 

– Pro­fe­sor [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK]

 

Kilka dziw­nych, okrą­głych zna­ków zo­sta­ło wtrą­co­nych po­mię­dzy li­te­ry. Za­czy­na­ło się robić cie­ka­wie. Autor tego dow­ci­pu chciał, abym za trzy dni, w XVIII wiecz­nym stro­ju pa­ła­co­wym, udał się w sam śro­dek mia­sta w dniach szczy­tu, nie za­bie­ra­jąc ze sobą żad­nej elek­tro­ni­ki. Potem ta­jem­ni­czo mia­łem przejść ta­jem­ni­czy test na zo­sta­nie ta­jem­ni­czym człon­kiem ja­kiejś ta­jem­ni­czej spo­łecz­no­ści. Cóż za ta­jem­ni­cza ta­jem­ni­ca. Trze­ba od­ta­jem­ni­czyć ten ta­jem­ni­czy list.

Szyb­kie szu­ka­nie Fe­li­cji w in­ter­ne­cie wska­za­ło jedną stro­nę o teo­riach spi­sko­wych. Miała być pla­net­ką, stwo­rzo­ną przez ko­smi­tów, na któ­rej ho­do­wa­no ludzi, aby prze­pro­wa­dzać na nich strasz­li­we eks­pe­ry­men­ty. Stan­dard. Jeśli to praw­da, może za­bra­kło im tam kró­li­ków do­świad­czal­nych i po­ry­wa­ją ko­lej­ne ofia­ry? Ale wtedy prze­cież nie da­wa­li by mi wol­nej ręki do od­mo­wy.

Na tym samym forum po­da­no: ALOPP jest po­za­ziem­ską or­ga­ni­za­cją ter­ro­ry­stycz­ną, zrze­sza­ją­cą Zie­mian w celu mor­do­wa­nia miesz­kań­ców wła­sne­go globu. Ale od czego był to skrót, to nikt nie wie­dział. Brzmia­ło cie­ka­wie, po­mor­do­wał­bym sobie nie­któ­rych ludzi.

,,Czwar­ta Kwa­dra” da­wa­ła za dużo lo­so­wych wy­ni­ków, aby wy­wnio­sko­wać z nich, o co mogło Pro­fe­so­ro­wi cho­dzić. Ale pew­nie były także trzy inne… ja­kieś kwa­dry.

Lo­kal­ne po­łu­dnie w Gdań­sku, czyli dwu­na­sta go­dzi­na czasu sło­necz­ne­go, uwzględ­nia­jąc jesz­cze czas letni, to tro­chę przed trzy­na­stą we­dług po­dzia­łu stre­fo­we­go. Przyj­dę o 12:00, naj­wy­żej ciut­kę po­cze­kam.

Wi­ki­pe­dia na­to­miast wska­za­ła, że go­łę­bie pocz­to­we w żad­nym wy­pad­ku nie mo­gły­by do­rę­czyć listu bez­po­śred­nio do od­bior­cy. Ich me­cha­ni­ka po­le­ga na wra­ca­niu do ma­cie­rzy­ste­go go­łęb­ni­ka, z do­wol­ne­go miej­sca na świe­cie. I tylko tyle. Zu­peł­nie jak sa­deł­ko z brzu­cha. Li­stów z pew­no­ścią nie wsa­dza­no im do dziób­ka, a przy­wią­zy­wa­ło się je do nóżek. Ro­zej­rza­łem się po po­ko­ju, czy przy­pad­kiem nie mia­łem w nim go­łęb­ni­ka, aby ho­do­wać tych lot­nych li­sto­no­szy, ale nie. Moja teo­ria o dow­ci­pie za­czę­ła się lekko sypać. Jej dro­bin­ki wpa­da­ły mi do oczu, co wcale nie było miłe.

Kilka razy, w róż­nych czę­ściach świa­ta, wi­dzia­no w tym samym mo­men­cie ku­li­ste UFO i ludzi w stro­jach rodem z Wer­sa­lu. I nie było to w trak­cie krę­ce­nia jesz­cze jed­ne­go od­cin­ka Dok­to­ra Who. Po­dob­no zdję­cie zro­bio­ne kuli nigdy nie wy­cho­dzi­ło po­praw­nie, a więk­szość świad­ków ma­gicz­nie za­po­mi­na­ła o zda­rze­niu chwi­lę po od­lo­cie ta­jem­ni­czej struk­tu­ry. Nie­licz­ni pa­mię­ta­li i roz­po­wia­da­li to dziwo, ale nikt im oczy­wi­ście póź­niej nie wie­rzył. Kulę wi­dy­wa­no w nie­zwią­za­nych ze sobą miej­scach, nie ogra­ni­cza­ła się, jak na fil­mach, tylko do USA, prze­la­ty­wa­ła przez cen­tra miast, pły­wa­ła pod wodą, cu­mo­wa­ła do Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej, stra­szy­ła sa­mo­lo­ty, śli­zga­ła się po bie­gu­no­wych lo­dach i to­czy­ła bitwy z woj­ska­mi wszyst­kich kra­jów Ziemi. Zu­peł­nie, jak w sła­bej ja­ko­ści opo­wia­da­niach fan­ta­stycz­nych, pi­sa­nych przez lo­so­wych ludzi na lo­so­wych stro­nach in­ter­ne­to­wych.

Na­stęp­ne­go dnia za­bra­łem list do zna­jo­me­go che­mi­ka. Po­twier­dził on moje obawy, list wy­ko­na­ny był ory­gi­nal­ną tech­ni­ką sprzed kil­ku­set lat. Skład che­micz­ny pa­pie­ru i atra­men­tu od­po­wia­dał tym, uży­wa­nym dawno temu. W do­dat­ku na­rzę­dzie pi­sa­nia z pew­no­ścią było pta­sim pió­rem. Na myśl o bez­u­ży­tecz­no­ści ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści, po­sta­no­wi­łem po­ju­trze zro­bić coś uży­tecz­ne­go.

***

Pod na­po­rem nie­ty­po­wo­ści i kre­atyw­no­ści dzie­ła, Obu­dzo­na za­czę­ła krzy­czeć, zwi­jać się w kon­wul­sjach i palić mrocz­nym ogniem, jak mrów­ka na pły­cie ku­chen­nej. Zmie­ni­ła się w mały księ­życ i po­le­cia­ła, ob­ra­ca­jąc się jak fris­bee, z po­wro­tem w kie­run­ku Wiel­kie­go Neo­fan­ta­so­ra.

Triumf An­ty­ra­xa nie trwał długo, za chwi­lę, od tyłu, zła­pa­ła go De­di­rid. Jej ko­sma­ta ręka owi­nę­ła się wokół de­li­kat­ne­go świa­to­stwór­cy, jak czar­ny worek na zwło­ki. Po­czę­ła go za­cie­śniać, ni­czym na­wie­dzo­ny le­karz mie­rzą­cy ci­śnie­nie. Zaraz opróż­ni wnętrz­no­ści na­sze­go bo­ha­te­ra, jak tubkę pasty do zębów. Wy­wi­ja­jąc się rybio, pi­sarz za­nur­ko­wał do worka i nie­pręd­ko wy­szedł. De­mo­ni­ca przez go­dzi­ny na­chy­la­ła się nad otwo­rem, aby cap­nąć go, jak tylko wy­sta­wi głowę. Gdy w końcu coś się wy­su­nę­ło, po­rwa­ła to z ocho­tą. Była to jed­nak ko­lej­na opo­wieść, za­bój­czo eks­pe­ry­men­tal­na, nie­sa­mo­wi­cie abs­trak­cyj­na. Nie­ty­po­wość po­pa­rzy­ła jej łap­ska.

***

Ma­te­usz uzy­skał wy­ma­ga­ną górę w wy­po­ży­czal­ni ko­stiu­mów. Za­sta­na­wiał się, czy nie pod­kraść ja­kie­goś szu­sto­ko­ra z mu­zeum, ale to chyba nie było by zbyt po­praw­ne za­cho­wa­nie. Bał się, czy mier­na ja­kość ka­fta­na, spo­wo­do­wa­na nie­ory­gi­nal­no­ścią, nie bę­dzie zwra­cać nad­mier­nej uwagi w świe­cie naj­praw­dziw­szych atła­so­wych pasów i per­ło­wych gu­zi­ków. Po­sta­no­wił kupić więc kilka ozdób ze sztucz­nej bi­żu­te­rii, które wy­glą­da­ły dość kosz­tow­nie, a stwo­rzo­ne były z by­le-cze­go, i do­szyć w lo­so­wych miej­scach. Miał na­dzie­ję, że Pro­fe­sor i inni go­ście nie za­uwa­żą róż­ni­cy.

Z poń­czo­cha­mi nie było żad­ne­go pro­ble­mu, zna­lazł je w dam­skim skle­pie. Tak samo coś, co można było pod­cią­gnąć pod sta­ro­daw­ną ko­szu­lę. Mu­sia­ła być fla­ne­lo­wa, z wy­sta­ją­cy­mi rę­ka­wa­mi. Ogar­nął także puder.

Pe­ru­ka, cóż. Przy­naj­mniej miał trój­kąt­ną czap­kę pi­rac­ką zza za­ku­rzo­nej szafy, jesz­cze po po­przed­nich lo­ka­to­rach. Naj­go­rzej, że za­zwy­czaj cho­dził na łyso, gdyż ro­dzi­ce nie ob­da­rzy­li go moc­ny­mi wło­sa­mi. Po­trze­bo­wał więc na szyb­ko przy­kle­ić coś sobie na łeb. Li­czył w gło­wie, ile lat może do­stać za kra­dzież wło­so­wej cza­pecz­ki sę­dzie­mu, gdy spo­strzegł wy­prze­daż sta­rych futer. Uży­wa­jąc magii no­ży­czek, kleju i sta­re­go mopa, wy­ge­ne­ro­wał coś, co po przy­kry­ciu jego trój­kąt­nym na­kry­ciem wy­glą­da­ło dość zno­śnie.

U ze­gar­mi­strza kupił za gro­sze ko­per­tę ze­gar­ka, pustą w środ­ku, z bra­ku­ją­cy­mi wska­zów­ka­mi, ca­łość za­cze­pio­ną na łań­cusz­ku. Me­cha­nizm nie mu­siał dzia­łać, ważne aby otocz­ka się zga­dza­ła.

O dziwo, to buty przy­spo­rzy­ły mu naj­wię­cej pro­ble­mu. Niby la­kier­ki z pa­ska­mi nie są ni­czym bar­dzo skom­pli­ko­wa­nym, a jed­nak nikt ich nie pro­du­ku­je. Może wła­śnie dla­te­go, że były modne trzy­sta lat temu? Wpadł na po­mysł, aby kupić coś po­dob­ne­go i prze­ro­bić. Zna­lazł buty dla za­kła­dów po­grze­bo­wych, gdyż tylko te od­po­wied­nio się błysz­cza­ły, i przy­szył im klam­ry od spodni. Z da­le­ka nie było widać róż­ni­cy.

W domu ubrał się i przej­rzał w lu­strze. Prze­ra­ził się swo­jej na­iw­no­ści. Po­łą­cze­nie Na­po­le­ona Bo­na­par­te­go, Lu­dwi­ka XIV i in­for­ma­ty­ka z Gdań­ska. Muszą zro­zu­mieć.

O je­de­na­stej go­dzi­nie, owego wiel­kie­go dnia, wdział pełny strój. Nie mógł się prze­cież tak po­ka­zać w mie­ście. Poń­czo­chy zatem przy­krył spodnia­mi dre­so­wy­mi. Na ele­ganc­ki szu­sto­kor na­ło­żył nieco za dużą bluzę z kap­tu­rem. Stopy wsa­dził do szma­cia­nych wor­ków, aby błysz­czą­ce la­kier­ki nie zwra­ca­ły zbyt­niej uwagi. Pseu­do-pe­ru­kę scho­wał do ple­ca­ka.

To nie mogło pójść tak łatwo. Z da­le­ka zo­ba­czył kor­don po­li­cji i woj­ska, sto­ją­cy w Zie­lo­nej Bra­mie, ni­czym gęsty las blo­ku­ją­cy drogę do ma­gicz­nej po­la­ny. Blo­ko­wał wstęp każ­de­mu wy­cho­dzą­ce­mu z Dłu­gie­go Targu. Ucie­szył się i ka­mień spadł mu z serca. Ozna­cza­ło to, że jed­nak nie padł ofia­rą żartu. Zna­lazł w końcu pro­myk uży­tecz­no­ści w oce­anie bez­u­ży­tecz­no­ści. Każda nor­mal­na osoba, wie­dząc że wiel­ka la­ta­ją­ca ku­la-za­po­mi­naj­ka wy­lą­do­wa­ła w cen­trum mia­sta, ewa­ku­ował by się z niego jak naj­da­lej. Ma­te­usz w każ­dym razie nie był nor­mal­ny, i może wła­śnie dla­te­go zo­stał za­pro­szo­ny na naj­bar­dziej nie­nor­mal­ną ucztę we wszech­świe­cie.

Do ma­ri­ny spró­bo­wał do­stać się okręż­ną drogą, prze­biegł przez Krowi Most na Wyspę Spi­chrzów. Klu­cząc ulicz­ka­mi, zbli­żył się do portu, nie­ste­ty, tutaj też była blo­ka­da. Wi­dział je­dy­nie ka­wa­łek wody w ba­se­nie jach­to­wym, nie­ty­po­we fale od­bi­ja­ły się od brze­gów, coś się tam jed­nak dzia­ło. Po­pa­trzył smut­no w kanał i po­my­ślał, że chyba po­zo­sta­nie mu wsko­czyć do wody i po­pły­nąć wpław, pod mo­stem omi­ja­jąc straż­ni­ków. Ale prze­cież pew­nie nie wpu­ści­li­by go mo­kre­go do ra­kie­ty. No i co z pu­drem, który już sobie wcze­śniej pie­czo­ło­wi­cie na­ło­żył? Głupi. Po­dziu­ra­wią go po­ci­ska­mi, jak dursz­lak, gdy tylko zo­ba­czą kogoś ta­pla­ją­ce­go się w wo­dzie pod ich no­sa­mi. To był ko­niec.

Szu­sto­kor był bar­dzo gruby, roz­piął więc bluzę żeby się nie ugo­to­wać, już było mu wszyst­ko jedno, czy ktoś go za­uwa­ży. Był tak bli­sko, a jed­no­cze­śnie tak da­le­ko. Ca­łość miała pry­snąć, jak bańka wy­pusz­czo­na przez sprze­daw­cę my­dla­ne­go płynu, go­nio­na przez upo­śle­dzo­ne dziec­ko z ADHD, na rynku w cen­trum tu­ry­stycz­ne­go mia­sta. Czuł się jak rybka w siat­ce, wrzu­co­na do oce­anu. Zaraz bę­dzie wy­raź­nie wi­dział swoją stra­co­ną szan­sę, jak w głów­nej ga­blo­cie mu­zeum po­ra­żek ży­cio­wych, usta­wio­nej po­mię­dzy ży­wicz­ną sta­tuą, a pu­deł­kiem z po­pio­łem. Co robić? Co robić?

Wy­ba­wie­nie przy­szło nie­ocze­ki­wa­nie, ni­czym słabo na­pi­sa­ne deus-ex-ma­chi­na. Oto bo­wiem mama z małą dziew­czyn­ką pod­pły­nę­ły do niego sku­te­rem wod­nym, ofe­ru­jąc szyb­ką pod­wóz­kę. My­śląc, że to po­mył­ka, zdjął wierzch­nie za­kry­cie, po­ka­zu­jąc swój strój w po­ło­wie oka­za­ło­ści. Ko­bie­ta jed­nak nie ucie­kła, nie prze­stra­szy­ła się dzi­wa­ka, tylko się uśmiech­nę­ła.

– Chyba się teraz nie pod­dasz? – za­py­ta­ła.

– Skąd… kim…

– Kula miał wielu gości. – Po­ło­ży­ła rękę na pier­si. – W mo­men­cie jak zo­ba­czy­łam, że wró­cił do Gdań­ska, wie­dzia­łam. Ktoś może po­trze­bo­wać po­mo­cy.

– Ja… – Głów­ny bo­ha­ter mil­czał przez chwi­lę. – Ha, ha. Pra­wie się na­bra­łem. To nie­zwy­kłe. Jak wy­na­ję­li­ście żoł­nie­rzy, żeby za­sta­wi­li mia­sto spe­cjal­nie dla mnie? Głu­pim, prze­cież to pro­fe­sjo­nal­ni ak­to­rzy.

Ta­jem­ni­cza osoba prze­wró­ci­ła oczy­ma, zdję­ła swoją córkę na chod­nik i ze­sko­czy­ła, za­wie­si­ła mu klu­cze od mo­to­rów­ki na krysz­ta­ło­wym gu­zi­ku i po­szła, nie od­zy­wa­jąc się wię­cej, cią­gnąc dziec­ko za rękę.

Ma­te­usz w ro­ko­ko­wym stro­ju wer­sal­skim za­su­wał na sku­te­rze wod­nym ka­na­łem Nowej Mo­tła­wy, ozdo­by szu­sto­ko­ra mie­ni­ły się w peł­nym słoń­cu tak samo, jak la­ta­ją­ce wokół niego kro­ple wody i sta­lo­we kule, wy­strze­lo­ne z mostu przez żoł­nie­rzy za­bez­pie­cza­ją­cych lą­do­wa­nie wiel­kiej, bia­łej kuli w cen­trum mia­sta. Scho­wał się na chwi­lę pod mo­stem, jak za­go­nio­ny wa­ta­hą wil­ków kró­lik w norze, a gdy wy­pły­nął z dru­giej stro­ny, wtedy ją zo­ba­czył.

Była gi­gan­tycz­na, jak bu­dy­nek, wy­po­le­ro­wa­na, biała i do­sko­na­le ku­li­sta. Tak abs­trak­cyj­na, że nawet nie wy­glą­da­ła na na­dmu­cha­ny balon. Dołem do­ty­ka­ła lekko po­wierzch­ni wody, two­rząc pro­mie­ni­ste fale. Od­bi­ja­ła w sobie cały Gdańsk. Przy­bysz uj­rzał w niej ty­cie­go sie­bie na łó­decz­ce-za­baw­ce, ma­lut­kie domy, żoł­nie­rzy­ków, spi­chrze, ba­se­nik, niebo, he­li­kop­ter jak muchę i blask na­szej gwiaz­dy, ni­czym ża­rów­kę w lam­pie. Już nikt nie strze­lał, już tylko wszy­scy pa­trzy­li. I bali się. On się nie bał. Przy­szedł tu na ban­kiet. Przy­szedł we fran­cu­skim stro­ju. Przy­szedł tu, bo zo­stał za­pro­szo­ny.

Wdra­pał się ze sku­te­ra na po­most i po­pra­wił pe­ru­ka­stą struk­tu­rę, wtedy też właz w dol­nej czę­ści za­czął się otwie­rać. Tak jak się spo­dzie­wał, był to dźwięk szczę­ku łań­cu­chów, a nie elek­trycz­ne­go sil­ni­ka. Klapa, jak w ma­łych sa­mo­lo­tach, ro­bi­ła także za scho­dy. Ze środ­ka po­wiał za­pach kurzu, wosku i lek­kiej stę­chli­zny. U dołu roz­wi­nął się ele­ganc­ki, czer­wo­ny dywan. W przej­ściu sta­nął On. Nosił strój wspa­nial­szy, niż Me­cha­lycz­ny mógł sobie kie­dy­kol­wiek wy­obra­zić, tak inny od jego wła­sne­go, a prze­cież z tego sa­me­go okre­su hi­sto­rycz­ne­go. Przy jego ozdo­bach, sztucz­na bi­żu­te­ria Ma­te­usza, rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ła na sztucz­ną. Jego naj­praw­dziw­sza pe­ru­ka przy­ćmi­ła wiel­ko­ścią cały fu­trza­ny twór z głowy go­ścia. La­kier­ki błysz­cza­ły się tak samo, jak jego sta­tek ko­smicz­ny z któ­re­go się wy­ło­nił. W ręku trzy­mał laskę z białą kulką, po­mniej­szo­ną wer­sją tego, co znaj­do­wa­ło się tuż za nim.

– Je­stem Pro­fe­sor Kula. Miło mi pana go­ścić na moim stat­ku.

***

An­ty­rax wy­szedł z worka, gdy z De­di­rid zo­sta­ła już tylko kupka po­pio­łu. Jesz­cze ośmiu. Tym razem de­mo­ny nie bar­dzo chcia­ły go ata­ko­wać. Pi­sarz więc wska­zał jed­ne­go z nich pal­cem, ni­czym sę­dzia no­wo­ska­za­ne­go na śmierć. Lenna. Pora na mi­kro­po­my­sły. Się­gnął do cze­lu­ści al­ter­na­tyw­ne­go wszech­świa­ta i od razu zła­pał to, czego szu­kał.

***

– Wać­pan Ma­te­usz Me­cha­lycz­ny, jak mnie­mam – po­wi­ta­łem go­ścia. Wać­pan Ma­te­usz Me­cha­lycz­ny ostroż­nie, acz żwawo, pod­szedł, ukło­nił się, i scho­wał za fra­mu­gą włazu, zni­ka­jąc przed prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem mia­sta.

– Pro­szę wy­ba­czyć mi mój ubiór i ma­nie­ry, panie Pro­fe­so­rze Kula. – Zni­żył głowę po­now­nie, pra­wie do ziemi. – Mu­sia­łem prze­drzeć się przez kor­don woj­ska i omi­nąć grad po­ci­sków, aby przy­być do pań­skie­go stat­ku.

– Na­zy­wam się Kula, mości Ma­te­uszu Me­cha­lycz­ny, nie Kula – po­pra­wi­łem, za­my­ka­jąc korbą właz. – A ta kula nosi nazwę Kula. I nie jest ja­kimś stat­kiem ko­smicz­nym, a Kulą.

– Kula… – nie­pew­nie od­po­wie­dział.

– Nie Kula, Kula. Moje na­zwi­sko, nazwa tego miej­sca, typ urzą­dze­nia, i bryła geo­me­trycz­na. Kula, Kula, Kula i kula. To trzy różne słowa, zu­peł­nie ina­czej wy­ma­wia­ne. Zu­peł­nie ina­czej za­pi­sy­wa­ne.

Mój gość po­dra­pał się po gło­wie, ście­ra­jąc puder.

– Igno­ruj go, on mówi i sły­szy na czę­sto­tli­wo­ściach poza za­kre­sem na­szych uszu. – Ka­ta­rzy­na Ko­sma­ta zje­cha­ła po fa­li­stej po­rę­czy scho­dów i przy­su­nę­ła do nas, nawet się nie wi­ta­jąc. – Je­stem Kasia, cześć.

– Droga Ka­ta­rzy­no Ko­sma­ta! – skar­ci­łem ją. – Ma­nie­ry! Niech panna nie pre­zen­tu­je złego przy­kła­du na­sze­mu go­ścio­wi. Panie Ma­te­uszu, mam za­szczyt przed­sta­wić panu…

Gość jed­nak uto­pił wzrok w ol­brzy­miej sukni Ko­sma­tej, na­chal­nie ga­piąc się na każdy jej detal. A już się ra­do­wa­łem, że cho­ciaż on bę­dzie wie­dział, czym jest od­po­wied­nie wy­cho­wa­nie. Nada­rem­nie. Naj­gor­sze w tej sy­tu­acji było to, że ona sama wręcz go do tego za­chę­ca­ła. Za­miast wy­ja­śnić, kim jest, za­czę­ła tłu­ma­czyć skąd i jaka część jej mod­ne­go na­kry­cia po­cho­dzi.

Naj­pierw za­wie­sił oczy na jej biu­ście, wo­dząc źre­ni­ca­mi to w lewo to w prawo. Naj­praw­do­po­dob­niej po­dzi­wiał ple­cion­kę z aniel­skich wło­sów, którą ob­szy­ta była góra. Nie­biań­skie włosy są cał­ko­wi­cie prze­zro­czy­ste, gdy od­pad­ną od wła­ści­cie­la, więc aby stwo­rzyć ten ele­ment ubio­ru, trze­ba było naj­pew­niej zbie­rać je z per­ło­wych pod­łóg w całym raju, ni­czym ptak szu­ka­ją­cy ma­te­ria­łu na gniaz­do.

– Tra­fi­łam przez to na dy­wa­nik bo­skie­go mi­ni­stra od po­praw­ne­go za­cho­wa­nia, chciał to pod­cią­gnąć pod brak sza­cun­ku dla za­rzą­du Nieba, ale wy­bro­ni­łam się tym, że wszy­ta w suk­nię świę­tość bę­dzie do­dat­ko­wo ochra­niać mnie przed de­mo­na­mi, czy jakoś tak.

Na­stęp­nie zszedł niżej, aby przyj­rzeć się le­piej pa­so­wi. Ka­ta­rzy­na gu­sto­wa­ła się w nie­zwy­kle kosz­tow­nych ubio­rach, lecz jej pas był uszy­ty ze zwy­czaj­ne­go, ziem­skie­go je­dwa­biu. Może chcia­ła tym po­ka­zać, ja­ko­by jej suk­nia była w rów­nym stop­niu wy­ko­na­na ze skład­ni­ków z ca­lut­kie­go wszech­świa­ta?

– Ten je­dwab po­cho­dzi od je­dwab­ni­ków kar­mio­nych nek­ta­rem je­dy­nie z naj­rzad­szych ga­tun­ków or­chi­dei, pod­le­wa­nych kry­sta­licz­ną wodą źró­dla­ną z Hi­ma­la­jów – wy­ja­śni­ła cały se­kret.

Po pasie, przy­szedł czas na szyję. Mod­ni­sia za­ło­ży­ła tym razem kolię ze zmu­to­wa­nych pereł Kha­li­ni­ska­li… czy to była Re­zur­ma? Nie pa­mię­tam, kto ostat­nio przej­mo­wał sto­li­cę i nazwę tej prze­klę­tej… Pla­ne­ty Wojny, jak ją wielu na­zy­wa. Kulki mie­ni­ły się i pul­so­wa­ły wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy. Od pod­czer­wie­ni, po nad­fio­let. Kłuły w oczy nie tylko pięk­nem, ale też i wy­so­ką ener­gią fo­to­nów od­bi­ja­ne­go świa­tła. Te perły można było zna­leźć w mał­żach, ży­ją­cych w ska­żo­nym je­zio­rze, na pół­no­cy pu­styn­ne­go kon­ty­nen­tu Terb. Chwi­la, teraz to już nie był już Terb… no na pół­no­cy tego naj­więk­sze­go kon­ty­nen­tu. Zdaje się, że to albo Czar­na Armia, albo Ko­mo­do­wa uto­pi­ła tam kie­dyś becz­ki z kan­ce­ro­gen­nym żelem, w celu we­wnętrz­ne­go wy­nisz­cze­nia przy­brzeż­ne­go mia­sta Hir­ten… wtedy to było Hir­ten. Nie udało się, miesz­kań­cy wy­czu­li pod­stęp i za­miast umrzeć na no­wo­two­ry od picia za­tru­tej wody, po­umie­ra­li z pra­gnie­nia. W każ­dym razie flora i fauna w tym zbior­ni­ku wod­nym prze­szła nie­przy­jem­ne zmia­ny fi­zycz­ne.

Buty. Był to wspól­ny wy­twór czte­rech Khrn­zrhkh. Naj­pierw po­pro­si­ła Chr­r­krh­kr­rkk o stwo­rze­nie lo­do­wej pod­sta­wy. Potem pew­nie Iłi­ścirr obu­do­wał to swoją czar­ną rkki­znii­si, Buf­fsirr dodał czer­wo­ne pa­cior­ki z buf­fzer­da, a Flusz­szrisss utwar­dził ogniem.

– Te buty zo­sta­ły zro­bio­ne przez po­two­rów, Mi­ko­łaj wy­rzeź­bił ko­py­to z za­mro­żo­nej wody, Psy­chit zalał ek­to­pla­zmą, Pyr­roq stwo­rzył ru­bi­no­we klej­no­ty-bom­by, a Pla­zma wy­pa­lił w ogni­stej kuli. – Ka­ta­rzy­na Ko­sma­ta wła­śnie spo­wo­do­wa­ła, że ko­lej­na osoba bę­dzie na­zy­wać Khrn­za­alk po­two­ra­mi, za­miast po­rząd­nie w ich wła­snym ję­zy­ku.

Za­ha­czył o wa­chlarz. Ten był z pół­prze­zro­czy­stych łusek bia­łe­go cyr­kow­ca, zszy­tych razem w hek­sa­go­nal­ny wzór. Te smoki wy­gi­nę­ły do­szczęt­nie po ataku czer­wo­nych kar­ta­czy na ich wyspę. Wła­ści­wie, je­dy­ne po­zo­sta­łe isto­ty tego ga­tun­ku można teraz zna­leźć w zoo w Ca­pi­ta­lu. Szko­da ich, miały cu­dow­ną kul­tu­rę. Cyr­ko­we ba­śnie do dziś opo­wia­da się małym smocz­kom do le­go­wi­ska, a cyr­ko­wi ma­la­rze są nie­do­ści­gnio­nym przy­kła­dem ta­len­tu w wielu cy­wi­li­za­cjach. Kar­ta­cze to zwy­kłe zwie­rzę­ta. Żeby cho­ciaż te bar­ba­rzyń­skie pa­sow­ce ich roz­bi­ły, ale nie. Naj­więk­szy i naj­bar­dziej bez­mó­zgi ga­tu­nek smo­ków za­ata­ko­wał, roz­szar­pał i po­żarł naj­wspa­nial­szych.

Osta­tecz­nie Ma­te­usz po­pa­trzył na jej twarz. Nie, nie na twarz, a na ma­ki­jaż. Oczy­wi­ście, Ka­ta­rzy­na Ko­sma­ta nie mogła spo­cząć na wy­ry­wa­niu łusek pra­wie wy­mar­łym ga­tun­kom. Jej puder był stwo­rzo­ny ze zmie­lo­nych cio­sów ma­mu­ta. Biała twarz śmier­ci całej po­pu­la­cji, uczen­ni­ca ko­stu­chy. Jak ona od­ko­pa­ła wy­schnię­te zwło­ki z sy­be­ryj­skie­go błota i wy­bie­li­ła, tego nie wiem.

– Prze­ko­na­łam Chro­no­sa, jed­ne­go z po­two­rów, żeby od­wró­cił tro­chę czas i przy­wró­cił im świe­żość.

Ni­ko­mu się nie udało na­mó­wić kie­dy­kol­wiek Pfii­shuss do ja­kie­go­kol­wiek uży­wa­nia swo­jej mocy! Jak ona to zro­bi­ła?

To jed­nak nie był ko­niec po­dzi­wia­nia, po­szedł wzro­kiem wyżej. Jej fry­zu­ra była prze­ogrom­na. A wszyst­ko to z na­tu­ral­nych wło­sów. Wiem na pewno, że Flo­ria… zna­czy Hhurn­na przy­wią­zu­je po­dob­ną uwagę do wy­glą­du. Myślę, że nie od­mó­wi­ła­by Ka­ta­rzy­nie pod­krę­ce­nia jej ce­bu­lek wło­so­wych w celu przy­spie­sze­nia wzro­stu czu­pry­ny.

– W dro­ge­riach sprze­da­ją taki super szam­pon. Nic wię­cej nie po­trze­ba. Może na twoją ły­sin­kę też po­mo­że.

Na jej gło­wie osia­dły wie­lo­barw­ne mo­ty­le. Co jakiś czas, któ­ryś wzbi­jał się w po­wie­trze, robił pętlę wokół jej głowy i lą­do­wał z po­wro­tem. Były to naj­praw­dziw­sze owady, ho­do­wa­ne i tre­so­wa­ne w taj­nej pla­ców­ce pod mo­ty­lar­nią w Burg­gar­ten. Cie­ka­wi­ło mnie, jak je zdo­by­ła. Zna­jąc Ka­ta­rzy­nę, pew­nie jak gdyby nigdy nic we­szła przez ukry­te wej­ście do pod­zie­mi, w tej peł­nej sukni, z na­ła­do­wa­nym szy­fra­to­rem w ręce, i po­wie­dzia­ła: ,,Daj­cie mnie tych tre­so­wa­nych mo­ty­li na głowę, bo zaraz mam ban­kiet we wiel­kiej, la­ta­ją­cej kuli.” Być może tylko po to w ogóle przy­je­cha­ła dzi­siaj do Wied­nia. Przy­by­ła po żywe ozdo­by, i żeby przy­pra­wić o zawał serca całą Au­strię.

Więc tym razem po­sta­no­wi­ła wsiąść do Rie­sen­rad i po­je­chać wa­go­ni­kiem na sam szczyt, gdzie wcze­śniej spe­cjal­nie umó­wi­ła się ze mną, abym pod­le­ciał po nią Kulą. Oczy­wi­ście, w mo­men­cie jak przy­le­cia­łem, wy­bu­chła pa­ni­ka. Ca­łość się za­trzy­ma­ła, uwię­zie­ni na dużej wy­so­ko­ści lu­dzie pró­bo­wa­li ucie­kać po kon­struk­cji koła przed wiel­ką białą kulą, cu­mu­ją­cą wła­śnie do naj­wyż­szej budki. Ka­ta­rzy­na otwar­ła drzwicz­ki, i ro­biąc krok nad prze­pa­ścią, we­szła do sfery, ni­czym kró­lo­wa do swej ka­ro­cy. Po­ma­cha­ła wa­chla­rzem po­zo­sta­łym, ledwo żywym ze stra­chu oso­bom w wa­go­ni­ku, i od­le­cie­li­śmy. Jeśli w przy­szło­ści po­now­nie ją za­pro­szę, pew­nie sta­nie na szczy­cie Em­pi­re State Bu­il­ding, a ja będę robił za King Konga. I też będę potem ucie­kał przez my­śliw­ca­mi. Cie­ka­we, czy skoń­czy­ło­by się jak w fil­mie. Czy można się uza­leż­nić od amne­zji, którą po­kry­ty jest sta­tek? Uza­leż­nić od sia­nia pa­ni­ki w tłu­mach, które i tak za chwi­lę o wszyst­kim za­po­mną?

Prze­czy­ści­łem gar­dło.

– Zna­czy… witam… bar­dzo mi miło, dzień dobry… eee… Ka­siu-aży­no. – Stał bez ruchu kilka pul­sów, aż zde­cy­do­wał się de­li­kat­nie ująć jej dłoń i po­ca­ło­wać. Ważne, że się sta­rał. – Ja Ma­te­usz… je­stem.

Ka­ta­rzy­na za­ru­mie­ni­ła się. Widać zo­sta­ła w niej szczyp­ta kul­tu­ry oso­bi­stej. A może to był ma­ki­jaż?

Mój gość do­stał oczo­plą­su, jego wzrok ska­kał od ozdo­by do ozdo­by. Każ­dej falki, każ­de­go wgłę­bie­nia mu­siał do­tknąć, ni­czym spraw­dza­jąc czy rze­czy­wi­ście wy­ko­na­ne są z he­ba­nu i masy per­ło­wej. Po­pro­wa­dzi­łem ich po scho­dach, do sa­lo­nu w któ­rym na­kry­ty był już stół dla czte­rech osób. Aż przy­siadł z wra­że­nia, ła­miąc kark przy za­dzie­ra­niu głowy.

– Na nasz ban­kiet za­pro­szo­nych zo­sta­ło w sumie trzech gości – oznaj­mi­łem zgro­ma­dzo­nym. – Zatem do­łą­czy do nas jesz­cze jedna osoba. Bę­dzie to Nadar Nocny, ak­tu­al­nie bada, albo sza­bru­je, wrak Ti­ta­ni­ca. Po­dróż po­trwa około dwa i pół ki­lo­pul­sa, to jest nie­ca­łe dwie go­dzi­ny. – Po­pra­wi­łem żabot. – Pan Nocny jest dość… eks­cen­trycz­ny. Dla jed­nych jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, a inni go nie­na­wi­dzą. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, nie po­pie­ram jego cha­rak­te­ru, ale oba­wiam się że może pan, mości Ma­te­uszu, na­leźć w nim swoją brat­nią duszę.

– No do­brze, gdzie są ukry­te ka­me­ry? – Gość nie­spo­dzie­wa­nie wy­pa­lił.

– Pro­szę pana, za­rę­czam że w całym tym miej­scu nie znaj­du­je się ani jedno obrzy­dli­we cy­fro­we urzą­dze­nie. Ta stre­fa jest wolna od nie­przy­jem­nych pól ma­gne­tycz­nych i elek­trycz­nych.

– On chyba nadal nie wie­rzy, Pro­fe­so­rze – Ka­ta­rzy­na za­pro­po­no­wa­ła.

– Nadal nie wie­rzy w Kulę? Po­mi­mo, że sam w niej stoi? – Uśmiech­ną­łem się. – Nigdy nie wi­dzia­łem ta­kie­go za­par­cia przy obro­nie wła­snych idei. Panie Me­cha­lycz­ny, ręczę że bę­dzie pan wspa­nia­łym agen­tem.

Po­ło­ży­łem rękę na lasce. Lekko ude­rzy­łem małym i wska­zu­ją­cym pal­cem, by ob­ni­żyć lot. Na­stęp­nie przy­ci­sną­łem w dół otwar­tą dło­nią, w celu po­ko­na­nia siły wy­po­ru, jak­bym wmu­szał pustą boję pod lu­stro wody. Za­czę­li­śmy się wtedy za­nu­rzać coraz głę­biej i głę­biej w Atlan­ty­ku, zo­sta­wia­jąc za sobą pió­ro­pusz tę­czo­wych roz­bry­zgów.

Tym­cza­sem za­czą­łem opro­wa­dzać na­sze­go go­ścia po Kuli. Wy­ciecz­kę roz­po­czę­li­śmy, wra­ca­jąc do głów­ne­go włazu na naj­niż­szym pię­trze. Ta otwie­ra­na w dół, ma­ją­ca od we­wnątrz kształt scho­dów, wy­krzy­wio­na płyta, była je­dy­ną, nie­po­kry­tą kar­ma­zy­no­wym fu­trem, czę­ścią pan­ce­rza. Za­miast tego po­sia­da­ła czer­wo­ny dywan i wy­su­wa­ną po­ręcz, au­to­ma­tycz­nie roz­wi­ja­ne przy kon­tak­cie z pod­ło­żem. Ope­ro­wa­na za po­mo­cą skom­pli­ko­wa­ne­go sys­te­mu łań­cu­cho­wo-sprę­ży­no­we­go na korbę. Za­wsze przy­po­mi­na­ła mi zam­ko­we wrota nad fosą.

Nie zmie­nia­jąc wy­so­ko­ści, prze­szli­śmy do gar­de­ro­by. Za­ku­rzo­na pie­cza­ra z ubra­nio­wy­mi sta­lak­ty­ta­mi i bu­ciar­ski­mi sta­lag­mi­ta­mi. To wła­śnie tutaj trzy­ma­łem awa­ryj­ne suk­nie, ha­bi­ty, ko­szu­le i trze­wi­ki, w razie gdyby któ­re­muś z gości zda­rzy­ło się nie mieć wy­star­cza­ją­co od­święt­ne­go ubio­ru do uczest­ni­cze­nia w uczcie. Ma­te­usz zwró­cił mi uwagę na grube stro­je, wi­szą­ce w kącie. Wedle jego wizji były to ko­stiu­my nur­ko­we. Opi­sa­łem, że po­mi­mo my­lą­ce­go dla nie­któ­rych wy­glą­du, w rze­czy­wi­sto­ści nada­wa­ły się za­rów­no do scho­dze­nia pod wodę, jak i w próż­nię ko­smicz­ną. Są in­te­gral­ną czę­ścią Kuli, wy­ja­śnia­łem, tro­chę jak ścia­ny i meble. Czer­pią z bia­łe­go po­jaz­du ener­gię do pod­trzy­my­wa­nia życia. Będąc w takim kom­bi­ne­zo­nie, nigdy nie za­brak­nie no­si­cie­lo­wi tlenu i po­ży­wie­nia. Na szczę­ście nie za­uwa­żył, iż jeden z haków był pusty. Nie chcia­łem się tłu­ma­czyć, że zgu­bi­łem ka­wa­łek wy­po­sa­że­nia swo­jej ra­kie­ty.

Za­py­ta­ny o śluzę ci­śnień, aby bez­piecz­nie wy­cho­dzić na ze­wnątrz, opo­wie­dzia­łem mu o nie­wi­docz­nej tar­czy roz­cią­gnię­tej na wła­zie. Chro­ni­ła ona wnę­trze przed róż­no­ra­ki­mi ha­zar­da­mi ze­wnętrz­ny­mi, ta­ki­mi jak ko­smicz­ny mróz, uni­wer­sal­ność, de­mo­ny, czy brak kul­tu­ry oso­bi­stej. Była jak ko­ta­ra z pa­cior­ków, od­dzie­la­ją­ca biuro al­fon­sa od resz­ty bur­de­lu. Chwi­la, czy ja wła­śnie po­rów­na­łem moją sferę do domu pu­blicz­ne­go?

Nie był prze­ko­na­ny, co do pew­no­ści dzia­ła­nia, więc krę­cąc jesz­cze raz korbą, otwo­rzy­łem po­now­nie właz. Pły­nę­li­śmy ak­tu­al­nie tuż przy samym dnie mor­skim, zo­sta­wia­jąc za sobą chmu­rę wzbu­rzo­ne­go dna oce­anicz­ne­go, ni­czym ślad dymu z pa­lą­ce­go się sa­mo­lo­tu. Fa­li­sta, lekko wy­pu­kła po­wierzch­nia wody, utwo­rzy­ła się na wy­so­ko­ści fra­mu­gi. Ma­te­usz z nie­do­wie­rza­niem za­mo­czył rękę w wod­nych głę­bi­nach, wy­cią­ga­jąc garść osa­dza­ją­ce­go się pia­sku. I me­du­zę.

Ko­lej­ne pię­tro po­sia­da­ło same po­ko­je go­ścin­ne. Gość uprzej­mie po­dzię­ko­wał za apar­ta­men­cik, ale na­le­gał, aby­śmy szli dalej.

W cen­tral­nej czę­ści Kuli znaj­do­wa­ła się łaź­nia, mu­zeum i mój ga­bi­net. Do tego ostat­nie­go ni­ko­go nie wpusz­czam. Lu­dzie snują różne do­my­sły na temat tego, co może się kryć za dę­bo­wy­mi drzwia­mi. Za­si­la­nie całej Kuli, zwy­czaj­ny pokój, ja­kieś ko­smicz­ne ar­te­fak­ty, praw­da o moim po­cho­dze­niu? Nikt z nich nigdy nie miał racji, a ja ni­ko­mu nigdy środ­ka nie po­ka­żę.

Łaź­nia. W wy­ło­żo­nym te­ra­ko­tą po­miesz­cze­niu pa­no­wał stan­dar­do­wy za­duch. Gość zdzi­wił się nie­mi­ło­sier­nie, wi­dząc tutaj basen, ja­cuz­zi, saunę fiń­ską, ma­sa­że­ry wodne, a także mały wo­do­spad. Po­środ­ku stał wiel­ki, sze­ścien­ny piec na wę­giel. Świe­cił się na bor­do­wo, roz­pa­lo­ny ogni­stym wnę­trzem. Serce me­cha­nicz­nej be­stii. Bez niego zimna pust­ka ko­smo­su szyb­ko by nas do­pa­dła. Jedna z jego ścian wy­cho­dzi­ła do sauny. Ma­te­usz po­wie­dział, że w XVIII wieku nie uży­wa­no łaźni i że po stylu wnę­trza spo­dzie­wał się co naj­wy­żej wy­chod­ka w kącie. Za­śmia­łem się na myśl, iż wziął Kulę za stu­pro­cen­to­wy wy­ci­nek pa­ła­cu w Wer­sa­lu. Kul­tu­ra ide­al­na nie ist­nie­je, za­czą­łem wy­kład, z każ­dej cy­wi­li­za­cji na­le­ży wy­cią­gnąć naj­lep­sze czę­ści. I tak, na przy­kład łą­cząc rzym­skie sta­ro­żyt­ne łaź­nie, fran­cu­ski póź­no­ba­ro­ko­wy wy­strój, śre­dnio­wiecz­ne kró­lew­skie dania i sło­wiań­ską mowę przy­szło­ści, stwo­rzy­łem tę wła­śnie la­ta­ją­cą wyspę kul­tu­ry ide­al­nej.

Teraz naj­cie­kaw­sza część stat­ku, wy­sta­wa. Moje mu­zeum za­wie­ra ar­te­fak­ty z róż­nych za­kąt­ków wszech­świa­ta. Gość za­py­tał o war­tość ze­bra­nych przed­mio­tów.

– Nie wszyst­ko da się spro­wa­dzić do licz­by pie­nię­dzy – dałem mu wy­kład – i nie wszyst­ko ma tak zwaną cenę. Jesz­cze się o tym nie raz prze­ko­nasz.

Równo uło­żo­na siat­ka ga­blot przy­no­si­ła na myśl sza­chow­ni­cę. Wska­za­łem skałę przy­cze­pio­ną wi­deł­ka­mi do pod­sta­wy i po­czą­łem wy­ja­śniać: To jest ka­wa­łek me­te­ory­tu, który ude­rzył w księ­życ pla­ne­ty Tos. War­tość tego ka­mie­nia jest rów­no­waż­na war­to­ści lo­so­we­go ka­mie­nia po­lne­go z Ziemi, znaj­du­je się tutaj ze wzglę­du na hi­sto­rię, jaką ze sobą nie­sie. Otóż, ude­rze­nie tego ko­smicz­ne­go głazu było tak silne, że wy­bi­ło ich na­tu­ral­ne­go sa­te­li­tę z or­bi­ty, po­py­cha­jąc ją w kie­run­ku Tosa. Po stu la­tach cią­głe­go zbli­ża­nia się do po­wierzch­ni, w końcu za­ha­czy­ła o at­mos­fe­rę, gwał­tow­nie zwol­ni­ła i zde­rzy­ła się z po­wierzch­nią. Każdy or­ga­nizm, więk­szy od jed­no­ko­mór­kow­ca, zo­stał znisz­czo­ny, czy to w morzu ognia, czy w ciem­no­ści po­pio­łów.

Co cie­ka­we, miesz­kań­cy tego świa­ta byli na tyle roz­wi­nię­ci na­uko­wo, że do­sko­na­le wi­dzie­li i ro­zu­mie­li zbli­ża­ją­cą się ka­ta­stro­fę. Jed­nak ich tech­no­lo­gia nadal była za słaba, aby móc jej unik­nąć. Prze­wi­dzie­li dzień swo­je­go końca co do dnia, a ko­niec fak­tycz­nie na­stą­pił.

Tak, wiem że to smut­ne, ale cóż po­cząć? Gor­sze rze­czy zda­rza­ły się w zbio­ro­wej hi­sto­rii życia. Tylko pier­wot­ne grzy­by prze­trwa­ły glo­bal­ny Ar­ma­ged­don. Tok­sycz­na at­mos­fe­ra, brak słoń­ca i wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra post-apo­ka­lip­tycz­ne­go świa­ta wręcz przy­spie­szy­ły ich ewo­lu­cję. Na przy­kład, tutaj jest dziób pew­ne­go la­ta­ją­ce­go pta­ko­cho­mo­ra. To fun­gus i ptak jed­no­cze­śnie, ład­nie świe­ci w ciem­no­ści. Da się go spo­ży­wać, nie­ste­ty nie jest bar­dzo wy­su­bli­mo­wa­ny w smaku. Ma po­smak śmier­ci, jak każda isto­ta wy­cho­wa­na na tru­chłach po­przed­ni­ków, lub też gorz­ka cze­ko­la­da.

Prze­szli­śmy dalej. Ka­mień z lo­do­wej stro­ny Kry­onii, nic nie­zwy­kłe­go. No może poza tym, że mu­siał być wy­do­by­ty spod kilku ki­lo­me­trów li­te­go lą­do­lo­du. Co w tej pla­ne­cie jest wspa­nia­łe­go? Otóż ob­ra­ca się ona wokół swo­jej gwiaz­dy, jak Księ­życ wokół Ziemi. Wiecz­nie zwró­co­na tą samą pół­ku­lą. Miesz­kań­cy nie mają zatem dni oraz nocy, a słoń­ce per­ma­nent­nie jest w tej samej czę­ści nieba, ni­czym lampa w wiel­kim ter­ra­rium. Nocna część jest za­mar­z­nię­tą pu­sty­nią, dzien­na od za­wsze ma po­środ­ku sza­le­ją­ce tor­na­do. Może kie­dyś zo­ba­czysz Pałac Na­diru, po­ło­żo­ny w cen­trum wiecz­nej zmar­z­li­ny, jest cu­dow­nym dzie­łem sztu­ki gla­cjal­nej. Po­tęż­na igli­ca z krysz­ta­ło­wych łuków, kopuł, bal­ko­nów i ko­lumn. Nie­po­rów­ny­wal­na z ni­czym innym. Pod­świe­tlo­na try­to­wym świa­tłem na prze­róż­ne ko­lo­ry. Jest plan by od­po­wied­nio usta­wić bie­gu­ny pla­ne­ty, jeden w Na­dirze, drugi w Ze­ni­cie, by dodać prze­pięk­ne zorze po­lar­ne na obu stro­nach. Freon, wiel­ki lo­do­wy król, rzą­dzi swoim pań­stwem do­brze i spra­wie­dli­wie. Szko­da, że duża grupa jego ludu tego cał­ko­wi­cie nie ro­zu­mie. De­mo­kra­ci, so­cja­li­ści, li­ber­ta­ria­nie, i resz­ta nie­po­li­czal­nych ru­chów spo­łecz­nych chce go do­słow­nie zwa­lić z tronu i po­grą­żyć cy­wi­li­za­cję w cha­osie.

– Skąd wie pan, że by­ło­by go­rzej, niż jest teraz? – za­py­tał.

– Może kie­dyś zo­sta­nie wać­pan za­pro­szo­ny do pa­ła­cu Fre­ona i wtedy, na wła­sne oczy zo­ba­czy pan, że na pewno nie mo­gło­by być le­piej, niż jest obec­nie – od­po­wie­dzia­łem. – Zresz­tą, prę­dzej czy póź­niej to i tak się pew­nie sta­nie. Król się sta­rze­je i nie zna­lazł jesz­cze na swój tron od­po­wied­nie­go na­stęp­cy. Nikt inny nie może go za­stą­pić. Więc albo roz­ka­że wy­brać kogoś gło­sem ludu, albo znaj­dzie ko­lej­ne­go god­ne­go wład­cę spoza pla­ne­ty. To naj­praw­do­po­dob­niej do­pro­wa­dzi­ło­by do wojny do­mo­wej, ro­zu­mie­cie, nikt nie chciał­by być rzą­dzo­ny przez ob­ce­go ko­smi­tę z ko­smo­su, nie ważne jak do­brze by kró­lo­wał.

– Jak spoza pla­ne­ty?

– To jedna z tych cy­wi­li­za­cji, zwa­nych za­po­zna­ny­mi. Na tyle roz­wi­nię­ta tech­no­lo­gicz­nie i kul­tu­ral­nie, przede wszyst­kim kul­tu­ral­nie, że ma do­stęp do warstw wszech­świa­ta. War­stwy to takie jakby ob­sza­ry ,,pod”, ,,nad” i ,,z boku” cza­so­prze­strze­ni. Po­zwa­la­ją na szyb­ką i do­wol­ną po­dróż w każde miej­sce, do każ­dej ga­lak­ty­ki, do każ­de­go ukła­du, uży­wa­jąc mi­ni­mal­nej ilo­ści pa­li­wa.

– Jak to? Czyli taka na przy­kład Kry­onia może w do­wol­nej chwi­li prze­le­cieć jakąś war­stwą i za­ata­ko­wać Zie­mię? – Zląkł się. – I czy moja pla­ne­ta także jest za­po­zna­na?

– Po­wie­dzia­łem, roz­wi­nię­ta kul­tu­ral­nie cy­wi­li­za­cja. Czy wać­pan jest ab­so­lut­nie pe­wien, że ludz­kość nie na­pa­dła­by ob­ce­go globu, gdyby lot do niego byłby tak łatwy, jak do Księ­ży­ca? No wła­śnie. Poza tym, Ziemi bro­nią jesz­cze Khrn­zrh­ki.

– Kto?

– Po­two­ry – wes­tchną­łem. I ja też się w końcu pod­da­łem. – Robią za po­li­cję wszech­świa­ta, dbają o pokój na wszyst­kich za­po­zna­nych świa­tach i poza nimi. ALOPP, do któ­re­go pan zo­stał za­pro­szo­ny, to skrót od Aka­de­mii Ludz­kiej Oto­czo­nej Pro­tek­cją Po­two­rów. Jako agent tej struk­tu­ry, bę­dziesz im waść po­ma­gał, bę­dziesz dbał o po­ko­jo­wy bieg hi­sto­rii, za­trzy­my­wał wojny, wal­czył ze złem w róż­nych po­sta­ciach. To nie­bez­piecz­na i bar­dzo cięż­ka praca, ale jakże cie­ka­wa. Raz uciecz­ka na sku­te­rze gra­wi­ta­cyj­nym przed sta­dem czer­wo­nych kar­ta­czy, a innym razem za­sia­da­nie w sali ob­ra­do­wej Pa­ła­cu Na­diru. Zna­czy, oczy­wi­ście jeśli oka­żesz się godny.

– Godny?

– Cho­dzi o cha­rak­ter. Do Aka­de­mii na­le­ży od­po­wie­dzial­ność przed przy­szło­ścią. Każ­de­mu z was może zda­rzyć się mu­sieć do­ko­nać wy­bo­ru de­cy­du­ją­ce­go o mi­lio­nach istot. Dla­te­go kan­dy­da­ci są pod­da­wa­ni te­sto­wi oso­bo­wo­ści, żeby mieć pew­ność że za­wsze wy­bio­rą więk­sze dobro. Test ma kilka faz, spraw­dza re­ak­cję na za­ist­nia­łe prze­ciw­no­ści losu.

– Kilka faz? Jak mam je po­zda­wać? – Za­czął pa­ni­ko­wać.

– Spo­koj­nie, pierw­szą ma pan już za sobą. Prze­cież jest pan tutaj z nami. Celem było prze­te­sto­wa­nie, co dana osoba zrobi w ab­so­lut­nie nie­ty­po­wej sy­tu­acji. Można było wy­rzu­cić ten list, można było zgło­sić go wła­dzom, można było po­ka­zać w in­ter­ne­cie, a można było, jak pan, po­trak­to­wać go po­waż­nie. Jest także frag­ment od­po­wia­da­ją­cy za twoje za­an­ga­żo­wa­nie, po­słu­szeń­stwo, wy­ko­ny­wa­nie roz­ka­zów, siłę psy­chicz­ną itp.

Kon­ty­nu­owa­łem opro­wa­dza­nie. Za­py­ta­łem go, czy po­twier­dzi, iż wska­za­ny prze­ze mnie ka­wa­łek clock­pun­ko­wych me­cha­ni­zmów wy­glą­da in­try­gu­ją­co. Kupka cha­osu wy­glą­da­ła jak ze­zło­mo­wa­ny ste­ro­wiec, razem z za­ło­gą. Po­pro­si­łem, żeby po­wie­dział, co mu to przy­po­mi­na. Po­mo­głem, in­for­mu­jąc ja­ko­by to nie był żaden zegar. Nie zgadł, jak mógł­by zgad­nąć?

– Otóż, jest to mózg re­pre­zen­tan­ta pew­nej wy­bit­nie nie­przy­jem­nej nacji ro­bo­tów. I mó­wiąc ro­bo­ty, nie mam na myśli lu­dzi­ków za­si­la­nych na prąd, jak to się przy­ję­ło w ziem­skiej kul­tu­rze. Mam na myśli wszel­kie żywe isto­ty zbu­do­wa­ne z nie­ży­wych skład­ni­ków. Po­zor­nie zwy­kła ma­te­ria, lecz na­tchnio­na myślą.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale z da­le­ka to dla mnie kupka śmie­ci.

– Bo nią jest! Te… struk­tu­ry, po­wsta­ły z ludz­kie­go złomu, jako sztucz­ne ciała dla głod­nych de­mo­nów. To jest tak, że nie­któ­re upa­dłe anio­ły są za słabe, aby po­ży­wiać się du­sza­mi praw­dzi­wych istot, zatem muszą się za­do­wa­lać mar­twy­mi frag­men­ta­mi ma­szyn, naj­le­piej tymi, które to­wa­rzy­szy­ły róż­nym oso­bom przez jak naj­wię­cej lat ich życia. – Po­ło­ży­łem rękę na ga­blot­ce ze szkła wy­mia­ro­we­go. – Ludz­ki złom. Wszyst­ko, co co­dzien­nie było wam tak bli­skie, jak wła­sne czę­ści ciała, ale jed­nak nadal mar­twe i wy­mien­ne. Pro­te­zy koń­czyn, wózki do po­ru­sza­nia się, kule do cho­dze­nia, roz­rusz­ni­ki serc, in­ha­la­to­ry, tego typu rze­czy. Te ro­bo­ty mogą więc także skła­dać się z me­ta­lu i ukła­dów lo­gicz­nych, ale nie są na­pę­dza­ne ener­gią elek­trycz­ną, lecz sza­tań­ską!

Na te słowa Ma­te­usz zro­bił krok w tył.

– Sza­tań­ską – po­wtó­rzy­łem z gro­dzą. – Sza­tań­ska opę­ta­na kupa śmie­ci. Po­wsta­ły, jako wcie­le­nie naj­czyst­sze­go zła, za­si­la­nie parą z pa­lo­nych zwłok, stwo­rzo­ne z ludz­kich od­rzu­tów, zle­pio­ne śliną i cy­ro­gra­fem. Może się pan przyj­rzeć, ten ele­ment przy­kła­do­wo, jest wy­ko­na­ny ze sztucz­nej szczę­ki.

– Dziw­na ta szczę­ka.

– Nie, no. Nie ludz­kiej sztucz­nej szczę­ki, czy lu­dzie mają po dzie­sięć pół­ko­li­stych zębów, jak te tutaj? Wiele istot we wszech­świe­cie ma prze­cież zęby i więk­szość z nich, tak jak wasz ga­tu­nek, cza­sa­mi po­trze­bu­je za­mien­ni­ka.

Me­cha­lycz­ny przy­su­nął się z po­wro­tem, cho­ciaż nie krył obrzy­dze­nia. Cie­ka­wość brała górę.

– To rurka, od kuli od pod­pie­ra­nia się, tym razem ziem­skiej kuli. Wła­ści­ciel był ja­kimś wiel­kim gang­ste­rem, ska­za­li go bo­daj­że za mor­der­stwo na wła­snych dzie­ciach, po­wie­sił się w wię­zie­niu, ocze­ku­jąc na śmierć. Im więk­szy grzesz­nik, tym dla ta­kiej dia­bel­nej isto­ty smacz­niej­szy. A to jest gu­mo­wy wężyk, był kie­dyś w roz­rusz­ni­ku serca… smoka.

– Mam wra­że­nie, że wciąż się po­ru­sza. To zna­czy że nadal żyje?

– Ab­so­lut­na racja, nadal żyje, lecz aku­rat nie pa­mię­tam imie­nia de­mo­na, który go za­si­la.

– A… a to nie jest tro­chę nie­bez­piecz­ne tak go tutaj trzy­mać?

– Tylko tro­chę. W naj­gor­szym razie, gdyby uciekł, i tak pierw­sze co by ten demon zro­bił, to czmych­nął jak naj­da­lej od tego świą­tecz­ne­go miej­sca. Poza tym, jest za­mknię­ty w ga­blo­cie wy­mia­ro­we­go szkła, przez wy­mia­ro­we szkło nic się nie prze­bi­je.

Po­wio­dłem wzro­kiem tam, gdzie wska­zy­wał Ma­te­usz.

– Ta nie jest ani ato­mo­wa, ani ter­mo­ją­dro­wa, zwy­czaj­na na proch. – Otrze­pa­łem kurz ze sta­re­go, po­kry­te­go wy­schnię­tym sma­rem po­ci­sku. – Kie­dyś za­dar­li­śmy trosz­kę za bar­dzo z woj­skiem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nadal za­dzie­ra­my. Mocno nad­szarp­nę­li nam ochron­ne po­wło­ki i w końcu ta mała bomb­ka prze­bi­ła się przez pan­cerz i wpa­dła pro­sto do pie­czo­ne­go dzika. Było bli­sko, jakby eks­plo­do­wa­ła, długo bym mu­siał czy­ścić ścia­ny z resz­tek je­dze­nia.

– Czyli go­ście prze­ży­li­by wy­buch?

– W Ma­try­cy jest za­pi­sa­na gwa­ran­cja na od­bu­do­wa­nie do­wol­nej isto­ty, w razie gdyby coś jej się stało na po­kła­dzie. In­ny­mi słowy, nie da się tutaj umrzeć, gdyż twoje ciało zaraz zo­sta­ło­by au­to­ma­tycz­nie zło­żo­ne w jedną ca­łość. Rów­nież dusza po utra­cie fi­zycz­ne­go no­śni­ka nie uciek­nie, któ­raś­tam war­stwa pan­ce­rza blo­ku­je ek­to­pla­zmę, by­ła­by za­mknię­ta tutaj, jak w śnież­nej kuli. Z de­fi­ni­cji śmierć nie jest utra­tą ciała, lecz duszy. Dusza zwie­wa do dol­nej war­stwy i leci z nur­tem ener­gii, gdy nie ma po­sta­ci do za­miesz­ka­nia. W związ­ku z tym szyb­kie przy­wró­ce­nie or­ga­ni­zmu do życia przyj­mie duszę z po­wro­tem. Nie­któ­rzy już umar­li i nawet o tym nie wie­dzą…

– Ma­try­ca? To brzmi jak wiel­ka szafa z ty­sią­ca­mi szu­fla­dek, w ja­kiejś za­ku­rzo­nej bi­blio­te­ce.

– Widzę, że nie masz po­ję­cia, jak zbu­do­wa­ny jest nasz wszech­świat. Nie wiesz pew­nie, czym są kwa­dry, war­stwy, Wiel­ki Filtr, głów­na pompa w cen­trum, Nie­biań­skie Słoje Sy­mu­la­cji… po­le­cam książ­kę z mojej bi­blio­tecz­ki. A tak na szyb­ko, Ma­try­ca ma za­pi­sa­ne prawa ste­ru­ją­ce ca­ło­ścią. Od pręd­ko­ści świa­tła, po wy­mia­ry prze­ście­ra­dła na twoim łóżku pię­tro niżej, ale nie hi­sto­rię. Nie wy­glą­da, jak szafa z szu­flad­ka­mi, a jak fo­rem­ka do ro­bie­nia ko­stek lodu.

– Po moim do­świad­cze­niu z woj­skiem w Gdań­sku, wnio­sku­ję że Kula czę­sto jest ata­ko­wa­na.

– Pra­wie za­wsze, gdy skła­dam wi­zy­tę na Ziemi – po­wie­dzia­łem oczy­wi­stość. – Pie­kiel­ni Ame­ry­ka­nie. Ulali swoje po­ci­ski z że­la­za, wy­do­by­wa­ne­go przez nie­wol­ni­ków w Afry­ce. Wy­peł­ni­li je pro­chem wy­cią­gnię­tym z fa­jer­wer­ków, które miały być wy­strze­lo­ne na sza­tań­skie świę­to Hal­lo­we­en. Na ko­niec po­kro­pi­li za­pal­ni­ki krwią z abor­do­wa­nych dzie­ci. Takie coś znacz­nie pro­ściej prze­bi­ja ka­dłub stwo­rzo­ny z sa­cro­te­rii.

– Prze­pra­szam, czego?

– Ma­te­rii pod bez­po­śred­nim ste­ro­wa­niem Ma­try­cy, na górze jest książ­ka o tym.

Przy oka­zji, wy­tłu­ma­czy­łem mu ochro­ny za­sto­so­wa­ne w tym la­ta­ją­cym pa­ła­cy­ku. Nie lubię po­rów­ny­wać mojej kuli do ce­bu­li. Albo ogrów. Były trzy po­wło­ki, z tym że trze­cia to już fi­zycz­ny pan­cerz z sa­cro­te­rii. Pierw­sza za­trzy­mu­je wszyst­kie szyb­ko po­ru­sza­ją­ce się obiek­ty. Druga chro­ni przed na­po­rem nie­po­żą­da­nych sub­stan­cji, już ją wi­dział jak blo­ko­wa­ła oce­anicz­ną głę­bię przed wdar­ciem się do środ­ka.

Ma­te­usz za­py­tał się, jak to moż­li­we, że nie w in­ter­ne­cie pra­wie żad­nych in­for­ma­cji o Kuli, po­mi­mo że czę­sto lą­du­je, jak gdyby nigdy nic, w cen­trach miast.

– Dla­cze­go lu­dzie nie pa­mię­ta­ją… to dobre py­ta­nie. Otóż Kula po­kry­ta jest amne­zją. Każdy, kto na nią spoj­rzy, nawet po­śred­nio, za­po­mi­na. Wspo­mnień nie tracą tylko ci, któ­rzy wie­rzą. Wie­rzą w Pro­fe­so­ra Kulę, wie­rzą w ban­kie­ty na nie­bio­sach, wie­rzą w zło­co­ne wnę­trze. – Ob­ją­łem rę­ka­mi całe oto­cze­nie. – Na pewno nie bę­dzie to dla pana za­sko­cze­niem, że więk­szość osób uważa Kulę zwy­kle za balon me­te­oro­lo­gicz­ny, fa­ta­mor­ga­nę, dow­cip, sztucz­kę ma­gicz­ną, no­wo­cze­sny sa­mo­lot woj­ska, itp. Pan uwie­rzył w praw­dę, dla­te­go pan tutaj jest.

Wy­ciecz­kę prze­rwał dźwięk otwie­ra­ne­go włazu i chla­pa­nie wody. Po­szli­śmy zatem przy­wi­tać trze­cie­go go­ścia. Ma­te­usz był bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny i po­biegł przo­dem, ni­czym kot sły­szą­cy wła­ści­cie­la w po­bli­żu szaf­ki z pusz­ka­mi tuń­czy­ka.

***

Lenna po­pa­trzy­ła na An­ty­ra­xa i po­ki­wa­ła w apro­ba­cie głową. Potem sama skie­ro­wa­ła swoje kroki w kie­run­ku Neo­fan­ta­so­ra.

De­mo­ny były już chyba prze­ra­żo­ne, gdyż teraz po­czę­ły wszyst­kie ucie­kać. Jed­nak An­ty­rax był szyb­szy. Zła­pał jed­ne­go z nich za nogę (a wła­ści­wie to jego la­tek­so­wy but zła­pał nogą nogę), przy­cią­gnął do sie­bie, i wło­żył mu swój worek na głowę. Można było po­wie­dzieć, że za­kry­wa mu twarz, ni­czym przed eg­ze­ku­cją ścię­cia to­po­rem. Piotr Lek­tor za­czął się dusić, tru­ją­ca abs­trak­cja wgry­za­ła się w jego de­mo­nicz­ne płuca, a nie­zwy­kły but, z siłą wol­ne­go opro­gra­mo­wa­nia, ści­skał mu szyję, jak o dwa roz­mia­ry za mała, au­to­ma­tycz­nie na­dmu­chi­wa­na ka­mi­zel­ka ra­tun­ko­wa, w to­ną­cym w oce­anicz­nej pu­st­ce sa­mo­lo­cie.

– Dość, wy­star­czy. Dam ci te dwie gwiazd­ki! – Z worka sły­chać było je­dy­nie stłu­mio­ne jęki. – Trzy! Niech będą trzy gwiazd­ki. I ko­men­tarz.

An­ty­rax jed­nak nie od­pusz­czał. Ruchy Pio­tra Lek­to­ra sta­wa­ły się coraz wol­niej­sze i wol­niej­sze, jak babci po­śli­zgnię­tej na ob­lo­dzo­nym chod­ni­ku.

***

Nadar. Czemu to aku­rat jego mu­siał ten Kula za­pro­sić? Pla­no­wa­li­śmy ele­ganc­kie przy­ję­cie, a ta nie­wy­cho­wa­na świ­nia pew­nie po­cią­gnie w swoje od­mę­ty i Ma­te­usza.

Jak tylko usły­sza­łam szczęk łań­cu­chów, prze­rwa­łam ro­bie­nie ma­ki­ja­żu i wy­sta­wi­łam głowę z po­ko­ju. Zo­ba­czy­łam no­we­go go­ścia, zbie­ga­ją­ce­go po scho­dach do szat­ni, biegł tak szyb­ko, że spło­szył mi mo­ty­le z głowy. Nie spie­szy­ło mi się po­wi­tać Nada­ra rów­nie pręd­ko, ale cie­ka­wi­ło mnie uj­rzeć re­ak­cję Me­cha­lycz­ne­go, gdy po raz pierw­szy zo­ba­czy tego sza­leń­ca. Z tru­dem prze­ci­snę­łam się w tej sukni przez drzwi na ko­ry­tarz i ostroż­nie po­de­szłam do pierw­sze­go schod­ka w dół. Oczy­wi­ście wdzian­ko za­ha­czy­ło o ba­lu­stra­dę, od razu zro­bi­łam hyc i resz­tę drogi ko­zioł­ko­wa­łam, wy­wi­ja­jąc po­dwój­ne salto, jak te­le­wi­zor przez przy­pa­dek upusz­czo­ny na scho­dy w trak­cie ro­bie­nia prze­pro­wadz­ki. Wy­lą­do­wa­łam na gło­wie, z no­ga­mi maj­ta­ją­cy­mi się w po­wie­trzu. Wy­glą­da­łam jak po­lu­ją­ca na grzy­bo­wą faunę se­ste­ria z Tosa, z tym wy­jąt­kiem że nie strze­la­łam jadem. A chcia­ła­bym.

Wie­dzia­łam, co w tej chwi­li usły­szę i nie za­wio­dłam się.

– Ale dupa, co nie? – Nadar za­my­kał korbą właz, ga­piąc się na moje ma­cha­ją­ce w górze nogi.

– No, nawet… – Ma­te­usz oka­zał się rów­nie nie­wy­cho­wa­ny. Nie wie­rzę, że się z nim za­przy­jaź­ni­łam.

Na­tych­miast przy­biegł Kula i po­mógł mi się po­sta­wić do pionu. Był czer­wo­ny ze zło­ści. Ale czy dla­te­go, że wła­śnie ze stat­ku z sy­kiem ucho­dzi­ła kul­tu­ra, czy dla­te­go że świń­stwo uzy­ska­ło no­we­go człon­ka?

– To ty! – Kula trzy­mał laskę w górze, ni­czym śmier­cio­no­śny laser kro­ją­cy Noc­ne­go na pół. – To ty wzią­łeś czwar­ty kom­bi­ne­zon z mojej gar­de­ro­by! Szu­ka­łem go po całym wszech­świe­cie. Ten ko­stium jest in­te­gral­ną czę­ścią Kuli, ge­ne­ru­je go Ma­try­ca tak samo, jak meble, dy­wa­ny i ozdo­by. Jest nie­re­pli­ko­wal­ny. Nie wolno go za­bie­rać!

– Prze­cież nie za­bra­łem, a po­ży­czy­łem. Zresz­tą i tak za­wsze się ku­rzył w tej two­jej ja­ski­nio­wej sza­fie. – Nadar uznał to za wy­star­cza­ją­ce wy­tłu­ma­cze­nie, roz­piął strój. Pod spodem miał swoje stan­dar­do­we dresy. – A na prze­pro­si­ny mam pre­zent. Wy­ło­wi­łem ci, Pro­fe­so­rze, ze­staw kie­lisz­ków i bu­tel­kę naj­do­sko­nal­sze­go wina, pro­sto z ka­pi­tań­skie­go most­ka. Mieli ją wypić na ukoń­czo­ny rejs, ale wia­do­mo co się stało. Niech więc Kula ukoń­czy swoją wła­sną wy­pra­wę i nie ude­rzy w żadną lo­do­wą ko­me­tę po dro­dze.

Kula w jed­nym pul­sie zmie­nił się z czer­wo­ne­go z po­wro­tem w bia­łe­go, jak roz­wy­drzo­ne dziec­ko z któ­re­go uni­wer­sal­ny wam­pir wy­sy­sa całą krew. Przy­po­mnia­ła mi się walka z tym stra­szy­dłem. Brrr.

– Och. To bar­dzo miło z two­jej stro­ny – od­po­wie­dział gło­sem tak mięk­kim, jak po­dusz­ka Pyr­ro­qa. – A teraz wy­bacz­cie, muszę do­pil­no­wać ostat­nich po­pra­wek przy na­szym ban­kie­cie. – Po­rwał butlę i kie­lisz­ki, po­le­ciał na górę.

Nadar był aro­ganc­ki, jed­nak po­mi­mo wad po­tra­fił, jak nikt, wal­czyć z uni­wer­sal­no­ścią. Nie miał wła­snej mocy, jak nie­któ­rzy, lecz wcale jej nie po­trze­bo­wał.

Ma­te­usz wpa­try­wał się w niego, jak Kula w płót­no na­ma­lo­wa­ne przez bia­łe­go cyr­kow­ca. Jego naj­więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dza­ły dwa pi­sto­le­ty, za­wie­szo­ne przy pasie, i la­se­ro­wa pałka na ple­cach.

– To urzą­dze­nie po­zwa­la za­szy­fro­wać i od­szy­fro­wać do­wol­ną osobę w splo­cie cza­so­prze­strze­ni. – Nocny tłu­ma­czył dzia­ła­nie swo­ich za­ba­wek. – Cel za­cho­wu­je się tak, jakby był za­mro­żo­ny w cza­sie. Jakby ktoś na­ci­snął pauzę na glo­bal­nym od­twa­rza­czu filmu ka­ta­stro­ficz­ne­go pod ty­tu­łem ,,życie.” W pełni bez­piecz­ny spo­sób na uniesz­ko­dli­wia­nie wro­gów bez za­bi­ja­nia. Wadą jest tylko to, że na­bo­je do niego są ol­brzy­mie i jed­no­ra­zo­we, wy­glą­da­ją jak aku­mu­la­to­ry do wier­ta­rek. W środ­ku ta­kie­go wkła­du za­pi­su­je się sy­me­trycz­ny obraz klu­cza, je­dy­ny spo­sób na przy­wró­ce­nie za­szy­fro­wa­nej osoby z po­wro­tem do życia. Strze­la­jąc można za­mro­zić, a potem od­mro­zić daną osobę. Kosma, wła­śnie zgło­si­łaś się na ochot­ni­ka, aby za­pre­zen­to­wać na­sze­mu go­ścio­wi ten wy­na­la­zek. – Wy­ce­lo­wał we mnie szy­fra­tor. Co za świ…

***

An­ty­rax pod­niósł lekko worek, Piotr Lek­tor spró­bo­wał zła­pać od­dech, ale zaraz znowu świa­tło zga­sło mu przed oczy­ma, ni­czym elek­trycz­ność kom­pu­te­ra w trak­cie ak­tu­ali­zo­wa­nia kry­tycz­nej czę­ści BIOSu.

***

…nia z niego. – Nie na­zy­waj mnie Kosma! Je­stem Ka­ta­rzy­na.

– Jak wi­dzisz, dzia­ła zna­ko­mi­cie. – Spo­strze­głam, że w cza­sie gdy byłam za­szy­fro­wa­na, zdą­żył już się prze­brać w ga­lo­wy, po­ży­czo­ny z gar­de­ro­by strój. Wła­śnie na­kła­dał puder na swo­je­go iro­ke­za.

– Nadar, coś ty? Od kiedy ubie­rasz się ele­ganc­ko dla Kuli? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem. – Prze­cież nie gu­stu­jesz w ni­czym innym niż dresy.

– Od kiedy wy­wa­lił mnie po­środ­ku ko­smo­su w tym ska­fan­drze, za przy­pad­ko­we roz­la­nie barsz­czu na obrus. Le­wi­tu­jąc w bez­kre­snej pu­st­ce, mia­łem sporo czasu na prze­my­śle­nie mo­je­go za­cho­wa­nia i sta­nie się nowym czło­wie­kiem. – od­po­wie­dział.

– Na­praw­dę? – Wtedy coś mną tknę­ło. – Oczy­wi­ście, że nie na­praw­dę. Znowu się zgry­wasz tak? – Tylko się wred­nie za­śmiał.

– To dru­gie to pi­kler – kon­ty­nu­ował. – Po­tra­fi za­pe­klo­wać kogoś do umiesz­czo­ne­go tutaj sło­ika ze szkła wy­mia­ro­we­go, żeby się nigdy nie wy­do­stał. Wy­star­czy tylko odło­żyć go na naj­niż­szą półkę w ja­kiejś głę­bo­kiej piw­ni­cy na całą wiecz­ność. – Spo­strzegł, że gość nie­ko­niecz­nie ro­zu­mie. – Szkło wy­mia­ro­we to takie coś, co prze­cho­dzi równo przez wszyst­kie wy­mia­ry, także w cza­sie. Wy­glą­da jak szkło, ale ist­nie­je od za­wsze na za­wsze. Ma nie­skoń­czo­ną dłu­gość, sze­ro­kość, głę­bo­kość i… wszyst­kie inne ości. – Nadar nie prze­sta­wał wy­ja­wiać se­kre­tów na­szej or­ga­ni­za­cji.

– A to jest miecz świetl­ny?

– To jest la­se­ro­wa pałka, la­ser­pa­ła, taki prze­ci­nak. W prze­ci­wień­stwie do mie­cza świetl­ne­go, nadal można nią zdzie­lić w łeb, jak się ze­psu­je. Po uru­cho­mie­niu za­czy­na wi­ro­wać, wzdłuż po­ja­wia­ją się pro­mie­nie da­se­ra. Po­zwa­la­ją łatwo ciąć ma­te­rię. Czyli tro­chę jak miecz świetl­ny, tak. Daser (Death Am­pli­fi­ca­tion by Sti­mu­la­ted Emis­sion of Ra­dia­tion) prze­ci­na pra­wie wszyst­ko jak masło, a po­zo­sta­łe rze­czy jak ser. No, mózg prze­ciął­by jak po­wie­trze. Fajna za­baw­ka.

– I szkło wy­mia­ro­we też prze­tnie? – Ma­te­usz za­py­tał, widać że uważ­nie słu­chał.

– Nadar, on nie prze­szedł jesz­cze wszyst­kich te­stów – wtrą­ci­łam. – Nie zdra­dzaj mu tylu se­kre­tów, bo nie wia­do­mo, czy na pewno z nami zo­sta­nie.

– No po­patrz na niego, Kosma. – Nocny ob­cho­dził i stu­dio­wał Ma­te­usza ze wszyst­kich stron, zu­peł­nie jak ge­niusz oglą­da­ją­cy kost­kę Ru­bi­ka i do­cho­dzą­cy, dla­cze­go nadal mu nie wy­cho­dzi. – My­ślisz, że sobie nie po­ra­dzi? Poza tym, już pierw­sze czę­ści testu zdał po­praw­nie. Od­po­wie­dział na abs­trak­cyj­ny list Pro­fe­so­ra, ubrał się w naj­praw­dziw­szy strój fran­cu­ski, a potem od­wa­żył się wsiąść do dziw­nej, wiel­kiej, la­ta­ją­cej kuli z ko­smo­su, jak po­bocz­ny bo­ha­ter w każ­dym okle­pa­nym hor­ro­rze dla mas.

– Niby racja, ale do­sko­na­le wiesz, jak chory test po­two­ry mogą tym razem wy­my­ślić. Pa­mię­tasz, jak Mi­ko­łaj prze­te­sto­wał Zie­mo­wi­ta? Kazał mu się prze­brać za klau­na, przyjść na za­ba­wę uro­dzi­no­wą dla dzie­ci i ro­biąc ma­gicz­ną sztucz­kę, za­mor­do­wać jed­ne­go z nich, bo był złym owo­cem klonu. Coś nie wy­szło, mor­der­stwo nie było czy­ste, wszy­scy ską­pa­li się w zie­lo­nej krwi tego pod­ra­biań­ca. Dru­gim za­da­niem było uciec z wię­zie­nia, do któ­re­go go wrzu­ci­li po aresz­to­wa­niu. Może gdy­by­śmy wie­dzie­li, gdzie jest praw­dzi­we dziec­ko, to ina­czej by po­szło?

– Prze­cież zdał.

– Albo tego, jak mu było, Bła­że­ja, co Hdro zo­sta­wił w Ca­pi­ta­lu i kazał ja­kimś spo­so­bem wró­cić na Zie­mię. Czło­wiek sam na pla­ne­cie, w ca­ło­ści za­miesz­ka­nej przez wszyst­kie ga­tun­ki smo­ków. – Kon­ty­nu­owa­łam roz­mo­wę, zu­peł­nie igno­ru­jąc osobę, na któ­rej temat ją to­czy­li­śmy.

– Nie za­li­czył, bo ukradł ra­kie­tę ja­kiejś ro­dzin­ce błę­kit­nych ce­le­bri­tów, bę­dą­cej wa­ka­cjach w sto­li­cy la­ta­ją­cych jasz­czu­rów, za­miast ro­ze­grać to w po­ko­jo­wy spo­sób. Nawet nie prze­jął się, że w środ­ku stat­ku wciąż były jaja wła­ści­cie­li! A gdy rzu­cił się za nim opła­co­ny po­ścig bor­do­wych pa­sow­ców, on ich bez­względ­nie po­za­bi­jał, strze­la­jąc do każ­de­go z ra­kie­to­we­go dział­ka. Na szczę­ście nie miał klu­cza warstw, nie mógł uciec z ich kwa­dry, do­le­ciał do jej końca i roz­bił się o ścia­nę wszech­świa­ta. W do­dat­ku to była ścia­na dru­giej kwa­dry, nie czwar­tej! Idio­ta tylko się od­da­lił od Ziemi. Może w akcie ze­msty po­sta­no­wił za­ata­ko­wać Po­two­ran? – Spo­strze­głam, że Ma­te­usz chyba prze­stał ro­zu­mieć, ale Nadar nadal na­wi­jał. – Jak się roz­bił, to le­wi­to­wał w smo­czej prze­strze­ni, w chmu­rze resz­tek stat­ku ko­smicz­ne­go przez pół me­ga­pul­sa, pra­wie umie­ra­jąc z głodu. W końcu te małe smocz­ki, któ­rych jaja były w ra­kie­cie, wy­klu­ły się i zja­dły go żyw­cem. Śmierć, jak w wiel­kiej ma­szy­nie do szy­cia. Do­brze mu tak.

– Prze­pra­szam, że wam prze­rwę, ale co ze mną? To jakiś test zręcz­no­ści, albo in­te­li­gen­cji? Zginę, po­żar­ty przez coś? – Nowy bez­wstyd­nie wszedł w słowo, jak wpy­cha­ją­cy się w ko­lej­kę do prze­peł­nio­ne­go sa­mo­lo­tu bez nu­me­ro­wa­nych miejsc, od­la­tu­ją­ce­go zaraz z wyspy, która wkrót­ce ma myć zmie­cio­na przez wiel­ką falę tsu­na­mi. – Co mam zro­bić, żeby go zdać?

– Masz być sobą. – Od­po­wie­dzia­łam rów­no­cze­śnie z Nada­rem.

– Cie­bie chyba po­sta­no­wił prze­te­sto­wać Pla­zma. – Za­my­ślił się. – On lubi mi­li­tar­ne kli­ma­ty, pew­nie tra­fisz na Pla­ne­tę Wojny. Albo bę­dziesz wy­rzy­nał ja­kieś mia­sto, albo sam bę­dziesz wy­rzy­na­ny. Mu­sisz sam zde­cy­do­wać. To bar­dziej test cha­rak­te­ru, niż umie­jęt­no­ści. Ta kula cha­osu to wstręt­ne i nie­bez­piecz­ne miej­sce. Naj­lep­szą śmier­cią… ro­ze­rwa­nie na ka­wał­ki przez jakąś fu­tu­ry­stycz­ną wun­der­waf­fe, naj­gor­szą, praw­do­po­dob­nie wcie­le­nie do Czar­nej Armii. Obe­drą cię tam ze skóry, wy­łu­pią oczy i zęby, wci­sną w cy­ber-zbro­ję i za­le­ją po­wo­du­ją­cym sza­leń­stwo, uza­leż­nia­ją­cym sma­rem khaki, bę­dziesz umie­rał po­wol­ną śmier­cią, do­brze się ba­wiąc przy mor­do­wa­niu nie­win­nych pod ko­men­dą Krysz­ta­ło­wej Kró­lew­ny. Ja tam wolę robić to samo, nie będąc roz­pusz­cza­nym przez czar­ny kwas.

Tym­cza­sem roz­legł się dźwięk dzwo­nu, oznaj­mia­ją­ce­go po­si­łek. Po­szli­śmy zgod­nie na naj­wyż­sze pię­tro stat­ku, Ma­te­usz tym razem trzy­mał się z tyłu, jak sa­mo­chód w grze wy­ści­go­wej pro­wa­dzo­ny przez ka­wa­łek taśmy kle­ją­cej, trzy­ma­ją­cej kla­wisz gazu. Prze­cho­dząc przez mu­zeum, Nadar po­kle­pał ra­do­śnie ga­blo­tę z de­mo­nicz­nym mó­zgiem, który w od­po­wie­dzi kłap­nął groź­nie szczer­ba­tą pro­te­zą zębów.

Na naj­wyż­szym pię­trze znaj­do­wał się salon, bi­blio­te­ka, scena te­atral­na, ogród i ka­plicz­ka. Dach przyj­mo­wał tutaj miłą, pół­ku­li­stą wy­pu­kłość, ze szczy­tu zwi­sał ży­ran­dol na lampy oliw­ne. Me­cha­lycz­ny za­py­tał mnie, dla­cze­go w ogród­ku rosną tylko ziem­skie kwia­ty.

– Nie wiem czy wiesz, ale Zie­mia jest uwa­ża­na przez wielu za naj­pięk­niej­szą pla­ne­tę wszech­świa­ta – od­po­wie­dzia­łam. – A przy­naj­mniej na pewno przez na­sze­go Pro­fe­so­ra.

– Tos? – Ma­te­usz zwró­cił się w kie­run­ku mu­zeum.

– Tos jest bar­dziej nie­zwy­kły, niż pięk­ny. Poza tym, grzy­by trze­ba by ho­do­wać w amo­nia­ko­wej szklar­ni. No i nie po­wą­chasz ich jak kwia­tów – wy­ja­śni­łam. – Aha, jesz­cze To­so­we życie pusz­cza wszę­dzie za­rod­ni­ki. Jeden wdech at­mos­fe­ry tej pla­ne­ty i fun­gu­sy za­czną ci roz­pusz­czać żyw­cem nos. Dwa wde­chy i sple­śnie­ją ci płuca. Trzy wde­chy i grzyb­nia wkrę­ci się w mózg, jak nar­ra­cja me­diów głów­ne­go ście­ku.

– A ka­pli­ca? – Po­pa­trzył na mały bu­dy­ne­czek w rogu.

– Jak pew­nie za­uwa­ży­łeś, Pro­fe­sor jest bar­dzo re­li­gij­ny. Poza tym, do­brze mieć miej­sce, gdzie można po­mo­dlić się o ra­tu­nek, będąc ata­ko­wa­nym przez ko­smicz­nych pi­ra­tów. Każdy więk­szy sta­tek mor­ski ma prze­cież ka­pli­cę, to dla­cze­go sta­tek ko­smicz­ny także nie miał­by mieć?

– Jesz­cze za­py­tam, kto zbu­do­wał Kulę?

– Ona jest bar­dziej struk­tu­rą wszech­świa­ta, niż kon­struk­cją, jest za­pi­sa­na w Ma­try­cy. Pro­fe­sor otrzy­mał ją w pre­zen­cie od Nieba, kie­dyś zro­bił coś bar­dzo wiel­kie­go i do­bre­go dla świa­ta, dzię­ki czemu zy­skał nad­zwy­czaj­ną przy­chyl­ność anio­łów. – Ro­zej­rza­łam się, szu­ka­jąc na­sze­go go­spo­da­rza. – Ale on nie lubi, gdy się o nim roz­ma­wia.

– Tylko, kim on jest? – Ma­te­usz nagle za­py­tał.

– W sumie nikt nie wie do­kład­nie, kim, lub czym, jest nasz nie­zwy­kły wła­ści­ciel tej sfe­rycz­nej za­baw­ki, po­mi­mo że z ze­wnątrz wy­glą­da jak czło­wiek. Nie­któ­rzy mówią, że anio­łem, inni, że dziw­nym czło­wie­kiem, jest też teo­ria ja­ko­by był ostat­nim z ja­kiejś umar­łej cy­wi­li­za­cji. Po­słu­gu­je się je­dy­nym w swoim ro­dza­ju pi­smem i ję­zy­kiem, któ­re­go nikt inny we wszech­świe­cie nie ro­zu­mie. Widzi szer­szy za­kres barw, sły­szy wię­cej dźwię­ków, nie wiem jed­nak, czy jest su­per­sil­ny…

Przed kon­ty­nu­owa­niem nie­przy­jem­nej roz­mo­wy ura­to­wał mnie dzwo­nek, zwia­stu­ją­cy roz­po­czę­cie ban­kie­tu. Od­ruch Paw­ło­wa na­ka­zał mi od­czu­wać ra­dość więk­szą, niż przy ogło­sze­niu wy­ni­ków na ogól­now­szech­świa­to­wy kon­kurs ciast, który swego czasu wy­gra­li­śmy. Po­win­nam być rza­dziej za­pra­sza­na.

***

An­ty­rax pod­niósł worek, Piotr Lek­tor był sztyw­ny, jego wyraz twa­rzy po­skrę­ca­ny był w dziw­no­ści. Tylko jedno oko lekko mu drga­ło, ni­czym prze­pa­la­ją­ca się świe­tlów­ka.

Tym­cza­sem wszy­scy inni ucie­kli. Nie było już ani de­mo­nów, ani Neo­fan­ta­so­ra. Świa­to­stwór­ca nie był aż taki głupi, żeby uwie­rzyć, że nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło. Na pewno czy­ha­li na niego, po­cho­wa­ni w ru­inach mia­stecz­ka.

Stą­pał cicho. Po­mi­mo to, jego kroki były do­sko­na­le sły­szal­ne w gro­bo­wej ciszy, spo­wi­ja­ją­cej do­li­nę, ni­czym dźwięk chru­pa­nia na obie­dzie bez­zęb­nych sta­rusz­ków. Zero wia­tru, zero pta­ków, zero miesz­kań­ców. Wszyst­ko umar­ło. Przy­po­mi­na­ło to spa­cer po za­sy­pa­nym świe­żym śnie­giem lesie, zwie­dza­nie zglisz­czy po po­ża­rze pla­ne­ty znisz­czo­nej flarą sło­necz­ną, sie­dze­nie w uszko­dzo­nej ra­kie­cie bez za­si­la­nia w cza­sie ko­smicz­ne­go po­chów­ku żyw­cem. Za chwi­lę on sam umrze, śmierć przyj­dzie po cichu i autor nawet nie spo­strze­że się, kiedy. Za­sko­czy go, jak kon­tro­ler bi­le­tów za­ska­ku­je pa­sa­że­rów tram­wa­ju.

Wtedy wy­su­ne­ła się zza win­kla Win­kla.

– Pisze się ,,wy­su­nę­ła” – po­wie­dzia­ła i ci­snę­ła w niego błę­dem or­to­gra­ficz­nym. Ostrze wbiło mu się w pierś do po­ło­wy, jak nóż osoby nie­umie­ją­cej kroić mango.

An­ty­rax po­czuł tru­ci­znę dyk­tan­da, roz­pły­wa­ją­cą mu się po ży­łach. To był ko­niec. Żadna ilość abs­trak­cji nie wygra ze zwy­czaj­ną po­praw­no­ścią ję­zy­ko­wą. Choć­by stwo­rzył kom­plet­ny, co do atomu, świat, to i tak nie­wie­le by to dało. Neo­fan­ta­sor zdmuch­nął­by go jak pia­sek z dłoni. Po­wi­nien wró­cić, i pisać pro­gra­my kom­pu­te­ro­we, za­miast two­rzyć epikę. Przy­naj­mniej tam kom­pi­la­tor powie mu o bra­ku­ją­cych śred­ni­kach.

– Daj mi jeden powód, dla któ­re­go mia­ła­bym cię oszczę­dzić. – De­mo­ni­ca za­wie­si­ła nad pi­sa­rzem ol­brzy­mie ostrze z po­praw­nie za­sto­so­wa­nych dia­lo­go­wych myśl­ni­ków.

– Ma­te­usz musi do­le­cieć na miej­sce, praw­da? – od­po­wie­dział.

– Jakoś leci i leci, a nadal nie wia­do­mo, gdzie tak do­kład­nie jest. Rzu­casz na prawo i lewo po­ję­cia­mi, zu­peł­nie ich nie tłu­ma­cząc. Uni­wer­sal­ność, świa­tło­gra­fy, war­stwy, po­two­ry. O co cho­dzi?

– Chcia­łem opo­wie­dzieć o nich póź­niej, akcja roz­wi­ja się po­wo­li, cie­ka­wiej jest naj­pierw rzu­cić hasło, a potem do­pie­ro je opi­sać. Poza tym, obo­wiąz­ko­wą czę­ścią fan­ta­sty­ki na­uko­wej, jest nie­opi­sy­wa­nie nie­któ­rych za­gad­nień.

– Od kilku stron ta opo­wieść to jeden wiel­ki opis! I nie jest to żadna fan­ta­sty­ka na­uko­wa, nie ma w tym nauki. Są kule z sa­cro­te­rii.

– Nic byś nie zro­zu­mia­ła, gdyby nie opisy. Jak­bym na­pi­sał, że po­le­cie­li na Fe­li­cję, uży­wa­jąc gór­nej war­stwy, cho­ciaż Kula nie po­sia­dał do niej klu­czy, to co byś sobie wy­obra­zi­ła?

– Że to jakaś nad­prze­strzeń, coś w stylu al­ter­na­tyw­ne­go wy­mia­ru. A klu­cze to pew­nie wy­so­ko­tech­no­lo­gicz­ne urzą­dze­nia do wcho­dze­nia w nią.

– Pra­wie. Górna i dolna war­stwa od­po­wia­da­ją za obieg ener­gii we wszech­świe­cie. Górna roz­pro­wa­dza, a dolna zbie­ra. Bez opisu nie wie­dzia­ła­byś, że nie wolno ko­rzy­stać z gór­nej war­stwy, gdyż wpro­wa­dza to za­wi­ro­wa­nia w prze­pły­wie w cza­so­prze­strze­ni pod nią. Za­wi­ro­wa­nia po­wo­du­ją nie­do­mia­ry i nad­mia­ry Bo­skiej Siły, co się ob­ja­wia więk­szą skłon­no­ścią ludzi do po­peł­nia­nia grze­chów, lub do­brych uczyn­ków. Każda ziem­ska wojna była spo­wo­do­wa­na po­dob­ną fluk­tu­acją. W ogóle wszech­świat skła­da się z czte­rech kwadr…

– Znowu anio­ło­wie i chrze­ści­jań­stwo, wszy­scy już o tym piszą. Nudne się to robi.

– Ale gdy­bym na­pi­sał, że sta­tek Kula jest za­si­la­ny przez sa­me­go Bel­ze­bu­ba, a Pro­fe­sor ma na swo­jej lasce czasz­kę dziec­ka, oraz po­two­ry były by tylko od nisz­cze­nia świa­tów, to nie było by w tym nic nie­zwy­kłe­go, praw­da? Może do­stał­bym po­rów­na­nia do War­ham­me­ra 40K? Otóż nie. Sta­tek Kula dzia­ła na ener­gię Boską, po­two­ry służą anio­łom, a ALOPP skła­da się z bia­łych ka­to­li­ków Po­la­ków. I tak, są ra­si­sta­mi. Bo wi­dzie­li setki cy­wi­li­za­cji i wie­dzą które upa­da­ją, a które nie. Nikt nie opi­sał wcze­śniej ta­kie­go świa­ta, a ja będę pierw­szy.

– No więc opo­wia­daj. Masz kilka minut, zanim tru­ci­zna do­trze do two­je­go mózgu, a wtedy już nigdy wię­cej nie po­peł­nisz żad­ne­go błędu or­to­gra­ficz­ne­go. – Na te słowa pi­sarz prze­łknął ślinę. – A w ogóle, to bez­na­dziej­nie wszę­dzie wsta­wiać co chwi­la te abs­trak­cyj­ne po­rów­na­nia.

De­mo­ni­ca wy­pro­sto­wa­ła się, jakby wła­śnie cze­ka­ła z re­kla­ma­cją prze­ter­mi­no­wa­ne­go serka na przyj­ście ma­na­ge­ra w skle­pie z pro­duk­ta­mi o krót­kim okre­sie do spo­ży­cia.

– Prze­stań!

***

Za­sie­dli do stołu. Srebr­ne sztuć­ce z dia­men­to­wy­mi ak­cen­ta­mi oraz ręcz­nie rzeź­bio­ne ta­le­rze, do­brze współ­gra­ły z tka­nym ob­ru­sem ze zło­tych nici. Nigdy nie wi­dział tyle za­sta­wy dla jed­nej osoby. Otrzy­mał po trzy noże i wi­del­ce, łyżkę, ły­żecz­kę, wi­del­czyk, pa­łecz­ki, dziw­ny sze­ro­ki nóż, trzy kie­lisz­ki róż­nych kształ­tów, duży ta­lerz, dwa małe i jeden głę­bo­ki. Do krysz­ta­ło­wych szkla­nic Pro­fe­sor nalał wszyst­kim ti­ta­ni­co­we­go wina.

Na przy­staw­kę było sushi z ka­wio­rem i tru­fla­mi. Gdy przy­szli, było już na­ło­żo­ne na ta­le­rzu. Kula od­mó­wił krót­ką mo­dli­twę, dzię­ku­jąc za dar eg­zy­sten­cji, w imie­niu wszel­kie­go życia, czasu i prze­strze­ni.

Je­dze­nie, jak wszyst­ko, było bar­dzo wy­staw­ne. A jakże. Lecz w stu pro­cen­tach po­cho­dze­nia ziem­skie­go. Ma­te­usz spo­dzie­wał się ja­kichś nie­ziem­skich przy­sma­ków, dzi­wacz­nych owo­ców, grzy­bów z Tosa, czy steku ze smoka. Czy to była praw­da, że wszech­świat jest cał­ko­wi­cie pusty, a Zie­mia jest je­dy­nym zno­śnym miej­scem w zim­nym nie­by­cie?

Bar­dzo za­sko­czy­ło na­sze­go głów­ne­go bo­ha­te­ra to, jak kul­tu­ral­nie za­cho­wy­wał się Nadar. Był aro­ganc­ki i nie le­ża­ły mu ga­lo­we ubra­nia, lecz z za­cho­wa­nia wy­cho­wał się na dwo­rze kró­lew­skim. Z kolei Ka­ta­rzy­na przy­wią­zy­wa­ła ol­brzy­mią wagę do ubio­ru, ale nie po­tra­fi­ła po­praw­nie zła­pać pa­łe­czek. Pro­fe­sor miał na­tu­ral­nie i jedno i dru­gie.

Go­spo­darz wstał i prze­mó­wił, jakby wła­śnie oznaj­miał oby­wa­te­lom sto­wa­rzy­szo­ne­go kraju, że jego woj­sko wy­gra­ło dla nich wojnę i ura­to­wa­ło ich od na­jaz­du nie­przy­ja­cie­la.

– Tra­dy­cją jest, że przy głów­nym daniu wy­bie­ra­my się w ja­kieś ma­low­ni­cze miej­sce, dez­ak­ty­wu­je­my tar­cze i otwie­ra­my dach, spo­ży­wa­jąc po­si­łek na świe­żym po­wie­trzu – roz­po­czął ta­jem­ni­czo. – Pro­po­nu­ję, aby tym razem, nasz nowy gość wy­brał miłą oko­li­cę, w któ­rej bę­dzie­my mogli naj­le­piej de­lek­to­wać się dzi­siej­szą pie­cze­nią z ba­żan­ta.

– Tylko nie śro­dek oce­anu, ani bez­lud­na plaża. – Nadar bez­wstyd­nie się wtrą­cił. – Mam na jakiś czas dosyć wody.

– To może pu­sty­nia? Pia­sko­we wydmy są bar­dzo ładne w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca – od­po­wie­dzia­ła Kasia.

– Nie, pia­sek wpada do je­dze­nia i chrzę­ści w zę­bach.

– Szczyt Andów? Ładne wi­do­ki z jed­nej stro­ny na pusz­czę, z dru­giej na ocean.

– Zimno tam jest, bę­dzie ci za­ma­rzać zupa na ta­le­rzu. Potem skoń­czysz cała mokra od top­nie­ją­ce­go śnie­gu.

– Ama­zo­nia.

– Ko­ma­ry.

– An­tark­ty­da.

– Pin­gwi­ny.

– To chyba za­le­ta.

– Nie, jeśli pod­kra­da­ją ci je­dze­nie z ta­le­rza.

– Nie wiem, może Paryż?

– Śmier­dzi, jak szam­bo przy­wód­cy ko­mu­ni­stów na Kry­onii.

– Gej­ze­ry na Is­lan­dii.

– Dla mnie okej.

– Prze­pra­szam bar­dzo, ale wy­jąt­ko­wo nie prze­pa­dam za za­pa­chem siar­ko­wo­do­ru. – Kula nagle się przy­łą­czył. – Za bar­dzo przy­po­mi­na mi moją prze­szłość.

– Sa­wan­na?

– Za dużo tu­ry­stów na sa­fa­ri, cią­gle robią zdję­cia. Poza tym lwy łaszą się o ka­wał­ki ze stołu.

– A może Etna? – Ma­te­usz nie­spo­dzie­wa­nie wy­pa­lił.

– Etna? – Kosma nie ko­ja­rzy­ła.

– Śro­dek wul­ka­nu, kula do po­ło­wy za­nu­rzo­na w płyn­nej lawie, fon­tan­ny ognia oświe­tla­ją­ce oto­cze­nie. Sub­tel­ne po­mru­ki z wnę­trza Ziemi. Jeśli do­brze zro­zu­mia­łem, tar­cze po­win­ny nas przed magmą ochro­nić.

Na­sta­ła nie­zręcz­na cisza. Czy Pro­fe­sor śmiał się w duchu, że Me­cha­lycz­ny prze­ce­nił zdol­no­ści stat­ku, czy może roz­pa­try­wał ideę po­waż­nie?

– To do­sko­na­ły po­mysł. Ak­ty­wu­je­my wszyst­kie war­stwy na raz. Nor­mal­nie spo­wo­do­wa­ło­by to, że czu­li­by­śmy się jak w szkla­nej kuli, bez wia­tru, bez tem­pe­ra­tu­ry oto­cze­nia. Lecz w tym przy­pad­ku by­ło­by to i tak wska­za­ne, ze wzglę­du na tok­sycz­ne wy­zie­wy. Nie ma nic lep­sze­go od po­dzi­wia­nia la­wo­wych roz­bry­zgów z od­le­gło­ści wy­cią­gnię­tej ręki. Bę­dzie, jak na po­wierzch­ni gwiaz­dy Ede­stii, gdy za­pa­da­ła się w czar­ną dziu­rę.

Ma­te­usz nie spo­dzie­wał się ta­kie­go ob­ro­tu spraw, ale cie­szył się nie­mi­ło­sier­nie na myśl o za­pa­trze­niu się w prze­le­wa­ją­cy się ży­wioł. Uczest­ni­cze­nie w na­ro­dzi­nach su­per­no­wej zo­sta­wi sobie na póź­niej.

Pro­fe­sor nie­po­strze­że­nie prze­mknął pod wodą przez Cie­śni­nę Gi­bral­tar­ską, potem sta­tek wy­nu­rzył się z Morza Śród­ziem­ne­go, jak pian­ko­wa deska do pły­wa­nia wy­la­tu­je w po­wie­trze z ba­se­nu i skie­ro­wał się pro­sto w kie­run­ku wło­skie­go wul­ka­nu. Po­nie­waż jed­nak Kula nie po­sia­da­ła żad­nych okien, go­ście mogli je­dy­nie uwie­rzyć mu na słowo. Przy­naj­mniej do póki nie otwo­rzył dachu sa­lo­nu.

– Nie wie­rzę, że nie za­py­ta­łeś się jesz­cze Kuli, jak dzia­ła ten nie­zwy­kły twór. – Nadar zro­bił sobie prze­rwę od je­dze­nia tłu­ste­go żurku i przy­krył chle­bo­wą miskę, chle­bo­wą przy­kryw­ką.

– Czyli to nie jest ta­jem­ni­ca na równi z ga­bi­ne­tem Pro­fe­so­ra? – Ma­te­usz za­py­tał. – My­śla­łem, że nie wolno mi było tego wie­dzieć. Albo po­wiem ina­czej. Nie chcia­łem być wy­wa­lo­ny przez na­sze­go go­spo­da­rza w ko­smos tylko dla­te­go, że za­da­łem nie­wła­ści­we py­ta­nie w nie­wła­ści­wym mo­men­cie.

– Panie Ma­te­uszu Me­cha­lycz­ny. – Pro­fe­sor uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo. – Co in­ne­go wy­cią­ga­nie od in­nych za­ka­za­nych in­for­ma­cji, a co in­ne­go roz­le­wa­nie barsz­czu. Cie­ka­wość jest wy­so­ko ce­nio­na w ALOPP, a także prze­ze mnie. Pro­szę śmia­ło pytać.

– Zatem skąd to je­dze­nie? – Za­czął od naj­bliż­szej mu rze­czy. – Nie wi­dzia­łem tutaj żad­nej kuch­ni, nie wi­dzia­łem spi­żar­ni. Te dania po pro­stu się tutaj po­ja­wi­ły, jak przy­szli­śmy. Po przy­staw­ce z sushi od­wró­ci­łem się na chwi­lę i zna­la­złem zaraz przed sobą bo­chen chle­ba z zupą. A sa­cro­te­ria? Co to za ma­te­riał? Co może być na tyle silne, aby wy­trzy­mać napór go­rą­cej lawy? Skąd w ska­fan­drach bie­rze się nie­skoń­czo­na ilość po­wie­trza? Jaki jest tutaj obieg wody? Dokąd ucie­ka dym z pieca w łaźni? Jak się tym czymś w ogóle ste­ru­je? Skąd czer­pie ener­gię? Gdzie ma sil­ni­ki?

– Od­po­wiedź na twoje wszyst­kie py­ta­nia znaj­du­je się za tobą na ścia­nie – Kula oznaj­mił, jakby to było oczy­wi­ste.

We wska­za­nym miej­scu wi­siał ele­ganc­ki zwój pa­pie­ru, opra­wio­ny w po­la­ry­za­cyj­nie mie­nią­cą się szybę i ramkę ni­czym wzbu­rzo­ny ocean kiślu. Po­dob­nie wy­glą­da­ło do ga­blo­ty z dia­bel­skim mó­zgiem i sło­ika na pi­kle­rze. Mu­sia­ło więc to być szkło wy­mia­ro­we.

 

ŚWIA­TŁO­GRAF

Z Mocy Naj­wyż­sze­go, po­twier­dza się nada­nie spe­cjal­nej wła­ści­wo­ści po­wsta­łe­mu Pro­fe­so­ro­wi [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] .

Sa­cro­te­rio­wy twór, w for­mie uni­wer­sal­ne­go stat­ku ko­smicz­ne­go [NIE­ZRO­ZU­MIA­ŁY ZNAK] , jest ni­niej­szym prze­ka­za­ny Pro­fe­so­ro­wi od za­wsze na za­wsze, dla do­wol­nych celów. Do­kład­ny pro­jekt zo­stał nie­odzow­nie za­pi­sa­ny w Ma­try­cy.

Nie po­bie­ra się żad­nej opła­ty od wła­ści­cie­la.

Z Bo­giem.

De­par­ta­ment Świa­tło­gra­fów.

 

Frag­ment pa­pie­ru u dołu wy­glą­dał na po­za­plą­ty­wa­ny w dzi­wacz­ne su­peł­ki.

– Świa­tło­graf to od­wrot­ność cy­ro­gra­fu. Daje ci, jak to jest ład­nie opi­sa­ne, pewną wła­ści­wość. – Nadar za­czął opi­sy­wać, za­miast Kuli. – Może dawać ci żyć wiecz­nie, strze­lać pro­mie­nia­mi z rąk, wy­gry­wać w lotka, eks­plo­do­wać innym mózgi za po­mo­cą pstryk­nię­cia pal­ca­mi, czy wła­śnie po­sia­dać taką oto okrą­głą rzecz.

– A sa­cro­te­ria?

– Sa­crum i ma­te­ria. – Tym razem Ka­ta­rzy­na roz­po­czę­ła wy­ja­śnie­nia. – Ma­te­ria, która wy­glą­da i re­agu­je tak samo, jak zwy­czaj­na ma­te­ria, lecz może za­cho­wy­wać się w pew­nych przy­pad­kach cał­ko­wi­cie po swo­je­mu. – Wzię­ła w palce koń­ców­kę ob­ru­su. – Z ja­kie­go ma­te­ria­łu jest to jest zro­bio­ne? Po­wie­dzie­li­by­śmy, że z nici i złota, może jakiś je­dwab, albo czego się tam używa przy szy­ciu ob­ru­sów. Ale to jest sa­cro­te­ria. Może i się za­cho­wy­wać i pla­mić jak obrus, ale może rów­nie do­brze zra­stać po prze­rwa­niu, jak żywa skóra, albo au­to­ma­tycz­nie solić le­żą­ce na niej po­tra­wy. W Ma­try­cy jest za­pi­sa­ny al­go­rytm dzia­ła­nia tego ob­ru­su, jak i za­sa­dy dzia­ła­nia całej sa­cro­te­rii we wszech­świe­cie. Cała kula, i to je­dze­nie, także jest z sa­cro­te­rii.

– Pra­wie, w Ma­try­cy za­pi­sa­no, że wy­two­rzo­ne po­tra­wy są cał­ko­wi­cie zwy­czaj­ną ma­te­rią – Go­spo­darz po­pra­wił. – Jed­nak to nie­istot­ne, gdyż nie byłby wać­pan w sta­nie w żad­nym stop­niu do­świad­czal­nie tego stwier­dzić, je­dy­nie za­glą­da­jąc do Ma­try­cy ma się cał­ko­wi­tą pew­ność. Ma­try­ca to praw­dzi­we miej­sce, ma kształt wiel­kiej płyty, po­ło­żo­nej nad całym wszech­świa­tem, po­wy­żej gór­nej war­stwy. Na­tu­ral­nie, nikt śmier­tel­ny nie ma do niej do­stę­pu.

– Zwy­kle za świa­tło­graf po­bie­ra­na jest opła­ta, ilość dobra do wy­two­rze­nia. – Znowu Nadar za­czął. – Może opie­rać na licz­bę ura­to­wa­nych dusz, jakiś wiel­ki czyn, czy wła­śnie, jak tutaj, na nic. Ale myślę, że jed­nak nasz Pro­fe­sor, kie­dyś coś tak faj­ne­go wy­ko­nał, że Niebo go po­lu­bi­ło.

– A ta plam­ka? – Była tro­chę jak miej­sce gdzie ktoś pró­bo­wał za­ła­tać wy­pa­lo­ną dziu­rę w na­prę­żo­nym na­mio­cie, ale bra­kło mu ma­te­ria­łu.

– To od­cisk duszy Kuli. Świa­tło­graf musi być pod­pi­sa­ny. Nie jakąś przy­ziem­ną krwią, lecz czymś wiecz­nym i nie­znisz­czal­nym, twoją duszą.

– Pora na wi­do­wi­sko – wła­ści­ciel stat­ku prze­rwał roz­mo­wę.

Stuk­nął laską i wtedy cały dach po­czął się otwie­rać na osiem stron, ni­czym kwiat. Ży­ran­dol po­le­ciał na jed­nym płat­ku na bok i spo­czął w spe­cjal­nym do tego miej­scu, nad sceną. Pierw­sze, co zo­ba­czy­li, to nie­bie­skie niebo oto­czo­ne czar­nym ko­mi­nem skał. Widok przy­wo­dził Nada­ro­wi i Ka­ta­rzy­nie wspo­mnie­nia, gdy w prze­peł­nio­nej ra­kie­cie ko­smicz­nej ucie­ka­li z eks­plo­du­ją­cej, me­cha­nicz­nej pla­ne­ty przez wylot sil­ni­ka.

Czer­wo­na śmierć prze­le­wa­ła się nad otwar­ty­mi ka­wał­ka­mi dachu i obi­ja­ła o nie­wi­dzial­ną ba­rie­rę, spły­wa­jąc ma­je­sta­tycz­nie. Pło­mien­ne świa­tło two­rzy­ło wspa­nia­łą, ban­kie­to­wą at­mos­fe­rę. Roz­su­nię­te frag­men­ty do­sta­wa­ły z pełną siłą ży­wio­łu, lecz czer­wo­ne futro wcale się nie pa­li­ło, lawa po nim spły­wa­ła, jak po od­py­cha­ją­cym wodę za po­mo­cą swo­jej mocy Hdrze, ob­la­nym na śmi­gus-dyn­gus przez Ferra, wia­drem do he­li­kop­te­ro­we­go ga­sze­nia po­ża­rów.

Tak, jak Kula za­po­wie­dział, na głów­ne danie po­ja­wił się pie­czo­ny ba­żant w sosie kur­ko­wym. Po­now­nie ele­ganc­kie je­dze­nie i po­now­nie z Ziemi. Czy da­ło­by się wy­ge­ne­ro­wać po­tra­wę ide­al­ną? Coś per­fek­cyj­ne­go, lecz nie­ist­nie­ją­ce­go?

A potem zdał sobie spra­wę, że rów­nie do­brze mógł­by de­lek­to­wać się pizzą, pijąc aro­mat pizzy z pró­bów­ki. To wła­śnie nie­ide­al­ność po­traw na­da­je ide­al­ny smak.

***

– Akcja, An­ty­rax! Daj mi akcję – prze­rwa­ła mu Win­kla. – Mam na­dzie­ję, że w cza­sie tego ban­kie­tu zda­rzy się coś cie­kaw­sze­go.

Po­trzą­sa­ła mie­czem, jakby strze­py­wa­ła z niego całą ko­lo­nię mró­wek przy­by­łych na setne uro­dzi­ny swo­jej kró­lo­wej.

***

Wtem po­czu­li silne ude­rze­nie. Wstrzą­snę­ło stat­kiem, po­roz­le­wa­ło wino z kie­lisz­ków i spo­wo­do­wa­ło, że Kula nie tra­fił wi­del­cem w gril­lo­wa­ne­go ziem­nia­ka. Zo­ba­czy­li na nie­bie całą armię la­ta­ją­cych he­li­kop­te­rów, jeden z nich wy­strze­lił ko­lej­ny po­cisk i zaraz druga eks­plo­zja za­wi­bro­wa­ła oto­cze­niem. Było do­kład­nie tak, jak w ame­ry­kań­skich fil­mach o UFO. Z tą róż­ni­cą, że role się od­wró­ci­ły.

Pro­fe­sor wstał, ukło­nił się, i zbiegł po scho­dach. Chwi­lę potem wró­cił, nio­sąc ol­brzy­mią, ozdob­ną tubę wmon­to­wa­ną w ta­bo­ret. Albo był to roz­mon­to­wa­ny gra­mo­fon, albo broń ma­so­we­go ra­że­nia. Koń­ców­ka wiła się, jak znisz­czo­na nie­po­praw­nie prze­pro­wa­dzo­ną te­le­por­ta­cją. Tuba była pod­łą­czo­na wę­ży­kiem do lejka, który to przy­ło­żył sobie do ust. Skie­ro­wał otwór w górę.

– Jakim pra­wem prze­ry­wa­cie nam uro­czy­stą kon­sump­cję ba­żan­ta, ci­ska­jąc w nas wy­bu­cho­wy­mi strza­ła­mi? – po­wie­dział pre­ten­sjo­nal­nym tonem, a tuba wzmoc­ni­ła jego dźwięk do po­tę­gi me­ga­fo­nu. – Po­le­cam na­tych­miast opu­ścić kra­ter wul­ka­nu, ina­czej komuś może stać się krzyw­da! – Od­po­wie­dzia­ła mu trze­cia ra­kie­ta, ko­li­du­ją­ca z tar­czą.

– Woj­sko Sta­nów Zjed­no­czo­nych, tajny od­dział do walki z ko­smi­ta­mi. – Nocny wy­cią­gnął z kie­sze­ni okrą­głą ko­mór­kę i po­da­wał in­for­ma­cje.

– Pro­szę was – go­spo­darz po­wie­dział do gości. – Nie mu­si­my ucie­kać się do uży­wa­nia prą­do­wych urzą­dzeń. Scho­waj­cie je z po­wro­tem. – Nikt się jed­nak nie prze­jął uwagą star­sze­go pana.

– Nadar. Masz coś moc­niej­sze­go, niż la­ser­pa­ła? – Ka­ta­rzy­na grze­ba­ła sobie pod suk­nią, nie­mal od­wra­ca­jąc się na lewą stro­nę.

– Mogę tak usta­wić da­se­ry, aby strze­la­ły w górę. Lecz wtedy po­tnie ich na ka­wał­ki.

– To może bierz tego du­że­go szy­fra­to­rem, wy­stra­szysz resz­tę.

– Nie, bo spad­nie do lawy i zginą lu­dzie.

– To ostat­nie ostrze­że­nie! – Kula nie brzmiał prze­ko­nu­ją­co nic a nic.

– Mam zni­kar­kę, znik­nę komuś pół ka­dłu­ba.

– Osza­la­łaś? Jesz­cze ude­rzy w tar­czę stat­ku i sami znik­nie­my.

– You are being ar­re­sted under UN law. – Dało się sły­szeć sta­now­czy głos z góry.

– You are being de­stroy­ed under ummm… our own law. – Nadar wy­rwał Kuli lejek.

– Co­kol­wiek zro­bi­my, to spad­ną do wul­ka­nu i umrą.

– No to zo­sta­je pi­kler, potem trze­ba bę­dzie usta­lić z Nie­bem, żeby cu­dow­nie wy­cią­gnę­li ich ze szkła wy­mia­ro­we­go.

– A co jeśli tra­fi­my po dro­dze na uni­wer­sal­ność? Wsa­dzisz ją razem z nimi, żeby się po­za­bi­ja­li? Nie mam za­pa­so­wych sło­ików.

– Ple­ase leave your spa­ce­ship right now!

– Sam je­steś spa­ce­ship. – Kula nie dawał za wy­gra­ną.

– Pro­fe­so­rze, czy ma pan jakąś de­fen­syw­ną broń na po­kła­dzie?

– Ow­szem. Dobre słowo i mi­łość do wro­gów.

– You have no power aga­inst army of the Uni­ted Stat…

– Shut up! – Ka­ta­rzy­na prze­krzy­cza­ła ryk la­wo­wych fon­tann i wir­ni­ków.

– Pa­trz­cie! – Jed­nej z ma­szyn, pod wpły­wem go­rą­ca, eks­plo­do­wał sil­nik. Pilot wy­ka­ta­pul­to­wał się tak nie­for­tun­nie, że spadł pro­sto na szczyt pół­ku­li­stej wy­pu­kło­ści tar­czy.

– Kula wpuść go! He­li­kop­ter spada! – Po sło­wach Nada­ra, Pro­fe­sor wska­zał laską na żoł­nie­rza, który prze­siąkł przez tar­czę, zaraz w to miej­sce ude­rzył wrak śmi­głow­ca. Po­ma­rań­czo­we świa­tło przy­ćmi­ło na chwi­lę po­świa­tę wul­ka­nu. Kasia wy­strze­li­ła szy­fra­to­rem w nie­pro­szo­ne­go go­ścia.

– Mamy za­kład­ni­ka, od­pu­ście, albo go zab… coś mu zro­bi­my. – Star­szy pan krzy­czał do tuby.

– Oni nie ro­zu­mie­ją po pol­sku, Pro­fe­so­rze.

– You out, or he die. – Ma­te­usz nie spo­dzie­wał się po Kuli tak sła­bej zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go. Jed­nak Ame­ry­ka­nie zro­zu­mie­li i prze­rwa­li ogień.

– We will ne­go­tia­te, ple­ase open your for­ce­field. – Stat­ki po­wietrz­ne znik­nę­ły z pola wi­dze­nia, zja­wił się za to jeden mały he­li­kop­te­rek, z przy­wią­za­ną białą flagą. Zbli­żał się po­wo­li i sta­nął w po­wie­trzu, ocze­ku­jąc aż znik­nie ochro­na. Było w nim coś nie­ty­po­we­go, przy­po­mi­nał pla­sti­ko­wą za­ba­wecz­kę, jaką kil­ka­dzie­siąt lat temu ku­po­wa­ło się dzie­ciom pod cho­in­ki.

– To pu­łap­ka! – Nadar na­sko­czył Ka­ta­rzy­nie na plecy i sku­lił razem ze sobą. Chwi­lę potem ol­brzy­mia eks­plo­zja wstrzą­snę­ła świa­tem. Wszy­scy upa­dli tam, gdzie stali.

– Ja pier­do­lę. – Nocny po­mógł wstać Ko­sma­tej. – Dru­giej nie prze­ży­je­my. Mu­si­my ucie­kać.

– Więc to ko­niec roz­mo­wy. – Kula odło­żył lejek na wi­deł­ki, prze­je­chał dło­nią po kulce od laski od dołu do góry i wiel­ki kwiat po­czął za­my­kać swe płat­ki. Za­czę­li się wzno­sić.

– Stop! Tam, to chyba daser! – Dziew­czy­na wska­za­ła pal­cem zie­lo­ną linię nad kra­te­rem.

– Skąd…?

– Nie mo­że­my wy­le­cieć, bo prze­kro­ją nas na pół!

– A może ucie­kać do dołu? – Ma­te­usz za­pro­po­no­wał.

– W dół?

– Do wnę­trza Ziemi.

– Da­ło­by się. – Kula po­pa­trzył w pod­ło­gę.

– Nie po­le­cą za nami w lawę.

– I też spa­li­ło­by się wszyst­ko, co­kol­wiek wy­strze­lą.

– W spo­ko­ju wy­le­ci­my potem innym wul­ka­nem, nawet na dnie oce­anu.

– A zatem w dół. – Pro­fe­sor od­wró­cił laskę.

Białe zwier­cia­dło po­czę­ło się za­nu­rzać coraz głę­biej w Etnie. Po kilku se­kun­dach, znik­nę­ło pod fon­tan­na­mi płyn­nych skał, ni­czym śnież­ka wrzu­co­na do go­tu­ją­cej się wody. Hałas ko­tłu­ją­ce­go się wnę­trza wul­ka­nu wolno nik­nął i na­sta­ła ab­so­lut­na cisza. Pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra prze­gra­nej walki, go­ście po­dzi­wia­li tek­stu­ry dy­wa­nów i ucie­ka­li wzro­kiem od sie­bie na­wza­jem, jak gdyby chcie­li się prze­pra­szać za wy­rzą­dzo­ne szko­dy. Za­szy­fro­wa­ne, po­kry­te nie­bie­ska­wą po­świa­tą ciało żoł­nie­rza, le­ża­ło w kwiet­ni­ku. Po­ła­ma­ne tu­li­pa­ny mi­zer­nie wy­ła­zi­ły spod nie­pro­szo­nej osoby. Na jego cał­ko­wi­cie prze­cięt­nej twa­rzy ma­lo­wa­ło się je­dy­nie zdzi­wie­nie, nie było tam ani śladu ja­kie­go­kol­wiek stra­chu.

– Co po­wie­cie wszy­scy na deser? – Pro­fe­sor prze­rwał mil­cze­nie.

– Jemu też? – Ma­te­usz spoj­rzał na mocno nie­ele­ganc­ki mun­dur wroga.

– Oczy­wi­ście. Tylko trze­ba go od­po­wied­nio ubrać.

Wy­le­cie­li, roz­bi­ja­jąc jeden z wul­ka­nicz­nych szczy­tów Is­lan­dii. Lo­do­wa chmu­ra wzbi­ła się w po­wie­trze, jak roz­bryzg śnie­gu na twa­rzy dziec­ka, gdy prze­gry­wa wojnę na śnież­ne kule. Tę­czo­wy po­blask ty­się­cy lo­do­wych krysz­tał­ków był przez kilka se­kund rów­nie pięk­ny, ni­czym Pałac Na­diru. Za­sko­cze­ni tu­ry­ści i nic nie prze­wi­du­ją­cy wul­ka­no­lo­dzy cy­ka­li im zdję­cia, z któ­rych póź­niej i tak nic nie wyj­dzie.

***

Win­kla po­pa­trzy­ła krzy­wo.

– Eeee, nieee. To ma być akcja?

– Tak na wy­mu­sze­nie, cięż­ko coś do­bre­go stwo­rzyć. – An­ty­rax kładł się po­wo­li na ziemi. Tru­ci­zna ro­bi­ła swoje.

– Daj mu spo­kój, mnie się po­do­ba­ło. – Z cie­nia wy­szedł Eve­ry­whe­re Man. – Ale tylko tro­chę.

– Tro­chę za mało, musi być ide­al­nie.

– Nigdy się nie da na­pi­sać nic ide­al­nie.

– Prze­pra­szam, ja tu umie­ram! – Pi­sarz ledwo sie­dział.

– Niech mu bę­dzie. – Win­kla wes­tchnę­ła, wy­cią­ga­jąc strzy­kaw­kę z an­ti­do­tum. Wy­ciąg z prac pierw­szo­kla­si­stów. – Ale cze­ka­my na praw­dzi­wą walkę, w któ­rej na­praw­dę mogą prze­grać.

Dwa de­mo­ny wy­sta­wi­ły do przo­du głowy i przy­mknę­ły oczy, ni­czym wu­efi­sta oce­nia­ją­cy gru­be­go ucznia ze ska­ka­nia na ska­kan­ce, gdy wsta­wił już mu je­dyn­kę, i tylko czeka aż ten się zmę­czy nie­po­trzeb­ny­mi pró­ba­mi.

***

Przed chwi­lą spa­da­łem pro­sto w ob­ję­cia ku­li­ste­go UFO. Zaraz potem obu­dzi­łem się, przy­wią­za­ny do krze­sła, ubra­ny w ja­kieś cyr­ko­we ciu­chy. Sie­dzia­łem przy ele­ganc­kim stole, przede mną, na srebr­nym ta­le­rzy­ku, leżał ka­wa­łek cze­goś, co przy­po­mi­na­ło cia­sto. Jedną rękę mia­łem wolną. Trzy osoby ta­jem­ni­czo się mi przy­glą­da­ły. Wo­lał­bym stan­dar­do­wo tra­fić na stół ope­ra­cyj­ny, z prób­ni­kiem w dupie.

– Here, have a des­sert – po­wie­dział gość z iro­ke­zem. Na­szła mnie ocho­ta, żeby roz­sma­ro­wać mu ten des­sert na twa­rzy, ale może rze­czy­wi­ście skoń­czył­bym wtedy z prób­ni­kiem.

– Nadar, co z nim zro­bi­my? – Jeden z nich, młod­szy, za­py­tał go po pol­sku. Nie­sa­mo­wi­te, roz­ma­wia­ją po pol­sku! Le­piej nie zdra­dzać, że ro­zu­miem ten język.

– Damy mu zjeść, a na­stęp­nie roz­kro­imy i wsa­dzi­my prób­nik w dupę, żeby prze­pro­wa­dzać chore eks­pe­ry­men­ty.

– A nie warto wcze­śniej tro­chę go prze­py­tać? Zaraz, co?

– Sam nam wszyst­ko wy­śpie­wa, gdy bę­dzie mu­to­wał w krowę.

– Co, ale… auć… aha, tak. Naj­pierw w krowę, a potem w osła. Bę­dzie boleć, oj bę­dzie. – Młody nagle zmie­nił bie­gun.

– Potem pod­rzu­ci­my ja­kie­muś nie­wy­ży­te­mu sek­su­al­nie far­me­ro­wi w Afry­ce.

– Mam lep­szy po­mysł. Wy­tnie­my mu mózg, umie­ści­my w sło­iku, i pod­łą­czy­my do sztucz­ne­go ciała. Sta­nie się praw­dzi­wym cy­bor­giem.

– Spraw­dzi­my, ile taki wojak znie­sie or­ga­zmów na go­dzi­nę – dziew­czy­na się ode­zwa­ła. – Pew­nie wy­trzy­ma z dwa dni sa­dy­stycz­nej męki, a póź­niej wy­sią­dzie men­tal­nie.

– Po­dob­no woj­ska spe­cjal­ne Sta­nów cał­kiem do­brze sobie radzą w dzi­czy – star­szy pan zajął głos. – Cie­ka­we, jak długo prze­ży­je sam w dżun­gli czer­wo­nych kar­ta­czy? Te smoki bar­dzo lubią ludzi, wpierw pieką żyw­cem w swoim ogniu, a potem zja­da­ją ka­wa­łe­czek po ka­wał­ku.

– Albo od razu w ca­ło­ści na su­ro­wo, żeby ofia­ra uto­pi­ła się w kwa­sie żo­łąd­ko­wym.

– Nie, to za szyb­ka i za pro­sta śmierć. Pro­po­nu­ję za­wieść go na Tos, żeby wgry­zły się w niego pa­so­żyt­ni­cze grzy­by.

– Super, przej­mą kon­tro­lę nad jego mó­zgiem, wy­star­cza­ją­co mocno, aby ste­ro­wać ru­cha­mi, i jed­no­cze­śnie na tyle słabo, by za­cho­wać pełną świa­do­mość.

– A może po pro­stu uwol­ni­my go? Od­wie­zie­my od razu do domu.

– Do­sko­na­ły po­mysł, wsa­dzą go do wa­riat­ko­wa i będą mę­czyć, żeby coś im o nas po­wie­dział. Wy­rę­czą nas z ro­bo­ty. Cie­ka­we, jak za­re­agu­ją na jego opo­wie­ści o ban­kie­cie w kuli? Powie, że po­czę­sto­wa­li go cia­stem?

– Pew­nie trafi na stół ope­ra­cyj­ny pod­ziem­ne­go la­bo­ra­to­rium, z prób­ni­kiem w dupie.

– Dość, zro­bię wszyst­ko, co mi roz­ka­że­cie! – za­wo­ła­łem. Nie wie­rzy­łem w ich groź­by, ale też nie mia­łem ocho­ty prze­ko­ny­wać się, czy rze­czy­wi­ście nie są praw­dzi­we.

– Mó­wi­łem, że to Polak? Swój, swo­je­go wszę­dzie pozna. – Ten, któ­re­go na­zwa­li Nadar, wy­ko­nał trium­fal­ny gest. – Więc na po­czą­tek zjedz ten prze­pysz­ny ja­błecz­nik.

Nie za bar­dzo mia­łem wybór. Gdyby chcie­li mnie otruć, już dawno by to zro­bi­li. Poza tym, fak­tycz­nie wy­glą­dał smacz­nie.

Nie­pew­nie wzią­łem wi­de­lec w wolną rękę i spró­bo­wa­łem tro­chę ko­smicz­ne­go je­dze­nia. Sma­ko­wa­ło, jak cia­sto które ro­bi­ła moja bab­cia, gdy jeź­dzi­łem z wi­zy­tą do Pol­ski. Mięk­kie, kru­che, i lekko cią­gli­we. Zja­dłem całe i cze­ka­łem, aż za­cznę mu­to­wać w krowę. Od­bi­ło mi się, i chyba usły­sza­łem tro­chę mu­cze­nia.

– Teraz do rze­czy. Skąd do cho­le­ry macie daser? – Nadar wyjął długą pałkę i uru­cho­mił. Zie­lo­ne la­se­ry, jak ten nasz, wy­strze­li­ły rów­no­le­gle do trzo­nu, a ca­łość za­wi­ro­wa­ła. – Wnio­sku­ję, że do­my­ślasz się, co to robi?

– Nie. Nie mam po­ję­cia. Nic nam nie mó­wi­li, nasz od­dział do­stał ten laser cał­kiem nie­daw­no, nie po­zwa­la­li nawet go prze­te­sto­wać – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z praw­dą. Byłem pe­wien, że i tak nie uwie­rzą.

– Za­de­mon­stru­ję ci zatem, jak dzia­ła. – Wziął mój ka­ra­bin i skrzy­żo­wał z pałką. Prze­szła, jak przez masło, dzie­ląc moją broń na dwie czę­ści. Sta­lo­we ścin­ki po­sy­pa­ły się na stół. – Skąd macie naszą tech­no­lo­gię?

– Przy­się­gam, nie mam żad­nej wie­dzy, co ona ro­bi­ła! Nie mówią nam tam ni­cze­go, wszyst­ko jest w ta­jem­ni­cy woj­sko­wej. Lecąc na misję, nawet nie wie­dzia­łem, z czym bę­dzie­my dzi­siaj wal­czyć!

– Nadar, on chyba mówi praw­dę, na pewno nie wta­jem­ni­cza­li­by go w zdo­by­te bro­nie ko­smi­tów – dziew­czy­na prze­rwa­ła.

– Jak wy­glą­da­ło pu­deł­ko da­se­ra? Co w nim było? Jak je prze­wo­zi­li? Do czego pod­łą­cza­li? – kon­ty­nu­ował za­da­wać py­ta­nia, jak nie­zno­śne dziec­ko.

– Tylko przez chwi­lę mi mi­gnę­ło. Było w spe­cjal­nym śmi­głow­cu. W asy­me­trycz­nym pudle z dziu­rą w środ­ku. Dwóch na­ukow­ców je ob­słu­gi­wa­ło. Chyba nie pro­wa­dzi­li kabli do ni­cze­go ze­wnętrz­ne­go.

– Jedno pudło?

– Tylko jedno, mó­wi­li że bar­dzo cenne.

– Gdzie je prze­trzy­mu­ją?

– Ten śmi­gło­wiec do­łą­czył do nas póź­niej, od innej stro­ny, nie le­ciał razem ze wszyst­ki­mi.

Mój roz­mów­ca się roz­luź­nił i nawet tro­chę uśmiech­nął. Zdzi­wi­łem się, tak samo jak po­zo­sta­li.

– Chyba mó­wisz praw­dę. To by zna­czy­ło, że mu­sie­li ukraść nam kie­dyś ja­kieś da­se­ro­we urzą­dze­nie, ale wciąż nie znają za­sa­dy jego dzia­ła­nia.

Mil­cza­łem.

– Ma­te­usz, to bę­dzie twoja pierw­sza misja. Do­wiesz się, gdzie trzy­ma­ją ukra­dzio­ny daser i od­bi­jesz go z po­wro­tem.

Ma­te­usz prze­łknął ślinę.

– To co z nim w takim razie zro­bi­my? Teraz już na serio. Nie mo­że­my go prze­cież tak po pro­stu wy­pu­ścić – dziew­czy­na za­py­ta­ła po­waż­niej­szym tonem.

– Trze­ba po­ka­zać go po­two­rom na sąd. Pew­nie wsa­dzą na­sze­go mor­der­cę do ku­bi­stycz­ne­go wię­zie­nia.

– Czy to nie za ostro? Tro­chę go do mor­do­wa­nia też ame­ry­kań­ska armia zmu­si­ła. Jest poza tym ta nowa pla­ne­ta kon­cen­tra­cyj­na do zsy­łek.

– SS-man­ni także byli zmu­sza­ni do mor­do­wa­nia, żadna ulga mu się nie na­le­ży. I nie może być umiesz­czo­ny z in­ny­mi ludź­mi, jest za do­brze wy­szko­lo­ny, wy­mor­du­je wszyst­kich po­zo­sta­łych. To ma być zsył­ka, a nie raj dla psy­cho­pa­tów.

– To może, nie wiem. Za­szy­fro­wać go aż do końca wszech­świa­ta. To bę­dzie jak po­dróż w przy­szłość, nawet nie za­uwa­ży.

– Za­sta­nów się, to równa się śmier­ci. Obu­dzi się po bi­lio­nach pul­sów tylko po to, aby zo­ba­czyć Apo­ka­lip­sę.

– Ja spró­bu­ję go na­pra­wić – star­szy pan ode­zwał się po dłuż­szym cza­sie. Zdzi­wi­łem się.

– Panie Pro­fe­so­rze, ta osoba jest nie­bez­piecz­na! Zdra­dzi i za­bi­je pana.

– Ja wie­rzę, że każdy może się zmie­nić. Zro­bi­my z niego po­rząd­ne­go oby­wa­te­la Fe­li­cji.

– Fe­li­cja jest prze­peł­nio­na, nikt się tam wię­cej nie zmie­ści. Chyba nie chce pan wojny do­mo­wej?

– To zro­bi­my drugą Fe­li­cję, więk­szą, dzik­szą, o usta­lo­nym pra­wie i do­wol­nej licz­bie miesz­kań­ców. Bę­dzie rów­ność i to­le­ran­cja dla wszyst­kich istot, będą mogły żyć w spo­ko­ju przed prze­śla­do­wa­niem. Miej­sce bez­piecz­ne od prze­mo­cy, opre­syj­nych rzą­dów i od­rzu­ce­nia. Róż­no­rod­ne i wspa­nia­łe. Każda kul­tu­ra wszech­świa­ta w jed­nym miej­scu, razem sta­no­wią­ce cu­dow­ną jed­ność. Praw­nie usta­lę sys­tem, który dla każ­de­go bę­dzie równy. A to bę­dzie jej pierw­szy osie­dle­niec.

Wszy­scy, prócz Pro­fe­so­ra par­sk­nę­li śmie­chem. Był w nim po­głos ste­reo­ty­po­we­go Po­la­ka, cie­szą­ce­go się z nie­szczę­ścia są­sia­da.

– To już le­piej na zsył­kę. Przy­naj­mniej bę­dzie miał szan­sę na do­ży­cie sta­ro­ści – Nadar za­koń­czył.

Star­szy pan, czer­wo­ny ze wście­kło­ści, roz­wią­zał mnie i po­pro­wa­dził od stołu. Za ple­ca­mi sły­sza­łem ko­lej­ne wizje, co by się na tej ,,le­wac­kiej” pla­ne­cie dzia­ło. Chłop­cy rzu­ca­li ob­le­śny­mi po­my­sła­mi co do no­wych praw, dziew­czy­na roz­pa­try­wa­ła kto, i jak mu­siał­by ich prze­strze­gać.

– Zakaz je­dze­nia mięsa, bo za­bi­ja­my bied­ne zwie­rząt­ka.

– Ale takie ze­sła­ne smoki, jak mo­gły­by to prze­żyć? One jedzą tylko mięso.

– Myślę, że po­ta­jem­nie po­ży­wia­ły­by się in­ny­mi oby­wa­te­la­mi.

– Na pewno da­ło­by się na­pi­sać usta­wę roz­wią­zu­ją­cą ten gło­do­wy pro­blem.

– No co ty, prze­cież to ele­ment ich kul­tu­ry. Nie mo­że­my ni­ko­mu za­bro­nić być sobą, ty pie­przo­ny ra­si­sto…

– …nie wolno ci za­ka­zać mi być ra­si­stą… mu­sisz to­le­ro­wać moją nie­to­le­ran­cję…

– …przy­wi­lej nie­to­le­ro­wa­nia nie­to­le­ran­cji mają tylko nie­bia­li nie­lu­dzie. A ty je­steś bia­łym, he­te­ro­sek­su­al­nym męż­czy­zną!

– …śmiesz za­kła­dać prze­dział mojej płci? Śmiesz, za­kła­dać, że jest pro­stą? Dla mnie to prze­strzeń…

– …dzi­siaj czuję się w 49 + 12i pro­cen­tach ko­bie­tą… nie… ro­śli­ną…

– …e, tam… kwa­ter­nio­ny lep­sze, czte­ro­wy­mia­ro­wa cza­so­prze­strzeń płcio­wo­ści…

– …jesz­cze trze­ba dodać zmien­ną ga­tun­ko­wość…

– …czyli jeśli iden­ty­fi­ku­jesz się jako moje je­dze­nie, to mogę cię zjeść?

– …iden­ty­fi­ku­ję się, jako ka­mień… nie, nie mo­żesz mnie zjeść…

– …dzi­siaj je­stem zja­da­czem ka­mie­ni… mam takie prawo…

– …cze­kaj, cze­kaj… a jaki jest wy­znacz­nik ma­cie­rzy płci ta­kie­go ka­mie­nia?

– …dwa do pier­wiast­ka z ce­bu­li… inna od­po­wiedź mnie ob­ra­ża…

Scho­dzi­li­śmy w dół po scho­dach, śmie­chy na górze sta­wa­ły się coraz bar­dziej nie­wy­raź­ne. Ten sta­tek był gi­gan­tycz­ny w środ­ku. Pro­fe­sor Kula, jak mi się przed­sta­wił, za­py­tał o moje imię. Steve. Za­pro­wa­dził mnie do wła­sne­go po­ko­ju i zo­sta­wił, nawet nie za­my­ka­jąc drzwi. Po­wie­dział, abym do­wol­nie ko­rzy­stał z do­bro­dziejstw Kuli i nie bał się pro­sić o pomoc. Za­pro­po­no­wał nawet ką­piel w ba­se­nie, ale oczy­wi­ście od­mó­wi­łem. Pokój był bar­dzo ma­lut­ki i bar­dzo ele­ganc­ki. Wszyt­ko w tym obrzy­dli­wym, ro­ko­ko­wym stylu roz­je­cha­ne­go czoł­giem kota. Więk­szość sta­no­wi­ło po­dwój­ne łóżko z dasz­kiem i fi­ran­ką. Do tego kilka krze­seł, sto­li­czek, szaf­ka, to­a­let­ka. To miej­sce nie słu­ży­ło do dłu­go­trwa­łe­go prze­sia­dy­wa­nia. Gdyby urwać pod­pór­kę od łóżka, roz­bić lu­stro, zwią­zać fi­ra­ną, roz­ło­żyć na czę­ści krze­sło, to mógł­bym sobie stwo­rzyć jakąś włócz­nię i tar­czę. Po­czu­łem się, jak bo­ha­ter fil­mów. Naj­pierw walka z po­za­ziem­skim ata­ku­ją­cym, potem próba prze­trwa­nia w nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach. Na ko­niec zro­bie­nie siecz­ki z ko­smi­tów i ma­je­sta­tycz­ne eks­plo­do­wa­nie ich stat­ku.

Kogo ja oszu­ku­ję, je­stem bez­sil­ny wobec ich tech­no­lo­gii. Za­mro­zi­li­by mnie po­now­nie w cza­sie, gdy­bym tylko pró­bo­wał coś od­wa­lić. Albo prze­cię­li­by na pół tą la­se­ro­wą pałką. Będę mu­siał jakoś uciec. Na każ­dym stat­ku ko­smicz­nym są kap­su­ły ewa­ku­acyj­ne, praw­da? Trze­ba się ro­zej­rzeć pod pre­tek­stem zwie­dza­nia.

Uchy­li­łem drzwi. Po dru­giej stro­nie był pokój po­dob­ny do mo­je­go. Uj­rza­łem tamtą dziew­czy­nę w sukni. Ma­lo­wa­ła się przez lu­strem, spoj­rza­ła na mnie, uśmiech­nę­ła się i po­ki­wa­ła pal­cem, jak ma­łe­mu dziec­ku. Ni­g­dzie nie pójdę. Za­mkną­łem z po­wro­tem drzwi, opie­ra­jąc głowę o klam­kę przy­po­mi­na­ją­cą kształ­tem nie­do­koń­czo­ny ko­gel-mo­gel po­moc­ni­ka szefa kuch­ni, po tym jak wła­śnie zszedł na zawał.

Czyli to jest UFO, a oni są ko­smi­ta­mi. Ale nie byli ko­smi­ta­mi. Tego jed­ne­go byłem pe­wien, no może poza Pro­fe­so­rem Kulą. Bar­dziej przy­po­mi­na­li gości z Ziemi. Tak inni od wła­ści­cie­la. Pew­nie ich za­pro­sił do sie­bie na prze­jażdż­kę. Gdzie w takim razie lecą? Na wa­ka­cje, na inną pla­ne­tę, czy do swo­je­go ko­smicz­ne­go domu? Na pewno nie miesz­ka­ją na błę­kit­nym glo­bie, bo uży­wa­ją abs­trak­cyj­nych tech­no­lo­gii. A to musi ozna­czać, że ist­nie­je jakaś po­za­ziem­ska cy­wi­li­za­cja ludzi, a może nawet Po­la­ków! Skom­pli­ko­wa­ne to wszyst­ko, nie mniej jed­nak, z pew­no­ścią nie za­bi­ją mnie tak od razu.

Do­pie­ro teraz zwró­ci­łem do­kład­niej­szą uwagę na swój ubiór. Bar­dzo kosz­tow­ny i ele­ganc­ki. Nie wie­dzia­łem, gdzie był mój ory­gi­nal­ny mun­dur. Nie mia­łem ze sobą nic in­ne­go, więc po­sta­no­wi­łem go za­cho­wać, może się przy­dać. Usia­dłem na łóżku. Było mięk­kie i wy­god­ne, dawno nie le­ża­łem na czymś takim. Ni­czym dół wy­peł­nio­ny ma­ły­mi kur­czacz­ka­mi. Na chwi­lę po­ło­ży­łem się na ple­cach. Od kilku lat sy­piam na pry­czach z po­skrę­ca­nych sprę­żyn. Nawet nie za­uwa­ży­łem, kiedy za­sną­łem.

Obu­dzi­ło mnie gło­śne chro­bo­ta­nie. Me­ta­licz­ny dźwięk roz­cho­dził się po całym stat­ku. Szkla­ne ozdo­by lekko dy­go­ta­ły, coś ata­ko­wa­ło kulę. Stwier­dzi­łem, że sko­rzy­stam z za­mie­sza­nia i wy­mknę się nie­po­strze­że­nie. Uchy­li­łem de­li­kat­nie drzwi, lecz na ko­ry­ta­rzu ni­ko­go nie było. Żół­ta­we pło­mycz­ki na świecz­ni­kach drga­ły, jakby chcia­ły mnie prze­strzec przed uciecz­ką. Zdmuch­ną­łem je.

Moje ele­ganc­kie trze­wi­ki ha­ła­so­wa­ły, jak na wy­stę­pie ste­pe­rów dla pół­głu­chej pu­blicz­no­ści. Po­su­wa­łem się, za­głu­sza­jąc swój ruch ze­wnętrz­nym ha­ła­sem. Jeśli scho­dzi­li­śmy w dół, a nie wi­dzia­łem po dro­dze żad­ne­go wyj­ścia, to zna­czy że mu­sia­ło być ono na naj­niż­szym pię­trze, na któ­rym jesz­cze nie byłem. Udało mi się dojść do scho­dów, ostroż­nie wy­chy­li­łem głowę zza su­fi­tu dol­ne­go pię­tra i zo­ba­czy­łem właz w ścia­nie kuli. Tego szu­ka­łem.

Dziw­ny dźwięk wy­raź­nie był tu gło­śniej­szy. Ktoś pró­bo­wał prze­wier­cić się przez drzwi. Byłem pe­wien, że resz­ta mojej grupy przy­by­ła mnie odbić. Któż inny mógł­by za­ata­ko­wać la­ta­ją­cą kulę?

Zła­pa­łem urzą­dze­nie do otwie­ra­nia włazu i po­czą­łem krę­cić, jakby od tego za­le­ża­ło moje życie. W tym samym cza­sie usły­sza­łem za sobą zbie­ga­nie po scho­dach.

– Puść tę korbę! – Ma­te­usz przy­biegł, miał w ręce nóż do masła.

– Wy­pchaj się, wró­ci­li tu po mnie – od­po­wie­dzia­łem, od­wra­ca­jąc do niego głowę.

– Nikt po cie­bie nie wró­cił, je­ste­śmy po­środ­ku… – nagle za­milkł i otwo­rzył sze­ro­ko oczy, jakby wła­śnie zo­ba­czył ducha.

Ostroż­nie się od­wró­ci­łem, po­dej­rze­wa­jąc, że to wcale nie moja grupa przy­szła mi z od­sie­czą. To, co uj­rza­łem, zmro­zi­ło mi krew. Jak­bym wła­śnie zo­stał za­la­ny szyb­ko tward­nie­ją­cą ży­wi­cą i po­sta­wio­ny w mu­zeum po­ra­żek ży­cio­wych, obok wiel­kiej ga­blo­ty w cen­trum.

W otwar­tym na oścież wła­zie, na tle roz­gwież­dżo­ne­go nieba, le­wi­to­wał dzia­dek w wan­nie. Pa­trzył na nas ta­jem­ni­czo, uśmie­cha­jąc się. Na gło­wie miał cze­pek ką­pie­lo­wy, w ręce trzy­mał słu­chaw­kę prysz­ni­ca, wszę­dzie były góry piany.

– Witam panów. Czy nie macie może po­ży­czyć tro­chę szam­po­nu? Lecę już tak mi­lion lat i wciąż nie mogę do­koń­czyć ką­pie­li – po­wie­dział, ak­cen­tu­jąc każde słowo w lo­so­wy spo­sób.

Po­krę­ci­łem lekko głową.

– Nie szko­dzi – za­śmiał się. – Umyję się tobą.

Za­mach­nął się słu­chaw­ką, jak las­sem, rzu­cił do środ­ka i owi­nął ją wokół mojej nogi. Prze­wró­cił mnie, po­czął cią­gnąć z nad­ludz­ką siłą. Zła­pa­łem się korby w ostat­nim mo­men­cie. Owi­nię­ta wokół stopy koń­ców­ka prysz­ni­ca była jak macka, pró­bo­wa­łem ją strzą­snąć, lecz za­ha­czy­ła się o sznu­rów­ki butów. Szarp­nął moc­niej i ob­ro­to­wa rę­ko­jeść korby zaraz wy­śli­zgnę­ła mi się z ob­ję­cia, po­le­cia­łem dalej, w kie­run­ku próż­ni. Cze­pia­jąc się pal­ca­mi pu­szy­ste­go dy­wa­nu, zo­ba­czy­łem jak Ma­te­usz dźga nożem po­wie­trze. Wło­sia ma­te­ria­łu były za słabe, aby mnie utrzy­mać. Wciąż po­ry­wał mnie do sie­bie. Chwy­ci­łem się ostat­niej rze­czy przed śmier­cią, fra­mu­gi drzwi. Wtedy też, po­ło­wą mo­je­go ciała, po­czu­łem zimną pust­kę ko­smo­su. Ktoś de­li­kat­nie objął mnie dło­nią za kost­kę i szarp­nął, plu­sną­łem w cie­płą wodę.

Wanna lekko się za­chy­bo­ta­ła po moim wej­ściu. Zo­ba­czy­łem obok sie­bie wy­szcze­rzo­ną twarz sta­rusz­ka. Ad­re­na­li­na nie po­zwo­li­ła mi po­czuć, że wła­śnie duszę się w próż­ni ko­smicz­nej. Zła­pa­łem się boku wanny, pró­bu­jąc wy­sko­czyć, lecz moja ręka ze­śli­zgnę­ła się, jakby była z mydła. Po­pa­trzy­łem na swoje dło­nie, to­pi­ły się jak wosk. Dzia­dek prze­je­chał gąbką po mojej twa­rzy, uczu­cie jakby za­brał mi cały po­li­czek.

Nagle ró­żo­wy pro­mień wy­strze­lił ze środ­ka kuli. Zna­la­złem się w nur­cie rwą­cej rzeki, która cią­gnę­ła wszyst­ko z po­wro­tem.

– Ojo­jo­joj! Nie­szczę­ście – za­wo­łał dzia­dziuś.

Zo­ba­czy­łem Nada­ra z wy­cią­gnię­tym pi­sto­le­tem, jego dziw­ny laser wcią­gał nas obu. Wpa­dłem do lufy i zaraz ude­rzy­łem we wklę­słą, szkla­ną ścia­nę, roz­płasz­cza­jąc się. Wiel­ka twarz ob­ser­wo­wa­ła mnie czuj­nym wzro­kiem. Se­kun­dę póź­niej, od tyłu do­bi­ła mnie le­cą­ca wanna, a potem wpa­da­ją­cy do niej ko­smicz­ny po­dróż­nik. Woda przy­szła ostat­nia, za­le­wa­jąc wszyst­ko, roz­pusz­cza­jąc mnie jesz­cze bar­dziej. Czu­łem, że umar­łem, wciąż mając świa­do­mość.

Po scho­dach zszedł Pro­fe­sor Kula.

– Panie Ma­te­uszu, spe­cjal­nie dla pana wy­szli­śmy na chwi­lę z po­dró­ży górną war­stwą, z po­wro­tem do cza­so­prze­strze­ni. – Nawet nie za­uwa­żył, co się tutaj przed chwi­lą stało. – Znaj­du­je­my się po­mię­dzy ga­lak­ty­ka­mi, w wiel­kiej pu­st­ce ko­smo­su. Naj­bliż­sza ma­te­ria jest się trzy mi­lio­ny lat świetl­nych od nas. Pro­szę spoj­rzeć, o tam, to Droga Mlecz­na, nie jest nie­sa­mo­wi­ta? Tak wy­glą­da z ze­wnątrz, ni­czym biała spi­ra­la… – Prze­rwał, ro­zej­rzał się. Po­pa­trzył na Ma­te­usza, Nada­ra i na mnie, za­mknię­te­go w szkla­nej bańce.

***

Win­kla opu­ści­ła swój miecz i scho­wa­ła. Nikt nic nie mówił, nikt nie re­ago­wał. An­ty­rax po­czuł się ob­ser­wo­wa­ny ze wszyst­kich, ciem­nych za­ka­mar­ków za­uł­ka.

– Za bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne i cha­otycz­ne – od­po­wie­dzia­ła.

***

Mia­łem dość. Omal nie za­mie­ni­li­śmy się wszy­scy w szam­pon. Chcia­łem spać, chcia­łem wresz­cie uciec od ko­smo­su, la­ta­ją­cej po nim uni­wer­sal­no­ści i krę­cą­ce­go w nosie pudru. Obu­dzić na miej­scu, na Fe­li­cji. Jed­nak nie by­li­śmy nawet w po­ło­wie drogi.

Za­sta­łem Pro­fe­so­ra i Kosmę w sa­lo­nie, za­snę­li przy kawie. Z bi­blio­tecz­ki do­bie­gał głos wer­to­wa­nia ksią­żek. Na stole le­ża­ła za­bez­pie­czo­na kulka wy­mia­ro­wa. Mały dzia­dziuś w środ­ku mył się w naj­lep­sze, nie­sa­mo­wi­tą ilo­ścią piany. Od czasu do czasu kupka bą­bel­ków po­ru­sza­ła się sa­mo­czyn­nie, jakby chcia­ła zwiać z wanny, lecz nic jej to nie po­ma­ga­ło. Za­słu­żył na to.

Obu­dzi­łem śpio­chów i po­in­for­mo­wa­łem, że mam dosyć, idę się myć i spać. Kula coś jesz­cze mówił o ja­kimś wy­stę­pie ka­ba­re­to­wym na sce­nie, cie­ście bisz­kop­to­wym i chiń­skiej her­ba­cie. Ka­ta­rzy­na pod­nio­sła się i wolno po­szła w kie­run­ku scho­dów. Obłok dymu nie­sio­ny wia­trem. Znowu spa­dła.

Mia­łem wra­że­nie, że wszy­scy mieli dość, wszy­scy z wy­jąt­kiem Mecha. Po przej­rze­niu chyba całej bi­blio­te­ki mę­czył mnie, żebym mu wy­ja­śnił, jak zła­pa­łem uni­wer­sal­ność do nie­prze­kra­czal­ne­go szkła wy­mia­ro­we­go, co się sta­nie z po­rwa­nym żoł­nie­rzem, gdzie żyją smoki, kto to są po­two­ry itp. Sie­dzia­łem aku­rat w ja­cuz­zi, uwa­ża­jąc żeby nie za­snąć i się nie uto­pić. Wy­bit­nie nie mia­łem ocho­ty na roz­mo­wy o in­fra­struk­tu­rze.

– Wasza praca za­wsze tak wy­glą­da? – tor­tu­ro­wał mnie.

– Tak.

– I czę­sto na­tra­fia­cie na takie dziw­ne zja­wi­ska?

– Tak.

– I za każ­dym razem udaje wam się wy­grać?

– Tak.

– Nie wie­rzę w to, kła­miesz.

– Tak.

– No dobra, a na górze w bi­blio­te­ce jest Atlas Wszyst­kich Istot Wszech­świa­ta, ale jest tro­chę cien­ki. Więk­szość zaj­mu­je Zie­mia.

– Tak.

– Czy to praw­da, że ist­nie­je tak mało ży­wych or­ga­ni­zmów? Ledwo kilka pla­net? Kil­ka­dzie­siąt ga­tun­ków smo­ków?

– Tak.

– Za­wsze bę­dziesz mi od­po­wia­dał ,,tak?”

– Tak.

– Je­steś cham­ski.

– O…tak.

Po­szedł sobie w końcu.

Wtem fala zim­nej wody wy­la­ła mi się na głowę. Mech trzy­mał puste wia­dro z wodą do po­le­wa­nia pieca w sau­nie.

– Za­bi­ję cię – wy­sy­cza­łem przez zęby.

Nie uciekł, a stał tylko z wy­ra­zem twa­rzy, który ja sam bym przy­jął w ta­kiej sy­tu­acji. Nie­na­wi­dzi­łem go za to, że po­tra­fił być tak po­dob­ny do mnie.

– Dobra Mech, właź. Po­ga­da­my. – Już mi się nie chcia­ło spać. więc rów­nie do­brze mo­głem obu­dzić się roz­mo­wą jesz­cze bar­dziej.

– Mech?

– A jak mam cię na­zy­wać? Ma­te­usz to prze­cież nudne imię, a twoje na­zwi­sko brzmi jak ,,Me­cha­nicz­ny”, to pra­wie jak Mech. Ja bym był dumny z ta­kie­go prze­zwi­ska, zna­czy, gdy­bym nie lubił swo­je­go wła­sne­go, sło­wiań­skie­go imie­nia.

– Niech bę­dzie Mech, co wła­ści­wie tam się stało? – za­py­tał, zdej­mu­jąc ubra­nie.

– A jak my­ślisz? Po­wiedz, co wy­wnio­sko­wa­łeś z tego zda­rze­nia?

– No więc, uni­wer­sal­ność to… taka jakby magia. – Za­nu­rzył się w bą­bel­kach.

– Po­praw­nie. Za­cho­wu­je się jak ste­reo­ty­po­wa magia, jaką znasz z ksią­żek i fil­mów. Jed­nak z tą róż­ni­cą, że nie można jej w żaden spo­sób kon­tro­lo­wać.

– Ale… – My­ślał przez chwi­lę. – Jak ją więc prze­chwy­ci­łeś?

– Sa­cro­te­ria jest sil­niej­sza. Sa­cro­te­ria może być wszyst­kim, w szcze­gól­no­ści może ste­ro­wać uni­wer­sal­no­ścią. Jest okre­śla­na bez­po­śred­nio przez za­sa­dy Ma­try­cy.

– To nie wy­ja­śnia, jak dzia­dzio zna­lazł się w za­mknię­tej kuli.

– Pi­kler ma mały moduł tu­ne­lo­wy. Dzia­ła tro­chę jak kwan­to­wy efekt te­le­por­ta­cji czą­stek. Z jed­nej stro­ny wcho­dzi do­wol­na ma­te­ria, zaraz po­ja­wia się kilka cen­ty­me­trów dalej, w sło­iku…

– …a ścia­na jest ze szkła wy­mia­ro­we­go, przez którą nic nie przej­dzie.

– Po­praw­nie.

– A czy ten uni­wer­sal­ny dzi­wak nie może po swo­jej stro­nie sam stwo­rzyć cze­goś po­dob­ne­go do mo­du­łu tu­ne­lo­we­go? I prze­te­le­por­to­wać się z po­wro­tem?

– Nawet jakby stwo­rzył, nie bę­dzie on dzia­łał, gdyż we­wnątrz kuli nie dzia­ła­ją za­sa­dy Ma­try­cy, jego twór nie bę­dzie miał swego ro­dza­ju za­si­la­nia. To tro­chę jak klucz bez zamka, albo sil­nik bez prądu. To Ma­try­ca mówi, że w miej­scu, gdzie jest nasz moduł, ma po­wstać tunel. A nie, że moduł sam z sie­bie two­rzy tunel. Moduł jest je­dy­nie wskaź­ni­kiem dla Ma­try­cy. Ro­zu­miesz?

– Chyba tak, czy­ta­łem coś o tym przed chwi­lą w bi­blio­te­ce.

– Co in­ne­go czy­tać, co in­ne­go zo­ba­czyć. Do­pie­ro jak uj­rzysz, przez sufit gór­nej war­stwy, kwa­dra­to­we ko­mór­ki wiel­kiej formy do lodu, i do­tkniesz ręką ścia­ny wszech­świa­ta, zro­zu­miesz.

Obu­dził mnie dźwięk opusz­cza­ne­go włazu. Wy­gra­mo­li­łem się z ele­ganc­kie­go, acz nie­wy­god­ne­go łóżka, prze­bra­łem w nor­mal­ne ubra­nia i zsze­dłem na dół. Przy wyj­ściu spo­tka­łem na­sze­go Pro­fe­so­ra. Tro­chę na­fu­kał na mnie, że jak śmiem cho­dzić po Kuli bez na­le­ży­te­go ubio­ru, lecz mia­łem to gdzieś. Wrota były otwar­te na oścież, a czer­wo­ny dywan roz­ło­żo­ny w całej swej dłu­go­ści, ni­czym jęzor ja­kie­goś dzi­wacz­ne­go zwie­rzę­cia.

Rześ­ka at­mos­fe­ra po­ran­nej Fe­li­cji do­bu­dzi­ła mnie. Było już jasno, lecz słoń­ce cho­wa­ło się jesz­cze za ho­ry­zon­tem. Wy­lą­do­wa­li­śmy na głów­nym placu w cen­trum, ulicz­ny bruk mie­nił się od rosy, w ga­zo­wych lam­pach tań­czy­ły małe pło­mycz­ki, choć nie roz­ja­śnia­ły już nocy. Nikt nie kwa­pił się do wyj­ścia na ulicę. Albo Pro­fe­sor Kula tak czę­sto od­wie­dza ten świat, że wszy­scy przy­wy­kli, albo nikt nie wy­szedł, po­nie­waż aku­rat była nie­dzie­la. W od­da­li z mgły wy­ła­nia­ły się wieże lą­dow­ni­cze dla stat­ków ko­smicz­nych. Na jed­nej z ta­kich, są­dząc po kształ­cie, stał praw­do­po­dob­nie śmie­cio­lot. Na ła­wecz­ce sie­dział Mech i po­pi­jał po­rzecz­ko­wą her­ba­tę. Wszyst­ko było w na­le­ży­tym po­rząd­ku.

– I jak ci się po­do­ba Fe­li­cja? – za­py­ta­łem.

– Wy­glą­da cał­kiem przy­jem­nie, mógł­bym tu miesz­kać. Ale nie wiem, czy by mi po­zwo­li­li. Czy­ta­łem, że ta pla­net­ka zo­sta­ła stwo­rzo­na sztucz­nie, jako oaza szczę­ścia dla ludzi. Se­gre­ga­cja kan­dy­da­tów na miesz­kań­ców jest bar­dzo duża.

– Oaza szczę­ścia w teo­rii. W prak­ty­ce, oaza nie­sta­bil­no­ści, per­ma­nent­nie le­żą­ca na skra­ju wojny do­mo­wej. Albo do­kład­niej mó­wiąc, bio­rąc pod uwagę ilość oby­wa­te­li nie prze­kra­cza­ją­cej setki, na skra­ju sprzecz­ki ro­do­wej.

– Wiem, po­cząt­ko­wo był tutaj per­fek­cyj­ny ko­mu­nizm, jako po­praw­nie dzia­ła­ją­cy w bar­dzo ma­łych spo­łecz­no­ściach, na przy­kład w ro­dzi­nach, ale nie­do­sza­co­wa­no ilo­ści osób, dla ja­kich bę­dzie jesz­cze po­praw­nie dzia­łał i teraz wszy­scy szu­ka­ją al­ter­na­tyw­nej ide­olo­gii do za­sto­so­wa­nia.

– Ide­olo­gia i sys­tem spo­łecz­ny zmie­nia­ją się tu re­gu­lar­nie. Mie­li­śmy już me­ga­puls mo­nar­chii ab­so­lut­nej, me­ga­puls czy­stej de­mo­kra­cji, me­ga­puls ty­ra­nii ra­so­wej, me­ga­puls ja­kie­goś cze­goś, gdzie każdy miał cho­dzić w ano­ni­mo­wej masce, już nie zli­czę.

– Jak my­ślisz, co teraz jest?

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

Po­pro­si­łem Ma­te­usza ze sobą i po­szli­śmy w kie­run­ku ra­tu­sza głów­ne­go. Wszę­dzie było dziw­nie pusto, jak gdyby nikt tutaj nie miesz­kał. Chyba to jed­nak nie było z po­wo­du nie­dziel­ne­go po­ran­ku. Na wszel­ki wy­pa­dek trzy­ma­łem rękę na szy­fra­to­rze.

– To logo ALOPP, co masz na pier­si, czy ma jakąś sym­bo­li­kę? – za­py­tał.

– Po­two­ran z księ­ży­ca­mi. Nasza głów­na pla­ne­ta. Na środ­ku jest mały okrąg z pio­no­wą śred­ni­cą, ozna­cza ba­zo­wą pla­ne­tę i drzwi do lep­sze­go świa­ta, czy jakoś tak. Drugi, więk­szy okrąg, z dwoma po­łą­cze­nia­mi we­wnętrz­ne­go, to cy­wi­li­za­cja po­two­rów, jeśli dzie­wiąt­kę istot można w ogóle na­zwać cy­wi­li­za­cją. Nad­bu­dów­ka nad po­wierzch­nię, czyli wiel­kie mosty, ja­kieś wieże, la­bo­ra­to­ria, elek­trow­nie, fa­bry­ki. Wszyst­ko au­to­ma­tycz­ne. Cią­gnie się od ho­ry­zon­tu po ho­ry­zont, te dwie kre­ski po­mię­dzy. I jesz­cze osiem kółek wokół to nie­zli­czo­ne księ­ży­ce.

– Nie­źle.

– Ja wiem, mało ludzi, wiel­ka pust­ka, nie­ist­nie­ją­ca pra­wie przy­ro­da, brak gwiazd na nie­bie, nie ma z kim po­ga­dać. Wolę chyba tu­tej­sze świa­ty, cie­kaw­sze.

– Za­zwy­czaj dom nie jest tym, co jest naj­bar­dziej nie­zwy­kłe na świe­cie, praw­da? Musi być je­dy­nie przy­tul­ny i bez­piecz­ny.

Wtem zza rogu wy­sko­czy­ło na nas po­tęż­ne mon­strum. Było wy­so­kie na kilka me­trów, wa­ży­ło pięć ton i miało po­ma­rań­czo­we łuski. Wy­lą­do­wa­ło metr od Me­cha­lycz­ne­go i ryk­nę­ło mu z całej siły pro­sto w twarz, stro­sząc kolce. On jed­nak nawet nie za­re­ago­wał.

– Pla­zma, nie wy­głu­piaj się – po­wie­dzia­łem.

– Dziw­ne, zu­peł­nie jak za­mro­żo­ny przez Mi­ko­ła­ja – ryk­nął w od­po­wie­dzi.

– Może umarł ze stra­chu tak szyb­ko, że wręcz nie zdą­żył pod­sko­czyć? – za­pro­po­no­wa­łem.

– Ja cię znam – Ma­te­usz nagle się ode­zwał, oglą­dał po­two­ra, jak eks­po­nat mu­ze­al­ny. – Byłeś swo­je­go czasu na tar­gach fan­ta­sty­ki w Po­zna­niu, praw­da?

– I to nie raz. – Po­ma­rań­czo­wy obroń­ca wy­szcze­rzył trój­kąt­ne zę­bi­ska. – Wi­dzia­łeś mnie tam? Miło od czasu do czasu po­cho­dzić wśród ob­cych, nie mar­twiąc się że za­czną ucie­kać z krzy­kiem.

– To ty za­wsze wy­gry­wasz kon­kurs na naj­lep­szy co­splay, tak? Od po­cząt­ku byłem pe­wien, że to jed­nak nie był strój. Zbyt re­ali­stycz­ny. Do tego cza­sa­mi za­po­mi­na­łeś się i nie cho­dzi­łeś nie­na­tu­ral­nie sztyw­no, uda­jąc ro­bo­ta z kar­to­nu. Wy­gi­na­łeś pod sobą par­kiet, żadna osoba nie utrzy­ma­ła­by na sobie tak cięż­kie­go ko­stiu­mu – Mech się roz­ga­dał. – Ale oczy­wi­ście, jak mó­wi­łem wszyst­kim że to nie jest żaden sztucz­ny twór pla­sty­ka, tylko praw­dzi­wa isto­ta z ko­smo­su, to mnie wy­śmie­wa­li.

– Widzę, żeś szcze­gó­ło­wy.

– Ja żyłem twoją ta­jem­ni­cą przez kilka mie­się­cy! – opo­wia­dał. – Ty nawet nie wiesz, jaką hi­ste­rię wśród in­nych prze­bie­ra­ją­cych się spo­wo­do­wa­łeś. Wszy­scy chcie­li wie­dzieć kim je­steś i z ja­kiej gry była twoja po­stać. Wła­ści­wie to wręcz stwo­rzy­li twój trój­wy­mia­ro­wy model ze zdjęć, chcąc zbu­do­wać sobie twoją kopię. To­ną­łem w proś­bach od zna­jo­mych, abym za­pro­jek­to­wał im ten kształt.

– To by wy­ja­śnia­ło, dla­cze­go ostat­nio tak czę­sto mnie fo­to­gra­fu­ją.

– Obej­rzyj YouTu­ba cza­sa­mi. Teraz wiem, że od po­cząt­ku mia­łem rację!

– To może na­stęp­nym razem zro­bię tak: – Pla­zma pod­niósł łapy, z któ­rych wy­strze­li­ły ogni­ste pło­mie­nie i ufor­mo­wa­ły się w kształt Mecha. Ogni­sty Ma­te­usz spoj­rzał na praw­dzi­we­go Ma­te­usza, praw­dzi­wy Ma­te­usz po­pa­trzył z po­wro­tem. Potem świe­cą­cy duch roz­mył się na wie­trze. – Cie­ka­we, ile wy­staw­cy za­pła­ci­li­by mi za zro­bie­nie tak z ich lo­ga­mi?

– Zrób to, nie mogę się do­cze­kać, jak twór­cy in­ter­ne­to­wych fil­mi­ków za­czną stu­dio­wać książ­ki od fi­zy­ki, pró­bu­jąc wy­ja­śnić to zja­wi­sko. Może któ­ryś spali swój dom, chcąc cię potem na­śla­do­wać.

– Znamy się od nie­ca­łe­go ki­lo­pul­sa, a ja już cię lubię. – Za­ma­chał ogo­nem. – Nie myśl jed­nak, że dam ci fory. Le­ci­my na Pla­ne­tę Wojny, do­łą­czysz do Ko­mo­do­wej armii.

– Ta armia z pu­sty­ni, która ubie­ra się w pan­ce­rze wspo­ma­ga­ne? – za­py­tał. – Kula miał u sie­bie książ­kę na temat tego świa­ta. Tylko nie na­pi­sa­li, skąd nazwa.

– Sam się prze­ko­nasz, dla­cze­go Ko­mo­do­wa. Bę­dziesz tam nowym re­kru­tem, przej­dziesz wy­czer­pu­ją­ce szko­le­nie na ich żoł­nie­rza. Ko­mo­dy szy­ku­ją się na ofen­sy­wę Hir­ten, po tym jak grupa imi­gran­tów z pół­no­cy wpro­wa­dzi­ła się do wy­lud­nio­ne­go mia­sta, ucie­ka­jąc przed wi­ru­sem roz­py­lo­nym nad ich kra­jem przez Czar­nych. Czar­ni roz­pro­szy­li go, jako odwet za za­ję­cie złóż ropy na bie­gu­nie i sprze­daż jej po kon­ku­ren­cyj­nej cenie do Kraju Ade­ze­li, przez co spadł im eks­port i… no sy­tu­acja po­li­tycz­na jest tam tak skom­pli­ko­wa­na, jak węzeł na świa­teł­kach cho­in­ko­wych.

– Cie­ka­wie się tam dzie­je.

– Nie­któ­rzy mówią też na nią Pla­ne­ta Cha­osu. Będę cię po­ta­jem­nie ob­ser­wo­wał i wy­do­bę­dę z opre­sji, gdyby coś się dzia­ło…

– Przy­po­mnia­ło mi się. – Wrę­czy­łem po­two­ro­wi kulkę z dzia­dziem i pół­płyn­nym szam­po-żoł­nie­rzem. – O mało nas także nie zmy­dlił.

– Cho­le­ra, to już drugi, mnożą się, czy coś? – Mały czło­wie­czek po­ma­chał po­two­ro­wi.

– Ten ma ró­żo­wą słu­chaw­kę od prysz­ni­ca, tam­ten miał zie­lo­ną.

– Czyli pew­nie wylał się z głów­ne­go słoja jakiś wszech­świat wan­no-dzia­dziu­siów? Ilu ich jesz­cze może być?

– Go­rzej, że jego wąż jest ze zwy­czaj­nej ma­te­rii, więc igno­ru­je tar­czę prze­ciw uni­wer­sal­no­ści wokół Kuli. Przy­pad­ko­wo ura­to­wa­li­śmy ta­kie­go żoł­nie­rza, ten tu wy­cią­gnął go ze stat­ku jak las­sem, wrzu­cił do wanny i zmie­nił w pianę.

– Wąż nie jest frag­men­tem dzia­dziu­sia? Skąd oni wzię­li te węże w pu­st­ce ko­smicz­nej?

– Gość nie był roz­mow­ny, ale wy­du­si­łem z niego, że kupił je w pew­nym skle­pie Ka­na­dzie. Za­te­le­fo­no­wa­łem do sprze­daw­czy­ni i po­twier­dzi­ła, że kilka razy zja­wił się u nich nagi męż­czy­zna, odzia­ny je­dy­nie w cze­pek.

– I nie za­dzwo­ni­ła po po­li­cję?

– ,,To by­ło­by ra­si­stow­skie za­cho­wa­nie.” – Imi­to­wa­łem wy­so­ki głos.

– Ale je­dy­ną rze­czą, która wła­śnie le­cia­ła z Ziemi by­li­ście…

– Kula za­wsze spraw­dza, czy nie ma pa­sa­że­rów na gapę, więc mało praw­do­po­dob­ne.

Prze­rwa­ły nam wo­ła­nia dwój­ki osób z da­le­ka. Przy­mo­czar­scy.

– Hej, to za­ka­za­ne po­ka­zy­wać swoją po­stać! – Magda Przy­mo­czar­ska do­pa­dła naszą grup­kę. – Wedle obec­ne­go prawa, każdy oby­wa­tel ma obo­wią­zek być nie­wi­dzial­ny.

– Co wy znowu od­pier­da­la­cie. – Prze­wró­ci­łem oczy­ma. – Gdzie jest twój mał­żo­nek Mi­chał?

– Mi­chał prze­strze­ga prawa. Wy­tłu­ma­czę wam zaraz tę wspa­nia­łą ideę. – Wcią­gnę­ła dużo po­wie­trza. – Zatem. No­sząc pe­le­ry­nę nie­wid­kę, oby­wa­tel nie ma po­czu­cia, że musi żyć tak, jak więk­szość. Nie su­ge­ru­je się czy­na­mi in­nych, w związ­ku z tym po­peł­nia lep­sze de­cy­zje dla sie­bie.

– Ale także nie zo­sta­nie nigdy spro­wa­dzo­ny do bez­piecz­nej nor­mal­no­ści, gdyby od­le­ciał w swoje wła­sne wi­dzi­mi­się, gdyż nor­mal­ność nie jest w tym mo­men­cie zde­fi­nio­wa­na z po­wo­du nie­ist­nie­ją­cej spo­łecz­no­ści. – Ma­te­usz za­uwa­żył.

– Tak, ale skąd wia­do­mo, że po­wszech­nie przy­ję­ta nor­mal­ność, zde­fi­nio­wa­na przez spo­łecz­ność, jest naj­lep­szym wy­znacz­ni­kiem zwy­czaj­no­ści dla wszyst­kich? A może to wła­śnie ty masz ide­al­ny po­mysł na roz­wią­za­nie pro­ble­mu, a nie więk­szość?

– Wtedy lu­dzie będą robić każdą rzecz po swo­je­mu i po­wsta­nie nie­koń­czą­ca się wojna o tak nie­zna­czą­ce za­gad­nie­nia jak sens no­sze­nia ubrań, czy spo­sób uży­wa­nia sztuć­ców, gdyż każdy bę­dzie chciał to robić na swój wła­sny, w jego mnie­ma­niu per­fek­cyj­ny, spo­sób.

– A czy ko­niecz­ne jest, aby oby­wa­te­le no­si­li ubra­nia? Abs­tra­hu­jąc od tego, że są nie­wi­dzial­ni. Czy sen­sem życia jest spo­sób w jaki jemy, czy samo je­dze­nie?

– To co bę­dzie bro­nić czło­wie­ka przez sra­niem na ulicy, jeśli sobie wy­my­śli, że tak po­win­no się robić? – Ma­te­usz się już de­ner­wo­wał.

– Wy­kształ­ce­nie. Zro­zu­mie, że za­raz­ki z kupy do­się­gną póź­niej jego sa­me­go, więc nie po­peł­ni au­to­de­struk­cyj­nych czy­nów.

– A od­po­wie­dzial­ność? Jeśli zro­bię spo­łe­czeń­stwu coś źle, no nie wiem, ze­psu­ję przy­pad­kiem la­tar­nię, to kto się dowie, że to ja? Prze­cież będę nie­wi­dzial­ny. W efek­cie nikt nie po­czu­je się do dba­nia o dobro ogól­ne.

– Po­czu­je, po­nie­waż bę­dzie ko­rzy­stał z tego dobra ogól­ne­go. I jeśli on po­psu­je lampę, to inni mogą zro­bić to samo, na przy­kład z ławką, na któ­rej co po­ra­nek siada. Zatem za­kła­da­jąc dobre in­ten­cje po­zo­sta­łych osób, po­sta­ra się na­pra­wić wspo­mnia­ną krzyw­dę dla dobra ogółu, gdyż inni także na­pra­wi­li­by przed­mio­ty, któ­rych on sam używa.

– Nie można robić za­ło­że­nia, że lu­dzie są tacy do­brzy. Jedna zła osoba roz­wa­li­ła­by cały sys­tem.

– Fe­li­cja­nie są wy­bra­ni spo­śród wą­skiej grupy osób. Wszy­scy są wy­kształ­ce­ni, mówią tym samym ję­zy­kiem, mają wspól­ną wiarę. Mo­że­my za­kła­dać rze­czy nie­za­kła­dal­ne w praw­dzi­wej mie­szan­ce spo­łe­czeń­stwa Ziemi. Nie ma tu złych jed­no­stek.

Ma­te­usz chyba od­pu­ścił. Pla­zma jed­nak nie.

– Jeb­cie się wszy­scy. Ma­te­usz ma rację. Wy­star­czy jeden zły, aby całe to spo­łe­czeń­stwo prze­wró­ci­ło się na ko­la­na. Co, jeśli tym złym nie zo­sta­nie oby­wa­tel, ale na przy­kład pod­rzu­co­ny owoc klonu – za­py­tał ry­kli­wym gło­sem. – Ktoś, kto może wy­glą­dać, jak każdy z was, ale za­cho­wu­je się zu­peł­nie ina­czej.

– Znisz­czy go pierw­sza, lep­sza osoba, po­nie­waż jest wy­edu­ko­wa­na w de­tek­cji róż­nych za­gro­żeń wszech­świa­ta, w tym owo­ców klonu.

– Wiesz, że może oka­zać się za słaba na znisz­cze­nie tego tworu? – wtrą­ci­łem. – Prze­cież może się zda­rzyć nawet zdal­nie ste­ro­wa­ny, czer­wo­ny kar­tacz.

– Po­ru­sza­my już kwe­stię ze­wnętrz­ne­go bez­pie­czeń­stwa spo­łecz­no­ści, a nie dzia­ła­nia samej ide­olo­gii. Taki smok zo­stał­by za­bi­ty przez spo­łe­czeń­stwo, dla dobra ogółu, roz­ma­wia­li­śmy przed chwi­lą o tym.

– Nie praw­da, jeśli teraz wy­le­cia­ło­by na was ja­kieś stra­szy­dło, wi­dzą­ce wszyst­kich w pod­czer­wie­ni, któ­re­go po­ko­na­nie wy­ma­ga­ło­by udzia­łu kilku osób z bro­nią, to skąd miał­bym wie­dzieć, czy mam ucie­kać, bo je­stem sam, czy wal­czyć, gdyż po­zo­sta­łe osoby są obok mnie, go­to­we żeby mi pomóc, ale nie­wi­dzial­ne? – Mech agre­syw­nie ge­sty­ku­lo­wał. – Już wiem. W wa­szej spo­łecz­no­ści nie da się roz­wi­kłać pro­ble­mu, do któ­re­go roz­wią­za­nia po­trze­ba wię­cej jak jedną osobę.

– Racja… – Magda za­pi­sa­ła coś w swoim no­te­si­ku. – Więc niech każdy nosi przy sobie daser, aby sa­mo­dziel­nie po­ko­nać każde zło. A wszyst­kie inne pro­ble­my roz­wią­że au­to­ma­ty­za­cja.

– Głu­piaś. Ja, ogni­sty po­twór, nie po­tra­fię cza­sa­mi się sku­tecz­nie obro­nić przed cał­ko­wi­cie przy­ziem­ny­mi wro­ga­mi, my­ślisz że wy­star­czy dać czło­wie­ko­wi broń, a bę­dzie wszech­mo­gą­cy? – Pla­zma skoń­czył roz­mo­wę. – Chodź­cie, trze­ba zdjąć z Ma­te­usza te ro­ko­ko­we bły­skot­ki.

– Stać, mu­sisz byś nie­wi­dzial­ny, ina­czej zo­sta­niesz usu­nię­ty z Fe­li­cji.

– We­dług de­mo­kra­tycz­ne­go gło­so­wa­nia?

– We­dług mojej wła­snej de­cy­zji, pod­ję­tej dla dobra ogółu, po­par­tej moim wy­kształ­ce­niem w kie­run­ku…

– To ja prę­dzej was usunę. – Za­my­ślił się. – Ni­niej­szym pod­bi­jam zbroj­nie Fe­li­cję i usta­na­wiam się ab­so­lut­nym kró­lem do końca dnia. Coś­tam, coś­tam. Mo­że­cie urzą­dzić po­wsta­nie, ale nie widzę wa­szej wy­gra­nej z tym: – Wska­zał po­trój­ny­mi klesz­cza­mi swoją głowę, na któ­rej po­ja­wi­ła się świe­cą­ca ko­ro­na. – A to są moi nie­wol­ni­cy. Za­ka­zu­ję wam roz­mo­wy z nimi.

– Ale…

– Wpro­wa­dzam prawo, że Magda Przy­mo­czar­ska nie może się od­zy­wać do końca mojej ka­den­cji.

Me­cha­nicz­ny się chi­chrał, Mag­da-nie­mo­wa wy­ma­chi­wa­ła rę­ko­ma, jak ze­psu­ty wia­trak z ob­lu­zo­wa­ny­mi skrzy­dła­mi. Mi­chał wy­łą­czył nie­wi­dzial­ność na pasie, jego wyraz twa­rzy gło­sił ,,a nie mó­wi­łem?”

Po­szli­śmy do au­to­ma­tycz­ne­go kraw­ca. Na Fe­li­cji ma­szy­ny robią za ludzi więk­szość ro­bo­ty, lecz ktoś nadal musi je ob­słu­gi­wać. Ina­czej oby­wa­te­le osza­le­li­by z do­bro­by­tu i nie sza­no­wa­li­by swo­ich wła­sno­ści. Jeśli chcą, na przy­kład, zro­bić sobie ubra­nie, muszą naj­pierw po­sa­dzić ba­weł­nę, ze­brać ją, przy­go­to­wać i na ko­niec wy­my­ślić pro­jekt do wy­dru­ko­wa­nia na od­po­wied­nim urzą­dze­niu. W ten spo­sób sami pra­cu­ją na wła­sne przed­mio­ty, cho­ciaż pewne dobra dane im są z góry. Na Fe­li­cji nie używa się pie­nię­dzy, ale im ktoś pra­co­wit­szy, tym bo­gat­szy, gdyż sam sobie swoje dobro pro­du­ku­je. Pie­niędz­mi jest nie­ja­ko wy­mia­na usług. Ktoś może ze­brać dwa razy ba­weł­nę, dla sie­bie i dla kogoś, kto stwo­rzy ciuch także jemu.

Kra­wiec znaj­do­wał się na głów­nym placu. Za szybą stała ma­szy­na, sty­li­zo­wa­na na XIX wiek. Ekran kom­pu­te­ra ob­słu­gu­ją­ce­go miał pik­se­le w for­mie bol­ców wy­ska­ku­ją­cych z me­ta­lo­wej ma­try­cy. Po oświe­tle­niu ostrym świa­tłem z góry, za po­mo­cą cieni, two­rzył czar­no-bia­ły, lecz w pełni funk­cjo­nal­ny, in­ter­fejs gra­ficz­ny. Do­sko­na­le to współ­gra­ło z ogól­nym sty­lem pla­ne­ty i nie ra­zi­ło w oczy.

– Nie mamy ma­te­ria­łu. – Za­uwa­żył Ma­te­usz.

– Nor­mal­nie mu­siał­byś naj­pierw po­sa­dzić coś i ze­brać, żeby użyć w ma­szy­nie – Pla­zma chrząk­nął – ale tro­chę sobie oszu­ka­my sys­tem. Nadar, masz swój ko­mu­ni­ka­tor?

Włą­czy­łem na mojej okrą­głej ko­mór­ce tryb ścią­ga­nia ma­te­rii, ko­lo­ro­we czą­stecz­ki za­czę­ły try­skać z ob­ra­mo­wa­nia, żeby utwo­rzyć przed ekra­nem ka­wa­łek nici. Ostroż­nie po­cią­gną­łem no­wo­for­mo­wa­ny sznu­rek i wsa­dzi­łem do ubra­niar­ki.

Tym­cza­sem Mech, na ana­lo­go­wym wy­świe­tla­czu, pro­jek­to­wał swój ciuch. Jak na kogoś, kto miał pierw­szy raz stycz­ność z naszą tech­no­lo­gią, szło mu cał­kiem do­brze. Two­rzył sobie bluzę i dresy, po­dob­ne do moich. Wy­god­ne ubra­nie przy­da mu się na Pla­ne­cie Wojny.

Gdy skoń­czył, wy­cią­gnął z ma­szy­ny bar­dzo cie­ka­wy ze­staw. Miał po­two­ro­wy cha­rak­ter, wzo­ro­wa­ny na Pla­zmie, lekki zarys kol­ców na ple­cach i rę­kach, oraz zwięk­szo­ną ilość ma­te­ria­łu na rę­ka­wach i pier­si. Dzię­ki temu no­szą­cy wy­glą­dał na nieco po­tęż­niej­sze­go i groź­niej­sze­go. Do tego wy­pro­du­ko­wał sobie sporo za­pi­na­nych kie­sze­ni. Spodnie były sze­ro­kie i nie­uci­ska­ją­ce, w sam raz do bie­ga­nia i ska­ka­nia nad prze­pa­ścia­mi. Kap­tur miał wbu­do­wa­ną ko­mi­niar­kę, żeby chro­nić przez zim­nem, lub wzro­kiem wścib­skich. Ca­łość była per­fek­cyj­nie czar­na i do­brze się ka­mu­flo­wa­ła. Po­wie­dział, że za­wsze o czymś takim ma­rzył. Za­czy­na­łem się go bać.

Po­szli­śmy na­stęp­nie na dwo­rzec tram­wa­jo­wy. Po­je­dyn­cze, za­si­la­ne elek­trycz­nie plat­for­my na szy­nach, au­to­ma­tycz­nie wy­cho­dzi­ły z tu­ne­lu. Wsie­dli­śmy do jed­nej, Pla­zma po­szedł na tył, roz­wi­nął skrzy­dła, i swo­imi sil­ni­ka­mi od­rzu­to­wy­mi po­pchnął po­jazd, bio­rąc nas na szyb­ką prze­jażdż­kę po pla­ne­cie. Było jak na ko­lej­ce gór­skiej, która przez przy­pa­dek zje­cha­ła na we­wnętrz­ny tor jed­no­szy­now­ca, na ja­kimś dużym lot­ni­sku. Pró­bu­jąc prze­krzy­czeć hałas wia­tru i sil­ni­ków po­two­ra, po­ka­zy­wa­łem mu mi­ja­ne miej­sca.

Fe­li­cja jest po­dob­nej wiel­ko­ści, co Księ­życ, ale po­sia­da ka­wa­łek gwiaz­dy neu­tro­no­wej w ją­drze, dzię­ki czemu jej gra­wi­ta­cja jest zbli­żo­na do 10 m/s2. Mi­nę­li­śmy pola upraw­ne, na któ­rych rosły wszyst­kie ro­śli­ny po­trzeb­ne do wy­ży­wie­nia pla­ne­ty. Dalej ho­dow­le róż­nych, nie tylko ziem­skich, zwie­rząt. Były au­to­ma­tycz­ne fa­bry­ki, gdzie można było dla sie­bie stwo­rzyć do­wol­ne przed­mio­ty. Ist­nia­ły także elek­trow­nie ter­mo­ją­dro­we do za­si­la­nia ca­łe­go sys­te­mu.

Po­nad­to małe morze z plażą i bez­lud­ną wyspą, ośnie­żo­na góra do wspi­nacz­ki i jazdy na nar­tach. Ta­jem­ni­cza wiel­ka ja­ski­nia z mnó­stwem za­ka­mar­ków. Był lasek z praw­dzi­wą dziką fauną, ba­gnem, po­la­na­mi i je­zior­ka­mi. Wszyst­ko małe, za­dba­ne i sym­bo­licz­ne, ide­al­ne do szyb­kie­go wy­pa­du. Na więk­sze wa­ka­cje na­le­ża­ło za­zwy­czaj le­cieć na inny glob. Dla­te­go też na ten świat mówią nie­któ­rzy pla­ne­ta-ogród, i jako ogród, bez ze­wnętrz­nej pie­lę­gna­cji, szyb­ko by zmar­nia­ła.

Za­trzy­ma­li­śmy się w fe­li­cjań­skiej ka­te­drze, na obo­wiąz­ko­wą nie­dziel­ną mszę. To za­baw­ne, z tym nowym pra­wem nie­wi­dzial­no­ści by­li­śmy je­dy­ny­mi w ko­ście­le. Ota­cza­ły nasz śpie­wy zni­kąd, a nad oł­ta­rzem le­wi­to­wa­ły przed­mio­ty.

Skoń­czy­li­śmy wy­pra­wę przy wie­żach do lą­do­wa­nia stat­ków ko­smicz­nych. Roz­sia­ne były luźno na dużym te­re­nie, aby nie prze­szka­dza­ły sobie na­wza­jem. Znaj­do­wa­li­śmy się pod tą wła­śnie kon­struk­cją, którą wi­dzia­łem wcze­śniej nad ranem. Obły kształt śmie­cio­lo­tu ma­ja­czył na szczy­cie.

Wje­cha­li­śmy windą na korbę, Pla­zma po­le­cił Me­cho­wi robić za sil­nik. Dziel­ny, wniósł mnie, sie­bie i po­ma­rań­czo­we­go obroń­cę na samą górę, łącz­nie pra­wie pięć ton. Zma­chał się tym okrut­nie, mu­siał prze­ry­wać kilka razy na od­po­czy­nek, ale udało się. Po­twór był pod wra­że­niem. Po­wie­dział, że chciał go za­har­to­wać przed te­stem. To był ofi­cjal­ny ko­niec ban­kie­tów, zwie­dzań i prze­jaż­dżek. Teraz bę­dzie cięż­ka praca. Cięż­ka jak nie­przy­jem­ne życie, jak trud­ny eg­za­min i jak wiel­ki ka­mień.

***

Spo­strzegł, że nie ma już ani Win­kli, ani Eve­ry­whe­re Mana. Był sam w całym mia­stecz­ku. Ni­czym szczur za­gu­bio­ny w fa­bry­ce pu­ła­pek na myszy. Albo też de­mo­ny chcia­ły, żeby my­ślał, że jest sam.

Po­czął prze­cha­dzać się po wy­lud­nio­nym mie­ście, jak sza­lo­ny psy­cho­pa­ta, szu­ka­ją­cy swo­jej na­stęp­nej ofia­ry w celu stwo­rze­nia sobie ko­lej­nej ozdo­by na ścia­nę. Za­glą­dał do dziur, wołał do stud­ni. Nic. Po­sta­no­wił zwa­bić po­zo­sta­łe sługi Neo­fan­ta­so­ra tym, co lu­bi­ły naj­bar­dziej. Usiadł na środ­ku i za­czął opo­wia­dać. Tylko w czym gu­sto­wa­ły? Musi pisać w od­po­wied­nim stylu.

***

– To jak tam u cie­bie? Jak mi­nę­ła po­dróż? – Za­py­ta­łem się Ma­te­usza, pusz­cza­jąc stery śmie­cio­lo­tu. W ko­smo­sie i tak w nic nie ude­rzy.

– Jakoś.

– Sły­sza­łem, że po­dzi­wia­łeś mnie na tar­gach w Po­zna­niu. Po­do­ba­łem ci się?

– Taaak… – Czło­wiek zro­bił dziw­ną minę.

– Przede mną nie mu­sisz się ukry­wać. Po­wiedz, co czu­jesz.

– Co ja czuję… – Sku­lił się w kąt ra­kie­ty.

– No to w takim razie za­pre­zen­tu­ję, co ja z kolei czuję. – De­li­kat­nie ści­sną­łem po­trój­ny­mi szczyp­ca­mi jego bulwę w spodniach. – Po­ka­żę ci, jak robią to ko­smi­ci.

– Puść, zo­staw!

– W ko­smo­sie nikt nie usły­szy two­je­go krzy­ku.

***

– Dość, wy­star­czy! – An­ty­ra­xa do­bie­gło wo­ła­nie ze stud­ni. – Nikt nie chce pe­dal­skie­go, mię­dzy­ra­so­we­go, fu­trza­ne­go, ko­smicz­ne­go gwał­tu pół­jasz­czu­ra na czło­wie­ku!

– W nie­waż­ko­ści – dodał autor.

– Aaaahhh!

No to wy­glą­da na to, że to nie jest jedna z tych rze­czy, które de­mo­ny lubią. Spró­buj­my jesz­cze raz.

***

Śmie­cio­lot był ol­brzy­mim stat­kiem. Na­zwa­li­śmy je tak, po­nie­waż były ma­so­wo two­rzo­ne ze sła­bej ja­ko­ści ma­te­ria­łów i na pro­stej bu­do­wie. Ide­al­ne na misje w nie­bez­piecz­ne miej­sca, gdzie ich ewen­tu­al­na utra­ta nie by­ła­by dużym pro­ble­mem. A co naj­waż­niej­sze, nikt nie wy­do­bę­dzie z nich żad­nej cen­nej tech­no­lo­gii.

W śmie­ciu numer 877 wszyst­ko trzesz­cza­ło. Ten sta­tek dawno po­wi­nien był się roz­le­cieć, lecz nadal jakoś trzy­mał. Po­ło­wa urzą­dzeń nie dzia­ła­ła. Od sys­te­mu wy­kry­wa­nia uni­wer­sal­no­ści, po ża­rów­kę na ko­ry­ta­rzu.

Le­wi­to­wa­łem w ciem­no­ściach, nie­sio­ny bez­wład­no­ścią w nie­waż­ko­ści. Klu­czą­ce tu­ne­le cią­gnę­ły się po całym ka­dłu­bie. Dwa razy prze­bi­ja­łem się przez za­sło­nę z kabli, raz tra­fi­łem na ślepy za­ułek.

W końcu do­le­cia­łem do ka­ju­ty Ma­te­usza. Za­pu­ka­łem, echo roz­nio­sło się po ścia­nach i zo­sta­wi­ło na mnie dresz­cze, jak wy­bu­chły, ze złej stro­ny otwo­rzo­ny, jo­gurt. Nikt nie od­po­wie­dział, więc wsze­dłem do środ­ka. Po­miesz­cze­nie oświe­tlo­ne było prze­pa­la­ją­cą się ża­rów­ką. Po­dusz­ki, rze­czy oso­bi­ste i pa­pie­ry uno­si­ły się bez­wład­nie po prze­strze­ni. Ni­g­dzie nie było czło­wie­ka, wy­glą­da­ło na to, że opu­ścił to miej­sce w po­śpie­chu. Jakby przy­po­mniał sobie o spa­lo­nej na wę­giel pa­tel­ni na ku­chen­ce.

Moją uwagę przy­ku­ła nowa ścia­na, sto­ją­ca na środ­ku po­ko­ju. Była sa­mot­na, ni­czym mu­ro­wa­ny dom na tek­tu­ro­wych zglisz­czach przed­mieść w USA, znisz­czo­nych ko­lej­nym tor­na­dem. Wy­ko­na­na była z dziw­ne­go, sre­brzy­ste­go ma­te­ria­łu. Jej obec­ność nie miała kon­struk­cyj­ne­go sensu. Pod­pły­ną­łem, aby się jej bli­żej przyj­rzeć.

Wtem usły­sza­łem da­le­ki chro­bot i padła elek­trycz­ność. Ciem­ność po­żar­ła mnie razem z całym stat­kiem. Za­pa­li­łem ognik w ręce, ni­czym znicz olim­pij­ski w trój­zęb­nej misie. Po­ma­rań­czo­we, mi­go­tli­we świa­tło wy­dłu­ża­ło cie­nie i po­ru­sza­ło ko­ry­ta­rza­mi. Spo­strze­głem, że ta­jem­ni­cza struk­tu­ra znik­nę­ła, nie było po niej żad­ne­go śladu. Jak to moż­li­we?

Wy­le­wi­to­wa­łem na ko­ry­tarz. Ogień mógł oświe­tlić je­dy­nie kilka me­trów w jedną i w drugą stro­nę. Skie­ro­wa­łem się w prawo, bo stam­tąd przy­sze­dłem. Le­cia­łem środ­kiem w cał­ko­wi­tej ciszy, aż tra­fi­łem na za­mknię­ty właz. Nie przy­po­mi­na­łem sobie, żeby tutaj był, gdy prze­cho­dzi­łem wcze­śniej. Zła­pa­łem go pa­zu­ra­mi, za­par­łem się ogo­nem o ścia­nę i spró­bo­wa­łem prze­krę­cić koło. Pisz­czą­cy dźwięk roz­niósł się po ko­ry­ta­rzach, echo od­po­wie­dzia­ło strasz­li­wym ję­kiem. Aż mi się łuski zje­ży­ły na ogo­nie.

Po­krę­ci­łem jesz­cze, tym razem dał się sły­szeć syk. Za drzwia­mi mu­sia­ła być próż­nia. Mo­je­go to­wa­rzy­sza na pewno tam nie było.

Po­le­cia­łem więc w drugą stro­nę, po­now­nie mi­ną­łem ka­ju­tę, którą wcze­śniej od­wie­dzi­łem, i za­mar­łem. Przed biur­kiem sie­dział wy­schnię­ty, me­ta­lo­wy szkie­let. Nie Me­cha­lycz­ne­go. Jed­nak skąd się tu wziął? Kto mógł mieć tyle że­la­za w ko­ściach, że aż było widać? W ręce miał dłu­go­pis. Pisał wła­śnie hor­ror o nie­spo­dzie­wa­nych pa­sa­że­rach w ra­kie­cie. Co za tan­de­ta. Srebr­na­wy tusz mie­nił się w ogniu, nadal był mokry! Pul­so­wał lekko, jak tęt­ni­ce czło­wie­ka. Wo­la­łem nie spraw­dzać do­kład­niej.

Po­ru­sza­łem się dalej, tra­fi­łem na ścia­nę. Znowu. Jak to moż­li­we? Ob­ma­ca­łem ją, jak­bym nie był pe­wien, czy jest praw­dzi­wa. Skła­da­ła się z tego sa­me­go ma­te­ria­łu, co ta w ka­ju­cie.

Wście­kły, ude­rzy­łem pię­ścią w śro­dek, od­po­wie­dział głu­chy dźwięk, pa­zu­ry we­szły mi do po­ło­wy. Z trzech dziu­rek za­czę­ła kapać sre­brzy­sta ciecz i spły­wać po ścia­nie. Prze­cież pa­no­wa­ła nie­waż­kość! Od­bi­łem się w drugą stro­nę, tro­chę ucie­ka­jąc, a tro­chę nadal szu­ka­jąc Mecha. Lecąc z po­wro­tem, trze­ci raz zaj­rza­łem do ka­ju­ty. Była za­mknię­ta, cho­ciaż pa­mię­tam, że nie do­ty­ka­łem wtedy drzwi.

Do­bi­łem do śluzy i… otwar­ta na oścież! Kto? Kiedy? Jak? W po­miesz­cze­niu la­ta­ły pa­pie­ry, po­środ­ku stała nie­na­tu­ral­na ścia­na. Znowu ka­ju­ta.

Wła­śnie wtedy wró­ci­ła elek­trycz­ność. W żół­tym świe­tle ża­rów­ki uj­rza­łem, że ktoś leży w łóżku. Ma­te­usz wstał i prze­tarł oczy.

– Pla­zma, wy­glą­dasz jak­byś zo­ba­czył ducha – po­wie­dział.

– Coś się dzie­je. Mamy uni­wer­sal­ność na po­kła­dzie!

– Nie prze­sa­dzaj…

Świa­tło po­now­nie zga­sło. Na miej­scu czło­wie­ka wi­siał w po­wie­trzu szkie­let. Ścia­na także znik­nę­ła.

***

Nikt nie wy­szedł. Może hor­ro­ry to nie jest ich do­me­na. Szko­da jed­nak psuć taki dobry stra­cha­jec. Trze­ba by go prze­ro­bić.

***

Dość! Sku­pi­łem w ręce pro­mień stan­dar­do­wy i strze­li­łem w le­wi­tu­ją­ce kości. Mój laser prze­ciął czasz­kę na pół.

Potem po­sła­łem falę ognia, wszyst­kie pa­pie­ry za­pa­li­ły się ja­snym świa­tłem. Oto­czo­ny tań­czą­cy­mi iskra­mi, od­wró­ci­łem się do ko­ry­ta­rza. Wy­su­ną­łem łapę w ciem­ność i skie­ro­wa­łem tam tań­czą­ce świa­tła. Ko­ry­ta­rze za­ję­ły się ogniem, zmu­si­łem nie­pal­ne że­la­zo do za­pa­le­nia się.

Roz­grza­łem pięść do bia­ło­ści, roz­wi­ną­łem skrzy­dła, i po­le­cia­łem w kie­run­ku na­prze­ciw­le­głej ścia­ny. Za mną po­dą­ża­ło ogni­ste pie­kło. Roz­cią­gną­łem na sobie pole si­ło­we. Z całej siły ude­rzy­łem to samo miej­sce, gdzie wcze­śniej. Sztucz­na ścia­na roz­sy­pa­ła się w po­piół. Srebr­na ciecz, ni­czym rtęć, ochla­pa­ła mnie, wi­dzia­łem od we­wnątrz ku­li­stej bańki, jak spły­wa po ścian­kach, jak spala się w żywym ogniu. Ostat­kiem sił pró­bo­wa­ła prze­wier­cić się przez moją tar­czę. Pod­nio­słem wtedy jej tem­pe­ra­tu­rę do stu ty­się­cy stop­ni. Płyn­ne sre­bro w mig wy­pa­ro­wa­ło, mi­go­czą­ca para ro­ze­szła się po ścia­nach.

Oka­za­ło się, że prze­bi­łem się do ma­szy­now­ni. Ję­zy­ki ognia li­za­ły mnie przez wy­bi­tą dziu­rę. Zo­ba­czy­łem Ma­te­usza. W jed­nej ręce miał ka­ra­bin, w dru­giej daser. Zie­lo­nym pro­mie­niem ciął wszyst­ko, co się błysz­cza­ło, bro­nią strze­lał na­oko­ło, aby po­ru­szać się siłą od­rzu­tu. Uni­wer­sal­na maź stwa­rza­ła co chwi­la sztucz­ne ścia­ny, pluła folią alu­mi­nio­wą i że­la­zny­mi ko­ść­mi.

Stan­dar­do­wym pro­mie­niem cią­łem ją na ka­wał­ki, nic to nie da­wa­ło. Przy­naj­mniej zwró­ci­ła na mnie uwagę i prze­sta­ła ata­ko­wać czło­wie­ka. Ogni­ste po­dmu­chy widać tro­chę ją spo­wal­nia­ły, iskry prze­bi­ja­ły no­wo­ufor­mo­wa­ne, me­ta­licz­ne za­po­ry.

Za­czę­ło się robić go­rą­co. Po­my­śla­łem o Mechu. Ocie­rał co chwi­la pot z czoła. Ledwo dy­chał.

Na ścia­nie zo­ba­czy­łem ska­fan­der ko­smicz­ny i butle z tle­nem. Ryk­ną­łem, by zwró­cić jego uwagę, i rzu­ci­łem je Me­cha­lycz­ne­mu, zła­pał. Wtedy oto­czy­łem go ku­li­stą tar­czą, jak przed chwi­lą sie­bie i prze­kli­na­jąc po na­sze­mu, wy­pu­ści­łem z wnę­trza cały mój we­wnętrz­ny ogień. Śmie­cio­lot po­czął się topić. Uni­wer­sal­ność po­kry­ła się po­ma­rań­czą. Guma z kabli wy­pa­ro­wa­ła. Szyby za­wrza­ły.

Ostat­kiem sił ude­rzy­łem stan­dar­do­wym pro­mie­niem w dolną ścia­nę. Prze­bi­łem się przez zmięk­czo­ny tem­pe­ra­tu­rą ka­dłub i otwo­rzy­łem dziu­rę na próż­nię. Wiel­ki lej ognia ufor­mo­wał się w kie­run­ku wy­ło­mu i po­rwał nas. Wy­strze­li­li­śmy w ko­smos, jak fa­jer­werk, zo­sta­wia­jąc za sobą skrzą­cy się ślad.

Spoj­rza­łem za sie­bie. Tył ra­kie­ty ja­śniał bor­do­wym świa­tłem, pla­zma­tycz­ny gej­zer wy­la­ty­wał przez wy­bi­ty otwór. Ma­te­usz, za­mknię­ty w mojej sfe­rze, także po­dzi­wiał.

Gdy ubrał się w ska­fan­der, opu­ści­łem pole si­ło­we i usną­łem z wy­czer­pa­nia.

***

Nie? Ni­ko­mu się nie po­do­ba? To może… nie wiem.

***

Lecę przez mi­liar­dy gwiazd. 

Ni­czym mar­twy pin­gwin pa­trzą­cy na spa­da­ją­cy śnieg. 

Nie­obec­ny­mi oczy­ma spo­glą­da w niebo. 

Mar­twy. 

Obca ga­lak­ty­ka. 

Obce gwiaz­dy. 

Obcy czło­wiek przy boku. 

Wkrót­ce mar­twy. 

Minie mi­lion pul­sów. 

Minie mi­liard pul­sów. 

Nie będę mar­twy. 

Lecz czym jest nie­śmier­tel­ność w nie­ist­nie­niu? 

Roz­ża­rzo­ny sta­tek. 

Ni­czym iskra po­śród gwiazd. 

Ni­czym gwiaz­da po­śród iskier. 

Także zga­śnie. 

Uni­wer­sal­ność była. 

Uni­wer­sal­ność się skoń­czy­ła. 

Uni­wer­sal­ność bę­dzie na wieki. 

Z wiecz­no­ści uni­wer­sal­ność po­wsta­ła. 

– Daj spo­kój. Za­czy­nasz przy­nu­dzać – Ma­te­usz ję­czał.

– Tro­chę nudy po­trze­ba po tym, jak pra­wie zu­ni­wer­sa­li­zo­wa­ło nas żyw­cem.

– Może. W każ­dym razie nie ma to zna­cze­nia. Ży­je­my, praw­da? Poza tym je­ste­śmy już w ukła­dzie Pla­ne­ty Wojny. Za kila go­dzin tra­fi­my do celu.

– Nie­źle sobie po­ra­dzi­łeś, tak w ogóle.

– Ja? Prze­cież to ty mnie ura­to­wa­łeś.

– No, ja to ja. Ale tym mia­łeś je­dy­nie laser i prze­ży­łeś! Mało kto nadal żyje po ataku ak­tyw­nej formy uni­wer­sal­no­ści. – Po­wi­nie­nem mu wy­ja­śnić, skąd się we wszech­świe­cie wzię­ła. – Skąd ty tak wła­ści­wie masz daser? To zbyt cenna tech­no­lo­gia, żeby in­sta­lo­wać ją w śmie­ciach. Po­myśl, co by się stało, gdyby ta srebr­na ciecz ją prze­ję­ła.

– Wiem. Prze­ży­li­śmy u Kuli atak wojsk USA, mieli ukra­dzio­ny daser i pra­wie nas prze­cię­li na pół.

– No, no.

– Ka­ta­rzy­na po­da­ro­wa­ła mi swoją wła­sną broń. Po­wie­dzia­ła, że ma być na czar­ną go­dzi­nę.

– Kto? Kosma? Po­ga­dam z nią tro­chę. To nie­od­po­wie­dzial­ne.

– Prze­cież gdyby nie ona, mógł­bym już nie żyć, albo go­rzej, stać się ja­kimś srebr­nym szkie­le­tem, czy ścia­ną.

– Ale… – Miał rację, nie mo­głem mu tego od­mó­wić. – Sam wi­dzia­łeś, co się dzie­je z da­se­ra­mi w rę­kach wroga. Nie ma mowy, nie do­sta­niesz go na wy­pra­wę. Poza tym, i tak by ci go za­bra­li.

– Czy na­praw­dę muszę prze­cho­dzić ten test? To by nie wy­star­czy­ło? – Wska­zał na od­da­la­ją­cą się gwiazd­kę.

– Już mó­wi­łem. To spraw­dzian cha­rak­te­ru, masz się za­cho­wać, a nie wal­czyć. Wal­czyć już umiesz świet­nie.

***

Wy­glą­da na to, że nawet jego wła­sne po­sta­ci nie chcia­ły słu­chać tej po­etyc­kiej twór­czo­ści. An­ty­rax po­sta­no­wił po­dejść po­sta­po­ka­lip­tycz­nie.

***

Już z da­le­ka zo­ba­czy­łem ogni­ste po­ci­ski, le­cą­ce w na­szym kie­run­ku. Wy­cią­gną­łem łapę i po­zba­wi­łem je w jed­nej chwi­li ognia. Bez od­rzu­tu, spa­dły z po­wro­tem na zie­mię. Zaraz potem po­ja­wi­ły się tam wiel­kie grzy­by ato­mo­we, co za idio­ta strze­la ato­mów­ka­mi w prze­la­tu­ją­ce sa­mo­lo­ty? Chyba, że wie­dzie­li, że nie je­stem żad­nym sa­mo­lo­tem. Chwy­ci­łem Ma­te­usza pew­niej, żeby mi się nie wy­śli­zgnął z rąk.

W pu­styn­nej, za­ku­rzo­nej at­mos­fe­rze, uj­rze­li­śmy je­zio­ro Hir­ten i przy­brzeż­ne mia­sto o tej samej na­zwie. Teraz to nie na­zy­wa­ło się oczy­wi­ście Hir­ten, ale kto by tam ogar­nął obec­ną sy­tu­ację po­li­tycz­ną. Au­to­ma­tycz­ne sys­te­my obron­ne skie­ro­wa­ły na nas czer­wo­ne la­se­ry. Wsa­dzi­łem Mecha na grzbiet, ostroż­nie, żeby nie po­ciąć kol­ca­mi i przy­ją­łem pełen stru­mień na klatę. Gil­go­ta­ło.

Zni­ży­łem lot, aby sunąć tuż przy ziemi. Z pia­sku wy­ska­ki­wa­ły na nas co chwi­la ro­bo­tycz­ne tech­no­go­ny, ale ja byłem za szyb­ki, aby dać się zła­pać. Jed­ne­go ta­kie­go ro­ba­ka prze­bi­łem na pół, olej i pa­li­wo spla­mi­ły pia­sek.

Wle­cie­li­śmy nad za­tru­te je­zio­ro, śmier­cio­no­śne opary przy­jem­nie dra­pa­ły w gar­dle. Jed­nak ze wzglę­du na czło­wie­ka, któ­re­go nio­słem w rę­kach, trzy­ma­li­śmy się da­le­ko od po­wierzch­ni. Hir­ten mie­ni­ło się w świe­tle słoń­ca. Wie­żow­ce pre­zen­to­wa­ły się w całej oka­za­ło­ści. To nie­sa­mo­wi­te, że nigdy jesz­cze nie zo­sta­ło zbom­bar­do­wa­ne.

Wy­lą­do­wa­łem na szczy­cie naj­wyż­sze­go wie­żow­ca, kształ­tem przy­po­mi­nał wiel­ką mackę. Szkla­ny taras był kie­dyś apar­ta­men­tem ja­kie­goś bo­ga­cza. W pu­stym ba­se­nie le­ża­ły reszt­ki sa­mi­czych stro­jów ką­pie­lo­wych. Pal­mo­po­dob­ne ro­śli­ny, po­sa­dzo­ne w do­ni­cach, stra­ci­ły cał­ko­wi­cie li­ście. Wy­bla­kłe ka­fel­ki po­kry­te były nie­zmy­wal­ną war­stwą kurzu. Tak w przy­szło­ści może wy­glą­dać Zie­mia.

Wy­bi­łem szybę, żeby wejść do środ­ka. Było ciem­no i nie­przy­jem­nie, przy­po­mnia­ło mi się wnę­trze na­szej ra­kie­ty. Za­pa­li­łem ognik i zo­ba­czy­li­śmy stosy wy­schnię­tych ciał, po­środ­ku par­kie­tu do tańca. Widać było, że umar­li nagle, du­sząc się. Atak che­micz­ny.

Mu­siał zła­pać ich w trak­cie przy­ję­cia. Ucie­kli z bal­ko­nu, za­mknę­li drzwi, i mieli na­dzie­ję prze­cze­kać. Mu­zy­ka grała aż do końca, a ko­lo­ro­we płyty pod­ło­go­we pew­nie mi­ga­ły jesz­cze jakiś czas po ich śmier­ci. Tro­chę było mi ich szko­da, a tro­chę nie. Prze­cież nie byli wła­ści­cie­la­mi tego mia­sta, przy­by­li tu z zim­ne­go bie­gu­na.

Przyj­rza­łem się bli­żej tej rasie pół­noc­nych. Wy­glą­da­li jak brzyd­cy, chu­dzi lu­dzie. Przy­po­mi­na­li crac­ke­ra kom­pu­te­ro­we­go, sie­dzą­ce­go całe życie w piw­ni­cy oświe­tlo­nej je­dy­nie ekra­na­mi mo­ni­to­rów. Mieli na sobie, i w sobie, całe stosy elek­tro­ni­ki. Trans­hu­ma­nizm… tran­se­xtra­ter­re­stria­nizm pełną gębą. To mi pod­su­nę­ło myśl, że nie­któ­rzy mogli prze­żyć, ci co wcze­śniej za­in­sta­lo­wa­li sobie fil­try prze­ciw­ga­zo­we w no­sach. Ale Ko­mo­do­wa Armia za­pew­ne za kilka dni wkro­czy do mia­sta, aby ich wy­koń­czyć. Nie taki był plan, to miało się zda­rzyć do­pie­ro za rok.

Wy­szli­śmy na ulicę. Opad­nię­te sa­mo­cho­dy la­ta­ją­ce, wy­łą­czo­ne ho­lo­gra­my, udu­sze­ni oby­wa­te­le. Ani żywej duszy. Usły­sza­łem w od­da­li kroki, pod­sko­czy­łem do naj­bliż­sze­go okna i scho­wa­li­śmy się w ja­kimś miesz­ka­niu. Zaraz zza rogu wy­szła trój­ka Czar­nych. To oni za­bi­li lud­ność? Coś bu­cze­li mię­dzy sobą przez radio. Szko­da, że nie ro­zu­mia­łem ich ję­zy­ka.

Po­le­ci­łem Ma­te­uszo­wi zo­stać, sam sko­czy­łem się z nimi roz­pra­wić. Na­tu­ral­nie, za­czę­li strze­lać, ale ja nie byłem bez­bron­ny. Jed­ne­mu urwa­łem nogę, czar­ny smar khaki, wy­mie­sza­ny z nie­bie­ską krwią, roz­lał się po as­fal­cie. Dru­gie­go wy­rzu­ci­łem wy­so­ko w po­wie­trze, upadł kil­ka­set me­trów dalej. Trze­cie­go unie­ru­cho­mi­łem, spa­ja­jąc mu ogni­stym pro­mie­niem łą­cze­nia w zbroi.

Głu­pio to mu­sia­ło wy­glą­dać, jak od­py­ty­wa­łem go póź­niej, ry­su­jąc ob­ra­zy na chod­ni­ku, po­zo­sta­ło­ścia­mi jego ko­le­gi. Ro­zu­mia­łem tylko jak przy­ta­ki­wał i za­prze­czał. Z tego co się do­wie­dzia­łem, rze­czy­wi­ście Ko­mo­do­wa Armia miała wy­ko­nać szturm na swoje byłe mia­sto, do któ­re­go prze­pro­wa­dzi­li się imi­gran­ci z pół­no­cy, ich wro­go­wie. Jed­nak Krysz­ta­ło­wa Kró­lew­na po­sta­no­wi­ła po­ta­jem­nie za­truć Hir­ten, a potem ukryć w nim swo­ich pod­wład­nych. W ten spo­sób urzą­dzi­ła za­sadz­kę na Szafy. Spryt­ne.

Po­dzię­ko­wa­łem mo­je­mu in­for­ma­to­ro­wi, wró­ci­łem do czło­wie­ka i po­le­cie­li­śmy pod osło­ną nocy do naj­bliż­szej wio­ski pod wła­da­niem Ko­mo­dow­ców, na pu­sty­ni. Ma­te­usz za­py­tał mnie, dla­cze­go za­bi­łem nie­win­ne osoby. Opo­wie­dzia­łem mu, jacy lu­dzie są wcie­la­ni do Czar­nej Armii, jak smar khaki zmie­nia dzia­ła­nie or­ga­ni­zmu, do któ­re­go wnika. Naj­gor­szy sort oby­wa­te­li jest za­ku­wa­ny z me­cha­nicz­ne zbro­je, a potem za­le­wa­ny od­żyw­czym i bak­te­rio­bój­czym środ­kiem. Stają się mor­der­czy­mi ma­szy­na­mi, uza­leż­nio­ny­mi od kle­istej mazi. Khaki jest uzu­peł­nia­ne czę­ściej tym żoł­nie­rzom, któ­rzy wy­ka­za­li się więk­szym okru­cień­stwem. Krysz­ta­ło­wa Kró­lew­na mą­drze to wy­my­śli­ła, ma ich w swoim wła­da­niu, może robić z nimi co chce, a oni i tak będą jej wier­nie słu­żyć, jak nar­ko­man służy swo­je­mu nar­ko­ty­ko­wi.

***

Co się dzie­je? Cią­gle nikt nie wy­cho­dzi z żad­nych dziur. Znowu nie tra­fił z typem opo­wie­ści? Nie było rady, jak spró­bo­wać po­now­nie. Niech bę­dzie cy­ber­punk, a jak to nie wyj­dzie, to potem może so­lar­punk, die­sel­punk i atom­punk. Ste­am­punk już chyba był, cho­ciaż to bar­dziej ro­ko­ko­punk.

***

Po­ciąg le­wi­to­wał na stru­nie, tuż nad po­wierzch­nią ziemi. Świę­cą­cy pro­mień prze­cho­dził przez śro­dek urzą­dze­nia, wy­cho­dził z tyłu. Pro­wa­dził ma­szy­nę, od pod­po­ry z pier­ście­niem, do pod­po­ry. Sil­nik ją­dro­wy dawał bar­dzo ładne, wi­śnio­we świa­tło, trzy ogni­ki zo­sta­wia­ły za sobą stru­gę przy­jem­ne­go, mocno roz­grza­ne­go po­wie­trza. Po bo­kach wid­nia­ły la­se­ro­we dział­ka, lecz nie re­ago­wa­ły na naszą obec­ność.

Pod­le­cia­łem od spodu, aby ukrad­kiem zaj­rzeć przez okno i upew­nić się, że to po­praw­ny skład. Wnę­trze spo­wi­te było nie­bie­skim świa­tłem. Rzędy smut­nych wie­śnia­ków, pa­trzą­cych nie­obec­ny­mi ocza­mi w pust­kę. To mu­sie­li być po­bo­ro­wi. Ode­bra­no im całą elek­tro­ni­kę, bez gogli roz­sze­rzo­nej rze­czy­wi­sto­ści nie umie­li się zająć ni­czym innym, niż pa­syw­ną eg­zy­sten­cją.

Ho­lo­gra­mo­wy wskaź­nik na ścia­nie wska­zy­wał na­stęp­ny po­stój. Nie zna­łem tu­tej­szych ję­zy­ków, ale byłem pe­wien, że nikt na po­kła­dzie po­cią­gu nie po­tra­fił czy­tać i pisać w ofi­cjal­nym zur­dow­skim. Z ob­raz­ka do­wie­dzia­łem się także, że koń­co­wą sta­cją jest duże za­głę­bie mi­li­tar­ne Ko­mo­do­wej Armii. O, to nasz cel.

Po­le­cia­łem przo­dem, wy­prze­dza­jąc ma­szy­nę, aż tra­fi­łem na małą wio­skę przy wy­schnię­tym ko­ry­cie rzeki. Bar­dzo bied­na i nawet bez elek­trycz­no­ści. Je­dy­nym oświe­tlo­nym miej­scem był przy­sta­nek ko­le­jo­wy. Wy­glą­dał na wmu­szo­ny w slum­so­wą, le­pian­ko­wą ar­chi­tek­tu­rę, jakby pew­ne­go dnia spadł z nieba, nisz­cząc kilka cha­tek. Może tak wła­śnie było. Czer­wo­ne ho­lo­gra­my ostrze­ga­ły przed na­dej­ściem skła­du za krót­ką chwi­lę.

Grupę mło­dych miesz­kań­ców pu­sty­ni usta­wio­no na placu. Pła­czą­cy ro­dzi­ce że­gna­li się z nimi, nie ocze­ku­jąc że zo­ba­czą ich jesz­cze kie­dy­kol­wiek. Da­wa­li im na drogę ubra­nia, je­dze­nie, a nawet za­baw­ki. At­mos­fe­ra była po­dob­na do tej, jaka pa­no­wa­ła na Tosie w ostat­nich ty­go­dniach przed ko­li­zją, gdy każ­dej nocy widać było coraz bar­dziej mi­go­czą­ce tar­cie księ­ży­ca o at­mos­fe­rę.

Wy­lą­do­wa­łem po cichu w ciem­nym za­uł­ku i wy­pchną­łem Ma­te­usza, aby do­łą­czył do grupy. Za­pew­ni­łem, że będę go ubez­pie­czał i że wezmę go, zanim pójdą wy­rzy­nać Hir­ten, a ra­czej, zanim wpad­ną w pu­łap­kę. Na tle hir­teń­czy­ków bę­dzie wy­glą­dał, jak upo­śle­dzo­ny gru­ba­sek. Musi tylko ogra­ni­czać po­ka­zy­wa­nie się na go­la­sa. Ba­rie­ra ję­zy­ko­wa także nie spra­wi pro­ble­mu, każda wio­ska mówi tutaj innym ak­cen­tem, więc na­uczą ich od pod­staw wspól­ne­go ję­zy­ka. Idąc, miał mord w oczach.

Wszy­scy twier­dzą, że prze­sa­dzam z tymi te­sta­mi, ale uwa­żam że jak ktoś po­tra­fi prze­żyć ide­olo­gicz­ne pie­kło, to po­ra­dzi sobie potem ze wszyst­kim. Nie można do­pu­ścić, aby agent ALOPP pod­jął złą de­cy­zję przy ra­to­wa­niu in­nych istot. Czy Ma­te­usz bę­dzie pró­bo­wał ochro­nić po­zo­sta­łych przed wpad­nię­ciem w pu­łap­kę? Czy wy­wo­ła po­wsta­nie? A może za­ata­ku­je prze­ło­żo­nych? Do czego jest skłon­ny, tego w ciągu naj­bliż­szych mie­się­cy się do­wiem.

***

Ze stud­ni wy­gra­mo­lił się My­estro. Pod­szedł kilka kro­ków, nie­pew­nie, jak dzi­kie zwie­rzę. Chyba był za­in­te­re­so­wa­ny. Może na­le­ży kon­ty­nu­ować ten cy­ber­pun­ko­wy styl?

***

Drzwi otwar­ły się i smród wio­ski wdarł się do ale­mo­na. Cała masa obrzy­dli­wych wie­śnia­ków za­ję­ła ostat­nie miej­sca w po­jeź­dzie. W tym jeden usiadł obok mnie, był tro­chę dziw­ny. Mniej­szy niż ja, bar­dziej ró­żo­wy, mu­siał mieć jakiś de­fekt ge­ne­tycz­ny. Widać teraz biorą do armii kogo po­pad­nie. Je­stem to­le­ran­cyj­ny, ale wo­la­łem żeby tylko naj­lep­sze i naj­zdrow­sze jed­nost­ki przyj­mo­wa­ne były do armii mo­je­go kraju. To­le­ran­cja, to nie ak­cep­ta­cja. Mia­łem wra­że­nie, że w nie­któ­rych kra­jach, przy­kła­do­wo w Kraju Ade­ze­li, o tym się po­wo­li za­po­mi­na.

Wrota się za­su­nę­ły i kli­ma­ty­za­tor po­czął czy­ścić po­wie­trze ze stę­chli­zny. Nie­wie­le to oczy­wi­ście dało, gdyż jej źró­dło nadal było w środ­ku.

Więk­szość osób ha­ra­ła, pelne kisy spły­wa­ły im z ha­te­riów, jak małym dzie­ciom. Nie wie­rzę, że je­stem tutaj z nimi. Za­miast cie­szyć się, że będą bro­nić swo­je­go kraju przed Mroź­ni­ka­mi, oni wy­le­wa­ją masę ha­riów po nic.

Wzię­li mi mój geter, mu­sia­łem sie­dzieć i gapić się przez okno na nudny kra­jo­braz. Świa­tło duzji oświe­tla­ło oto­cze­nie har­be­sto­wym, mięk­kim świa­tłem. Pia­sek, pia­sek i tro­chę skał. W od­da­li, na ho­ry­zon­cie, wi­dzia­łem łunę Tor­ten, to mia­sto zo­sta­ło nam bez­pod­staw­nie za­bra­ne przez Mroź­ni­ków. Czu­łem się dumny, że będę brał udział w jego od­bi­ciu.

Mój są­siad wy­raź­nie był na coś wście­kły. Jak można być złym w takim mo­men­cie? A może do­dat­ko­wo był upo­śle­dzo­ny? Spró­bo­wa­łem na­wią­zać z nim kon­takt, ale oczy­wi­ście nie ro­zu­miał, co do niego mó­wi­łem. Stan­dard.

Zza ho­ry­zon­tu wy­nu­rzy­ła się wiel­ka for­te­ca na­szej armii. Ale­mon zwol­nił przed wro­ta­mi i zje­chał na bocz­ną duzję. Wiel­kie klesz­cze zła­pa­ły ka­dłub po­cią­gu i unie­ru­cho­mi­ły go. Sze­ścio­kąt­na rura przy­ssa­ła się do drzwi, dał się sły­szeć dźwięk spusz­cza­ne­go po­wie­trza. Szkło się otwar­ło i czy­sta, pach­ną­ca tech­no­lo­gią at­mos­fe­ra, za­stą­pi­ła wio­sko­wy smród zgro­ma­dzo­nych.

Wy­cho­dzi­li po­je­dyn­czo, widać każdy chciał być ostat­ni. Sko­rzy­sta­łem z oka­zji, prze­pchną­łem się przez śmier­dzie­li, żeby iść przo­dem, z dala od tej ho­ło­ty. Co cie­ka­we, ten dziw­ny gru­ba­sek także po­sta­no­wił być na prze­dzie. Może jed­nak nie był z wio­ski?

Ru­cho­my regel woził nas od­po­wied­ni­mi ko­ry­ta­rza­mi. Pół­prze­zro­czy­ste ni­zje­ny wska­zy­wa­ły wszyst­kim drogę pi­smem ob­raz­ko­wym. Gdzie­nie­gdzie prze­wi­nął się napis po zur­dow­sku. Tro­chę głu­pio mi było przy­znać, ale ja także nie ro­zu­mia­łem tego ję­zy­ka. Po­mi­mo, że świet­nie pi­sa­łem, czy­ta­łem i mó­wi­łem w halat, be­ha­lat, po cul­sku i po­li­vi­now­sku.

Do­je­cha­li­śmy do rzędu ja­bo­ry­sów. Sys­tem wska­zy­wał wiel­ki­mi me­dwe­ra­mi, ja­kie­go ja­bo­ry­sa można użyć do wy­hu­to­no­wa­nia się. Po­sze­dłem pierw­szy, żeby po­ka­zać innym, co to zna­czy praw­dzi­wa tech­no­lo­gia.

Ka­bi­na była dość prze­stron­na, jak tylko wsze­dłem, szyby stra­ci­ły prze­zro­czy­stość. Ni­zjen mówił, że mam ścią­gnąć ubra­nie i wrzu­cić do dziu­ry, co też uczy­ni­łem. Zimna para ochla­pa­ła mnie, a potem jakiś śmier­dzą­cy de­ter­gent, na ko­niec po­now­nie woda. Trwa­ło to kilka razy. Kul­mi­na­cyj­nie, świe­cą­ca ścia­na prze­je­cha­ła przez całe po­miesz­cze­nie. Czy­ta­łem o niej, to hu­to­na, pa­li­ła wszyst­kie nie­po­żą­da­ne sub­stan­cje w ciele. Ja nie mia­łem ich za dużo, ale tam­tym na pewno hu­to­no­wa­nie bar­dzo się przy­da.

Po­słusz­nie dałem się prze­ska­no­wać, za­pie­kła mnie su­se­tria, ha­te­ria i joty. Le­lo­nie pa­li­ły żywym ogniem, za­rów­no we­wnątrz, jak i na ze­wnątrz. Ale to było zro­zu­mia­łe. Stra­ci­łem także więk­szość dulic, ale prze­cież od­ro­sną. Wy­koń­czo­ny, otrzy­ma­łem nowe ubra­nie. Było bar­dzo pro­ste, szare, lek­kie i wy­ko­na­ne z fa­flo­cji. Na le­lo­nii i su­ste­rii mia­łem wy­dru­ko­wa­ny jakiś sym­bol. Fala z prze­cię­ciem z lewej, wpi­sa­na w wejt. Mógł być to mój iden­ty­fi­ka­tor, albo zur­dow­ska li­te­ra.

Wy­sze­dłem z ja­bo­ry­sa, w wiel­kiej sali wid­nia­ły ła­wecz­ki z in­te­rak­tyw­ny­mi ni­zje­na­mi. Usa­do­wi­łem się przy jed­nej, wy­świe­tlił się mój kształt. Krót­ka ani­ma­cja wska­za­ła, że od teraz bę­dzie to mój numer po­rząd­ko­wy. Usły­sza­łem, jak się wy­ma­wia. W zur­dow­skim sys­te­mie licz­bo­wym, był pierw­szy w ko­lej­no­ści, byłem nu­me­rem jeden, to pre­zent za od­wa­gę? Ni­zjen wpro­wa­dzał mnie w taj­ni­ki no­we­go ję­zy­ka, z chę­cią przy­swa­ja­łem przy­dat­ną wie­dzę. Ofi­cjal­ny język armii był nie­zwy­kle pro­sty.

Ko­lej­ne osoby ko­rzy­sta­ły z ja­bo­ry­sów, jedne bar­dziej krzy­cza­ły, w trak­cie hu­to­no­wa­nia, inne były cał­ko­wi­cie cicho. Mój ró­żo­wiut­ki ulu­bie­niec darł się wnie­bo­gło­sy, aż mi się go szko­da zro­bi­ło. Wy­szedł, wy­glą­da­jąc pra­wie tak samo. Widać miał tak nie­do­ro­zwi­nię­te du­li­ce, że ich stra­ta nie zmie­ni­ła mu wy­glą­du. Jed­nak jego sym­bol był bar­dzo fajny. Sy­me­trycz­ny, po­dwój­ny fezel. Wie­dzia­łem już, jak się wy­ma­wia. Brzmiał groź­nie. Był w ko­lej­no­ści dość da­le­ko od mo­je­go, co nie po­pra­wia­ło mi hu­mo­ru. Naj­praw­do­po­dob­niej nu­me­ry przy­dzie­la­no lo­so­wo.

***

My­estro usiadł za bli­sko. Dużo za bli­sko. An­ty­rax za­mach­nął się na niego linią po­le­ceń i zła­pał w po­wło­kę. ZSH trzy­ma­ło go mocno, jak za­klesz­cze­nie se­ma­fo­rów w trak­cie ob­słu­gi prze­rwa­nia i nie pusz­cza­ło. To było dość, żeby zadać cios osta­tecz­ny.

Przy­szy­ko­wał skrypt w BASHu, wbił mu go w ciało i uru­cho­mił. Wy­kry­je on wszyst­ko, co złe w An­ty­ra­xo­wych po­wie­ściach, roz­ła­do­wu­jąc de­mo­na słow­ni­ko­wą per­fek­cyj­no­ścią. Jed­nak pro­gram był póki co bar­dzo pro­sty, znaj­do­wał te błędy, które An­ty­rax po­peł­nił wcze­śniej. Mogło to nie wy­star­czyć.

Dla pew­no­ści kon­ty­nu­ował opo­wia­da­nie w cy­ber­pun­ko­wym stylu.

***

Gdy wszyst­kich oczysz­czo­no, na wiel­kim ni­zje­rze wy­świe­tlił się mój sym­bol, a po sali roz­le­gła się jego wy­mo­wa. Hos. Po­sze­dłem trium­fal­nie w kie­run­ku wska­za­nych drzwi, wy­pi­na­jąc na in­nych su­ste­rię z moim nu­me­rem.

Prze­cho­dzi­łem wą­ski­mi ko­ry­ta­rza­mi, pro­wa­dzo­ny przez ni­zje­ny. Tutaj już nie było re­ge­li, ale prze­cież by­li­śmy w woj­sku, na­le­ży ćwi­czyć na każ­dym kroku, to zro­zu­mia­łe.

Ko­ry­ta­rze za­pro­wa­dzi­ły mnie do spo­rej salki ze sto­ła­mi. Na ta­ler­zach dy­mi­ły prze­pysz­ne vi­ni­te. Nie­sa­mo­wi­te, czym nas tutaj będą kar­mić! Usia­dłem przy swoim sym­bo­lu, zła­pa­łem yl­to­na i za­czą­łem jeść, nie cze­ka­jąc na po­zo­sta­łych.

Jak się spo­dzie­wa­łem, zaraz zja­wi­ła się resz­ta. Nie była to duża grupa, do­kład­nie dzie­więt­na­ście osób. W tym ten dzi­wak, Ro­host. Przy­dzie­lo­no mu miej­sce na końcu mo­je­go stołu. Nie żebym się cie­szył, że zna­lazł się w na­szej gru­pie, ale może bę­dzie z nim tro­chę cie­ka­wiej. Byle tylko nie opóź­niał ćwi­czeń.

Przy­cisk obok ta­le­rza po­zwa­lał do­brać sobie do­kład­kę. Je­dze­nie wy­la­ty­wa­ło z za­krzy­wio­nej rurki. Nie­skoń­czo­na ilość vi­ni­te! Gdy­bym tylko wie­dział, od razu zgło­sił­bym się na pobór.

Wszy­scy inni pod­cho­dzi­li do dań z dy­stan­sem, wia­do­mo było, że we wsi trud­no o skład­ni­ki na tak kosz­tow­ne po­tra­wy, za­pew­ne więk­szość z nich pierw­szy raz wi­dzia­ła te pysz­no­ści na oczy. Ro­ho­sto­wi ab­so­lut­nie nie sma­ko­wa­ło, jed­nak zmu­szał się do je­dze­nia. Co za mar­no­traw­stwo. Po­mi­mo to, ja­kimś cudem, zjadł pię­cio­krot­ność mojej por­cji, gdzie on to wszyst­ko mie­ścił?

Na ścia­nie wi­siał ko­lej­ny ni­zjen. Tam wy­świe­tlo­no ani­ma­cję, z któ­rej wy­ni­ka­ła po­zy­cja i nazwa na­sze­go od­dzia­łu w całej for­te­cy. Bedur. Widać gru­pom przy­pi­sy­wa­no zur­dow­skie li­te­ry. Do­sta­nie­my nie­dłu­go wła­sne pan­ce­rze wspo­ma­ga­ne, zwane hi­per­ami. Bę­dzie­my w nich ćwi­czyć walkę, wcze­śniej dadzą nam tro­chę si­ło­wych i zręcz­no­ścio­wych zajęć bez nich. Tre­ning po­trwa cały sept, a potem sztur­mu­je­my Tor­ten i wy­rzy­na­my Mroź­ni­ków. Dla mnie spoko. Pierw­szy raz w ani­ma­cji użyto zur­dow­skich liter, ale w ma­łych ilo­ściach. Jakiś wy­so­ki rangą ofi­cer po­wie­dział coś w ich ję­zy­ku, a potem wszyst­ko po­szło do nowa.

Gdy lu­dzie się na­je­dli, ścia­na się otwar­ła, od­sła­nia­jąc sporą salę z rzę­da­mi con­ca­te­sów. Su­ro­wo urzą­dzo­ne po­miesz­cze­nie oświe­tlo­ne było bia­łym świa­tłem pod­ło­go­wych żył. Od­dzie­la­ło mo­du­ły od sie­bie, aby można było mieć swoją małą, pseu­do­pry­wat­ną prze­strzeń. Każdy con­ca­tes miał od­po­wied­ni sym­bol na fu­tu­si, oraz przy­dzie­lo­ną bulię z ze­sta­wem wszyst­kich po­trzeb­nych urzą­dzeń. Było też wej­ście do per­so­nal­ne­go ja­bo­ry­sa.

Zna­la­złem dane mi urzą­dze­nie do spa­nia, przej­rza­łem za­war­tość bulji, gdzie od­kry­łem pro­sty geter. Nie po­zwa­lał na ko­mu­ni­ka­cję ze świa­tem ze­wnętrz­nym, ale miał sporo ksią­żek do nauki zur­dow­skie­go, a także szcze­gó­ło­we in­struk­cje użyt­ko­wa­nia hi­pera. Nie mo­głem się do­cze­kać na­stęp­ne­go dnia, nie sądzę, że­by­śmy już jutro otrzy­ma­li nasze zbro­je, ale kto wie. Wsu­ną­łem się pod fu­tu­sę. Nie­zwy­kła mięk­kość przy­po­mi­na­ła mi moją po­dróż z dzie­ciń­stwa, wykty jak ocean i dzi­wacz­ne, przy­po­mi­na­ją­ce busty, ro­śli­ny. Na­tych­miast za­fu­la­łem, jak tylko zga­sło świa­tło.

***

Nagle coś ude­rzy­ło An­ty­ra­xa w głowę, tak że wy­pu­ścił z objęć My­estra.

Ko­lej­ny przy­szedł się za­ba­wić?

Pi­sarz wstał, lecz nie mógł ni­ko­go zo­ba­czyć. Cisza spo­wi­ja­ła wy­mar­łą wio­skę, do­kład­nie tak samo, jak wcze­śniej.

– Po­każ­cie się, bo do­koń­czę ten zbo­czo­ny frag­ment! – Świa­to­stwór­ca za­wo­łał. Nikt mu jed­nak nie od­po­wie­dział. – Dodam do tego trans­for­ma­cje płci, korki anal­ne i ma­so­chi­stycz­ne tor­tu­ry.

– Aaah… – ledwo żywy My­estro jęk­nął z ziemi.

– No dobra, le­piej za­tkaj­cie uszy…

Ko­lej­ne ude­rze­nie zwa­li­ło go z nóg. Wic­kedH sta­nął przed nim, wcale się nie kry­jąc. Chciał wię­cej cy­ber­pun­ko­wej abs­trak­cji, jesz­cze wię­cej nie­ty­po­wych zda­rzeń.

Po­wi­nien był przyjść wcze­śniej. An­ty­rax jed­nak po­słusz­nie wziął się za opo­wia­da­nie.

***

Świa­tło po­wo­li się roz­ja­śnia­ło, bu­dząc nas de­li­kat­nie. Za­uwa­ży­łem, że mój ulu­bie­niec od dawna nie śpi, tylko ry­su­je coś na swoim ge­te­rze, za­kry­wa­jąc tył aby nie było widać. Bar­dzo dziw­ne.

Od razu po­szli­śmy na śnia­da­nie, nawet się nie prze­bie­ra­jąc. I tak nie było po co. Dzi­siaj w sto­łów­ce było go­rzej, ja­fa­ne­le na­dzie­wa­ne du­du­zją. Ni­ko­mu nie sma­ko­wa­ło, zwłasz­cza Ro­ho­sto­wi. Wy­brzy­dza jak Krysz­ta­ło­wa Kró­lew­na.

W cza­sie je­dze­nia nie było ko­mu­ni­ka­tu, za to póź­niej ścia­na po dru­giej stro­nie na­szej sy­pial­ni otwar­ła się i silne świa­tło sło­necz­ne ośle­pi­ło nas.

Otwór wy­cho­dził na spore patio w kształ­cie trój­ką­ta, oto­czo­ne­go wy­so­ki­mi mu­ra­mi. Wszech­obec­ny pia­sek po­kry­wał pod­ło­że grubą war­stwą. Znaj­do­wa­li­śmy się we­wnątrz mi­li­tar­nej for­te­cy, można było za­ło­żyć że po­zo­sta­łe patia usta­wio­ne są pro­mie­ni­ście po okrę­gu, od­dzie­lo­ne od świa­ta głów­nym murem. Od ze­wnętrz­nej stro­ny wid­nia­ły scho­dy oka­la­ją­ce wyj­ście, pro­wa­dzi­ły do wiel­kich wrót. Za­pew­ne tędy bę­dzie­my opusz­czać kom­pleks.

W pia­sku wy­su­nął się ko­lej­ny ni­zjen, ledwo go było widać w tym słoń­cu. Uka­za­ła nam się twarz zna­jo­me­go ge­ne­ra­ła. Mówił, mocno ge­sty­ku­lu­jąc, w akom­pa­nia­men­cie róż­no­ra­kich ani­ma­cji. Kazał się na­zy­wać dy­ry­gen­tem, był przy­dzie­lo­ny do na­szej grupy.

Po­wie­dział, a ra­czej za­ma­chał nam, że w po­cząt­ko­wym fo­do­rze zaj­mie­my się ogól­nym tre­nin­giem si­ło­wo-zręcz­no­ścio­wym, zanim w ogóle bę­dzie­my my­śleć o hi­per­ach. Będą też za­ję­cia teo­re­tycz­ne, aby­śmy nie zgi­nę­li pierw­sze­go dnia po wyj­ściu na pu­sty­nię.

Z pyłu wy­je­cha­ły pale za­koń­czo­ne po­dusz­ka­mi, i schod­ki. Na­szym za­da­niem było prze­sko­czyć na drugą stro­nę, trud­ne ćwi­cze­nie, jak na start.

– Zumi – rzekł, wy­świe­tla­jąc sym­bol jed­ne­go z nas. Zumi za­czął gra­mo­lić się po scho­dach.

– Ofte. – Wska­zał dru­gie­go.

– Sisto.

– Ma­tart.

– Lukne.

– Hos. – O, to ja.

Wcze­śniej­si po­spa­da­li w trak­cie sko­ków, mu­sia­łem teraz po­ka­zać się z jak naj­lep­szej stro­ny. I udało mi się, upa­dłem do­pie­ro na pią­tej po­dusz­ce, z dwu­dzie­stu. Naj­da­lej ze wszyst­kich.

Na ko­niec po­szedł Ro­host, prze­sko­czył ca­łość, jakby od dawna to robił. Nie­sa­mo­wi­te, na pewno nie był upo­śle­dzo­ny. Kim w takim razie był?

Po­wta­rza­li­śmy za­ba­wę, aż wszy­scy zda­dzą. Komu wy­szło, miał do końca za­da­nia wolne, mógł szy­der­czo ob­ser­wo­wać po­zo­sta­łych. Ukoń­czy­łem jako piąty, i ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, za­kra­dłem się z po­wro­tem do sy­pial­ni.

Ni­ko­go nie było, po­rwa­łem więc ukrad­kiem geter Ro­ho­sta i po­czą­łem prze­glą­dać. Nie próż­no­wał w nocy, za­pi­sał całe mnó­stwo kre­sko­wa­nych ob­raz­ków. Ja­kieś mapy i ma­te­ma­tycz­ne ob­li­cze­nia. Za­zna­czył po­zy­cję for­te­cy, wio­ski przy któ­rej wsiadł do ale­mo­na, prze­bieg duzji, kie­ru­nek łuny, je­zio­ro i… mia­sto Tor­ten? Ale to jest źle, Tor­ten jest w innym miej­scu. Do tego były rzuty na­szej pla­ne­ty i słoń­ca. Po­nad­to, sporo cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­mia­łe­go pisma.

Sko­pio­wa­łem sobie wszyst­kie te jego dzie­ła na wła­sne urzą­dze­nie i odło­ży­łem nie­mo­ją wła­sność z po­wro­tem, tak, jak była. Wy­sze­dłem na ze­wnątrz, ostat­nie osoby koń­czy­ły ska­kać. Nikt się nie zo­rien­to­wał.

Na­stęp­ne ćwi­cze­nie było si­ło­we. Po­szło mi bar­dzo źle, ale to Ro­host był na końcu. Jak to się stało, że umiał tak do­brze ska­kać, a był słaby jak wej­del oci­cio­ny xi­xi­tem, w ju­po­dol­nej sa­te­li.

Było jesz­cze kilka zadań te­stu­ją­cych naszą pręd­kość, re­ak­cję i su­ter­nę. Ró­żo­wy po­now­nie po­legł, nie był su­ter­ny nic, a nic.

Zmę­cze­ni, zje­dli­śmy ko­la­cję skła­da­ją­cą się z pie­czo­nych di­di­sów. Każdy z nas po­szedł się wy­hu­to­no­wać w ja­bo­ry­sie. Ro­host za­krył wej­ście do urzą­dze­nia swoją fu­tu­są, rze­czy­wi­ście wsty­dli­wy jak Kró­lew­na.

Potem była część teo­re­tycz­na, w sto­łów­ce stoły skry­ły się w pod­ło­dze, ro­biąc z niej salę wy­kła­do­wą. Ani­ma­cje po­mie­sza­ne z zur­dow­ski­mi li­te­ra­mi uczy­ły nas o na­szych wro­gach. Było sporo o Czar­nej Armii, o Mroź­ni­kach, ich kraju i mie­ście Tor­ten. Było wspo­mnia­ne o Kra­inie Daa, xu­xow­cach i Za­głę­biu Curr. Przy­po­mnia­ły mi się no­tat­ki Ro­ho­sta.

Wie­czo­rem był czas na naukę ję­zy­ka, co też wszy­scy, bez wy­jąt­ku, po­słusz­nie uczy­ni­li.

***

– Ale się guz­drzesz! Daj życia tej opo­wie­ści! – Wic­kedH po­go­nił An­ty­ra­xa.

***

Na­stęp­ny dzień był bar­dzo po­dob­ny do po­przed­nie­go. Śnia­da­nie, ćwi­cze­nia, obiad, wy­kła­dy, nauka zur­dow­skie­go. Za­czę­ło się po­ka­zy­wać, kto był naj­słab­szy z nas wszyst­kich. Nie był to nasz upo­śle­dze­niec, gdyż w jed­nych dys­cy­pli­nach przo­do­wał, a w in­nych był na sza­rym końcu. Nie byłem to też ja, na szczę­ście.

Wie­czo­rem, za­miast nauki, po­sta­no­wi­łem przej­rzeć ukra­dzio­ne no­tat­ki. Dys­kret­nie prze­glą­da­łem ob­ra­zy ge­te­ra, ro­zu­mie­jąc z nich coraz wię­cej. Były mocno nie­kom­plet­ne.

Dwa dni póź­niej po­now­nie udało mi się szyb­ko wy­grać i po­now­nie za­kra­dłem się do sy­pial­ni. Przy­by­ło sporo no­ta­tek, widać że robił po­stę­py. Moją uwagę przy­kuł rów­nież nie­ty­po­wy za­pach jego con­ca­te­sa, nigdy nie czu­łem wcze­śniej ni­cze­go po­dob­ne­go. Po­szpe­ra­łem pod fu­tu­są i na oki­nach zo­stał mi dziw­ny pro­szek. Mam na­dzie­ję, że nie był tru­ją­cy. Ja­bo­rys zda­wał się go igno­ro­wać i nie usu­wać.

W dru­giej czę­ści dnia uczy­li­śmy się o tech­no­go­nach, za­miesz­ku­ją­cych pu­sty­nię. Te me­cha­nicz­ne, drą­żą­ce tu­ne­le ma­szy­ny, przej­mo­wa­ły zdal­ną kon­tro­lę nad każdą elek­tro­ni­ką, i jako takie były sza­le­nie nie­bez­piecz­ne dla na­szej armii. Dla­te­go pod żad­nym po­zo­rem nie na­le­ża­ło za­pusz­czać się na otwar­tą prze­strzeń sa­me­mu. For­te­ca miała skom­pli­ko­wa­ne za­bez­pie­cze­nia w for­mie dział elek­tro­ma­gne­tycz­nych, w niej te ro­ba­le nas nie do­pad­ną.

Wie­czo­rem po­now­nie po­mi­ną­łem lek­cje zur­dow­skie­go, aby przej­rzeć no­tat­ki. Była to ma­te­ma­ty­ka w licz­bach o pod­sta­wie dzie­się­ciu. Może ina­czej za­pi­sa­na, lecz idea nadal oczy­wi­sta. Nasz dzi­wak ob­li­czył po­zy­cję for­te­cy, w abs­trak­cyj­nej siat­ce ota­cza­ją­cej pla­ne­tę, ko­rzy­sta­jąc z kąta pa­da­nia słoń­ca i ruchu gwiazd po nie­bie. Ze­brał także kie­ru­nek na Tor­ten. Na­no­sząc te dane na mapy, wy­cho­dzi­ły mu sprzecz­no­ści. Cho­dzi­ło o to, że łuna była od­da­lo­na od sa­me­go mia­sta o dobre kil­ka­set… ja­kichś jed­no­stek. I co to miało niby zna­czyć?

Zna­la­złem rów­nież parę ar­ty­stycz­nych szki­ców, po­ka­zy­wa­ły opusz­czo­ne, za­śmie­co­ne ulice z czar­ny­mi lu­dzi­ka­mi. O co mogło iść? Prze­cież nie o Tor­ten, bo było ono za­miesz­ka­ne przez Mroź­nych imi­gran­tów, wy­so­kie, białe osoby. To może miała być wizja przy­szło­ści, jak już wy­bi­je­my na­chodź­ców?

Przed­ostat­nie­go dnia przed roz­da­niem hi­per­ów, po­prze­no­si­li wiele osób do in­nych grup. Po­ło­wę naj­lep­szych zo­sta­wi­li. Odbył się także kon­kurs strze­lec­ki, cho­ciaż bar­dziej po­le­gał na tym, kto okrut­niej za­mor­du­je cele. Mie­li­śmy po­wy­ży­wać się na ku­kłach Mroź­ni­ków i Czar­nych. Przy czym były to cał­kiem do­brej ja­ko­ści elek­tro­nicz­ne kopie praw­dzi­wych istot. Nawet krzy­cza­ły i faj­ta­si­ły, gdy za­da­wa­ło im się ciosy. Można było po­my­lić je z rze­czy­wi­sto­ścią, do­pie­ro ostre ma­sa­kro­wa­nie uka­zy­wa­ło ukry­te ukła­dy lo­gicz­ne.

Ja ro­zu­miem od­bi­jać mia­sto z rąk opraw­ców, ale ata­ko­wać nie­win­nych, tylko z tego po­wo­du że byli na­szy­mi wro­ga­mi? Nie spra­wia­ło mi to przy­jem­no­ści. Wła­ści­wie je­dy­nie ja i Ro­host po­sia­da­li­śmy mo­ral­ne opory przed roz­wa­la­niem ro­bo­tów. Wszy­scy inni wy­ży­wa­li się całą swoją ener­gią. Sły­sza­łem jak opo­wia­da­li, że z chę­cią po­zby­li­by się nie tylko Mroź­ni­ków, ale każ­de­go kto sta­nie im na dro­dze. Nie­praw­do­po­dob­ne, gdzie ja się wpa­ko­wa­łem? To nor­mal­ne za­cho­wa­nie ludzi z wio­sek?

Co gor­sza, tego dnia zo­ba­czy­li naszą sła­bość. W jed­nym pukju sta­li­śmy się obiek­tem drwin i wy­zwisk. Jesz­cze wczo­raj to my wy­wo­ły­wa­li­śmy nu­skask umie­jęt­no­ścia­mi, mu­sia­ło to za­go­to­wać w po­zo­sta­łych nie­zwy­kłe po­kła­dy zło­ści, które mogli w końcu wy­pu­ścić. Jeden z nich na­ry­so­wał na dwóch ku­kłach nasze sym­bo­le. Po kilku chwi­lach z ro­bo­tów zo­sta­ły po­strzę­pio­ne kable. Na szczę­ście był czas obia­du, więc osta­tecz­na kon­fron­ta­cja od­su­nę­ła się w cza­sie. Jed­nak czu­łem, że zmie­lą nas kie­dyś na po­piół i nasza urna sta­nie w ja­kimś mu­zeum po­ra­żek ży­cio­wych, zaraz obok wiel­kiej ga­blo­ty i ży­wi­co­wej po­sta­ci.

Wie­czo­rem mu­sia­łem nad­go­nić zur­dow­skie­go. Ro­host wró­cił do sali późno, gdy po­ga­sły już wszyst­kie świa­tła. Był mocno po­obi­ja­ny, widać, że sto­czył z kimś bójkę. Na rę­kach miał ene­zję, czyż­by ude­rzył kogoś pię­ścią w su­du­rę? To mogło tam­te­go zabić. Mam na­dzie­ję, że za­bi­ło. A potem prze­stra­szy­łem się swo­ich myśli, za­mie­nia­łem się w jed­ne­go z nich.

Praw­do­po­dob­ny mor­der­ca po­szedł od razu się hu­to­no­wać i długo nie wy­cho­dził. To myła moja szan­sa, nikt nie pa­trzył, wszy­scy już fu­la­li. Prze­śli­zgną­łem się po pod­ło­dze, jak tech­no­gon, omi­ja­jąc con­ca­te­sy, i do­rwa­łem jego ge­te­ra, jesz­cze raz sko­pio­wa­łem sobie całą za­war­tość. Ukrad­kiem też zaj­rza­łem od dołu pod fu­tu­sę, za­kry­wa­ją­cą wej­ście do ja­bo­ry­sa ta­jem­ni­czej po­sta­ci. Zo­ba­czy­łem ko­smi­tę, cał­ko­wi­cie obcą osobę, je­dy­nie kształ­tem po­dob­ną do nas. Nie miał żad­nych otwo­rów na ciele, nie miał le­lo­nii, czy su­tra­tów. Gdzie su­ste­ria, gdzie joty, gdzie ha­te­ria? Kim on do miel­mej del­mej był?

Ucie­kłem czym prę­dzej na swoje miej­sce. Po­wi­nie­nem to zgło­sić dy­ry­gen­to­wi. Ale wtedy będę sam prze­ciw wszyst­kim. Jeśli jest szan­sa, że Ro­host wie­dział co­kol­wiek wię­cej niż ja, na temat Tor­ten, to mu­sia­łem z tego sko­rzy­stać.

Otwo­rzy­łem moje zdo­by­cze. Na pierw­szej stro­nie był list w ła­ma­nym zur­dow­skim, skie­ro­wa­ny do mnie. Ko­smi­ta na­pi­sał, że­by­śmy trzy­ma­li się razem i żebym na przy­szłość le­piej cho­wał swój geter. A jak już kraść czy­jąś wła­sność, to tak żeby nie wi­dział. Nie do­ce­ni­łem go.

***

Wic­kedH za­czął chra­pać.

***

Nad­szedł ten dzień. Usta­wi­li­śmy się grzecz­nie przed wyj­ściem, ocze­ku­jąc na otwar­cie wrót na dzie­dzi­niec. Ro­host stał przy­gnę­bio­ny, z tyłu.

Naj­pierw po­ka­za­ła się wąska szcze­li­na. Każdy pró­bo­wał zła­pać przez nią ja­ki­kol­wiek widok ze­wnę­trza. Prze­py­cha­li się, od­rzu­ca­jąc mnie na sam ko­niec. Nie spie­szy­ło mi się. Wtem drzwi się roz­war­ły na oścież i wy­bie­gli­śmy na ze­wnątrz, nie­mal się tra­tu­jąc.

Na środ­ku placu stało dwa­dzie­ścia no­wiu­sień­kich hi­per­ów. Wszyst­kie na­tu­ral­nie opi­sa­ne na­szy­mi sym­bo­la­mi. Hiper Hos stał z tyłu, zaraz obok hi­pera Ro­host.

Ma­szy­ny miały de­li­kat­ną fak­tu­rę drew­na, pod­kre­śla­jąc do­stoj­ność i ele­gan­cję. Kan­cia­ste kształ­ty po­wo­do­wa­ły, że wy­glą­da­li­śmy w nich znacz­nie ma­syw­niej, niż w rze­czy­wi­sto­ści. Gdzie­nie­gdzie wid­niał ręcz­nie rzeź­bio­ny or­na­ment. To­czo­ne ko­tur­ny przy­twier­dzo­ne były do po­de­szw ze­wi­sów, aby za­pew­nić dobrą przy­czep­ność przy po­ru­sza­niu się. Śro­dek su­ste­rii zdo­bi­ły szkla­ne, szli­fo­wa­ne wstaw­ki. Mie­ni­ły się w słoń­cu wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi widma. Po bo­kach rzędy srebr­nych kulek, aby do­peł­nić uroku.

To wła­śnie ta ele­gan­cja na­szych eg­zosz­kie­le­tów nada­wa­ła im taki po­strach u wro­gów. Ro­host ta­rzał się ze śmie­chu. Co go tak roz­ba­wi­ło? Pró­bo­wał się po­wstrzy­my­wać, ale ile­kroć spo­glą­dał na sto­ją­ce pan­ce­rze, po­now­nie go brało.

Pora była na przy­miar­ki. Wspią­łem się na swo­je­go hi­pera i wsze­dłem do środ­ka. Był cia­sny i nie­wy­god­ny. Od razu mia­łem w gło­wie lek­cje, na któ­rych stra­szy­li nas, jak to bez tego cudu tech­ni­ki nie prze­ży­je­my nawet ku­ku­sty na pu­sty­ni. Spró­bo­wa­łem wy­sta­wić ze­wi­sa w przód, ale nie udało się. Chyba urzą­dze­nie było wy­łą­czo­ne.

Gdy wszy­scy we­szli do swo­ich musz­li, po­ja­wił się mi przed oczy­ma ni­zjen. Dy­ry­gent mówił z niego po zur­dow­sku, zro­zu­mia­łem je­dy­nie ogól­ny sens wy­po­wie­dzi, trze­ba było bar­dziej przy­kła­dać się do ję­zy­ka.

Cho­dzi­ło o to, że teraz do­pie­ro za­czy­na się praw­dzi­we szko­le­nie. Od tej chwi­li mamy zakaz opusz­cza­nia hi­per­ów, pod groź­bą po­ra­że­nia prą­dem. Pan­ce­rze miały wbu­do­wa­ne ta­se­ry. Wszyst­kim nam to za­pre­zen­to­wał na pokaz, to były jak tor­tu­ry, nigdy wcze­śniej nie byłem ude­rza­ny pio­ru­na­mi.

W ma­szy­nach bę­dzie­my jeść, spać i hu­to­no­wać się, gdyż mają wbu­do­wa­ny ja­bo­rys. Mo­że­my za­po­mnieć o na­szych wy­god­nych con­ca­te­sach. Na te słowa za­mknął wrota do sy­pial­ni. Na za­wsze.

Jed­nak była pora na ćwi­cze­nia, wszyst­ko jak daw­niej, ale z hi­per­ami. Z pia­sku wy­su­nę­ły się ko­lum­ny z po­dusz­ka­mi. Hos pierw­szy.

Cho­dze­nie w hi­perze było trud­ne, ale dałem radę wspiąć się na schod­ki. Sko­czy­łem na naj­bliż­szą po­dusz­kę, i od­bi­łem się tak mocno, że prze­sko­czy­łem dwie. Oczy­wi­ście spa­dłem w pia­sek, ha­te­rią w dół, przy­naj­mniej nie bo­la­ło. Dy­ry­gent się za­śmiał i po­ra­ził mnie ta­se­rem. Więc teraz tak to bę­dzie. Wszyst­kie vi­ni­te wszech­świa­ta nie były tego warte.

Drugi był Ro­host, sły­sza­łem jego jęki od ra­że­nia pio­ru­na­mi, jak jesz­cze spa­dał. Trze­ci Wewwt, ten nowy. Bez­błęd­nie prze­szedł tor prze­szkód. Po­zo­sta­li także ra­dzi­li sobie cał­kiem nie­źle. Od razu widać było, kto stał się naj­słab­szy, jak to moż­li­we? Dla­cze­go?

W nocy za­łą­czył się nam ja­bo­rys na naj­moc­niej­szym try­bie, po­zba­wił mnie ubra­nia. Co oni pla­no­wa­li? Za­mknąć nas w tych ma­szy­nach na za­wsze? Prze­cież nie by­li­śmy Czar­ną Armią. Od tego czasu wy­pa­try­wa­łem, czy przy­pad­kiem nie pod­pi­na­ją nas do węża z pu­pal­lą, żeby zalać tą tru­ją­cą za­wie­si­ną.

Tre­nin­gi zmie­ni­ły cha­rak­ter, wię­cej było strze­lań i mor­do­wań, a mniej hi­sto­rii świa­ta. Mie­li­śmy być wiecz­nie po­słusz­ni dy­ry­gen­to­wi. Co­dzien­nie po­ka­zy­wa­li nam łunę Tor­ten na ho­ry­zon­cie, jako na­sze­go je­dy­ne­go sensu ży­cio­we­go. Ale ja wie­dzia­łem, to nie mogło być Tor­ten.

Pew­ne­go dnia, nie­da­le­ko for­te­cy, spadł me­te­oryt. Na­tu­ral­nie wy­sła­li nas, aby to bli­żej zba­dać. Ro­host jed­nak po­wie­dział, żebym nie szedł. Pró­bo­wał prze­ko­nać także po­zo­sta­łych, ale nikt nie chciał go słu­chać, a pra­wie go znów po­bi­li. Opo­wia­dał coś o ko­smicz­nej śmier­ci, o uni­wer­sal­nym po­cho­dze­niu tego ma­te­ria­łu. Uwie­rzy­łem mu.

Otwar­li głów­ne wrota, ukry­li­śmy się w za­głę­bie­niach muru, tak że nikt nas nie za­uwa­żył. Osiem­nast­ka hi­per­ów usta­wi­ła się w rzę­dzie, naj­wred­niej­si z przo­du. Mam na­dzie­ję, że nikt nie bę­dzie ich li­czyć. Gdy pierw­szy żoł­nierz, Ma­tart, do­szedł do zglisz­czy, coś wiel­kie­go i srebr­ne­go wy­sko­czy­ło na niego. Wgry­zło się i wlało do środ­ka pan­ce­rza. Po­zo­sta­li na­tu­ral­nie po­czę­li strze­lać, lecz w mgnie­niu pluc­ka, me­ta­lo­we ścia­ny sta­nę­ły mię­dzy nimi. Znad ta­jem­ni­czej blo­ka­dy wy­pa­dły po­skrę­ca­ne ka­wał­ki hi­pera. Wy­bu­chła pa­ni­ka, wszy­scy, prócz Ma­tar­ta, ucie­ka­li z po­wro­tem do for­te­cy. Chwi­lę potem po­tęż­na eks­plo­zja roz­nio­sła tamto miej­sce. Śmie­cio­wi­sko pa­li­ło się jesz­cze przez pięć dni.

W ogól­nym za­mie­sza­niu, nikt nie za­uwa­żył że nawet nie wy­szli­śmy na pu­sty­nię. Prze­py­ta­no każdą osobę, co wie­dzia­ła o dziw­nym zja­wi­sku i skąd po­ja­wił się ogień. Wy­ni­ki śledz­twa nie były za­do­wa­la­ją­ce, toteż ko­lej­ne trzy doby trwał naj­cięż­szy tre­ning do­tych­czas, cią­gle ra­zi­li nas prą­dem. Bez je­dze­nia, bez hu­ry­so­wa­nia się, bez snu. Jeden z nas, Qrton nie prze­żył cią­głe­go te­sto­wa­nia, umarł z wy­cień­cze­nia. Ża­ło­sne, za­bi­ja­ją wła­snych żoł­nie­rzy jako kara za utra­tę jed­ne­go z nich. Nawet Krysz­ta­ło­wa Kró­lew­na bar­dziej sza­nu­je swoje spu­pal­lo­wa­ne zom­bie. Bra­ku­ją­ce miej­sca Ma­tar­ta i Qr­to­na szyb­ko zo­sta­ły za­peł­nio­ne ko­lej­ny­mi oso­ba­mi.

***

– Wiesz co? Mam tego dosyć, je­steś bez­na­dziej­ny – Wic­kedH po­wie­dział. – Dawaj mi to. – Wy­rwał An­ty­ra­xo­wi z ręki worek z al­ter­na­tyw­nym wszech­świa­tem i wsko­czył do środ­ka.

– Co ty ro­bisz? Zgi­niesz tam. – Wła­ści­ciel pró­bo­wał zła­pać go za zni­ka­ją­cy w ciem­no­ści ogon. – Zgi­niesz tam – po­wtó­rzył i uśmiech­nął się.

***

Noc prze­rwa­ło wiel­kie ude­rze­nie i wycie syren. Świa­tła na głów­nym murze za­pa­li­ły się pełną mocą i skie­ro­wa­ły się w górę. Po­środ­ku for­te­cy stała gi­gan­tycz­na, czar­na po­stać.

– A teraz za­ba­wi­my się – po­wie­dzia­ła do­no­śnym gło­sem. Nic nie zro­zu­mia­łem.

Po­czę­li­śmy strze­lać z na­szych wbu­do­wa­nych w stro­je me­ke­rów. Go­rą­ce ku­ke­ty wy­bu­cha­ły na ciele ata­ku­ją­ce­go, jeden po dru­gim. Nic to jed­nak nie da­wa­ło. Za­czą­łem się bać. Pierw­szy praw­dzi­wy wróg. Ro­host był tak samo za­sko­czo­ny jak ja.

– Co po­wie­cie na to? – Ude­rzył pię­ścią z całej siły w śro­dek kom­plek­su. We­wnętrz­ne ścia­ny roz­sy­pa­ły się w proch. Uj­rza­łem, że żadna inna grupa nie po­sia­da­ła jesz­cze hi­per­ów. Bez­hi­pe­ro­wi bie­ga­li cha­otycz­nie, jak vety pod­pa­lo­ne sku­pio­nym świa­tłem sło­necz­nym.

– Wy­pier­da­laj z mo­je­go opo­wia­da­nia! – Mój ko­le­ga od­krzyk­nął. Nie wie­dzia­łem, że zna język tego gi­gan­ta. – Za­bi­jasz nie­win­nych, oni mają wy­pra­ne mózgi, dla­te­go cię ata­ku­ją!

– Jaka szko­da. – Prze­je­chał ręką po głów­nym murze, zwa­la­jąc wszyst­kie re­flek­to­ry.

Na­sta­ła ciem­ność, roz­świe­tla­na je­dy­nie xe­do­wy­mi eks­plo­zja­mi ku­ke­tów. Zo­ba­czy­łem łunę do­mnie­ma­ne­go Tor­ten. Po­pa­trzy­łem w gwiaz­dy, przy­po­mnia­łem sobie ry­sun­ki Ro­ho­sta. To nie było Tor­ten.

Głowa dziw­ne­go stwo­rze­nia za­pa­li­ła się ogniem. On jed­nak jakby tego nie za­uwa­żył. Po­ma­rań­czo­wy laser wy­strze­lił zza muru, ale także nie po­pra­wił na­szej sy­tu­acji. Wiel­ka, czar­na stopa spa­da­ła na nas. Nie uciek­nie­my. Wtem ko­sma­ty gi­gant zo­stał od­rzu­co­ny z wiel­kim im­pe­tem w bok, w kie­run­ku wy­pa­lo­ne­go miej­sca po me­te­ory­cie.

***

An­ty­rax z całej siły kop­nął w worek.

***

Pa­ni­ka, pa­ni­ka ja­kiej nie było nawet przy wi­do­wi­sko­wym ro­ze­rwa­niu Ma­tar­ta. Nie było świa­teł, wszy­scy strze­la­li, jak po­pad­nie. Co za banda idio­tów.

Coś tra­fi­ło mnie w oko­li­ce qu­er­ta. Od­wró­ci­łem się, to Ro­host walił we mnie ka­wał­kiem puk­pu­la. Krzyk­ną­łem, żeby prze­stał. To ja, Hos! Zdraj­ca ude­rzył mnie znowu, aż za­bo­la­ło. Za­mach­ną­łem się, by mu oddać, ale on wy­wi­nął się i zdzie­lił mnie po­now­nie. Prąd prze­szył mi całe ciało, moduł do za­da­wa­nia kar włą­czył się nie­kon­tro­lo­wa­nie. Co za ge­niusz, za­bi­je mnie moim wła­snym hi­per­em.

Mój były ko­le­ga jed­nak nie prze­sta­wał bić, pa­dłem na zie­mię, a on znę­cał się dalej. A niby tak bał się mor­do­wa­nia nie­win­nych, wie­dzia­łem, że nie można mu było ufać. Czyn za­bi­cia mnie wzbu­dzi uzna­nie wśród po­zo­sta­łych, nie będą go już mę­czyć.

Wtem bły­ska­wi­ce zga­sły, a mój ni­zjen za­sy­gna­li­zo­wał uszko­dze­nie mo­du­łu hi­pera. Po­pa­trzy­łem na Ro­ho­sta, stał, opie­ra­jąc się o puk­pul. Wsa­dził mi go w mu­nu­tę i po­ka­zał miej­sce na swo­jej zbroi, gdzie przed chwi­lą mnie bił. Zro­zu­mia­łem.

Nie było mi łatwo i trwa­ło to znacz­nie dłu­żej, niż w jego przy­pad­ku, lecz udało mi się ,,wy­łą­czyć” i jego taser. Co teraz? Teraz uru­cho­mił tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Nasza armia zdra­da. – Pró­bo­wał ła­ma­ne­go zur­dow­skie­go. – Dy­ry­gent Mroź­nik.

– Ata­ko­wać, nie roz­ma­wiać! – od­po­wie­dział mu głos przy­wód­cy.

– Hir­ten pu­łap­ka… – kon­ty­nu­ował.

– Tor­ten – po­pra­wi­łem go. – Hir­ten było przed na­jaz­dem z pół­no­cy.

– Ka­por­ten. – Usły­sza­łem nie­zna­jo­my, ry­kli­wy głos. – Ka­por­ten Czar­na Armia tru­ci­zna imi­gran­ci pół­noc wy pu­łap­ka.

– A świa­tła? – wy­sła­łem za­py­ta­nie w eter, nie mając po­ję­cia kto słu­cha, a kto mówi. – Świa­tła obok Tor­ten… Hir­ten… Ka­port… to mia­sto.

– Świa­tła pu­łap­ka Mroź­ni­cy my – Ro­host od­po­wia­dał. – Dy­ry­gent wie pod­stęp. Dy­ry­gent nas śmierć.

– Hos, Ro­host. To wasze ostat­nie słowa. Do wi­dze­nia. – Ofi­cer wa­rio­wał, nic się jed­nak nie stało. – Co zro­bi­li­ście z hi­per­ami?

– To, co trze­ba było zro­bić już dawno.

– To na­ru­sze­nie zasad! Wszy­scy, zabić Hosa i Ro­ho­sta. Roz­kaz. – Wy­ce­lo­wa­ła w nas osiem­nast­ka me­ke­rów.

– Pa­mię­taj­cie, kto jest praw­dzi­wym wro­giem. To nie­koń­czą­ca się wojna. Co do jed­ne­go zo­sta­li­ście osz… – Eks­plo­zja ogłu­szy­ła mnie. Zo­ba­czy­łem tylko po­ma­rań­czo­we świa­tło.

Gdy się obu­dzi­łem, był już dzień. Wszę­dzie wokół tliły się szcząt­ki for­te­cy i mojej byłej armii. Ro­host też tam mu­siał być. Mu­siał wy­buch­nąć pożar, jed­nak mnie ja­kimś cudem omi­nął. Prze­szu­ka­łem zglisz­cza, lecz nic nie zna­la­zł­szy, po­sta­no­wi­łem wró­cić do cy­wi­li­za­cji wzdłuż duzji. Nie­któ­re certy były po­przew­ra­ca­ne, innym bra­ko­wa­ło pier­ście­ni, żaden ale­mon nigdy wię­cej tędy nie po­je­dzie.

I przy­po­mnia­łem sobie wy­kła­dy, wy­cho­dzi­łem na pu­sty­nię. Tech­no­go­ny z pew­no­ścią zwę­szą wkrót­ce mój hiper i wy­sko­czą spod ziemi. To ko­niec, chyba że zo­sta­wię ma­szy­nę tutaj, ale wtedy idąc, pew­nie i tak umarł­bym z pra­gnie­nia. Były jesz­cze po­zo­sta­ło­ści ta­jem­ni­cze­go me­te­ory­tu, ale na nie nawet bałem się spoj­rzeć. Le­piej po­zo­stać w ru­inach, niech mój pan­cerz bę­dzie moim gro­bem.

Tej nocy śniły mi się dziw­ne wy­da­rze­nia z Cu­li­trią, drugi raz przy­po­mnia­łem sobie o tym, co prze­ży­łem, będąc dziec­kiem. Ran­kiem przy­le­cia­ło do mnie nie­ty­po­we, la­ta­ją­ce stwo­rze­nie.

***

An­ty­rax wy­cią­gnął Wic­kedH z worka.

– Ży­jesz? – za­py­tał.

Nie żył.

Dwa. To licz­ba de­mo­nów, które mu zo­sta­ły do znisz­cze­nia. A jemu wła­śnie skoń­czy­ły się po­my­sły.

Jak na za­wo­ła­nie, sta­nę­li przed nim Po­riux i Mały Gołąb.

– Wła­śnie skoń­czy­ły ci się po­my­sły, co? – jeden z nich za­py­tał.

– Tttak… – pi­sarz się przy­znał.

– Za­pew­ne masz jesz­cze wspa­nia­łe za­koń­cze­nie, ja z chę­cią je przyj­mę. Lubię wspa­nia­łe za­koń­cze­nia. – Gołąb wy­szcze­rzył ostre zęby.

– Ty? Za­koń­cze­nie? To mi się na­le­ży ko­niec opo­wia­da­nia! – Po­riux się obu­rzył.

– To ja je do­sta­nę, mam brą­zo­we piór­ka u Neo­fan­ta­so­ra, a ty masz ledwo dwa opo­wia­da­nia w bi­blio­te­ce! – Za­czę­li się szar­pać.

– Tylko dla­te­go że po­praw­nie pi­szesz, a nie dla­te­go że cie­ka­wie.

– Nie ma zna­cze­nia myśl, jeśli nie mo­żesz jej od­po­wied­nio prze­ka­zać!

– Nie ma zna­cze­nia naj­ład­niej­sze prze­ka­za­nie, jeśli nie nie­sie w sobie żad­nej myśli!

An­ty­rax usiadł więc na ła­wecz­ce, po­grze­bał za­ma­szy­ście w worku i wy­cią­gnął tak ocze­ki­wa­ny przez wszyst­kich czy­tel­ni­ków finał. Rzu­cił nim w sprze­cza­ją­ce się de­mo­ny.

***

– No cóż, i tak cał­kiem nie­źle ci po­szło – Pla­zma po­wie­dział, nawet się do mnie nie od­wra­ca­jąc.

– Za­mknij się – od­rzu­ci­łem. – Mam dosyć tego wa­sze­go świa­ta. Ten test był nie­wy­ko­nal­ny, nie dało się ni­ko­go ura­to­wać.

– Dało się, lecz trze­ba było do tego tro­chę wię­cej spry­tu. Mo­głeś cho­ciaż za­cho­wać sam sie­bie, żebym nie mu­siał tego robić ja. A tak wra­casz do swo­je­go bez­u­ży­tecz­ne­go życia na Ziemi.

– Wo­la­łem zgi­nąć, niż nie pró­bo­wać, nie­po­trzeb­nie mnie oca­li­łeś.

– Obie­ca­łem, że nic ci się nie sta­nie.

– To warto było wziąć i Hosa, co ci szko­dzi­ło?

– Nie mie­sza­my się w nie­za­po­zna­ne cy­wi­li­za­cje.

– Je­dy­ne co ro­bi­cie, to się mie­sza­cie. Naj­pierw trój­ka Czar­nych, potem zrów­na­nie z pod­ło­żem for­te­cy Komód.

– Oni i tak by zgi­nę­li, idąc do Trap-or­ten. – Za­śmiał się ze swo­je­go żartu. – Nawet jeśli Hos by od­mó­wił wy­ru­sze­nia w to miej­sce, to za nie­sub­or­dy­na­cję i tak by go za­bi­li.

Opusz­cza­li­śmy at­mos­fe­rę Pla­ne­ty Wojny w takim samym śmie­cio­lo­cie, jak wcze­śniej. Śmie­cio­lot numer 878. Na szczę­ście ten był cał­ko­wi­cie nowy, wszyst­kie sys­te­my i ża­rów­ki jesz­cze dzia­ła­ły po­praw­nie.

Go­to­wa­łem się ze zło­ści. Byłem wście­kły na sie­bie, na es­ta­bli­sh­ment Ko­mo­do­wej Armii, na Krysz­ta­ło­wą Kró­lew­nę i jej plan pod­bi­cia mia­sta, na imi­gran­tów z pół­no­cy, któ­rzy za­sta­wi­li pu­łap­kę. Na Nada­ra, który prze­ko­ny­wał mnie o pro­sto­cie i ła­two­ści zda­nia testu, na Kosmę, która dała mi daser z któ­re­go nic nie wy­ni­kło, na Pro­fe­so­ra, nic nie ob­cho­dzi­ło nic poza swoją Kulą. Ale naj­bar­dziej chyba na Pla­zmę, za jego hi­po­kry­zję. Po­two­ry niby dobro robią, wie­rzą w Boga, a gdy co do czego przy­cho­dzi, to nie mają oporu mor­do­wać. Racja, cza­sem nie ma wy­bo­ru, jak nie za­bi­jać, cza­sem nic to nie zmie­ni. Jed­nak za­wsze da się po­lep­szyć byt, gdy przy­pad­ko­wo ma się oka­zję kogoś oca­lić. Po­twór się tego nie pod­jął.

Nie­ura­to­wa­nie nie­win­ne­go jest tym samym, co za­bi­cie go z pre­me­dy­ta­cją. Od­cią­gnię­cie innej osoby od próby ra­to­wa­nia po­zo­sta­łych, także jest mor­der­stwem. A ja mia­łem po­ko­ny­wać mor­der­ców.

Zła­pa­łem więc stery śmie­cio­lo­tu, wy­ry­wa­jąc je Pla­zmie. Sta­tek gwał­tow­nie skrę­cił, za­rzu­ci­ło mną po łuku, lecz za­cho­wa­łem uścisk. Kil­ku­dzie­się­cio­krot­nie cięż­sze­go po­two­ra po­cią­gnę­ło w tył, że aż ja­kimś cudem wbił się kol­ca­mi w pod­ło­gę.

– Przy­po­mnij sobie, co zro­bi­łem z uni­wer­sal­no­ścią. Chcesz skoń­czyć tak samo? – Pla­zma ryk­nął gło­śno, acz sta­now­czo. – Puść stery.

– Spier­da­laj, wra­cam po Hosa, czy to ci się po­do­ba, czy nie.

– Wszyst­ko mi jedno, lecz za­miast na Zie­mię, tra­fisz póź­niej pro­sto do na­sze­go wię­zie­nia. Resz­tę życia spę­dzisz w klit­ce metr na metr na metr.

– Prę­dzej wcie­lę się do Czar­nej Armii, niż zgo­dzę się na to. – Nie­chcą­cy za­rzu­ci­łem śmie­cio­lo­tem, wy­ko­na­łem łuk w drugą stro­nę. Za­uwa­ży­łem wy­sta­ją­cą, zna­jo­mą rę­ko­jeść ze schow­ka.

– Ja ka­ta­stro­fę prze­ży­ję…

– A czy to prze­ży­jesz? – Się­gną­łem do dziu­ry i wy­cią­gną­łem daser.

Po­pa­trzy­łem mu głę­bo­ko w oczy. W pio­no­wych źre­ni­cach było coś no­we­go, coś czego u po­two­rów nigdy nie wi­dzia­łem. Strach. Wolno za­ci­skał swoje trój­kąt­ne klesz­cze na pod­ło­dze, aż że­la­zne wiór­ki le­cia­ły. Ude­rzał na boki koń­ców­ką ogona, jak wście­kły kot.

– Nie baw się tym, bo się ska­le­czysz. Mi człon­ki od­ro­sną, a tobie?

– Z chę­cią się prze­ko­nam, czy za człon­ki ro­zu­miesz także i głowę.

Jak tylko po­now­nie prze­kro­czy­łem at­mos­fe­rę, znowu wy­strze­li­ły w nas ra­kie­ty. Chyba cze­goś nie prze­wi­dzia­łem. Mu­sia­ły być w tym śmie­cio­lo­cie ja­kieś me­cha­ni­zmy obron­ne, prze­ska­no­wa­łem wzro­kiem pul­pit ale nie zna­la­złem żad­nych czer­wo­nych gu­zi­ków.

– Gdzie są an­ty­ra­kie­ty? – krzyk­ną­łem.

– W dupie. – Pod­niósł ogon.

– Nie masz dupy, czy­ta­łem o wa­szej bio­lo­gii. Nie masz nawet mózgu!

Spró­bo­wa­łem zro­bić ma­newr wy­mi­ja­ją­cy, jed­nak bomby nie dały się oszu­kać.

Przy­po­mnia­łem sobie, co mia­łem w ręce. Wy­ce­lo­wa­łem da­se­rem i na­ci­sną­łem spust. Zie­lo­ny pro­mień prze­bił szybę i roz­ciął po­cisk na pół. Suchy wiatr ude­rzył mi w twarz. Nie wi­dzia­łem dru­giej ra­kie­ty, spa­ni­ko­wa­łem i za­czą­łem strze­lać na oślep.

– Idio­ta – sko­men­to­wał ogni­sty obroń­ca.

Coś szarp­nę­ło śmie­cio­lo­tem i bomba wpa­dła do kok­pi­tu przez wy­da­se­ro­wa­ną prze­ze mnie dziu­rę. Nie­wy­pał. Bra­ko­wa­ło jesz­cze tylko pie­czo­ne­go dzika.

Z da­le­ka uj­rza­łem Hir­ten, zna­czy Tor­ten, zna­czy Ka­port… chuj z tym. Obok ja­śnie­ją­ca pu­łap­ka mroź­nych imi­gran­tów. Wbrew za­pew­nie­niom po­two­ra, ten sta­tek wcale nie był trud­ny do ste­ro­wa­nia. Bez­piecz­nie zwol­ni­łem opa­da­nie na wy­so­ko­ści kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów.

Na po­łu­dniu zna­la­złem wy­pa­lo­ną plamę na pu­sty­ni, która nie­gdyś była for­te­cą Komód, i moim domem przez dwa mie­sią­ce. Teraz spa­lo­na i zwę­glo­na kupa gru­zów nie wy­no­si­ła się wię­cej, jak kilka me­trów nad zie­mię. Tylko gdzie był Hos? Mia­łem na­dzie­ję, że się nie spóź­ni­łem.

– Tech­no­go­ny, pa­mię­tasz? – Pla­zma wstał, wy­ry­wa­jąc kolce z pod­ło­gi. – Przej­mu­ją wła­dzę nad tech­no­lo­gią i takie tam. – Otrze­pał się. – Nie zdzi­wił­bym się, jakby Hos nie prze­trwał ki­lo­pul­sa po na­szym od­lo­cie.

Coś szarp­nę­ło ste­ra­mi, a potem sta­tek za­czął ob­ni­żać lot. Zaraz wiel­ki robal ścią­gnie nas na zie­mię i wy­sko­czy w górę spod pia­sku. Skie­ro­wa­łem daser pod nogi i ak­ty­wo­wa­łem, wy­ci­na­jąc dużą dziu­rę w po­szy­ciu. Nie było jed­nak tam żad­ne­go tech­no­go­na.

Wtem prze­le­ciał mi koło twa­rzy po­cisk, wy­le­ciał przez drugą dziu­rę w dachu. Zo­ba­czy­łem w dole tylko ró­żo­wy błysk. Do­pa­dłem kon­so­li, szu­ka­jąc trybu gło­śno­mó­wią­ce­go. Tego też nie było. Pla­zma ziew­nął.

– Hos, ja Ro­host. Pokój – krzy­cza­łem z ca­łych sił po zur­dow­sku.

– Śmie­cio­lot jest tro­chę po­dob­ny do dro­nów Czar­nej Armii więc twój ko­le­ga miał prawo się po­my­lić. Mie­li­ście to na za­ję­ciach? – ryk­nął obo­jęt­nie. – Pomóc ci w czymś?

– Po­ra­dzę sobie.

Bie­ga­łem z lewa w prawo, z prawa w lewo, Hos nadal ce­lo­wał w nas swoim dział­kiem. Może na­ry­so­wać mu mój sym­bol na prze­ście­ra­dle i rzu­cić? Ale nie mam czym na­ry­so­wać i nie mam prze­ście­ra­dła. A może jest ja­kieś w ka­ju­cie? Sta­tek coraz bar­dziej ob­ni­żał lot.

Zo­ba­czy­łem wtedy, jak z da­le­ka nad­cią­ga­ła burza pia­sko­wa. Nie, to nie była burza, to było ra­czej jak pa­ro­wóz su­ną­cy metr pod zie­mią. Tech­no­gon zwę­szył naszą obec­ność i zaraz wy­sko­czy w górę. Strze­li­łem da­se­rem jesz­cze raz, tra­fi­łem cen­tral­nie w niego, lecz nie­wie­le to po­ma­ga­ło. Je­dy­nie zwol­nił nieco bieg. Wy­ry­so­wa­łem mój sym­bol na pia­sku, lecz Hos nie za­uwa­żył i nadal miał nas na musz­ce.

Robal był bli­żej i bli­żej. W akcie de­spe­ra­cji zła­pa­łem stery i szarp­ną­łem śmie­cio­lo­tem. Ró­żo­wa eks­plo­zja znisz­czy­ła sil­ni­ki, po­le­cie­li­śmy w dół.

– No to hej. – Pla­zma wybił ko­lej­ną dziu­rę w su­fi­cie, roz­ło­żył skrzy­dła i uciekł, za­trzy­mu­jąc się w po­wie­trzu.

Tuż przed zde­rze­niem także wy­gra­mo­li­łem się przez pla­zmo­wy otwór. Mięk­kie gruzy i masa ka­dłu­ba za­mor­ty­zo­wa­ły upa­dek, na­tu­ral­nie, prze­wró­ci­łem się, pro­sto na twarz.

– Ro­host? Co ty ro­bisz w stat­ku Czar­nych? Nie wiem, po co wró­ci­łeś, ale nie po­zwo­lę ci skrzyw­dzić Pro­fe­so­ra. – Głos Hosa roz­legł się jak przez me­ga­fon.

– Kogo? – Chyba się prze­sły­sza­łem. Albo nie zro­zu­mia­łem zur­dow­skie­go.

Wtedy z pia­sku wy­sko­czy­ła nasza śmierć. Nie nie śmierć. Nie elek­trycz­ny robal. Była to wiel­ka, biała kula. Była to Kula.

Za­wi­sła metr od gruzu i właz opadł na dół, roz­wi­ja­jąc czer­wo­ny dywan.

– Panie Der­nasz­ta­pie, jak miło znów pana wi­dzieć. Ziem­skie przy­sma­ki już na pana cze­ka­ją. – Pro­fe­sor Kula przy­wi­tał się z Hosem, w per­fek­cyj­nym zur­dow­skim. – O, i jest także Ma­te­usz. Cóż za nie­spo­dzian­ka.

– Chwi­la, Pro­fe­sor go zna? – Hos do­pie­ro teraz ob­ni­żył dział­ko hi­pera.

– Oczy­wi­ście, to nowy kan­dy­dat na człon­ka ALOPP. Mie­li­śmy przy­jem­ność zjeść razem ban­kiet nie tak dawno temu – Wła­ści­ciel Kuli po­wie­dział coś, co wy­da­wa­ło się dla niego tak co­dzien­ne, jakby re­gu­lar­nie za­pra­szał na obia­dy lo­so­we osoby z ca­łe­go wszech­świa­ta. – I jak, udało się zdać test? – do­koń­czył po pol­sku.

– Dalej, po­chwal się co pięk­ne­go na­ro­bi­łeś. – Usły­szał lą­du­ją­ce­go za sobą Pla­zmę. – Ro­host chciał ra­tu­nek Hos, ale atak Pla­zma.

Hos otwo­rzył hi­pera, wy­szedł do po­ło­wy i wto­pił we mnie swój wzrok. Po­twór wy­lą­do­wał i wto­pił we mnie swój wzrok. Kula wta­piał się we mnie swój wzrok już od pew­ne­go czasu.

– Za­ata­ko­wa­łem po­two­ra, bo chcia­łem ra­to­wać Hosa… tego… Der­nasz­ta­pa. Ukra­dłem daser i gro­zi­łem mu, że go po­ćwiar­tu­ję. – Kula zda­wał słu­chać mnie uważ­nie.

– To są szcze­gó­ły. – Pla­zma dra­pał się za kol­cem na ogo­nie. – Co tak na­praw­dę zro­bi­łeś?

– Nie ura­to­wa­łem ni­ko­go z for­te­cy, nawet sie­bie. Ogni­sty mu­siał po mnie przyjść i spa­lić wszyst­kich.

– Panie Ma­te­uszu Me­cha­lycz­ny, nie jest pan dziec­kiem, co pan po­peł­nił strasz­ne­go?

– Jesz­cze… nie wiem. – Kop­ną­łem ka­my­czek. – Znisz­czy­łem drugi śmie­cio­lot?

– On nie wie. – Po­twór wydał dziw­ny dźwięk.

– On nie wie. – Kula użył zur­dow­skie­go.

– Nikt nie wie. – Ta­jem­ni­czo roz­ło­żył ręce Der­nasz­tap.

– Zatem po­cze­ka­my, aż sobie przy­po­mni – Pla­zma wark­nął. Po­ma­rań­czo­we pole si­ło­we ob­ję­ło mnie ca­łe­go. – Pro­fe­so­rze, ła­ska­wy był byś nas pod­rzu­cić do głów­ne­go wię­zie­nia? To bę­dzie jego nowy dom. Nie mamy co praw­da stro­jów ga­lo­wych, ale po­sta­ra­my się nie wy­cho­dzić z gar­de­ro­by.

– Broń Boże. – Kula zła­pał się za pierś. – Strój musi być.

Sie­dzia­łem, wciąż oto­czo­ny po­ma­rań­czo­wym polem si­ło­wym. Tyle, że mia­łem też na sobie nie­wy­god­ny, wy­po­ży­czo­ny kon­tusz. Z góry sły­chać było śmie­chy i dźwię­ki uczty. Hos go­rącz­ko­wo coś tłu­ma­czył, co jakiś czas prze­ry­wa­li mu po­twór i go­spo­darz.

Świe­cą­ca stróż­ka ener­gii wy­cho­dzi­ła z mojej klat­ki i nik­nę­ła w su­fi­cie, w miej­scu gdzie prze­by­wał kilka pię­ter wyżej Pla­zma. Ude­rzy­łem parę razy pię­ścią w ener­ge­tycz­ną tar­czę. Mu­siał po­czuć, bo za­trzą­snął ca­ło­ścią tak, że po­obi­ja­łem się ze wszyst­kich stron. Nie było szan­sy na uciecz­kę.

Der­nasz­tap przy­szedł do mnie. Prze­pro­sił za to, że chciał mnie zabić, wy­ja­śnił iż byłem w stat­ku przy­po­mi­na­ją­cym po­jaz­dy Czar­nych, a Krysz­ta­ło­wa Kró­lew­na jest znana z ro­bie­nia ukła­dów z ko­smi­ta­mi. Mo­głem być ich taj­nym agen­tem, to się tak pięk­nie skła­da­ło w jedną ca­łość. Przy­niósł mi na­le­śni­ka z cu­krem, na­zy­wał go vi­ni­te, jego ulu­bio­ną po­tra­wą, nie było lep­szej na całej pla­ne­cie. Nie mógł go jed­nak prze­ło­żyć przez po­ma­rań­czo­wą ścia­nę. Tak mu­siał czuć się ten dzia­dziuś i żoł­nierz, od­cię­ci od świa­ta w kuli ze szkła wy­mia­ro­we­go. Na od­chod­ne po­wie­dzia­łem, żeby za­py­tał Pro­fe­so­ra o bigos, to zo­ba­czy czym jest praw­dzi­we je­dze­nie.

Wszy­scy ze­szli do gar­de­ro­by. Hos trzy­mał gar­nu­szek pol­skie­go spe­cja­łu i wcią­gał go wiel­ki­mi hau­sta­mi. Cie­ka­we co będą mi dawać w tym ku­bi­stycz­nym sztu­mie. Pa­trzy­łem tępo we wrota kuli. Już było mi ab­so­lut­nie obo­jęt­ne. Bez­u­ży­tecz­ność w wię­zie­niu, bez­u­ży­tecz­ność na Ziemi, co za bez­u­ży­tecz­na róż­ni­ca. Ktoś po­krę­cił korbą, nawet się nie od­wró­ci­łem. Jak wy­glą­da­ło ALOP­Po­we wię­zie­nie, nie wiem bo za­mkną­łem oczy.

Po­czu­łem po­wiew świe­że­go wia­tru. Był dość suchy i nie­wy­bit­nie go­rą­cy. Nie pach­niał Zie­mią. Dla­cze­go Pla­zma otwo­rzył swoją po­wło­kę? Cie­płe pro­mie­nie otar­ły mi się o twarz, nie z jed­nej, lecz z dwóch stron. Po­wie­trze sma­ko­wa­ło tech­no­lo­gicz­nie. Sły­sza­łem nie­wy­obra­żal­ną pust­kę. Otwo­rzy­łem po­wie­ki.

Gra­dient nieba zmie­niał się od ja­sne­go błę­ki­tu, po fio­le­to­wy ho­ry­zont. Na roz­le­głym fir­ma­men­cie brak było ja­kiej­kol­wiek chmur­ki. Jed­nak nie było przez to mo­no­ton­nie, wiel­ka ilość naj­róż­niej­szych pół­księ­ży­ców zdo­bi­ła nie­bo­skłon. Miały różne wie­lo­ści, różne ko­lo­ry i wszyst­kie wy­pu­kło­ścią skie­ro­wa­ne do obu gwiazd. Jeden z nich nie był kulą, a gi­gan­tycz­nym sze­ścia­nem. Jeden miał iskrzą­ce świa­teł­ka po noc­nej stro­nie. Jeden po­ru­szał się bar­dzo szyb­ko. Mię­dzy dwoma było po­łą­cze­nie. Słoń­ca były inne, jedno, więk­sze, cał­ko­wi­cie białe, dru­gie, mniej­sze, fio­le­to­we. Wy­cią­gną­łem rękę, która rzu­ca­ła ledwo do­strze­gal­ne szare i nie­bie­ska­we cie­nie.

Sta­li­śmy na małym pla­cy­ku z ja­sne­go ka­mie­nia. Koń­czył się prze­pa­ścią. Wąska, nie­skoń­cze­nie pro­sta droga od­cho­dzi­ła w bok, pod­pie­ra­na wy­so­ki­mi py­lo­na­mi, któ­rych pod­sta­wy nik­nę­ły we mgle. Z dru­giej stro­ny coś, co przy­po­mi­na­ło tor po­cią­gu ma­gne­tycz­ne­go, scho­dzi­ło ostro w dół, do nie­do­strze­gal­nej po­wierzch­ni. Na ho­ry­zon­cie było jesz­cze kila prze­czą­cych gra­wi­ta­cji mo­stów, oraz gi­gan­tycz­ny, nie­roz­po­zna­wal­ny kształt.

Czy to było wię­zie­nie? Nie wy­glą­da­ło na wię­zie­nie.

– Witaj na Po­two­ra­nie. Zo­sta­niesz tu na za­wsze – Pla­zma zło­wro­go się za­śmiał – gdyż nigdy nie bę­dziesz miał ocho­ty wró­cić na Zie­mię.

Nie ro­zu­mia­łem.

Ktoś wło­żył mi do kon­tu­sza okrą­gły przed­miot. Po­czu­łem gład­kie ekra­ny z dwóch stron i gu­mo­wy brzeg. Ko­mu­ni­ka­tor. Taki sam, jaki miał Nadar. Drugi kształt, w dru­giej kie­sze­ni, na pewno na­le­żał do szy­fra­to­ra. Na moje ko­la­na po­ło­żo­no czar­ne ubra­nie, wy­glą­da­ło po­dob­nie to tego, jakie za­pro­jek­to­wa­łem, lecz z lep­szych ma­te­ria­łów i na środ­ku miało srebr­ny sym­bol Po­two­ra­nu.

– I przy oka­zji – ry­kli­wy głos ode­zwał się za moimi ple­ca­mi – tak, od­cię­ta głowa może mi od­ro­snąć.

***

Z de­mo­nów zo­sta­ła kupka pro­chów. Nikt wię­cej się nie ostał. Mia­sto było wolne, a An­ty­rax je­dy­nym jego miesz­kań­cem. Ale to jesz­cze nie był czas do świę­to­wa­nia.

Wtedy wiel­ki cień spo­wił wieś. Autor nie przy­po­mi­nał sobie o żad­nym nad­cho­dzą­cym za­ćmie­niu słoń­ca. Po­pa­trzył w górę. Tułów Neo­fan­ta­so­ra schy­lił się nad bied­nym świa­to­stwór­cą. Czy ude­rzy w niego? Zada osta­tecz­ną klę­skę? Czy po­gra­tu­lu­je? Może wy­sy­pie ko­lej­ną dychę wro­gów?

Ol­brzym zbli­żył wy­cią­gnię­tą dłoń, jakby pro­sił o coś. Drugą zwi­nął w pięść i za­wie­sił nad pi­sa­rzem. Na co cze­kał? Czego ocze­ki­wał?

Chciał Pu­cha­ru. Wiel­ki Mistrz Por­ta­lu Nowa Fan­ta­sty­ka żądał jego wy­gra­nej w kon­kur­sie. Lub prze­gra­nej i opusz­cze­nia pię­ści z im­pe­tem. Jed­nak tej jed­nej rze­czy pi­sarz wy­my­ślić nie po­tra­fił. Usiadł cen­tral­nie pod swoją śmier­cią i cze­kał. Już nic nie za­le­ża­ło od jego po­my­słów.

Koniec

Komentarze

Mam wra­że­nie, An­ty­rad­ku, że nad­uży­łeś za­ufa­nia or­ga­ni­za­to­ra kon­kur­su.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Kosz­mar­nie długi ten tekst. Do­czy­ta­łam do strze­py­wa­nia mró­wek z mie­cza i na dzi­siaj wy­star­czy.

Masz mnó­stwo faj­nych po­my­słów, ale ich stę­że­nie chyba robi się zbyt duże. Jakby ktoś pró­bo­wał zjeść sło­iczek miodu na raz. Ta­aaak, wię­cej akcji. ;-)

Kuły w oczy nie tylko pięk­nem, ale też i wy­so­ką ener­gią fo­to­nów od­bi­ja­ne­go świa­tła.

Sprawdź w słow­ni­ku, co zna­czy “kuły”. Mo­żesz się zdzi­wić.

Pie­kiel­ni ame­ry­ka­nie.

Mimo wszyst­ko duża li­te­ra im się na­le­ży.

Albo bę­dziesz wy­ży­nał ja­kieś mia­sto, albo sam bę­dziesz wy­ży­na­ny.

W tym przy­pad­ku ra­czej “wy­rzy­nał”. Ha! To już ko­lej­ny raz za­bi­jam Cię or­to­gra­fem. ;-)

Tym­cza­sem sta­tek wy­nu­rzył się z Morza Śród­ziem­ne­go, jak pian­ko­wa deska do pły­wa­nia wy­la­tu­je w po­wie­trze z ba­se­nu. Pro­fe­sor nie­po­strze­że­nie prze­mknął przez Cie­śni­nę Gi­bral­tar­ską

Eeee. Je­stem cien­ka z geo­gra­fii, ale wy­da­je mi się, że jak już sta­tek wy­nu­rzy się na Morzu Śród­ziem­nym, to droga do Etny nie pro­wa­dzi przez Gi­bral­tar.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Kon­kurs był na opo­wia­da­nie, a to jest, przy­naj­mniej bio­rąc pod uwagę dłu­gość, mi­kro­po­wieść :) 

iro­nicz­ny pod­pis

Dłu­ga­śne, ale fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Zdało by się zro­bić edy­cję w por­ta­lo­wym edy­to­rze, wy­ju­sto­wać tekst, wy­środ­ko­wać "***" dodać od­stę­py :)

"Taki ide­al­ny wy­lu­zo­wy­wacz do obia­du." NWM

Po­pa­trzy­łem się na mój skrypt w BASHu i zo­ba­czy­łem, że po­wi­nie­nem był po­pa­trzeć bez się.

 

Fin­kla, dzię­ku­ję za zna­le­zio­ne błędy, nie wiem ile razy czy­ta­łem tekst na nowo, ale za­wsze ja­kieś nadal będą. Jeśli cho­dzi o Gi­bral­tar, to mil­czą­co za­ło­ży­łem, że wcze­śniej po­pły­nął pod wodą, a póź­niej się wy­nu­rzył, ale to na­pi­sa­łem w po­przed­nim zda­niu. Po­pra­wi­łem.

 

Do­da­łem też ilu­stra­cję, póki co to je­dy­nie zdję­cie z Mi­ne­cra­fta, gdzie zbu­do­wa­łem umiar­ko­wa­nie wier­ną re­pli­kę Kuli, nie­dłu­go na­ry­su­ję coś wła­sne­go i za­stą­pię.

Do­czy­ta­łam do końca.

Po­mysł sple­ce­nia dwóch tek­stów cie­ka­wy, ale wy­da­je mi się, że stra­te­gicz­nie ro­ze­gra­łeś to słabo, bo opo­wia­da­nie pi­sa­ne “we­wnątrz” jest zbyt dłu­gie. Po pierw­sze, więk­szość tek­stu jest nie­ja­ko “poza kon­kur­sem”, lu­dzie mogą nie zna­leźć tego, czego ocze­ki­wa­li. Po dru­gie, długi tekst się mar­nu­je na tło dla fa­bu­ły kon­kur­so­wej. Pew­nie nie do­sta­niesz wielu ko­men­ta­rzy na jego temat.

Mam wra­że­nie, że po­sta­cie por­ta­lo­wi­czów nie mają głębi – gdyby po­za­mie­niać im nicki, dużo by się nie zmie­ni­ło. Acz miło, że po­świę­ci­łeś mi aż tyle miej­sca.

Na­no­sząc te dane na mapy, wy­cho­dzi­ły mu sprzecz­no­ści.

W zda­niach tego typu nie wolno zmie­niać pod­mio­tu, bo wy­cho­dzi, że to sprzecz­no­ści na­no­si­ły dane.

Świe­cą­ca stróż­ka ener­gii wy­cho­dzi­ła z mojej klat­ki

Sprawdź w słow­ni­ku, co zna­czy “stróż­ka”. Mo­żesz się zdzi­wić.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Trud­no nie do­ce­nić ro­bo­ty, którą tu wy­ko­na­łeś. 

Tekst spra­wia wra­że­nie, jak­byś pisał na za­sa­dzie "no li­mits" (do­słow­nie i w prze­no­śni). Ze­brać do kupy mi­lion po­my­słów, a potem na­przód i hura, dba­jąc o ogól­ne ramy fa­bu­lar­ne, ale o nic wię­cej. Takie po­dej­ście ma swój urok, ale nie­sie ry­zy­ko – z jed­nej stro­ny masz tam pe­reł­ki ab­sur­dal­ne­go hu­mo­ru (lub hu­mo­ru w ogóle), z dru­giej – nie­po­trzeb­ne dłu­ży­zny. Co przy tak dłu­gim tek­ście bywa mę­czą­ce. 

Mimo wszyst­ko, udało ci się utrzy­mać moje za­in­te­re­so­wa­nie przez całą dłu­gość tek­stu, a to jed­nak sztu­ka. 

Po­zdra­wiam! 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

thar­go­ne: Albo to jest tak, że za­kła­dasz sobie jakiś plan wy­da­rzeń i go re­ali­zu­jesz, ale w trak­cie pi­sa­nia wpa­dasz na mi­lion in­nych po­my­słów i także sta­rasz się je zre­ali­zo­wać, za­miast sztyw­no trzy­mać się tego, co za­pla­no­wa­łeś od po­cząt­ku. 

Dla­te­go po­wsta­je taki chaos.

Prze­czy­ta­łem wczo­raj, An­ty­rad­ku, ale przy­zna­ję, że nie ca­łość. Ska­no­wa­łem wzro­kiem hi­sto­rię po­świę­co­ną Ma­te­uszo­wi Me­cha­lycz­ne­mu, znacz­nie bar­dziej po­do­ba­ła mi się część z de­mo­na­mi :)

Skąd po­mysł aku­rat na dzie­sięć de­mo­nów? My­śla­łem, że bę­dzie dzie­więć, jak Loża. Zgo­dzę się z Fin­klą, że prze­lot­nie po­trak­to­wa­łeś użyt­kow­ni­ków por­ta­lu, ale sama część z Win­klą cał­kiem so­lid­na i od­da­je jej cha­rak­ter ;)

Nie spo­sób nie po­gra­tu­lo­wać ilo­ści zna­ków! Sza­cu­nek, pięk­nie się roz­pi­sa­łeś i to, w samo w sobie, po­win­no być dla Cie­bie na­gro­dą :)

 

Czy­ta­łam, cały czas mając na­dzie­ję, że za­cznę ro­zu­mieć, o czym czy­tam i choć z naj­więk­szym tru­dem udało mi się do­brnę­łam do końca, ilu­mi­na­cji, nie­ste­ty, nie do­zna­łam.

 

Sta­nął przed mia­stecz­kiem […] Jego po­słań­cy szyb­ko i spraw­nie roz­pra­wi­li się z całą obro­ną wsi… –> Jak to moż­li­we, że sto­jąc przed mia­stecz­kiem, roz­pra­wi­li się z obro­ną wsi?

Mia­stecz­kowieś nie są sy­no­ni­ma­mi.

 

zo­sta­ła z za­sko­cze­nia kop­nię­ta z gu­mo­we­go buta pro­sto w zadek… –> O ile wiem, kopie się nogą; noga może być obuta.

 

Wy­wa­lił nie­okre­ślo­ność za sie­bie i spró­bo­wał po­now­nie. Po kilku mi­nu­tach wy­rzu­ca­nia róż­nych, nie­okre­ślo­nych obiek­tów ze swo­je­go wszech­świa­ta, spo­strzegł że grup­ka de­mo­nów go oto­czy­ła i z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wu­je jego zma­ga­nia z samym sobą. Nie umiał uży­wać wła­sne­go wszech­świa­ta. Co za młot. Po­sta­no­wił więc wy­ko­nać swoją po­win­ność w tra­dy­cyj­ny spo­sób, za­mach­nął się i wbił swój miecz… –> Po­wtó­rze­nia. Nad­miar za­im­ków, nie­któ­re zbęd­ne.

 

zaraz wszyst­kie stra­szy­dła razem wzię­ły i dmuch­nę­ły w niego stru­mie­niem prze­cin­ków… –> Co wzię­ły stra­szy­dła?

 

pod­ska­ku­jąc na la­tek­so­wych bu­tach… –> Oba­wiam się, że na bu­tach ra­czej się nie pod­sko­czy.

 

jak ku­charz roz­pla­ta­ją­cy mar­chew­kę na pół. –> …jak ku­charz roz­pła­tu­ją­cy/ roz­ci­na­ją­cy  mar­chew­kę na pół.

Mar­chew­kę można roz­pła­tać, cia­cha­jąc ją nożem, ale na pewno nie można jej roz­pleść.

 

Lecz to nie był ko­niec kontr­ata­ku, spa­da­ją­cy błąd or­to­gra­ficz­ny pra­wie roz­ciął go na pół… –> Z tego wy­ni­ka, że kontr­atak zo­stał nie­mal roz­cię­ty na pół.

 

wpusz­czo­no wy­ciecz­kę przed­szkol­nych dzie­ci. –> Dzie­ci mogą być w wieku przed­szkol­nym, ale nie ma przed­szkol­nych dzie­ci.

 

ko­lej­ny dzień ro­bie­nia bez­u­ży­tecz­nych czyn­no­ści… –> Ra­czej: …ko­lej­ny dzień wy­ko­ny­wa­nia bez­u­ży­tecz­nych czyn­no­ści

 

uwaga o mailu na innej skrzyn­ce ema­ilo­wej… –> …uwaga o mailu na innej skrzyn­ce e-ma­ilo­wej

 

tej bez­u­ży­tecz­nej gry kom­pu­te­ro­wej i ty­siąc in­nych bez­u­ży­tecz­no­ści. O, znowu roz­pę­ta­łem gów­no­bu­rzę na Mirko i za­blo­ko­wa­li mi konto Twit­te­ra za nie­po­praw­ną po­li­tycz­nie my­ślo­zbrod­nię. Bez­u­ży­tecz­ność do kwa­dra­tu.

Z nad­mia­ru bez­u­ży­tecz­no­ści… –> Po­wtó­rze­nia.

 

Z nad­mia­ru bez­u­ży­tecz­no­ści zdrzem­ną­łem się w ubra­niu na go­dzi­nę. –> Co to jest ubra­nie na go­dzi­nę?

 

ode­bra­łem prze­sył­kę i przyj­rza­łem się tek­tu­ro­we­mu pro­sto­ką­to­wi. […] Ca­łość była wy­ko­na­na z pa­pie­ru czer­pa­ne­go. –> Tek­tu­rapa­pier czer­pa­ny to zu­peł­nie różne wy­ro­by pa­pier­ni­cze.

 

Wszy­scy go­ście po­win­ni przy­wią­zać nie­zwy­kłą dba­łość o szcze­gó­ły swo­je­go wy­glą­du. –> Wszy­scy go­ście po­win­ni przy­wią­zać nie­zwy­kłą wagę do szcze­gó­łów swo­je­go wy­glą­du. Lub: Wszy­scy go­ście po­win­ni za­dbać o szcze­gó­ły swo­je­go wy­glą­du.

 

za trzy dni, w XVIII wiecz­nym stro­ju pa­ła­co­wym… –> …za trzy dni, w osiem­na­sto­wiecz­nym stro­ju pa­ła­co­wym

 

udał się w sam śro­dek mia­sta w dniach szczy­tu… –> Co to są dni szczy­tu?

 

Szyb­kie szu­ka­nie Fe­li­cji w in­ter­ne­cie… –> Szyb­kie szu­ka­nie Fe­li­cji w In­ter­ne­cie

 

Przyj­dę o 12:00, naj­wy­żej ciut­kę po­cze­kam. –> Przyj­dę o dwu­na­stej, naj­wy­żej ciut­kę po­cze­kam.

Li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie.

 

Po­czę­ła go za­cie­śniać, ni­czym na­wie­dzo­ny le­karz mie­rzą­cy ci­śnie­nie. –> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

ale to chyba nie było by zbyt po­praw­ne za­cho­wa­nie. –> …ale to chyba nie by­ło­by zbyt po­praw­ne za­cho­wa­nie.

 

Osta­tecz­nie Ma­te­usz po­pa­trzył się na jej twarz. –> Osta­tecz­nie Ma­te­usz po­pa­trzył na jej twarz.

 

I też będę potem ucie­kał przez my­śliw­ca­mi. –> Li­te­rów­ka.

 

– Na nasz ban­kiet za­pro­szo­nych zo­sta­ło w sumie trzech gości… –> Skoro była z nimi Ka­ta­rzy­na, to: – Na nasz ban­kiet za­pro­szo­nych zo­sta­ło w sumie troje gości

 

Błę­dów i uste­rek jest mnó­stwo, ale zo­rien­to­waw­szy się, że i tak nie zdo­łam wska­zać wszyst­kich, w tym miej­scu prze­rwa­łam ła­pan­kę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję re­gu­la­tor­ko, po­pra­wi­łem błędy we­dług Two­ich wy­tycz­nych PDFie, nie mogę ich umie­ścić tutaj, bo już po ter­mi­nie. Jedno po­wtó­rze­nie (bez­u­ży­tecz­ność) było ce­lo­we. I z tego co widzę, ka­ta­stro­fal­ność tych błę­dów jest niż­sza, niż w moich po­przed­nich opo­wia­da­niach, więc chyba tro­chę się po­pra­wia.

Do­da­łem także au­tor­ską ilu­stra­cję. Pa­mię­taj­cie, jak le­ci­cie stat­kiem ko­smicz­nym po­mię­dzy ga­lak­ty­ka­mi i ktoś puka do drzwi, to nigdy nie otwie­rać!

Cie­szę się, że mo­głam pomóc, choć – z racji wy­jąt­ko­wej dłu­go­ści opo­wia­da­nia – tylko w nie­wiel­kim za­kre­sie.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka