- Opowiadanie: ulaa - Myślę

Myślę

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Myślę

Rozsiadam się na dywanie, włączam relaksacyjną muzykę i upijam łyk herbaty. Tym razem dasz radę, mówię do siebie w myślach, po czym rozpoczynam codzienną medytację. A raczej jej próbę, bo mimo usilnych starań to całe medytowanie jakoś mi nie wychodzi. I to już od niemal trzech tygodni. Próbuję się wyłączyć, wyobrazić sobie siebie biegającą nago po łące albo klucz ptaków przemierzających bezmiar błękitnego nieba, usłyszeć głos Buddy i… no, proszę. Zawsze robię dokładnie to, co teraz. Myślę.

Niby atut – umiejętność myślenia w każdej sytuacji – a jednak udręka. W nadmiarze wszystko jest trucizną, nawet kiedy nadużywa się czegoś tak pożytecznego jak myśli. Bo kiedy prowadzisz wewnętrzny dialog jedząc kanapkę, myjąc włosy, rozmawiając, ucząc się, pracując, zasypiając, śpiąc – coś chyba jest nie tak. I albo powinieneś udać się do specjalisty, albo… spróbować medytacji! Dlatego próbuję raz jeszcze.

I jak zwykle nic z tego. Tym razem wina spada na pływające po mojej głowie morświny. Nurkują w bałtyckich głębiach umysłu i wykrzywiają do mnie swoje urocze pyszczki. Muszę dzisiaj zrobić transparenty. Dwadzieścia siedem transparentów. Zaadoptuj morświna! I ty możesz dać dom morświnowi! Nie, to wszystko brzmi beznadziejnie… Adoptuj małego walenia, pomóż spełnić mu marzenia!

Porzucam medytacyjny wymiar, wyłączając muzykę i gasząc kadzidła o zapachu wschodu słońca w Delphi. Morświny wypełniły mi głowę po brzegi, jestem stracona. Chwytam za kartkę i flamaster – może za ich pomocą uda mi się uwolnić te morskie stwory? Spływajcie na transparenty! Jesteście wolne! Płyńcie, płyńcie! I spływają niemal od razu, ale chyba nie do końca z własnej woli. Coś innego pcha się na ich miejsce, odważnie toruje sobie drogę poprzez szare cielska waleni…

Dylematy. Nie mam pojęcia, co one tu robią. Teraz? Gdy mam tak dużo na głowie? Jednak jest już za późno. Dwa tysiące znaków zapytania rozpoczyna wędrówkę po moich szarych komórkach. Studia, studia, studia, powtarzają w rytm marszu. Studia, studia, studia, żądają ode mnie podjęcia decyzji. Dajcie mi spokój! Pozwólcie skupić się na morświnach. Już zaczynam tęsknić za ich mordkami w mojej głowie… Ale te bezwzględne znaki interpunkcyjne eksplodują raz po raz, zalewając mnie kolejną porcją niewiedzy i czasu, który będę musiała poświęcić na rozmyślanie, w którą iść stronę…

– Au! – Krzyczę, gdy mój łokieć nagle zderza się z krawędzią biurka. Odwracam się i widzę Jacka.

– Przepraszam, ale oprócz przemocy nic na ciebie nie działa. Masz problemy ze słuchem czy znowu porwała cię natura myśliciela?

– Raczej to drugie, ale nie musiałeś być aż tak okrutny – mówię z urazą, rozcierając sobie czerwony łokieć. – Mogłeś mnie zrzucić z krzesła, a nie atakować niczego niespodziewającą się rękę.

– To następnym razem. Jak idą transparenty? – Jacek spogląda mi przez ramię – Chyba nie za dobrze – kwituje i ma rację. Na papierze widnieją dwie wielkie litery: A i D, ale nic poza nimi. – Przecież wiesz, że nie mamy za wiele czasu.

– Tak, wiem, ale…

– Słuchaj. Podjęłaś się tego zadania z własnej woli, nikt cię nie zmuszał. Myślałem, że będziesz miała już wszystko gotowe, a ty dopiero zaczynasz…

– Która jest godzina? – przerywam.

– Co? Już po dwunastej. O czternastej chcę widzieć transparenty, jasne? – mówi, odwraca się na pięcie i odchodzi.

Już po dwunastej. Jak to możliwe, że jest już po dwunastej? Gdy chwytałam za flamaster była dziesiąta. Przez ponad dwie godziny namalowałam dwie litery? O rety, nie jest ze mną za dobrze. Weź się w garść, karcę się w myślach i jeszcze raz sięgam po niebieskiego pisaka. Tym razem się uda. Dwie godziny malowania i zero myślenia.

Wytrzymuję niemal piętnaście minut (całkiem niezły wynik), podczas których powstaje trzy i pół transparentu, gdy do głowy wkrada mi się pytanie – co by było, gdybym urodziła się z ogonem? Przez chwilę próbuję się go pozbyć, wyprzeć je za pomocą malowanej właśnie płetwy morświna lub chociaż odłożyć je na półkę z napisem ,,na później”, ale niestety jestem bezbronna. Wizja uroczego bobasa z ogonem wydaje się być w tym momencie zbyt interesująca. Kurczę, to musiałoby być serio dziwne. Byłby owłosiony czy szczurzo-łysy? Ciekawe, czy rósłby razem ze mną… Pewnie tak. Ale czy byłby długi aż do ziemi? I czy pomagałby mi zachować równowagę? A co myśleliby o nim moi rodzice?

Wyobrażam sobie siebie przemierzającą ulice mojego rodzinnego miasteczka. Wszyscy mieszkańcy wiedzą, że urodziłam się z ogonem i niektórzy uważają to za dar, a inni za przekleństwo. Idę na stragan kupić kilogram jabłek do szarlotki, jedno jabłko wypada sprzedawcy ze skrzyni, a ja łapię je moim zwinnym ogonem, ratując przed zderzeniem z chodnikiem. Ludzie się cieszą, sprzedawca mi dziękuję, a ja mówię, że przecież nie ma sprawy, ja i mój ogon zawsze spieszymy z pomocą.

I ciekawi mnie jeszcze, jak wyglądałyby moje spodnie.

– Krysia! – Ostry jak brzytwa głos wyrywa mnie z zadumy.

Nie. Nie. Nie. Znowu to samo.

– Przynajmniej obyło się bez zrzucenia z krzesła… – uśmiecham się potulnie, żeby jakoś załagodzić sytuację, ale szybko orientuję się, że żadne słowa już mi nie pomogą. Spojrzenie Jacka mówi samo przez siebie. Nie wiem, co jeszcze tutaj robisz, kochana.

– Czy to tak wiele? Czy proszę o tak wiele? – pyta mój szef, dwudziestoletni Jacek, przewodniczący akcji ,,Adoptuj morświna!”, chłopak rzetelny i odpowiedzialny, student z bardzo źle ułożoną fryzurą. – Tak trudno się spiąć i załatwić to, co do ciebie należy? Co ty robiłaś przez ten cały czas?

– Ja… myślałam – odpowiadam zupełnie szczerze.

– Myślałaś. Świetnie. To następnym razem pomyśl o konsekwencjach swojego myślenia – mówi, po czym robi krótką pauzę. – Chociaż nie. Następnego razu nie będzie.

Jacek zabiera papiery i flamastry, mamrocząc pod nosem o braku czasu i zaangażowania i wychodzi z pokoju, zostawiając mnie sam na sam z mieszanką kotłujących się we mnie uczuć. Z jednej strony wiem, że przesadził – pochód ma być dopiero jutro rano i do tego czasu na pewno zdążyłabym zrobić te plakaty… Albo i nie? No właśnie, druga strona jest taka, że w ciągu czterech godzin nie zrobiłam prawie nic. Nie potrafiłam skupić się na tak prostej i przyjemnej czynności, jaką jest malowanie i gdyby nie Jacek, pewnie zupełnie bym odleciała, a może nawet tkwiła w tym stanie nieświadomości do samego wieczora. Straszne.

Postanawiam iść do niego z przeprosinami. Może trochę zmięknie mu serce i da mi tę kolejną ostatnią szansę? A przy okazji wywietrzę umysł i oczyszczę go z resztek jakichkolwiek myśli.

Droga powinna zająć mi jakieś piętnaście minut. Muszę przejść przez niemal całe miasteczko, które, co prawda, nie jest duże, ale wypełnione gęstą siecią wąskich uliczek. Kiedy się przez nie przedzieram z łatwością zapominam, że jestem u siebie i nagle przenoszę się na południe. Czuję śródziemnomorską bryzę owiewającą mury i słyszę muzykę wypływającą z małych dachowych okien.

Tak jest i tym razem. Błądzę w hiszpańskim labiryncie ścian i zastanawiam się, za którym oknem kryją się grajkowie i dla kogo tworzą te skomplikowane latynoskie dźwięki. Nagle robi mi się ciepło, a wełniana czapka na mojej głowie zamienia się w słomiany kapelusz. Czuję słony zapach morza, bardzo intensywny, jakby plaża była tuż obok mnie… Patrzę w dół. Po kostki stoję w wodzie, morskiej. Jak to możliwe? Podnoszę głowę i wówczas woda wokół mnie przestaje być tak mało prawdopodobna, gdyż cała nieprawdopodobność skupia się na leżącym na środku ulicy morświnie.

Postradałam zmysły. To jedyne racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji. Nie da się inaczej wyjaśnić zalanych na słono ulic w miasteczku oddalonym sześćdziesiąt trzy kilometry od morza. I walenia leżącego w środku miasta, do połowy w wodzie, od połowy na powietrzu, na skrzyżowaniu ulic Gwarnej i Browarnej.

Podchodzę do zwierzęcia wyjętego prosto z mojego transparentu.

– Wszystko w porządku? – pytam.

Zdaję sobie sprawę, że w danych okolicznościach moje pytanie jest dziwne i nie wiem, dlaczego je zadaję.

– Nie bardzo – słyszę w odpowiedzi.

Morświn podnosi na mnie swoje węglowe oczy, które zdają się śmiać i mówi:

– Za mało tu wody. Nie mogę pływać.

A ja nie mogę wydusić z siebie słowa.

– Dziewczyno, nie stój tak, tylko mi pomóż. Na pewno masz w domu jakąś wannę.

– Wannę? – Jedno słowo, stworzone jakimś cudem przez moje struny głosowe, przeciska mi się przez gardło.

– Niektórzy mają prysznice – stwierdza. – A do najbliższej fontanny daleko?

Wreszcie udaje mi się pozbierać myśli (nigdy nie sądziłam, że będę za nimi tęsknić) i dochodzę do wniosku, że rozmawiam z waleniem. Tak, nie da się temu zaprzeczyć. Rozmawiam z waleniem.

– Eee, nie. Fontanna jest na rynku – odpowiadam. – Musisz iść Browarną, a potem…

Nie kończę, bo zza zakrętu na drugim końcu ulicy wyłania się coś wyglądającego jak… Znak zapytania? Jest ogromny, a za nim pojawia się kolejny, i kolejny, i kolejny…

Znaki skaczą w naszym kierunku, powtarzając:

– Studia, studia, studia. Studia, studia, studia.

Zbliżają się, lecz ja nie mogę się ruszyć. Stoję jak skamieniała i ledwo dochodzi do mnie wołanie morświna. Chyba prosi mnie o pomoc. Spoglądam na niego i zastanawiam się, czego chce, ale w tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy.

Jednak, kiedy znaki do nas docierają, zaczynam rozumieć. Mój morski rozmówca ginie pod nawałem gigantycznych kropek, na których poruszają się pytajniki. Zostaje zdeptany, a ja nie robię nic, tylko patrzę jak dwa tysiące wielkoludów mija mnie i skręca w kolejną ulicę.

Świat to moja głowa czy głowa to mój świat?

Nagle jeden ze znaków eksploduje deszczem wskazówek. Jest niczym łucznik, posyłający we wszystkie strony swe śmiercionośne strzały. Jedna z nich wbija się w skrawek ziemi tuż obok mojej nogi. Uskakuję, oszołomiona, i chowam się z drżącym sercem za zakrętem. Było blisko.

Słyszę dźwięki eksplozji – znaki wybuchają jeden po drugim, rodząc coraz więcej strzał. Oby nikomu nie zrobiły krzywdy, myślę, ale nie mam odwagi, by wyjrzeć zza róg budynku. Zamykam oczy i modlę się, by ten koszmar się skończył, ale kiedy ponownie je otwieram, nadal trwa. Obok mnie leży cielsko walenia, płaskie i nieprzypominające walenia, a wskazówki tną powietrze ze świstem, jakby zegary wypowiedziały ludziom wojnę.

A może wojna trwa we mnie?

W końcu hałas ustaje, a mi udaje się zebrać w sobie i wyjść z ukrycia. Omiatam wzrokiem czarne od niby-strzał ulice. Wskazówki zbiły kilka okien i doniczek, których szczątki leżą teraz na chodnikach. Budynki są odrapane, drzwi dziurawe, a cielsko walenia przypomina mi jeżozwierza. Nie ma śladu po rozerwanych znakach zapytania, a co najdziwniejsze, nie ma również żywej duszy. Nikt nie zerka zza strzępków firan, nie wybiega zza rogu z krzykiem, nie dzwoni po policję, nie płacze… Nikogo nie ma.

I nie było od mojego wyjścia z domu. A to nie może być tylko przypadek.

Siadam na krawężniku i próbuję się uspokoić. Moja podświadomość podsyła mi różne rozwiązania tej zagadki, ale kłębiący się we mnie strach nie chce ich do mnie dopuścić. Jednak w głębi serca wiem, co się dzieje. Wiem też, co zaraz nastąpi.

Chwytam się za plecy, ich dolną część, w miejscu kości ogonowej. Kość się rusza. Rośnie. Boli.

Co by było, gdybym urodziła się z ogonem?

Na kępce wskazówek przede mną zauważam świstek papieru. Podnoszę go i widzę siebie. To zdjęcie. Zdjęcie bobaska z ogonem.

Nagle tracę równowagę i przewracam się na ulicę. Próbuję wstać, ale mój nowy ogon – ogon, który mam od urodzenia – jest zbyt ciężki i nie mam siły się podnieść. Po kilku próbach wreszcie udaje mi się stanąć na nogi i wówczas zerkam w tył. Ogon jest łysy jak u szczura, z rzadka porośnięty drobnymi włoskami, takimi, jakie człowiek ma na całym ciele. Jest długi, niemal do ziemi, w miejscu, z którego wyrasta, gruby na dwa palce, a na końcu cienki jak szczypiorek. Wygląda okropnie. Obleśnie, obrzydliwie, odpychająco, szkaradnie.

Czuję jak zawartość mojego żołądka w jednej chwili podchodzi mi do gardła. Klękam i zwracam wszystko, co dzisiaj zjadłam, tylko w nieco zmienionej postaci. Nie wymiotuję długo, bo nie bardzo mam czym. Nie wiem, kiedy ostatni raz miałam coś w ustach. Nie licząc wymiocin.

Kiedy czuję, że mój układ trawienny nieco się uspokaja, ponownie siadam. Nie mam siły wstać. Zaczynam płakać. Płakać jak dziecko. Ze strachu i bezsilności.

I w tym momencie pojawiają się ludzie. Wyłaniają się zza zakrętów i znikają za kolejnymi, przechodzą tuż obok mnie, depczą po wskazówkach i rozbitych doniczkach, a nawet wspinają się na cielsko walenia. Nie patrzą na mnie. Zachowują się tak, jakbym była niewidzialna. Poruszają ustami, mówią coś bardzo cicho…

– Gorzesz – szepcą. – Gorzesz.

– Co wy mówicie? – pytam z przerażeniem. – O co wam chodzi? Co to znaczy?

Lecz oni wciąż powtarzają to samo. Mijają mnie, mówiąc:

– Gorzesz.

– Istnieją różne formy gorzenia. Na przykład gorzenie dosłowne, czyli spalanie się w piekle. – Morświn ożył i patrzy na mnie swoimi węglowymi oczami. Jednym okiem. Drugie gdzieś zniknęło pod warstwą martwej skóry i krwi. – Jednakże bardziej popularne jest gorzenie w formie niedosłownej. Niemal każdy człowiek sam potrafi doprowadzić się do takiego gorzenia. Z resztą, do dosłownego też… Ale nieważne, zajmijmy się tym niedosłownym. A więc, wszyscy mamy jakieś paranoje. Macie – bo my, morświny, raczej nie mamy. Niektórzy na przykład ciągle sprzątają. Zupełnie tego nie rozumiem. Sprzątają i sprzątają, aż w końcu muszą sprzątnąć siebie! Ha, ha! I jeśli sprzątanie staje się silniejsze od nich samych, zaczynają gorzeć, rozumiesz? – Waleń patrzy na mnie, oczekując potwierdzenia. – A co, moja droga Krysiu, jest twoim gorzeniem?

– Świat to moja głowa czy głowa to mój świat? – pytam, patrząc w czarne oko.

– To już nie ma żadnego znaczenia, kochanie! – śmieje się waleń. – Zamknęłaś się we własnym piekle, a, jak dobrze wiesz, z piekła nie ma drogi powrotnej – mruga do mnie i znika.

Myślenie, gorzenie. Gorzenie, myślenie.

Ja gorę we własnych myślach.

Czy myśli gorzeją we mnie?

Zaczynam czuć jakiś dziwny zapach. Biorę głęboki wdech nosem. Chyba… znam tę woń. Podobno tak pachnie wschód słońca w Delphi. Słyszę też jakieś dźwięki. Miłe i delikatne dla ucha. Skąd one płyną?

Otwieram oczy i widzę kubek. Unosi się nad nim parująca herbata. Potem dostrzegam stół i krzesło, tony papieru i flamastry. Z kadzidła wydziela się przyjemny aromat, z radia płynie relaksacyjna muzyka. Przez krótką chwilę czuję się dobrze. Dziwnie, ale bezpiecznie. Jakbym była wolna. Jednak, gdy krótka chwila mija, do mojej głowy znów zaczynają wkradać się one.

Myśli.

Koniec

Komentarze

Dziwny tekst. Pierwszą cześć przeczytałem bez problemu, ale drugą (od momentu przemówienia morświna z plakatu) musiałem dwa razy, bo w pewnym momencie się zgubiłem. Jest tu bardzo wysoki poziom abstrakcji i nie wiem, czy wszystko dobrze zrozumiałem.

Jednak nie umiem odmówić temu tekstowi jakiegoś haczyka, który kazał mi analizować tekst dogłębnie, zrozumieć przekaz, nawet jeśli najpewniej to tylko biały szum myśli bohaterki. Zakończenie trochę oszukało (sugeruje, że to sen lub koszmar), a trochę spodobało, wpisując w galop dziwnej narracji.

Wykonanie jakoś specjalnie mnie nie zmęczyło, ale zdarzają się powtórzenia oraz niepoprawny zapis dialogów.

Podsumowując: coś widziałem na niebie, choć do końca nie wiem co. Ale za to rozbudzenie – kliczek do biblioteki. I garść linków do warsztatowych artykułów na naszej stronie:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytane. Bardzo mi się podobało :)

Jeśli miałbym opisać to opowiadanie jednym terminem to – strumień świadomości. Pomijając całą abstrakcje, która do mnie nie przemawia, to w tekście mamy ogromne nieścisłości. Dlaczego bohaterka na początku medytuje, a w następnej chwili maluje transparent? Przez pół opowiadania nie mam pojęcia czy akcja dzieje się na jakiejś zielonej trawie na wiecu, czy w jakimś pomieszczeniu. Chłopak pojawia się z nicości i w nicość znika…

– Au! – Krzyczę, gdy mój łokieć nagle zderza się z krawędzią biurka. Odwracam się i widzę Jacka.

– Przepraszam, ale oprócz przemocy nic na ciebie nie działa. Masz problemy ze słuchem czy znowu porwała cię natura myśliciela?

Jakim cudem można użyć czyjegoś łokcia do uderzenia w krawędź biurka?

Niestety, niezbyt mi się spodobało. Liczę, że w przyszłości Autorko przeczytam Twój lepszy tekst.

Wyobraźnia bohaterki godna pozazdroszczenia i to według mnie chyba jest najwiekszy plus tego tekstu. Poza tym ciekawy pomysł, dialog waleń-aktywistka zabawny, czytało się szybko i dobrze. Niestety przesłania nie zrozumiałem :( Zakończenie było mocno klasyczne, ale nie spodziewałem się go. Według mnie można było zakończyć lepiej.

W tekstach o minimalnej dawce abstrakcji zawsze się gubię i to nie moje klimaty. Ale cały tekst i tak na plus.

 

Ciekawe, ile osób zaadoptuje walenia po przeczytaniu twojego teksu ;)

Najczęściej kręcę nosem na oniryczne klimaty. Ale tu mi się podobało. Być może dlatego, że gdy czyta się zapis myśli (lub jak to się ładnie nazywa – strumień świadomości) bohatera niezbyt poukładanego mentalnie, lektura z reguły jest męcząca, trudna i depresyjna, jak nuklearna zima.

U Ciebie natomiast było w zasadzie lekko i wesoło. Może pomijając puentę. I całkiem zrozumiale, mimo sennego absurdu. Przeczytałem z przyjemnością! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Strumienie świadomości, oniryzm – nie, to nie moje klimaty. Ale Twój tekst ma w sobie coś pociągającego, skoro nawet mnie w pewnym momencie wciągnął i zaintrygował Twoją, Autorką, wyobraźnią.

No cóż, miałam podejrzenie, że to się tak skończy, a ponieważ opis cudzych snów jest ostatnią rzeczą o jakiej chciałabym czytać, opowiadanie nie przypadło mi do gustu.

Skoro wszystko o czym przeczytałam było snem, zastanawiam się, gdzie tu jest fantastyka?

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze, lepiej napisane i niepozbawione fantastyki.

 

Tym razem dasz radę, mówię do sie­bie w my­ślach… –> Tu dowiesz się, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

– Au! – Krzy­czę, gdy mój ło­kieć nagle zde­rza się z kra­wę­dzią biur­ka. Od­wra­cam się i widzę Jacka.

– Prze­pra­szam, ale oprócz prze­mo­cy nic na cie­bie nie dzia­ła. –> Czy dobrze rozumiem, że Jacek biurkiem uderzył dziewczynę w łokieć?

 

jesz­cze raz się­gam po nie­bie­skie­go pi­sa­ka. –> …jesz­cze raz się­gam po nie­bie­ski pi­sa­k.

 

Spoj­rze­nie Jacka mówi samo przez sie­bie. –> Raczej: Spoj­rze­nie Jacka mówi samo za sie­bie.

 

nie mam od­wa­gi, by wyj­rzeć zza róg bu­dyn­ku. –> …nie mam od­wa­gi, by wyj­rzeć zza rogu bu­dyn­ku. Lub: …nie mam od­wa­gi, by wyj­rzeć za róg bu­dyn­ku.

 

Obok mnie leży ciel­sko wa­le­nia, pła­skie i nie­przy­po­mi­na­ją­ce wa­le­nia… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

hałas usta­je, a mi udaje się ze­brać w sobie… –> …hałas usta­je, a mnie udaje się ze­brać w sobie

 

Ogon jest łysy jak u szczu­ra, z rzad­ka po­ro­śnię­ty drob­ny­mi wło­ska­mi… –> Skoro porastają go drobne włoski, to nie jest łysy.

 

Czuję jak za­war­tość mo­je­go żo­łąd­ka w jed­nej chwi­li pod­cho­dzi mi do gar­dła. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Po­ru­sza­ją usta­mi, mówią coś bar­dzo cicho…

Go­rzesz – szep­cą. Gorzesz.

[…] Mijają mnie, mówiąc: Gorzesz. –>

Po­ru­sza­ją usta­mi, mówią coś bar­dzo cicho…

Go­rzejesz – szep­cą. – Gorzejesz.

[…] Mijają mnie, mówiąc: – Gorzejesz.

 

Z resz­tą, do do­słow­ne­go też… – Zresz­tą, do do­słow­ne­go też

 

Otwie­ram oczy i widzę kubek. Unosi się nad nim pa­ru­ją­ca her­ba­ta. – Herbata opuściła kubek i unosiła się nad nim???

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Poziom absurdu mnie przerósł. Nie przeczę, wizje interesujące, wyobraźnia pracuje, ale lubię wiedzieć, o co chodzi w tekście. A sen/ inne zwidy to takie pospolite wyjaśnienie, nielubiane w fantastyce…

Babska logika rządzi!

Nieźle się czytało, ale niestety dołączę do grupki, która miała trudności z załapaniem sensu opowiadanka.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Jejku! Dziękuję wszystkim za opinie, podpowiedzi i porady! Nie sądziłam, że wstawienie jednego tekstu tak wiele może nauczyć o własnym pisaniu. W dzienniku już zanotowałam – WIĘCEJ SENSU, MNIEJ ABSTRAKCJI.

NoWhereMan – Dzięki również za linki! Poradniki przeczytane. (I nagle dialogi przestają być takie straszne.)

regulatorzy – Dziękuję za językowe poprawki! A z tym biurkiem… Jacek popchnął Krysię, przez co dziewczyna uderzyła łokciem o biurko. Tak to sobie wyobraziłam. Ale teraz rozumiem, że nikt nie siedzi w mojej głowie ;)

 

Jeszcze raz DZIĘKI, DZIĘKI!!!

Pierwsza część (do morświna) całkiem, całkiem. Podobało mi się obrazowe ukazanie procesu odpływania myślami, aż zacząłem podejrzewać, że Autorce też to się często zdarza. Druga cześć (od morświna) już wkroczyła na takie poziomy absurdu, że nic nie łapałem, więc podobała mi się dużo mniej.

Nie mam pojęcia, o czym to było, przykro mi :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka