- Opowiadanie: maciekzolnowski - Zaczarowana pasieka wujaszka Władysława Cupała

Zaczarowana pasieka wujaszka Władysława Cupała

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zaczarowana pasieka wujaszka Władysława Cupała

Jak trudno jest zatrzymać te okruchy najpiękniejszych i najwonniejszych dań, jakie serwuje nam życie, i sprawić, by ułożyły się w jakąś oszałamiającą ingrediencję wiecznego trwania. Można przejrzeć stare rodzinne albumy ze zdjęciami, odkurzyć piękne wspomnienia i nasycić nimi teraźniejszość. Niech melodie z dawnych lat zabrzmią ponownie i – niesione na łuku fermaty – wybrzmią urodzajem prasłowiańskiej magii; niechaj pozwolą przeżyć to nasze wątłe życie raz i jeszcze dwa razy może. Niechaj zabrzmią, a wysłuchane – pozwolą wyrwać się swoim melomanom z lejców czasu, manifestującego się poprzez tykanie zegarów z kukułką i pianie wiejskich, krewkich kogutów. Pragnąłbym z całego serca zachować kwintesencję smaku, zapachu i koloru utraconych lat, które mi bezpowrotnie przeleciały wraz z całym złotem arkadii, gdym daremnie poszukiwał żyły modernizmu i pozytywizmu w uczonych księgach i w wielkich miastach. Stworzyć rad byłbym alembik do produkcji marzeń, wspomnień i majaków; zagęścić w esencję radosne rymy przeszłości; zogniskować w oszałamiającą światłość, jak w soczewce, każdą pojedynczą tęczę nad Racławicami; wyizolować i na wieki zachować klarowne efemerydy, duszy incytatory, mego jestestwa skrzydła, człowieczeństwa mego podwaliny; podsycić języki ognistych zmysłów, obudzić prastare duchy i chochliki. Ocknąć się z letargu codzienności i, może ze sto razy jeszcze, odbębnić repryzę! Pędzą me myśli ku temu właśnie.

 

To było chyba na Głogóweckim rynku. To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków tego intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka świata. I pamiętam to jak dziś, jak na jej widok – na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie, topiącej się w słońcu, gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Ziemię pypka – pienił się spocony, straszliwie wkurzony bruk, ułożony jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej malowniczej scenerii.

 

Rano moja pościel, zdjęta z łóżka i wystawiona przez babcię na świeże powietrze, zażywała słonecznych kąpieli, pod wpływem których, niczym apetyczna bylina, pączkowała, puszyła się i bujniała, aż wreszcie zakwitała wszystkimi stopniami połysku, całymi menzurami grubych płatów bieli, które by można było kroić i sprzedawać na gramy i kilogramy na pobliskim targu.

 

Działkowicze z domów kolejowych Prudnika i Racławic: stare babcie, wiecznie kręcące się po ogródku, w którym cegłówki, ułożone figlarnie w poprzek i częściowo tylko zanurzone w ziemi, tworzyły ten niezwykły rodzaj strefy buforowej, oddzielającej grządki od chodnika i od reszty obejścia. Wiejskie zielarki i znachorki… I ten, wożący się na swym anachronicznym bicyklu, Lankamer – Pan bez fletni, który zaopatrywał naszą rodzinę w świeże owoce: „jabluszka” i gruszki. To był zupełnie inny świat, jakiego nie znacie i już nie poznacie.

 

Akurat trwały wakacje. Ten pocący się nektarem słoneczników sierpień, zatykający zielonymi noskami nozdrza bawiącym się nieopodal klonu dzieciom, pozostawił w mej pacholęcej głowie obfite, kolorowe odpryski wspomnień z czasu późnego peerelu, utkane z migotliwej łuny żarzącego się rydwanu słoneczników, egzemplarycznych, wyrwanych z gruntu i kontekstu znaczeń oraz wyekstrahowanych oleistych obrazów – całej gamy lepkich, wiejskich pejzaży: na czele z oazą wonności maści wszelakiej, z kuferkiem strzeżonych przez pająki sekretów, z orzeźwiającym czyśćcem przydrożnej kapliczki, z zagonem kłębiących się strąków roślin z rodziny bobowatych, buzujących w skwarze popołudnia płatków kwiatowych i harcującego lubieżnie ścierniska-mrowiska. Te obrazki, składające się na racławicką arkadię, w które wsiąkła, niczym w lessy, fantastyczna słodycz rzeczonego lata, posiadły jak gdyby swoje drugie, ukryte dno w postaci miąższu ze złotej moreli, wodzącego za nos pachnidła gruszki i – prostodusznego, choć wzmocnionego bogactwem konotacji – posmaku babcinego kompotu ze starej, jeszcze poniemieckiej papierówki – prawdziwego eliksiru rozkoszy, sił witalnych i orzeźwienia.

 

Mieszkałem podówczas w sennej chacie na zboczu, na stromym stoku międzypokoleniowej przepaści, jaka dzieliła – wyłącznie w sensie symbolicznym – wszystkich członków mej familii. Ja byłem młody i malutki, oni – starzy i duzi. Ot, i cała przepaść. Familia ta była całkiem liczna i roztaczała nade mną parasol ochronny, rozpostarty ponad całe sioło. Najchętniej w słoneczne dni lata przyjmowałem tę dobroczynność ze strony babcinej siostry – cioci Jadzi i jej męża, wujka Władysława.

 

Wujostwo mieszkali w pobliżu kolei w strupieszałym, pamiętającym jeszcze niemieckich wysiedleńców domu z nagiej cegły, który znajdował się na kresach wyższych pięter racławickiej panoramy i – wraz z bujnym ogrodem oraz pasieką – tworzył pępek, plexus solaris mojego ówczesnego grajdołka. Ten mur ceglany domostwa, jak przesuszony zgred, gubił kruchą zaprawę, niczym solarny Pan swą jajeczną żółć, i był wszystkim tym, na co stać było i czego w istocie pragnęli jego właściciele – zapomniani w swych skansenach, zasklepieni propolisem różanych okularów na ławce w swoim ogrodzie, pielęgnujący ogólniejszą ideę chodzącej zacności i dobroci.

 

W dni takie jak ten, którego wszystkie minuty pałały blaskiem i oślepiały światłem, skansen przeistaczał się w sprawną machinę pełną przodowników i z cicha bzyczących bohaterów. W ruch szły nagle, zniesione z olimpijskiego strychu i przeniesione naprędce z tellurycznej komórki-piwnicy, zakurzone akcesoria: wyciskarka do miodu, wielka niczym pralka Frania, podkurzacz, odważniki od sędziwej wagi i inne atrybuty wujkowej obecności. Ów siwy, łysiejący starzec królował nad tym wszystkim ręką Midasa władającego Frygami, a czego się wujek tknął, natychmiast zmieniało się w złoto oraz mleczną ambrozję. „Trutniąc” u jego boku, łasuchowałem ochoczo ogryzając plastry sześciokątnych uśmieszków, a wraz z nimi – małe słoneczka miododajne i oblizując co chwila umorusany swój pychol.

 

Nieopodal wujkowej pasieki znajdował się kompostownik komunalny w kształcie wielkiej murowanej wanny, z którego na okrągło wylewało się wpienione powietrze i rozlewało po na wpół zdziczałych sadach i ogrodach. Wiecznie czuło się tutaj zapach gnijących jabłuszek, usychającego kopru; kiszącego się w sosie własnym, niczym na solarnej patelni, ogórasa: Pallasa, Echiona czy innego Toasa z rodu Gigantów…

 

Babcia z Murcek (tak ją nazywałem) zawsze zbierała płatki dzikiej róży, z których wyrabiała wyborne konfitury. Podpalała denka i zakręcała słoiki, a ogień robił resztę roboty, wypalając się. Następował proces pasteryzacji. Ach, ten intrygujący i głęboki zapach dzikiej róży, w którym ziszczały się murckowskie słoneczne godziny. Babcia była skryta i małomówna. Po owocach jej pracy ją poznawałem i do dziś niewiele o niej wiem, nic o niej powiedzieć nie mogę.

 

Bywało, że jeździłem z babcią i ciocią Jadzią na zakupy do Głogówka, gdzie kupowano mi różne łakocie. Nigdy nie zapomnę smaku waty cukrowej, gofrów i lodów. W miasteczku było o te rzeczy łatwiej aniżeli na wsi. A oto widok, jaki pozostanie ze mną już na zawsze: gałka lodów o smaku pomarańczowym z kawałkami startej skórki, topiąca się na bruku. Mała architektura tak zwana oraz mała gałeczka zmarzliny. Tylko tyle i aż tyle.

 

U cioci Józi w górnej części Racławii dostawało się suszone makówki, które pochodziły z ciotecznego ogrodu znajdującego się tuż przy trakcji. Były one suszone na strychu i stanowiły bazę surowcową – podstawową ingrediencję kutii i makowców. Racławickim dzieciom makowy napar podawano na sen. Dostawszy rzeczony susz, latałem ci ja za dnia po ciocinym podwórzu i potrząsałem owocnikiem niczym ministrancką terkotką. Ach, jak bardzo fascynowała mnie ta niezwykła morfologia makowej głowy!

 

Spacerując w stronę rzeki i lasu, zrywałem poziomki, które ochoczo wcinałem. Te prosto z krzaczka były najsmaczniejsze, a jedzenie stanowiło nagrodę za trud spaceru, dzielne znoszenie upału oraz towarzyszące upałowi pragnienie. Owoce grzeszyły słodkością i pachniały. Dałbym przysiąc, że widywałem w ich pobliżu skrzaty. Czasem się zdawało, że to ich czerwone czapeczki tak efektownie mienią się w słoneczku, a głowa, tułów, ręce oraz nogi, czyli reszta miniaturowego ludzika jest niewidoczna.

 

Babunia, czyli moja prababcia ze strony matki i dziadka Stanisława, była bardzo bogobojną i pobożną niewiastą. Przystawała i modliła się przed każdą przydrożną kapliczką, a w kościele spełniała się jako diwa. Nigdy nie zapomnę, jak zstępowała w upalne popołudnia w mój dziecięcy świat, niczym Madonna kursująca między Niebem a Ziemią, ani tego, jak przynosiła mi orzeszki laskowe albo cukierki, nigdy nie wymarzę tej jej świętobliwej aury.

Koniec

Komentarze

Prośba o wyłuskanie błędów w czymś, czego sam nie potrafisz zakwalifikować, nie brzmi zbyt zachęcająco. Z pewnością mogę Ci jednak poradzić jedno – usuń to pogrubienie. Przeszkadza.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Zerknąwszy, gustownie pogrubioną kursywą stylizację zdobioną barokowo stwierdzam, której to celowości zabiegu pojąć wątłym umysłem swym nawet próbować nie potrafię.

 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

To luźny fragment mojego komentarza. Proszę, niech ktoś zrobi to za mnie. Mnie zatkało i tak zostało :-). Faktycznie grubość twego, elektronicznego pióra przeszkadza memu oku. 

Dobrze, już to poprawiam i “odgrubiam”. 

Od tego jest beta.

ironiczny podpis

Dobrze, przeniesiemy się tam, dzięki. 

A jak wrażenia po przeczytaniu, tak w ogóle?

Ja rozumiem, piękny język (pochwalam), ale ciężko to się czyta.

Np.

Ten pocący się nektarem słoneczników sierpień, zatykający zielonymi noskami nozdrza bawiącym się nieopodal klonu dzieciom, pozostawił w mej pacholęcej głowie obfite, kolorowe odpryski wspomnień z czasu późnego peerelu, utkane z migotliwej łuny żarzącego się rydwanu słoneczników, egzemplarycznych, wyrwanych z gruntu i kontekstu, znaczeń oraz wyekstrahowanych oleistych obrazów – całej gamy lepkich, wiejskich pejzaży: na czele z oazą wonności maści wszelakiej, z kuferkiem strzeżonych przez pająki sekretów, z orzeźwiającym czyśćcem przydrożnej kapliczki, z zagonem kłębiących się strąków roślin strączkowych, buzujących w skwarze popołudnia jakichś płatków kwiatowych i harcującego, lubieżnie, ścierniska-mrowiska. – To jest jedno zdanie. Idziesz na rekord strony, bo dłuższe, to chyba ze dwa razy widziałem.

No i odnoszę wrażenie, że szpanujesz słownictwem. :P

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

To jest dosyć ciężkostrawne i zapewne w 70 procentach bez wielkiego sensu ale urocze. Stylizacja chyba udana. Pachnie mi jakby Proustem z “​W poszukiwaniu straconego czasu”. Sporo archaizmów, sporo słów o nieznanym mi znaczeniu. Ale pomijając ograniczoną fabułę oraz brak fantastyki mogę stwierdzić, że są inne płaszczyzny, na których powyższy fragment przypadł mi do gustu. Nawet jeśli to zwykła popisówa.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ten fragment pozwolił mi wrócić myślami do dzieciństwa, co prawda bez pasieki i wujostwa, ale równie głęboko tkwiącego w pamięci.

Napisane bardzo ładnie, niezwykle obrazowo, wręcz dźwięcznie. Szkoda, że to tylko fragment, choć mogłoby się też okazać, że dłuższa historia napisana w ten sposób byłaby nużąca.

 

pie­nił się spo­co­ny, strasz­li­wie wku­rzo­ny bruk, uło­żo­na jesz­cze za Niem­ca… – Literówka.

 

w tej oto ma­ło­mia­stecz­ko­wej , ma­low­ni­czej sce­ne­rii. –> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

I ten pan Lan­ka­mer na swym ana­chro­nicz­nym ro­wer­ku, który za­opa­try­wał naszą ro­dzi­nę w świe­że owoce: ja­błusz­ka i grusz­ki… –> Ze zdania wynika, że w owoce zaopatrywał rodzinę anachroniczny rowerek. ;-)

 

z za­go­nem kłę­bią­cych się strą­ków ro­ślin strącz­ko­wych… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Miesz­ka­łem pod­ów­czas w sen­nej cha­cie, roz­po­star­tej na […] pa­ra­sol ochron­ny, roz­po­star­ty ponad całe sioło. –> W niewielkim akapicie takie powtórzenie nie robi dobrego wrażenia.

 

Wu­jo­stwo miesz­ka­ło w po­bli­żu kolei… –> Wu­jo­stwo miesz­ka­li w po­bli­żu kolei

 

W dni takie jak ten, któ­re­go wszyst­kie mi­nu­ty pa­ła­ły od bla­sku i ośle­pia­ły świa­tłem… –> W dni takie jak ten, któ­re­go wszyst­kie mi­nu­ty pa­ła­ły blaskiem i ośle­pia­ły świa­tłem

Pałać można czymś, nie od czegoś.

 

i roz­le­wa­ło po na wpół zdzi­cza­łychm sa­dach i ogro­dach. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ech… No przepraszam, ale dla mnie też wygląda to jak jakiś manifest leksykalny, a nie faktyczny tekst, który powinien być o czymś, a ten jest o niczym. Czasami ułożone obok siebie wyrazy, jakkolwiek piękne i trudne, nie formułują żadnej sensownej myśli i nie przekazują obrazu. Na przykład, dlaczego komórka była telluryczna? Tylko dlatego, że pod ziemią? To nie ma sensu. Podobał mi się początek i muzyczne metafory, ale taka poetycka proza to nie na mój gust, zwłaszcza, gdy nie dowiaduję się niczego o niczym, oprócz ewentualnie jakiegoś obrazu wiejskiego życia. Właśnie, to mi przypomina bardziej malunek słowny niż historię, czy opowieść. Bo nie ma tutaj żadnego początku, żadnej przemiany bohatera, żadnego objaśnienia dlaczego on mówi o tym wszystkim. Skoro pamięta czasy PRL-u to nie wiem dlaczego wypowiada się jak postać z początku dwudziestego wieku. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Dzięki Mr.Maras za to porównanie, ale bez przesady z tym Proustem.

“Szkoda, że to tylko fragment”. Miło mi Reg., może pójdę z tym tekstem dalej, sam jeszcze nie wiem.

 

Chodziło mi w zasadzie tylko o to: 1) aby nie przepadły bez śladu wspomnienia cudownego dzieciństwa (widziane na tle historii pewnej rodziny); 2) i aby oddać obraz wiejskiego i małomiasteczkowego środowiska, utrwalony, zapamiętany w późnych latach 80-tych. A wiec, raz jeszcze, tylko tyle i aż tyle!  

Rano moja pościel, zdjęta z łóżka i wystawiona przez babcię na świeże powietrze, zażywała słonecznych kąpieli, pod wpływem których, niczym apetyczna bylina, pączkowała, puszyła się i bujniała… no i, w końcu, zakwitała wszystkimi stopniami połysku, całymi menzurami grubych płatów bieli, którą by można było kroić, a następnie sprzedawać na kilogramy.  

To zdanie serio musiało być takie długie?

 

Przykro mi, ale uważam, że nie da się tego czytać. Ja rozumiem chęć użycia ładnych słów i nienagannej stylistyki, ale trzeba mimo wszystko z umiarem. Może jakby zrobić z tego prozę poetycką, to miałoby to większy sens.

A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?

Przesłodzone, jednym słowem. Okej, przyjmuję pokornie Waszą krytykę. Dzięki za komentarze! 

Nikt nie zwrócił uwagi na dziwne słowo “piposzka” (butelka dla dziecka z mlekiem albo grysikiem, po ukraińsku “szczyt”, po polsku zaś – coś jakby “pipetka” albo “pipeta”). To taka mała ciekawostka. 

Nowa Fantastyka