I
Nie zdążyła nawet spokojnie wypić kawy pierwszego dnia po powrocie – już pikał komunikator o połączeniu z bazy. Opuściła dłoń, na której podpierała niewyspane czoło i skierowała wzrok na panel telekonferencyjny.
– Mogłam była iść do mesy, wśród setki ludzi, zamiast sprowadzać śniadanie do kabiny… przynajmniej zjadłabym spokojnie. Wśród setki ludzi… – powiedziała do siebie z kwaśnym uśmieszkiem. Nienawidziła spędzać czasu wśród ludzi. Setki czy piątki. Ludzie niezmiernie ją nudzili. No, z paroma wyjątkami, rzecz jasna.
Gdy wstała, białe poliuretanowe siedzisko bezszelestnie opuściło się wzdłuż panelu ściennego aby wsunąć się w niego i nie zajmować niepotrzebnie przestrzeni w małej kabinie. Blat pozostał na miejscu, wyczuwając na sobie ciężar kubka z kawą, tacy pokarmowej i sztućców.
Narzuciła na siebie niedbale tunikę i, nie martwiąc się brakiem dress-code, włączyła komunikator. Po każdym cumowaniu na agrostatku i zdaniu wstępnego raportu, przysługiwało jej 48 korpogodzin wolnych od pracy (na odpoczynek, przegląd pojazdu i kontakt z innymi cywilami).
Usiadła, po czym wstała po kubek z kawą i, ponownie siadając, przyciskiem odebrała połączenie z bazą.
– Tutaj A.Z.K., zgłaszam się do bazy, odbiór – powiedziała, a ekran panelu telekonferencyjnego zaczął łapać obraz. Zobaczyła na nim swoją asystentkę – obsługę biurową w centrali, która rzetelnie i cierpliwie podsumowywała wyprawy holownicze, raportowała koszty i bookowała kabiny na najbliższych agrostatkach
i bazach. Asystentka miała na imię Monika, ale A.Z.K. nazywała ją swoim Promyczkiem. Promyczek nie zadawała zbędnych pytań i zawsze załatwiała wygodne kabiny na najdalszych zakamarkach bookowanych obiektów. Nigdy nie poznały się osobiście, ale Promyczek była jedną z niewielu osób, o których miała ciepłą opinię. Bo Monia miała bardzo duże oczy i totalnie nie rozumiała swojej „autsajdki”, choć dokonywała wszelkich starań, by sprostać jej oczekiwaniom. Miała pod swą opieką 10 partnerów „zewnętrznych”, z których każdy po powrocie chciał tego samego – atrakcji, ludzi, rozrywki. A.Z.K. była dla niej nie lada gratką, ze swoją ciągłą potrzebą ciszy. Ale i dobrym źródłem dochodu.
– Mam połączenie z Szefem Szefów – zakomunikowała, po czym zawiesiła wzrok na obrazie przychodzącym, westchnęła i zapytała – może się ubierzesz?
– Tak mi dobrze, jak dzwonią podczas urlopu niech widzą, że jestem podczas urlopu.
– Jasne. Przekierowuję.
– A wiesz, o co chodzi? Przecież wczorajsze dokumenty dostałaś.
– Tak, dostałam, jeszcze nie robiłam raportu tylko ogólny komunikat o odzyskaniu Batorego… to chyba chodzi o sprawę Samsona, bo wrócił Marvin – bez efektu.
– Jakiego Samsona?
– Nie wiem, czy to rzeczywiście ta sprawa, po prostu tak myślę. Na Twoim miejscu poprawiłabym tunikę. Łączę.
Monia zniknęła, a na ekranie pojawiła się zajawka na czekanie, przedstawiająca zielone kolonie i reklamująca międzyplanetarne działki w dobrej cenie, które oferowała korporacja. Białe blokhauzy w przestrzeni mieszkalnej, drzewka owocowe w przestrzeni ogrodowej, baseny w przestrzeni kąpielowej, boxy
w przestrzeni biurowej oraz najlepszą żywność w przestrzeni restauracyjnej.
– Popierdoliło ich z tymi przestrzeniami, zupełnie jakby człowiek nie mógł sam się wykąpać i zjeść. Potrzebuje do tego kolektywnej przestrzeni wypełnionej innymi ludźmi. Co za dramat… – pomyślała.
Bo, istotnie – trzeba przyznać, że jakiekolwiek formy indywidualizmu nie były promowane. Wielu terraformersów, tzw. planeciarzy, na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, dziwaczało. Samotne wyprawy rekonesansowe i izolacja nie sprzyjały zdrowemu rozwojowi społecznemu. Dlatego wszystkie korporacje połączyły się
w myśl „bezpieczeństwa społecznego” i chociaż ze sobą konkurowały ekonomicznie, to moralnie były zgodne – hasła „Nasi pracownicy – Nasz rozwój” eskalowały szybko do jawnego zachęcania w budowanie relacji społecznych, spędzanie czasu z bliskimi oraz do umożliwiania tego kolejnym pokoleniom pracującym na obrzeżach kolonii. To się nawet sprawdzało – tworzono wesołe enklawy, do których człowiek chciał wracać. Z tym, że nie każdy chce wracać do tłumu…
Po chwili obraz zgasł. Pojawiło się eleganckie pomieszczenie i stół, przy którym prócz Szefa Szefów siedziały jeszcze dwie osoby.
– Witam, witam, przepraszam że przeszkadzam w urlopie. Gratuluję sprowadzenia Batorego.
– Nie było z tym statkiem większego kłopotu. Uznałam, że to robota Księcia, więc komputer na hasło „żyletka” odpowiedział pełną współpracą.
– Taaak, właśnie za sprawą Księcia się z tobą kontaktuję. Myślę, że to jego kolejny wybryk. Tym razem chodzi o coś naprawdę dużego. O opuszczony frachtowiec, który od lat, może nawet z towarem błąka się w próżni, ale nikt go do tej pory nie sprowadził. Zainteresowaliśmy się nim gdy wszedł w przestrzeń międzykorporacyjną, jak go złapiesz – będzie nasz. Duża premia, od razu spłacisz działkę na Bio-Marsie.
– Frachtowiec z towarem? Przecież te statki się holuje…
– No – przerwał i potarł podbródek – nie ten. Widzisz, ten ma tak ustawiony algorytm, że nie zmienił kursu nawet po wyłączeniu głównego komputera i całkowitego zasilania. Podejrzewamy, że Książę przy nim majstrował i mechanizm kursowy jest na osobnych obwodach z osobnym zasilaniem, zakodowany na tyle, że nie da się go zatrzymać. Statek sam jest sobie sterem.
– No to wysłać ekipę, która znajdzie osobny generator i po sprawie.
– Dlatego właśnie prowadzimy tą rozmowę. Nasze statki są najbliżej, inne korporacje nie przeszukują tego obszaru, i wysłaliśmy już dwa zespoły – bez rezultatu. Prawdę mówiąc, nawet Marvin wrócił z ekspedycji roztrzęsiony.
– Nie rozumiem.
– Chodzi o główny komputer. Prawdopodobnie sam, no… dzięki ingerencji Księcia… stał się SI.
– Jaki ma kurs? – zapytała, bo sprawa wyglądała na ciekawą.
– W sumie to… bezkolizyjny.
– Pytam o cel.
– Przeprowadziliśmy symulacje do 500 lat w przód. Bez celu ale i bezkolizyjnie.
– To nie ma sensu jeśli to nie jest zabawa typu: złap mnie jeśli potrafisz.
– Dokładnie tak myśli firma. Wiemy też, że specjalizujesz się w wynajdowaniu statków, przy których majstrował Książę. Chcemy, żebyś to ty spróbowała go sprowadzić do bazy. Na decyzję masz 72h, przysługuje Ci premia za ostatnie znalezisko. Do tego czasu oferta kierowana jest wyłącznie do ciebie. Zastanów się
i daj nam znać.
– Już się zastanowiłam, biorę to. Ale prace zacznę, jak miną 72 godziny.
– Dobrze.
– Dzięki. Wracam do śniadania.
Wyłączyła komunikator i uśmiechnęła się do siebie. Wciąż słyszała słowa „od razu spłacisz działkę na Bio-Marsie”, zatem wcześniejsza emerytura jest możliwa. Promyczek znów pojawiła się na ekranie.
– Miałaś nosa, chodzi o Samsona. Prześlij mi wszystkie dane na jego temat
i poszukaj informacji o suchych dokach, apgrejdach i interwencjach mechaników. Sprawdź, gdzie i kto dokładnie ich dokonywał, o ile zdołasz to ustalić. Ten statek przemierzał niezasiedlone układy i większy czas sunął, jak przypuszczam po przestrzeniach międzykorporacyjnych.
– Zgadza się, międzykorporacyjne. Czyli znów masz okręt na wodach bezpańskich.
– Czyli znów szykuje Ci się niebotyczna premia. Ruszam za 70 godzin. Bez odbioru.
II
Promyczek zebrała dla niej dokumenty dotyczące Samsona, okazało się, że
i owszem – jest to nie lada gratka dla łowców statków i eksploratorów zatrudnionych na umowę o dzieło, ale zainteresowanie nim zmalało, owiane mgłą niedopowiedzeń. Nie skojarzyła od razu, że Samson to dawny Wilibald – jeden z największych frachtowców w swej kategorii, praktycznie zabytek – nieprodukowany od ponad 100 lat. Już ojciec opowiadał jej o nim. Maszyny te wciąż działały, ale były nieekonomiczne. Zaprzestano ich budowy wraz z technologiczną ewolucją napędu Atlas, który zrewolucjonizował produkcję całej kategorii statków cargo. Już nie opłacało się budować maszyn o tak wielkich rozmiarach, zwłaszcza, że Konwencja Generalicji wydała rozporządzenie o Maksymalnym Wydobyciu. W czasach, gdy przedsiębiorstwa zajmujące się pozyskiwaniem surowców dostały ograniczenia
w postaci ilości maksymalnego poboru na terenie danej planety, nie opłacało się już budować statków o rozmiarach prehistorycznych katedr. Bardziej opłacało się tworzyć stacje z mobilnymi jednostkami, które na danym obszarze na raz wypuszczały mniejsze statki, np. wiertnicze, i każdy z nich zbierał ustawowe maximum. Wracając do swej stacji, materiał ulegał konsolidacji i wówczas zamówienie było pełne. Często, w drodze powrotnej łapało się trasy asteroid, będących prawdopodobnym źródłem surowca. Niektóre specjalne podzespoły grup wydobywczych skupiały się właśnie na tych małych i niesfornych obszarach, pozyskując dodatkowe substancje, które wpływały do ogólnego zasobu koszyka korporacji, wzbogacając jego różnorodność.
Wilibald został porzucony przez załogę, która opuściła statek z towarem na pokładzie. Żadnemu z członków załogi nie postawiono zarzutów ani nie zażądano zadośćuczynienia. Niedługo później podjęto pierwszą próbę holowania statku. Jak mówił jej kapitan – bezskutecznie. Statek, mimo najlepszej opieki nie schodził
z dziwnego kursu. Ale to, o czym się nie mówiło to główny komputer. Podobno nie słuchał nikogo, a na wszelkie polecenia odzywał się niezrozumiałym językiem. Wszystkie termo-translatory załogi zawodziły, połowicznie, gdyż część przekazu dało się tłumaczyć. Tyczy się to również późniejszych ekip. Sprawa była głośna, jednak po latach firma dała sobie spokój. Taniej było spisać statek i ładunek na straty, niż tracić czas. Zatem, gdy Wilibald wszedł w przestrzenie poza jurysdykcją którejś korporacji, wolni strzelcy próbowali go przechwycić. Bez rezultatu. Jednym
z ostatnich był Rohan, który zatrudnił speców do ad hocków, w tym – najsłynniejszego lingwistę – ale bez rezultatu. Wówczas tenże lingwista, wybitny profesor Tarantoga, uznając główny komputer za kapitana statku – nazwał go Samsonem, wierząc że ma on słaby punkt i może być nim niezrozumiały język.
Jej mały pojazd nie nadawał się do holowania – miała wejść na Wilibalda
i zobaczyć czy coś uda się zrobić – jeśli tak – kontaktowała się z Promyczkiem
i wzywano całą ekipę. Nadajnik wskazywał, że Samson będzie niebawem w zasięgu wzroku i istotnie; wśród mroku, z dala od planet i gwiazd, nie generując żadnego światła, przez okna kabiny pilota zobaczyła to monstrum. Wyglądał jak katedra na tytanowej poduszce. W rzeczywistości była to rafineria ciągnięta przez Samsona – statek i towar. Dziwnym, że pomimo tylu prób, nie udało się pozyskać załadunku. Możliwe, że go rozkradziono w locie. W najnowszym zestawieniu danych nie było wzmianki o cargo.
Całość miała ok. 2400 m długości, 1600 m szerokości i wysokość na 75m. Prawdziwe zamczysko. Ten piękny, niemy kolos, sunący w martwej ciszy, przywodził na myśl opowieści prehistorycznych żeglarzy o statkach widmo, które zupełnie opuszczone poruszały się po morzach.
Dzięki temu, że jej statek był niewielki i równie wiekowy co Wilibald, spokojnie mogła przycumować nieopodal mostku. Wszystkie te statki budowano z w miarę uniwersalnym pionem komunikacyjnym, umożliwiając mniejsze naprawcze bez suchego doku. Odetchnęła, włożyła skafander i wysłała raport do Promyczka – że dotarła. Ostatnią rzeczą jaką wyjęła i schowała do torby podręcznej, była schowana w kokpicie czerwona, stara puszka. Uśmiechnęła się do niej i mruknęła: Witaj Bio-Marsie.
III
Na pokładzie królowały kryształki lodu. Oświetlenie skafandra pomogło
w odnalezieniu właściwej drogi – zdążyła już poznać rozkład i zaplanowała sobie trasę prosto do głównego komputera. Ciemne korytarze były dość przestronne, wewnątrz panowała temperatura ujemna i niebywały spokój. Nim weszła do właściwego pomieszczenia, zdążyła pomyśleć, że to najpiękniejszy statek jaki widziała. Gdy dotarła na miejsce i wklepała kod dostępu, włączył się tryb zasilania awaryjnego, a do podstawowych pomieszczeń zaczął być dostarczany tlen, aby zrównoważyć jego poziom do właściwego. Powoli zaczęła wzrastać temperatura.
A.Z.K. wyjęła torbę z narzędziami i po jakiejś godzinie udało jej się uruchomić główny komputer. W międzyczasie zauważyła poprzednie apgrejdy i uśmiechnęła się do siebie – O tak, Książę, wiedziałam, że to Ty w nim grzebałeś.
Gdy była gotowa, przeszła do służbowej mesy i zaparzyła wodę, aby zrobić herbatę.
– Komputer – powiedziała na głos – Jestem A.Z.K. i przybyłam tu, aby Cię zawrócić
z błędnego kursu. Statek zostanie odholowany, ja tym czasem sobie zrobię herbatę.
– Pani chcesz pić herbatę, a ja gorę! –rozległ się nagle głos komputera. Kobietę przeszył dreszcz, zrobiło się dość upiornie. Dawno nie słyszała żadnego dźwięku,
a ten był wyjątkowo donośny i echem odbijał się od ścian pustego kolosa. Zrozumiała przerażenie poprzedniej ekipy.
Po chwili parsknęła śmiechem i wraz z tajemniczą, czerwoną puszką udała się na mostek kapitański, gdzie – przy filiżance herbaty – zaczęła wertować dziennik pokładowy na ekranie panelu sterującego. Szukała zapisków o niezrozumiałych treściach, które wypowiadał główny komputer. Znalazła szybko wzmiankę o tym, gdy załoga podjęła decyzję o opuszczeniu statku: (do kapitana) „Pan się wybierasz na Ukrainę! Pan się pakujesz, a ja gorę!”.
No tak, Ukraina to nazwa stacji kosmicznej, wówczas najbliższej, do której
w wahadłowcu mogła udać się przerażona zawodzeniem maszyny załoga.
A wcześniej… Ktoś się modlił… „a ja gorę!”.
Wstała, chwilę przechadzała się po kokpicie aż wybuchła serdecznym śmiechem.
– Taki rozwój, taka unifikacja, tysiące programów lingwistycznych do termo-translatorów, a z jednym słowem przez tyle lat sobie nie poradzili! – usiadła, siorbnęła herbaty, znów wstała i otworzyła tajemniczą puszkę. Wyjęła z niej bardzo stary czytnik i zaczęła wertować. Po czym westchnęła wesoło, zatarła ręce i – jak na inżyniera mechanika przystało – udała się do głównego reaktora. Statki tego typu były wspaniale wyposażone, wśród załogi było zawsze co najmniej dwóch konserwatorów, zatem nie musiała obawiać się o sprzęt. Dzięki kodom dostępu podanym przez korporację oraz właściwym narzędziom, zabrała się do pracy. Po około czterech godzinach zaczęła odczuwać głód. Wyciągnęła z torby tabliczkę czekolady, zjadła pasek mlecznej, popiła drugą herbatą i wróciła do pracy.
Po łącznie 11 godzinach, brudna od smaru i spocona od czołgania się między jednym złączem a drugim, przeplataniem i wymianą kabli, dwukrotnym wracaniu na statek po materiały i dziesięciokrotnym wertowaniu tajemniczego czytnika – pojawiła się na mostku. Gdyby ktoś z załogi ją wówczas widział, dostrzegłby satysfakcję w jej spojrzeniu. Usiadła do kokpitu i zaczęła powoli zmieniać kurs. Po chwili wybuchła jeszcze głośniejszym śmiechem i bawiąc się w nawigatora, dopisała kolejne współrzędne, ustalając je jako ostateczne.
– Komputer, życzę Ci miłej drogi! Po tylu latach dryfowania wreszcie spoczniesz
w suchym doku!
– Przyjąłem nowy kurs.
– Czy główny stos reaktora działa poprawnie?
– Potwierdzam. REAKTOR NIE PRZEGRZEWA SIĘ.
Wróciła na swój statek, oddaliła się i wykonała jeszcze 3 zbliżenia do Wilibalda, mocując sygnalizatory korporacji. Wyjątkowo zmęczona wzięła prysznic, ubrała beżowy kombinezon z logo swej firmy i skontaktowała się z Promyczkiem. Była na tyle blisko, że czas połączenia nie był wydłużony. W końcu firma rozwijała się w tej części układu.
– Cześć Moniu, dawaj Szefa – powiedziała, nie ukrywając szerokiego uśmiechu.
– No co Ty! Już Łączę! Powiedz, mamy go?! – klasnęła w ręce a jej serdeczna twarzyczka uśmiechnęła – Ty to jesteś cwaniara. Szefo Szefów na linii.
– Witam, czy to coś ważnego? – na ekranie, znacznie mniejszym niż panele telekonferencyjne, pojawiła się zmęczona twarz zwierzchnika i z tyłu jakieś trzy łysiejące głowy.
– Owszem, za 21 dni, do doku najbliższego z naszych korporacyjnych oddziałów, samodzielnie przybije Wilibald. Chciałam zgłosić to…zwycięstwo osobiście – uniosła lekko głowę, podniosła lewą brew i dość wymownie spojrzała w oczy swojego szefa. Ów, milczał przez chwilę, mrugnął oczami, otarł pot z czoła i chrząknął.
– Nie rozumiem, Wilibald leci w naszą stronę?
– Owszem, ustaliłam mu taki kurs, aby niepotrzebnie nie angażować ekip holowniczych. Muszą być wykończeni po porażce Marvina – dodała z przekąsem.
– To prawda… – powiedział, ale otworzył swój podręczny komputer, jakby
z niedowierzaniem, palcem poruszając się po żółtych folderach oznaczających misje w trakcie i zobaczył, że Samson jest „w trakcie aktualizacji” – Jak ci się to udało? – zerknął ponownie, „zmiana kursu, przeliczanie parametrów” – co takiego było z tym statkiem? Pokonałaś SI? – „status ZIELONY”.
– Drogi Szefie, to żadna SI. Nie macie się czego obawiać, komputer nie jest w żaden sposób źle nastawiony do ludzi.
– W takim razie, co było przyczyną?
– Skorzystam ze swojego prawa do tajemnicy zawodowej i nie opublikuję informacji
w jaki sposób udało mi się zdobyć Wilibalda. Bez odbioru.
Usiadła na ganku swego blokhauzu na Bio-Marsie. Była to najdalsza
i najspokojniejsza działka pod transparentną kopułą biosfery. Widziała jej kres oraz rudy krajobraz w oddali. Piła herbatę i przyglądała się staremu czytnikowi
z czerwonej puszki. Wyjęła też zabindowany kawałek papieru. Był to list od jej pradziadka – niezwykłego mechanika, który naprawiał wiele statków w układzie. Pradziadek nie był fanem postępującej unifikacji i postulatów Głównej Generalicji
o wspólnym języku ludzkości i nowej, jednolitej gałęzi kulturowej. Zmarł, gdy była jeszcze mała, ale pamiętała jego warsztat i narzędzia. Ich obraz zainspirował ją do tego, jak pracowała obecnie.
Zostawił jej swoje dzienniki ze wszystkich napraw oraz krótki list:
„Gdy będziesz już duża, niewiele zostanie z języka, którym posługuję się obecnie. Czy to dobrze – nie wiem, ale nie należy zaprzestać jego nauki ani zapomnieć jego spuścizny. Dlatego zostawiam Tobie i tylko Tobie, ten oto czytnik, w którym znajdziesz Słownik Języka Polskiego, zawierający dużo więcej wyrazów niż współczesne Ci translatory oraz wybrane dzieła literatury polskiej. Kto wie, może pomogą Ci w przyszłości zdobyć majątek. Twój pradziadek – Książę.”
Uśmiechnęła się.