
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Przeźroczysty balon uwieszony pod opancerzonym cielskiem zabulgotał, wypluwając na zewnątrz długą cienką mackę, na której końcu formować się zaczęła czarna, nieprzenikniona materia. Potężne ramię zgięło się w kilku miejscach sięgając kościanymi szczypcami pod nieosłonione podbrzusze. Dwie śmiertelnie ostre kosy zagłębiły się w miękkiej tkance, odcinając najgrubszą, a więc najstarszą pępowinę połączoną z konwulsyjnie drgającymi galaretowatymi tworami. Macka utworzona wcześniej zwiększyła swoją długość i przekształciła materię na swym skraju w galaretowatą masę. Coś umarło. Coś się narodziło.
Kanciasty łeb Matki sięgnął po odciętą tkankę. Owadzie oczy przyglądały się nowej linii życia, biegnącej od przeźroczystego podbrzusza. Mocne szczęki zaklekotały rozrywając na strzępy bezużyteczny , odcięty wcześniej organ.
Kosmiczny owadzi zwierz obrócił się wokoło wypatrując czegoś w świetlistej powłoce kuli, w której był zamknięty. Poza kulą nie było nic. A to co być mogło było w jej wnętrzu. Zamknięta nieskończoność.
Gigantyczna głowa znieruchomiała wpatrując się w punkt świecącej sfery, który nie różnił się niczym od pozostałych miliardów go otaczających. Wielkie szczypce ponownie sięgnęły ku następnej, jednej z najgrubszych pępowin, delikatnie ją ujęły i czekały na sygnał.
Ciemna plama wyskoczyła z otwartej paszczy najeżonej ostrymi zębami i pomknęła w stronę miejsca, które przyciągnęło uwagę Matki. Czarna materia bezgłośnie zderzyła się z kulistą powłoką. Na świecącej powierzchni pojawiły się kuliste okręgi biegnąc od nieskończoności do miejsca zderzenia. Gdy ostatni z nich zmienił się w punkt, wielowymiarowa autostrada wystrzeliła na zewnątrz kuli, choć tak naprawdę nie opuściła jej wnętrza. Zaraz potem pomknęła nią ciemna plama, wypluta wcześniej przez Matkę.
Bill zmarszczył czoło gdy niewidzialna autostrada połączyła się z neuronową siecią mózgu. Za chwilę śpiący chłopiec podskoczył, jak reanimowani elektrowstrząsami szpitalni pacjenci.
Obiekt był gotów do próby. Szczypce docisnęły ostre krawędzie do grubej pępowiny.
Chłopiec rozejrzał się wokoło. Mgła. Wszechobecna i wszechogarniająca. Stał na miękkim szerokim stopniu. Wyciągnął ręce badając przestrzeń. Pustka. Nicość wyciekała przez zaciskające się dłonie, szukające w przestrzeni materialnych skrawków. Młoda istota zadrżała lekko odwracając głowę. Schody prowadziły pod ostrym kątem w dół. Trzeci stopień rozmywał się w mlecznej zasłonie. Czwarty był prawie niewidoczny. Istnienie piątego mógł tylko podejrzewać. Umysł podpowiadał mu, że to tylko sen. Schody były przeszkodą do pokonania. Niezwyciężoną górą. On raczkującym alpinistą. Bardziej wyczuwał niż wiedział, że powinien się wspinać. Odwrócił się, zerkając w górę. Widok podobny z tym za plecami. Piątego stopnia nie widział wcale. Ale wiedział, że wystarczy krok, by pojawiły się jego kontury. Zgięta noga powędrowała w górę. Chrupnęły zaspane stawy. W głowie zaświtała myśl. Zbliża się do poznania prawdy. Istoty istnienia. Jeśli mu się uda pozna sens życia. Pozna odpowiedzi na wszystkie pytania. Już nigdy nie zapyta żadnego z rodziców: dlaczego? Druga noga stanęła na stopniu wyżej, niosąc Billa ku nieznanemu. Krok był trudniejszy niż poprzedni. Miękki stopień mocniej przytrzymał bosą stopę, niechętnie wypuszczając ją z miękkiego objęcia. Zmarszczka zdziwienia podzieliła czoło chłopca na pół. Patrzył na stopy zanurzone w ciepłej masie. Szarpnął nogą. Stopa z wysiłkiem opuściła bagnisty stopień. Mały chłopiec zachwiał się, tracąc na chwilę równowagę.
Ostre jak brzytwa szczypce zwolniły uchwyt na pępowinie szykując się do straszliwego cięcia.
Dłonie w panice mieliły powietrze bezskutecznie próbując dosięgnąć nieistniejącą poręcz. Mlaśnięcie. Wyrwana z podłoża noga zanurzyła się po kostkę w kolejnym schodku.
Szczęki śmierci znieruchomiały.
Głupi sen. Jednak tym razem miał wrażenie, że to coś więcej. Tak jakby od jego decyzji zależało nie tylko jego życie. Świetlista klatka schodowa zafalowała. Musiał włożyć nieco więcej wysiłku w wykonanie następnego kroku. Kolejne stopnie wydawały się znajdować wyżej i wyżej. Wciąż wyżej.
Daleko przed nim, na szczycie do którego zmierzał, błyszczała boską bielą najpiękniejsza z gwiazd. Radość wypełniła duszę chłopca, gdy końce promieni pogłaskały jej wnętrze. Ogarnęło go szczęście absolutne. Siedział na środku pokoju otoczony torami elektrycznej kolejki. Był zachwycony. Takiego prezentu nie oczekiwał. Za plecami stała matka z ojcem. Przytulali małego chłopca cierpliwie tłumacząc jego potknięcia i niewłaściwe zachowanie. Maluch słuchał. Kochał te dwie duże postacie. Ścisnął mocno zgrabną nogę kobiety, którą obejmował. Trochę z boku w przestrzeń dziecinnego pokoju wtapiała się parkowa okolica. Malec łapał rzuconą przez ojca piłkę ze śmiechem odrzucając ją do biegnącej obok mamusi. Wystający korzeń podstępnie przewrócił szkraba i po chwili trzy poplątane ciała tarzały się w gęstej trawie, wyjąc ze śmiechu. Przed siedzącym obok kolejki chłopcem, niczym w ekranie telewizora, emitowane były kolejne karty minionej przeszłości. Uśmiechnięty dzieciak z zadowoleniem spogląda na rodziców patrzących w wysokie oceny na szkolnym świadectwie. Są dumni. Matka płacze, głaszcząc po głowie przytulającego się chłopca. Wielka jasnoniebieska soczewka tkwiąca tam, gdzie powinien być sufit ukazuje zniekształcony pokój w szpitalnym budynku. Przy chorym chłopcu stoją smutni rodzice. Trochę za mocno ściskają małe dłonie. Ale to nic. Bill nic nie powie. Jest mu dobrze, choć jest bardzo chory. Zniekształcone chorobą odbieranie rzeczywistości, nie jest w stanie wymazać miłości jaka dawno temu splotła te trzy ludzkie istoty.
Promienie gwiazdy cofają się. Chłopiec ze zdziwieniem obserwuje wygasającą jasność. Wykonuje kilka kroków, wyciągając przed siebie ręce. Każdy krok jest coraz trudniejszy. Im bliżej szczytu tym ciężej. Ma wrażenie, że za parę kroków schody runą w dół, zmieniając położenie. Okaże się, że te kilka z trudem pokonanych stopni wykonał w tył. Bzdury! Chłopiec przeciera dłonią spocone czoło z wysiłkiem wyrywając stopę z ciepłej powierzchni. Na szczycie w miejscu, gdzie jeszcze niedawno błyszczała blaskiem najpiękniejsza z gwiazd, rodzi się czarny kolos. Bezdenna diabelska pustka wyciąga macki w stronę małej postaci. Delikatnie dotyka duszy, by po chwili ścisnąć ja w okrutnym demonicznym chwycie. Chłopiec drży prawie cofając się o krok.
Wielkie szczęki przerażającej Matki delikatnie ucisnęły grubą pępowinę. Gdzieś wewnątrz niej rozgrywa się dramat. Losy więcej niż jednego stworzenia, rzucono na szale wagi straszliwego przeznaczenia.
Mały chłopiec zanurzony w ciepłej masie błyszczącego stopnia płacze. Stojący obok ojciec jest niezadowolony. Tłumaczy maluchowi niestosowne zachowanie, od najmłodszych lat zakorzeniając w synu pojęcie najpiękniejszych ludzkich cnót. Maluch kiwa potakująco głową. Rozumie wszystko choć jest jeszcze malutki. Kilka metrów dalej smutna, zapłakana kobieca twarz wpatruje się w zamknięte drzwi. Na pooranej zmartwieniami twarzy, niczym na kinowym ekranie rozgrywa się akcja smutnego filmu. Kilkunastu policjantów przeszukuje gęste leśne zarośla. Ojciec otoczony detektywami ze spuszczoną głową słucha policjanta tłumaczącego, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Gdzieś dalej nieprzytomny maluch śni, leżąc na miękkim zielonym mchu. Śni o innym wydarzeniu, które rozegrało się w minionych latach. Siedzi obok ojca na zimnej szpitalnej ławce i drży. Z białych drzwi wypływa mężczyzna odziany w biały fartuch. Kręci głową. Trzeba czekać – mówi do ojca, który obejmuje czule malca. Gdzieś dalej, na stole operacyjnym leży umierająca matka. Chłopczyk zaciska dłonie i modli się do Boga. Czuje, że pęka mu serce.
Czarna gwiazda wygasa, cofając przerażające macki. Chłopiec z wysiłkiem pokonuje następne stopnie. Ciało obejmuje drżenie. Poraniona dusza płacze.
Bezwzględne szczypce przesuwają się wzdłuż pępowiny w stronę nagiego podbrzusza.
Na szczycie schodów ponownie rozkwita świetlisty, biały kwiat. Końce jasnych płatków leczą poranioną duszę, wypełniając malutką istotę energią i wiarą. Ciepłe stopnie coraz mocniej trzymają zanurzające się głębiej stopy. Chłopiec walczy, mając przeczucie, że przegrana oznacza koniec wszystkiego. Małe żyłki występują na czoło. Pulsują zgodnie z bijącym serduszkiem. Najwspanialsze chwile krótkiego życia, pchają malca wyżej i wyżej. Wciąż wyżej. W końcu Bill zamiera wraz z gasnącymi promieniami boskiej materii.
Rozkwita ciemność próbując strącić ponownie bezbronnego malca w przepaść. Malutkie naczynia krwionośne zaczynają zdobić białka, w których pływają jasnoniebieskie źrenice. Okrutne chwile, wymazane dawno z pamięci chłopca ponownie próbują rozerwać na strzępy opierającego się malucha.
Matka przesuwa ramię niemal pod samo podbrzusze. Szczypce suną po pępowinie z złowrogim szuraniem. Prawie dotykają zrogowaciałą narośl z której wychyla na zewnątrz macka życia. Owadzie oczy ze zdziwieniem obserwują śniącego malca. Jest silny. Najsilniejszy jakiego widziała. Szczypce przesuwają się do granicy, prawie rysując delikatny, przeźroczysty odwłok, wypełniony oceanem życiodajnej materii. Dalszy ruch jest niemożliwy. Ale cięcie tak. Brzytwy śmierci czekają.
Malutki Bill stoi na szczycie. Serce drży w niewielkiej piersi niczym gołąb w szponach okrutnego jastrzębia. Jastrząb zwalnia uścisk. Gołąb wzbija się ku niebu. Zanurzony po kolana w ciepłej masie chłopiec odwraca się. O dziwo widzi cała pokonaną drogę. Nawet więcej. Tysiące, miliony schodów ciągną się w dół błyszcząc wspaniałą bielą. Jak to możliwe, że widzi ich koniec? Mruży oczy i przebija barierę galaretowatej mazi w której znikają pierwsze ze stopni. Czerń. I pustka. Ocean nieskończoności. Sięga dalej, mijając śmigające po bokach światy. Mknie tak szybko, że czerń zmienia się w świecącą biel, utworzoną przez mijane gwiazdy. Nagle wszystko w mgnieniu oka znika. Zatrzymuje się w absolutnej czerni. Unosi głowę i spada w dół niebieskiej planety, choć jest ona nad jego głową. Śmiga przez chmury, betonowe konstrukcje w kierunku malutkiej, zwiniętej w kłębek śpiącej postaci.
Leci i jednocześnie stoi na szczycie schodów. Oślepiająca jasność pochłania wszystko. Wykonuje krok w przód. Pochłania go Biel.
Spada wbijając się w małe ciało, które podskakuje na łóżku w wymiętej pościeli.
Wielkie szczypce przeznaczenia odcinają starą pępowinę. Wszechświat pęka na tryliony kawałów. Te na kolejne i tak dalej, aż do najmniejszych cząstek, których ludzkość nigdy nie pozna. Ściśnięte w malutką błyszczącą kulę drobiny wszechświata mkną w stronę zrogowaciałej narośli, na delikatnym podbrzuszu Matki. Okrutne kleszcze chwytają odciętą pępowinę rozrywając ją na strzępy. Esencja wszechświata wpada w owadzią bulwę zanurzając się w życiodajnej materii falującej w przeźroczystym brzuchu.
Stojący na szczycie maluch spogląda w dół, gdzie jeszcze niedawno znajdowały się schody które pokonał. Nie ma tam nic. Pusto. Został tylko on.
Kulisty polip zaczyna pulsować wyrzucając na zewnątrz mackę życia.
Maluch ze zdziwieniem patrzy w pojawiające się kolejno stopnie. Ostatni z nich ginie w czarnej, plastycznej materii. Galaretowata absolutna czerń jest widoczna na tle otaczającej przestrzeni, która też jest idealnie czarna. Dziwne.
Macka życia wydłuża się. Na jej końcu galaretowata czarna masa zwiększa swe rozmiary i nieruchomieje.
Chłopczyk spogląda w dół na ostatnie schodki. Z olśniewającej Bieli za jego plecami wypływa mała kulka. Esencja wszechświata. Przeszywa chłopca i mknie w dół. Wbija się wreszcie w galaretowatą masę, by eksplodować w jej wnętrzu.
Bill wykonuje pierwszy krok. I następny. I znów kolejny. Bose stopy bez trudu niosą szczupłe ciało po twardych schodach.
Malutkie drobiny esencji życia łączą się w coraz większe elementy. Kolejna eksplozja kończy budowę wszechświata.
Chłopiec spada w dół na niebieską planetę.
Otwiera oczy i rozgląda się po pokoju gniotąc w dłoniach i tak już wymiętą pościel. Rozumie wszystko i jednocześnie nic. Patrzy w jasny świt za oknem dziecinnego pokoju. Sen odpływa w niepamięć pozostawiając w umyśle niezrozumiałe echo, które odezwie się w przyszłości zapewne nie raz.
Stary Nowy Wszechświat pulsuje życiem.
Matka obraca się wokoło wypatrując czegoś w świetlistej powłoce kuli, w której jest zamknięta. Poza kulą nie ma nic. A to co by tam być mogło jest w jej wnętrzu. Zamknięta nieskończoność.
Gigantyczna głowa nieruchomieje wpatrując się w punkt świecącej powłoki, który nie różni się niczym od pozostałych miliardów go otaczających. Wielkie szczypce ponownie sięgają ku następnej, jednej z najgrubszych pępowin, delikatnie ją ujmują i czekają na sygnał.
Muszę powiedzieć, że tekst głęboki, poruszający, ale niezbyt łatwy w odbiorze, gdzie forma odgrywa bardzo znaczącą rolę.
Znów kloc tekstu. Taki zarzut mam odnośnie większości Twoich opowiadań. Forma ma znaczenie, a w obecnej postaci czytanie jest naprawdę męczące.
Co do treści. Masz ciekawe, nietypowe wizje, plastyczne obrazy. Trudne w odbiorze, ale to nie zarzut.
Ode mnie 4 z plusem.