- Opowiadanie: zagaynikov - Na stosie

Na stosie

To moja pierw­sza próba na­pi­sa­nia cze­goś bar­dziej ob­szer­ne­go niż po­je­dyn­cze opo­wia­da­nie. Nie wiem, jak da­le­ko po­nie­sie mnie wena, ale szkic ca­ło­ści mam roz­pla­no­wa­ny. Nie­mniej jed­nak szczę­ściu i wenie trze­ba po­ma­gać.  W skró­cie: za­miast pisać od razu ca­łość, skon­cen­tru­ję się na pu­bli­ko­wa­niu tutaj roz­dzia­łów co jakiś czas. Bar­dzo cie­kaw je­stem Wa­sze­go od­bio­ru oraz re­cen­zji, także nie wa­haj­cie się ko­men­to­wać.  Z góry dzię­ku­ję za cząst­kę Wa­sze­go czasu i za­an­ga­żo­wa­nia.

Oceny

Na stosie

Czy wiesz jak to dzia­ła?

Piotr po­pra­wił się na krze­śle. Ten drew­nia­ny pod­por­nik, bo nie można było go ina­czej na­zwać, wbi­jał się w plecy i mniej szla­chet­ne czę­ści ciała już po pięt­na­stu mi­nu­tach sie­dze­nia. Ów mebel zo­stał tak za­pro­jek­to­wa­ny, żeby nie wy­trzy­mać na nim nawet go­dzi­ny. Po pro­stu wspie­ra model biz­ne­so­wy, w któ­rym klient wlewa w sie­bie jak naj­więk­szą ilość płynu w jak naj­krót­szym cza­sie i ucie­ka do ko­lej­nej pi­wiar­ni. No i ruch w in­te­re­sie roz­kła­da­ny jest po­mię­dzy ko­lej­ne knaj­py. Wszy­scy zy­sku­ją. Ale prze­cież to kon­kret­ne miej­sce nie była zwy­kła pi­wiar­nia tylko Pi­wo­te­ka. Nazwą pre­ten­do­wa­ła do cze­goś wię­cej niż do szyn­ku, gdzie bez­myśl­nie wlewa się w sie­bie złoty płyn z brud­ne­go kega.

Piotr zła­pał za wolny koc przy innym sto­li­ku i roz­ło­żył go na opar­ciu, dzię­ki po­czuł chwi­lo­wą ulgę. Mógł zatem kon­ty­nu­ować roz­mo­wę:

– Co się dzie­je, gdy w innej zonie ktoś roz­sta­je się ze świa­tem?

Marek pod­niósł brwi, po­dra­pał się po gę­stej, czar­nej bro­dzie, bo tylko ona zo­sta­ła mu z twa­rzo­we­go owło­sie­nia. Mu­siał być dumny z tej ostat­niej ostoi za­ro­śli, bo owa broda nie no­si­ła śla­dów cięć no­życz­ka­mi już od kilku ty­go­dniu. Ewi­dent­nie prze­cho­dzi­ła już z etapu drwa­la, na etap mę­dr­ca

– Coraz le­piej ra­dzi­my sobie z cho­ro­ba­mi za­kaź­ny­mi. Ponoć do za kilka lat umie­ral­ność na nie spad­nie do po­zio­mu jed­no­cy­fro­we­go wśród świa­to­wej po­pu­la­cji. Poza tym, nie wie­dzieć dla­cze­go, mi­kro­by nie prze­no­szą się mię­dzy stre­fa­mi. Albo ina­czej, prze­no­szą się, ale zmie­nia­ją się w inne or­ga­ni­zmy. Cza­sem w grzy­by, cza­sem w inne, nie­szko­dli­we jed­no­ko­mór­kow­ce. Nie­mniej jed­nak go­rzej jest z, na­zwij­my to – tu chwi­lę się za­sę­pił – cho­ro­ba­mi duszy. Al­zhe­imer na przy­kład. Za­czy­nasz tra­cić ob­sza­ry wspo­mnień wspól­ne dla Cie­bie i Two­ich bliź­nia­ków stre­fo­wych. Ła­god­ny prze­bieg cho­ro­by po­zwa­la stwier­dzić, że za­czy­na­ją umie­rać gdzieś da­le­ko, w sen­sie kul­tu­ro­wym i geo­gra­ficz­nym oczy­wi­ście, na prze­wkle­kłe scho­rze­nia, ale bywa że i zu­peł­nie przy­pad­ko­wo, za­strze­le­ni w ciem­nym za­uł­ku, czy z po­wo­du cięż­kie­go za­pa­le­nia płuc.

– Nie do końca ro­zu­miem – od­po­wie­dział Piotr – wy­tłu­macz.

– Zi­lu­stru­ję Ci to na przy­kła­dzie. Je­steś An­gli­kiem i umie­ra Twój bliź­niak ze stre­fy w Au­stra­lii, mo­men­tal­nie ginie w Two­jej gło­wie język i sko­ja­rze­nia po­pkul­tu­ro­we. Ob­ja­wem fi­zjo­lo­gicz­nym może być wylew, po któ­rym mu­sisz uczyć się mówić od nowa. Ale niech kop­nie w ka­len­darz Twój od­po­wied­nik w Bu­enos Aires. Okaże się, że nie ko­ja­rzysz dość spo­rej ilo­ści zwro­tów za­ko­rze­nio­nych w ła­ci­nie, o co cho­dzi księ­dzu z in spi­ri­tus sanc­tus? Na­to­miast część ła­ciń­skich za­po­ży­czeń tak da­le­ko jest opa­tu­lo­na w pol­skiej matni kul­tu­ro­wej, że są one bez­piecz­ne. Ten sanc­tus może Ci znik­nąć, ale spi­ry­tus, ko­ja­rzo­ny z al­ko­ho­lem, pro­mi­la­mi i po­ło­wą two­jej mło­do­ści trzy­ma się nadal mocno. Mimo wszyst­ko uby­tek za­czy­na po­stę­po­wać. No i w tym mo­men­cie już nie ma ra­tun­ku. Może być tylko go­rzej.

– Efekt do­mi­na? – wy­pa­lił Piotr.

– Można to tak na­zwać. Za­czy­na­ją prze­ja­wiać ogra­ni­cze­nia po­znaw­cze naj­bliż­si ję­zy­ko­wo, kul­tu­ro­wo i spo­łecz­nie bliź­nia­cy. I tak ci bę­dą­cy po są­siedz­ku pa­da­ją jak muchy, na­stęp­nie ko­lej­ni i pędzi to do Cie­bie.

– Czy raka też pró­bo­wa­łeś tak tłu­ma­czyć?

– Tym się nie zaj­mu­ję. Cho­ciaż kilku gości twier­dzi, że może to mieć jakiś zwią­zek. Ale to bzdu­ry. Jak mie­li­by­śmy łą­czyć w taki spo­sób, weźmy na to raka trzust­ki albo wą­tro­by? Że w innej rze­czy­wi­sto­ści ktoś zo­stał dźgnię­ty pod żebro? To nie ma sensu. Przy ranie kłu­tej spu­sto­sze­nie jest dość spore, ale gwał­tow­ne i ry­zy­ko po­wi­kłań roz­wi­ja się szyb­ko, przy no­wo­two­rze to dzia­ła ina­czej.

Piotr zmarsz­czył brwi. W mię­dzy­cza­sie wziął kilka ko­lej­nych łyków piwa, więc roz­luź­nił się na tyle, by za­cząć wer­ba­li­zo­wać swoje wąt­pli­wo­ści.

– Tro­chę to wszyst­ko na­cią­ga­ne – stwier­dził.

– Być może – wy­strze­lił Marek – nie mnie oce­niać. Ta jedna ko­re­la­cja póki co nie prze­czy eks­pe­ry­men­to­wi, a co za­wsze po­wta­rzam, a co za­po­mi­na­ją ci wszy­scy od pożal się boże dys­cy­plin na­uko­wych, isto­tą eks­pe­ry­men­tu jest jego po­wta­rzal­ność

– Czy mam się znów po­wtó­rzyć? Je­że­li tamta hi­po­te­za była na­cią­ga­na, to tutaj już na­prę­ży­łeś szpa­gat wnio­sko­wa­nia do gra­ni­cy ze­rwa­nia – piwo da­wa­ło o sobie znać – Jak chcesz zde­fi­nio­wać wa­run­ki wej­ścio­we? Co wła­ści­wie jest con­stans?

– Nie mó­wi­my tu prze­cież o kla­sycz­nych da­nych ilo­ścio­wych. Ta­kich jak Ty i ja, któ­rzy widzą za­leż­no­ści mię­dzy­stre­fo­we, jest nie­wie­lu, więc nie­moż­li­we jest stwo­rze­nie ko­szer­nie po­praw­nej sta­ty­sty­ki. Poza tym no­tat­ki muszę trzy­mać w jed­nej stre­fie, a nie je­stem w sta­nie za­pa­mię­tać wszyst­kie­go przy przej­ściach. Zatem nie dość, że po­miar jest ro­bio­ny na nie­wy­star­cza­ją­cej pró­bie, to błąd po­ja­wia się wraz z de­fek­ta­mi mojej pa­mię­ci. Prze­cież spi­su­ję to wszyst­ko z głowy, gdy wrócę do miesz­ka­nia Oko­po­wej. Wi­dzia­łeś “Za­gu­bio­ną Au­to­stra­dę”?

– Sztu­kę z Ja­ra­cza na pod­sta­wie po­wie­ści Da­vi­da Lin­cha? Wro­cław­ski dawał radę

– Tak, tak. W jego wy­ko­na­niu ta rola to pew­nie Sex, pro­chy i rock’n’roll.

– Haha, masz rację, ale do czego zmie­rzasz?

– Ach, no nic, dobry aktor, nie­waż­ne. Ale czy przy­po­mi­nasz sobie scenę, gdy de­tek­ty­wi za­da­ją mu kilka pro­stych pytań?

– No pew­nie. On wtedy mówi coś, co wła­ści­wie sta­wia go w ich oczach jako bez­u­ży­tecz­ne­go świad­ka

– Wła­śnie!

– “Wolę pa­mię­tać rze­czy po swo­je­mu. a nie tak jak się wy­da­rzy­ły”

– To nie jest kwe­stia woli. Tak po pro­stu dzia­ła­my. Więc jak wi­dzisz, nie mogę rę­czyć za rze­tel­ność moich badań

– Fakt

– Fakt. Cie­ka­we okre­śle­nie w tym kon­tek­ście

– Czy to by ozna­cza­ło, że klu­czo­we mo­men­ty życia się spla­ta­ją w róż­nych wąt­kach? To prze­czy temu, co mówi fi­zy­ka, gdy za­cznie­my roz­pa­try­wać rze­czy­wi­stość jako 3 wy­mia­ry prze­strzen­ne i ko­lej­ne, ile 7? jako cza­so­we?

Teraz to Marek mu­siał wziąć po­ra­to­wać się pro­cen­ta­mi, nie był pi­wo­szem, więc za­wsze pro­sił o ła­god­ne, dam­skie piwo, z małą ilo­ścią bą­bel­ków. Brak nad­mier­nej ilo­ści CO2 w kuflu po­zwo­li­ło na wzię­cie bar­dzo so­lid­ne­go hau­sta zło­te­go na­po­ju. Za­sę­pił się na kilka se­kund, po czym spoj­rzał w oczy Pio­tro­wi i za­czął roz­wa­żać na głos, to co ukła­dał sobie w gło­wie przez tę chwi­lę:

– Wszę­dzie w tych teo­riach pier­wia­stek ludz­ki, który staje się przy­czy­ną po­stę­pu­ją­ce­go fał­szu. Wszyst­ko chce­my spro­wa­dzić do po­zio­mu na­sze­go pro­ste­go ro­zu­mie­nia świa­ta. Nie chce­my go pod­bi­jać, tylko for­mo­wać do na­szych bie­żą­cych ba­rier umy­sło­wych. Te na szczę­ście z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie prze­su­wa­my i po­sze­rza­my nasze ho­ry­zon­ty, ale nadal je­ste­śmy za­kład­ni­ka­mi wła­snej bu­do­wy i per­cep­cji kilku zmy­słów. Ale skoro już mó­wi­my o cza­sie. Dla­cze­go wy­mia­rów jest su­ma­rycz­nie 10 we­dług teo­rii, które przy­ta­czasz? Spójrz na swoje dło­nie i jesz­cze raz sobie zadaj to py­ta­nie. Al­ge­bra jest bę­kar­tem upo­śle­dzo­ne­go, ludz­kie­go umy­słu uwi­kła­ne­go w ogra­ni­cze­nie cie­le­sne. Ale nawet gdyby nie brać pod uwagę cie­le­sno­ści, czy po­tra­fi­my zde­fi­nio­wać czas? Nie, ale coraz le­piej po­tra­fi­my go opi­sy­wać. Na po­cząt­ku pły­nął li­nio­wo, jed­nak fi­zy­cy za­czę­li pod­wa­żać ten ak­sjo­mat z Al­ber­ci­kiem na czele. Oka­za­ło się, że może pły­nąć z różną pręd­ko­ścią i tę pręd­kość można mo­du­lo­wać. Na­stęp­nie po­wsta­ły teo­rie, że struk­tu­ra czasu jest jak drze­wo, z jed­ne­go pnia wy­ra­sta­ją ga­łę­zie. Każdy wątek to inna gałąź. Ty i ja przy­ja­cie­lu je­ste­śmy mał­pa­mi, które na­uczy­ły się ska­kać mię­dzy ga­łę­zia­mi i każdą z nich trak­tu­je­my jako osob­ny byt. Ale czy mo­że­my po­ru­szać się tylko po­mię­dzy od­nó­ża­mi ga­łę­zi czasu? A co, gdy bę­dzie­my chcie­li się po­ru­szać wzdłuż po­je­dyn­cze­go pną­cza? Do góry nie ma pro­ble­mu, idzie­my wraz z roz­ro­stem ga­łę­zi. Ale czy na pewno? Czy nie zda­rza się tak, że jedna gałąź za­czy­na po ja­kimś cza­sie wra­stać w inną, by znów się uwol­nić? Są takie drze­wa, ale my nie ob­ser­wu­je­my ta­kich oka­zów na co dzień w par­kach i sa­dach, więc to ro­zu­mo­wa­nie nie przy­cho­dzi nam in­tu­icyj­nie. A co, gdy idzie­my w dół? Po­dob­no nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści, grozi nam bo­le­sny upa­dek. Gdy chce­my się cof­nąć, to albo ska­cze­my na inną gałąź, albo po­bu­dza­my do wzro­stu na­stęp­ne od­nó­że. Ja­kież to wy­god­ne. Ogra­ni­cze­nie przez wol­ność i kre­ację. Lep­sze­go uspra­wie­dli­wie­nia czło­wiek nie mógł sobie wy­my­ślić. Ten wnio­sek tak łech­ce ego, że musi być z grun­tu fał­szy­wy.

Piotr po­czuł, że roz­mo­wa wkra­cza na tory teo­rii, a uwa­żał się za bar­dzo prak­tycz­ną osobę, nie lubił dy­wa­go­wać, wolał eks­pe­ry­men­to­wać.

– Może i masz rację, zmę­czo­ny już je­stem. Zresz­tą chyba osu­szy­li­śmy już szkło kom­plet­nie. W są­sied­niej stre­fie mam ko­bie­tę na Ju­lia­no­wie. Tam przy­naj­mniej jest cisza, spo­kój i wy­god­ne łóżko. Lecę. Do zo­ba­cze­nia jutro

– Do zo­ba­cze­nia

 

Stop­nie swo­bo­dy

Piotr miał mę­tlik w gło­wie. Wstał od sto­li­ka i ru­szył w kie­run­ku dep­ta­ka. Zanim kom­plet­nie za­głę­bił się w roz­my­śla­nia, skrę­cił w lewo i sunął po od­no­wio­nej ko­st­ce. Skó­rza­ne buty na twar­dej po­de­szwie ryt­micz­nie stu­ko­ta­ły o pod­ło­że. Szare ka­mie­ni­ce od­bi­ja­ły draż­nią­cy dźwięk, by wró­cić do uszu Pio­tra. Ale on nie zwra­cał już na nie uwagi. Było ciem­no i nie­wie­le osób spa­ce­ro­wa­ło Piotr­kow­ską. Nic jed­nak nie mogło go roz­pro­szyć. Łódź po zmro­ku była dla Pio­tra ulu­bio­ną cza­so­prze­strze­nią, szcze­gól­nie wie­czo­rem w środ­ku ty­go­dnia. Cen­trum tak nie tęt­ni­ło ży­ciem i małe były szan­se na to, żeby spo­tkać kogoś zna­jo­me­go. Zda­rza­ło się, że Piotr witał się z kimś, kogo znał od dziec­ka, wypił razem becz­ki piwa, tylko że nie w bie­żą­cej stre­fie. Miał wra­że­nie, że w wielu stre­fach ucho­dzi po pro­stu za wa­ria­ta lub nie­szko­dli­we­go schi­zo­fre­ni­ka. Pa­mię­ta­nie kto jest kim i w jakim ob­sza­rze ro­bi­ło się pro­ble­ma­tycz­nie. Tym bar­dziej, że nie było moż­li­wo­ści prze­no­sze­nia fi­zycz­nych obiek­tów mię­dzy stre­fa­mi, w związ­ku z tym nawet no­tat­nik sta­no­wił zbęd­ny ga­dżet.

Ale nie to zaj­mo­wa­ło Pio­tra. Nawet nie zwró­cił uwagi na to, że gdy minął Plac Wol­no­ści i szedł ulicą No­wo­miej­ską ucichł stu­kot butów, tym razem miał na sobie zno­szo­ne new ba­lan­ce’y, które mięk­ko ugi­na­ły się przy styku z chod­ni­kiem.

– Jak to jest, że gdy prze­cho­dzę ze stre­fy do stre­fy, to nagle nie wpa­dam na kogoś? – za­sta­na­wiał się – A jak teraz jed­nak stwier­dzę, że wra­cam do po­przed­nie­go ob­sza­ru? Czy za­bu­rza to przy­czy­no­wo-skut­ko­wość w obec­nym miej­scu? Jak to jest, że wszyst­ko gład­ko dzia­ła, jak na­oli­wio­ny me­cha­nizm? Prze­cież wy­da­rze­nie, które teraz mi się przy­tra­fia musi mieć swoje od­wzo­ro­wa­nie we wszyst­kich rów­no­le­głych ga­łę­ziach czasu. Czyli za­cho­dzi jakiś efekt syn­chro­ni­za­cji klu­czo­wych zda­rzeń. Ile zatem mam swo­bo­dy? A jak wiele jest nie­istot­nych czyn­no­ści, które nie wpły­wa­ją na nic?

Py­ta­nia na­mna­ża­ły się w tem­pie wy­kład­ni­czym, a Piotr za­czy­nał mieć wra­że­nie, że je­że­li na wszyst­kie bę­dzie chciał od­po­wie­dzieć od razu, to ugrzęź­nie w gąsz­czu nie­zna­nych mu za­leż­no­ści.

– Zro­bię to me­to­dą ma­łych kro­ków, ina­czej zwa­riu­ję – stwier­dził w my­ślach – Jako że nie mogę robić żad­nych no­ta­tek i tylko moja pa­mięć bę­dzie no­śni­kiem da­nych ba­daw­czych ze­bra­nych w te­re­nie, to po­trze­bu­ję serii krót­kich eks­pe­ry­men­tów, któ­rych wy­ni­ki będę spi­sy­wał w jed­nym miej­scu pod ko­niec każ­de­go dnia.

Piotr przy­spie­szył kroku, we­szła w niego nowa ener­gia i zapał. Serce za­czę­ło mu moc­niej bić, od­dech przy­spie­szył, a pot zro­sił czoło.

– Byle tylko nie po­paść w nad­mier­ny opty­mizm – uznał, ale tylko sam przed sobą uda­wał ra­cjo­nal­ne po­dej­ście, w głębi jed­nak czuł się jak na­sto­la­tek przed wy­jaz­dem na wa­ka­cyj­ny obóz. Pod­eks­cy­to­wa­nie mie­sza­ło się ze stra­chem przed nie­zna­nym – Za­cznę od pro­stej ob­ser­wa­cji. Po pro­stu po­cho­dzę za ludź­mi i zo­ba­czę, jak za­cho­wu­ją się przy przej­ściach. Ko­lej­nym eta­pem bę­dzie wej­ście w in­te­rak­cje z obiek­ta­mi ba­da­nia. Co dalej? Nie ma co pla­no­wać! Zo­ba­czy­my!

Piotr wy­bu­dził się z kłę­bo­wi­ska roz­my­ślań i wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści. Stał przed furt­ką domu Marty na ul. Bie­gań­skie­go.

– Nie­źle, prze­sze­dłem na au­to­pi­lo­cie ze 40 minut i to na trzeź­wo – uśmiech­nął się do sie­bie – No pra­wie na trzeź­wo. Mam na­dzie­ję, że moja luba już śpi, świa­tła są po­ga­szo­ne.

Wy­cią­gnął pęk klu­czy z kie­sze­ni spodni, otwo­rzył furt­kę, na­stęp­nie wej­ścio­we drzwi. Ro­ze­brał się na par­te­rze domu, rzu­cił ciu­chy na ka­na­pę w sa­lo­nie i po­pę­dził na pal­cach do sy­pial­ni na pię­trze. Marta spała, a Piotr tak był za­fra­po­wa­ny eks­pe­ry­men­tem, że pra­wie nie zwró­cił na nią uwagi. Wsu­nął się pod koł­drę obok niej, po­ło­żył na ple­cach i pa­trzył w sufit. W jego gło­wie po­wsta­wał już plan ob­ser­wa­cji. Tej nocy nie spał długo.

W sy­pial­ni, któ­rej okna wy­cho­dzi­ły na po­łu­dnie było jesz­cze ciem­no. Ze­ga­rek na bia­łej, noc­nej szaf­ce wska­zy­wał 6:22. Piotr, mimo że spał tylko 4h nie­prze­rwa­nym snem, czuł się na­ła­do­wa­ny ener­gią i go­to­wy do dzia­ła­nia. Chciał wy­mknąć się zanim obu­dzi Martę. Wy­szedł do ła­zien­ki i de­li­kat­nie od­krę­cił kurek z wodą. Dzi­siaj tylko umyję zęby, prze­trę wodą włosy i lecę – po­my­ślał – Nie mam za­mia­ru z nikim wi­dzieć się z bli­ska. Chyba zresz­tą nie jest tak źle ze mną. Mam za sobą je­dy­nie pięć ki­lo­me­trów wie­czor­ne­go mar­szu, wcze­śniej to wła­ści­wie pra­wie nic nie cho­dzi­łem. Po bły­ska­wicz­nej to­a­le­cie zszedł na dół. Zro­bił ka­nap­ki na ra­zo­wym pie­czy­wie z ma­słem, ched­da­rem i kieł­ka­mi rzod­kiew­ki, a na­stęp­nie po­ło­żył po dwie sztu­ki na parze ike­ow­skich, bia­łych, kwa­dra­to­wych ta­le­rzy. Na ko­niec spró­szył je odro­bi­ną pie­przu. Usiadł i po­chło­nął śnia­da­nie z pręd­ko­ścią dźwię­ku i popił wodą z kranu. Drugą por­cję przy­krył głę­bo­kim ta­le­rzem i przy­kle­ił żółtą kar­tecz­kę na wierz­chu i na­pi­sał „Ko­cham Cię”. Ubrał bluzę, ciem­ne je­an­sy, za­wią­zał buty i po­gnał co sił w kie­run­ku OFFa.

Piotr nie lubił jeź­dzić ko­mu­ni­ka­cją miej­ską z kilku po­wo­dów. Po pierw­sze, chyba nie było stre­fy w któ­rej MPK speł­nia­ło­by pod­sta­wo­we stan­dar­dy wy­go­dy. Za­wsze coś skrzy­pia­ło w po­jeź­dzie, który przy­jeż­dżał i tak spóź­nio­ny. Kli­ma­ty­za­cja za­zwy­czaj włą­cza­na była pod ko­niec wrze­śnia, a ogrze­wa­nie od­pa­la­ne w oko­li­cach lu­te­go. Piotr cza­sem za­sta­na­wiał się, czy te prze­su­nię­cia wy­ni­ka­ją z mie­sza­nia się rów­no­le­głych stref, czy że owe stre­fy nie są prze­su­nię­te wzglę­dem sie­bie o porę roku. Ka­len­darz nie po­twier­dzał dru­giej tezy. Zda­rza­ły się tez inne, bar­dziej błahe, ale z kolei uciąż­li­we in­cy­den­ty. Zda­rzy­ło się, że Piotr po­ka­zał pod­czas kon­tro­li w au­to­bu­sie ska­so­wa­ny bilet, który oka­zał się pa­pier­kiem po gumie do życia. Innym razem mu­siał nad­ro­bić pie­cho­tą dwie prze­czni­ce, bo linia zmie­nia­ła roz­kład. Takie pro­ste zmu­sza­ły do cią­głej kon­cen­tra­cji. Żeby więc nie na­ra­żać się na że­nu­ją­ce sy­tu­acje po mie­ście po­ru­szał się naj­czę­ściej pie­cho­tą. Nad­ra­biał drogi, ale za­cho­wy­wał kon­dy­cję i żył w po­czu­ciu względ­ne­go bez­pie­czeń­stwa.

Sta­nął przed bramą OFFa, przy piz­ze­rii Pre­sto od stro­ny Piotr­kow­skiej. Ulica Na­wrot wła­śnie wraz z Piotr­kow­ską sta­no­wi­ła gra­ni­cę stref. Ob­ser­wa­cja za­cho­wań była pro­ble­ma­tycz­na, je­że­li Piotr miał­by usiąść sobie wy­god­nie na ła­wecz­ce na dep­ta­ku. Nie dało się wej­rzeć w są­sied­ni ob­szar, trze­ba było fi­zycz­nie się w nim znaj­do­wać, żeby go do­świad­czyć wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. W związ­ku z tym na­le­ża­ło włą­czyć sobie tryb oscy­la­to­ra, czyli prze­cha­dzać się w ten i nazad. Sam prze­skok mię­dzy zo­na­mi był tak gład­ki, że cza­sem tylko po szcze­gó­łach oto­cze­nia można było się zo­rien­to­wać o zmia­nie. Naj­lep­szą me­to­dą roz­po­zna­nia, czy do­szło do trans­for­ma­cji sta­no­wi­ło zer­k­nię­cie na wła­sną odzież. To gwa­ran­to­wa­ło bli­sko sto pro­cent sku­tecz­no­ści. Ko­lej­nym pro­ble­mem była róż­no­rod­ność wiel­ko­ści zon. Czę­sto roz­cią­ga­ły się na kilka hek­ta­rów, szcze­gól­nie w prze­strze­ni wiej­skiej i le­śnej, cho­ciaż tutaj naj­trud­niej­sze była ich iden­ty­fi­ka­cja. Nie­kie­dy stre­fa ogra­ni­cza­ła się kwar­ta­łu ka­mie­nic. Piotr po­dej­rze­wał, że może mieć to zwią­zek z na­tę­że­niem wy­da­rzeń oraz gę­sto­ści lud­no­ści w re­gio­nie, ale od­rzu­cił ten kon­cept jako za bar­dzo człe­ko­cen­trycz­ny. To co dla czło­wie­ka jest waż­nym wy­da­rze­niem, może nie mieć kom­plet­nie zna­cze­nia w per­cep­cji fauny i flory le­śnej raz vice versa. Zła­ma­nie się pnia po­tęż­ne­go buku w środ­ku lasu re­wo­lu­cjo­ni­zu­je kie­ru­nek roz­wo­ju są­sied­nich drzew, oko­licz­nych grzy­bów, sieci ko­rze­ni, czy nawet ty­się­cy owa­dów. Na­to­miast ludz­ki ob­ser­wa­tor nie od­no­tu­je tego wy­pad­ku, jako zna­czą­ce­go.

Zie­leń nie­na­chal­nie par­ty­cy­po­wa­ła w kra­jo­bra­zie OFFa. Więk­szość pej­za­żu zaj­mo­wa­ły stare fa­bry­ki Fran­cisz­ka Ra­mi­scha, gdzie­nie­gdzie ude­ko­ro­wa­ne ki­bi­cow­ski­mi li­me­ry­ka­mi opie­wa­ją­cy­mi niski kunszt pił­kar­ski prze­ciw­nej dru­ży­ny z mia­sta włók­nia­rzy. Tylko prze­wrot­ne graf­fi­ti „Tę­sk­nię za Tobą Ży­dzie” prze­ja­wia­ło ja­ką­kol­wiek dba­łość o prze­kaz, ty­po­gra­fię i es­te­ty­kę. Piotr, aby nie wzbu­dzać po­dej­rzeń swo­imi ob­ser­wa­cja­mi, po­sta­no­wił ru­szać się uży­wa­jąc oscy­la­cji ko­ło­wej. Prze­mie­rzał po­wol­nym kro­kiem trasę od Pre­sto przez alej­kę aż do głów­ne­go placu OFFa, na­stęp­nie albo szedł pro­sto do ulicy Mi­ko­ła­je­wi­cza, skrę­cał w prawo i szedł do ulicy Pił­sud­skie­go, aby na­stęp­nie po­wró­cić na Piotr­kow­ską, albo ko­rzy­stał z mniej­szej pętli, już na dzie­dziń­cu OFFa skrę­cał w ulicę Ro­ose­vel­ta, by minąć wie­żo­wiec Com­merz­ban­ku i wró­cić na Piotr­kow­ską. Więk­sza pętla zaj­mo­wa­ła mu około 20 minut spa­ce­ru na­tu­ral­nym kro­kiem, pod­czas gdy mniej­szy krąg to około 10 minut mar­szu.

Pierw­sze rundy nie zwia­sto­wa­ły obie­cu­ją­cych wy­ni­ków. Piotr kon­cen­tro­wał się na ciu­chach, spo­so­bie cho­dze­nia i pro­wa­dze­niu roz­mów prze­chod­niów. Miał o tyle utrud­nio­ne za­da­nie, że jak ktoś wpa­dał na OFFa, to nie po to, żeby tylko przez niego się prze­spa­ce­ro­wać, ale żeby usiąść w jed­nej z knajp. Cięż­ko było więc pro­wa­dzić ana­li­zę ta­kich obiek­tów. Po­nad­to już na samej Piotr­kow­skiej mu­siał ty­po­wać ludzi, któ­rzy kie­ru­ją się w kie­run­ku łódz­kie­go za­głę­bia knajp. Im dłu­żej się im przy­glą­dał przez przej­ściem, tym le­piej mógł zo­ba­czyć zmia­ny. Nie­mniej jed­nak Piotr za­uwa­żył kilka nie­co­dzien­nych za­cho­wań. Je­że­li ktoś w jed­nej stre­fie roz­ma­wiał przez te­le­fon, to w dru­giej dłoń, która trzy­ma­ła te­le­fon, nadal znaj­do­wa­ła się w oko­li­cach głowy pier­wot­ne­go te­le­fo­ni­sty. Ale tym razem albo dra­pa­ła się za uchem albo po­pra­wia­ła czap­kę. Szcze­gól­nie za­baw­ne było oglą­da­nie przed­sta­wi­cie­lek blond-tips-ba­łu­ciar, które prze­cież na ko­mór­ce mogły wi­sieć do­pó­ki nie wy­czer­pa­ły się środ­ki na kon­cie, po trans­for­ma­cji cza­sem za­mie­nia­ły się w kor­po-biur­wy, które na­tręt­nie po­pra­wia­ły fry­zu­rę, bluz­kę i to­reb­kę na ra­mie­niu. Coś jed­nak po­zo­sta­wa­ło nie­zmien­ne­go. Nie mógł tego do­strzec, za­sta­na­wiał się, czy to spo­sób cho­dze­nia, czy tim­bre głosu, czy ogól­na, pod­skór­na, dre­siar­ska ma­nie­ra. Wtedy pod­jął de­cy­zję, żeby skon­cen­tro­wać się na mniej­szych szcze­gó­łach, spró­bo­wać nie pa­trzeć na osobę ca­ło­ścio­wo, ale wy­brać kilka de­ta­li, które po­ten­cjal­nie mogą pod­da­wać się mo­dy­fi­ka­cjom przy przej­ściach.

Zszedł mu na tych ob­ser­wa­cjach cały dzień. Raz tylko usiadł, żeby zjeść Fish’n’chips w Spół­dziel­ni i dalej krą­żył. Zmę­czył się już na dobre około go­dzi­ny 20:00. Po­grą­żo­ny w my­ślach po­szedł do Ka­li­skiej. Nie da­wa­ły mu spo­ko­ju te po­do­bień­stwa. Nie mógł zna­leźć od­po­wie­dzi, skąd taka zbież­ność za­cho­wań u ob­ser­wo­wa­nych obiek­tów. Usiadł przy sto­li­ku i my­ślał. Jak na au­to­pi­lo­cie, tylko wsta­wał i za­ma­wiał ko­lej­ne piwo. Wszyst­ko do­oko­ła niego to­czy­ło się bez jego czyn­ne­go udzia­łu. Z roz­wa­żań wy­rwa­ło go do­pie­ro py­ta­nie:

– Czy to miej­sce jest wolne?

Pod­niósł wzrok i zo­ba­czył ją, Ewę, bru­net­kę o krę­co­nych wło­sach, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu i wiel­kich ustach, pod­kre­ślo­nych wi­śnio­wą szmin­ką. Miała na sobie skó­rza­ną kurt­kę, luźną czar­ną bluz­kę z ko­ron­ko­wym, nieco prze­świ­tu­ją­cym de­kol­tem, który uwi­dacz­niał czar­ny sta­nik. Jej nogi i po­ślad­ki opi­na­ły cia­sne, jasne dżin­sy, a na sto­pach po­ły­ski­wa­ły czar­ne szpil­ki z otwar­ty­mi czub­ka­mi. Piotr przez chwi­lę za­nie­mó­wił. Prze­ska­ki­wał wzro­kiem mię­dzy usta­mi, wy­dat­ny­mi pier­sia­mi i krą­gły­mi po­ślad­ka­mi, bo w końcu usta­bi­li­zo­wać spoj­rze­nie kie­ru­jąc wzrok pro­sty w oczy Ewy.

– Tak, jasne, za­pra­szam – wy­beł­ko­tał. Po­wo­li sobie przy­po­mi­nał, Ewa była jego ko­le­żan­ką z li­ceum, chyba nawet w obec­nej stre­fie, kie­dyś przez mo­ment się spo­ty­ka­li, ale jakoś nie wy­pa­li­ło. Sam nie wie­dział dla­cze­go. Nie­mniej jed­nak chyba coś nadal iskrzy­ło, skoro po tylu la­tach wy­pa­trzy­ła go przy sto­li­ku w samym rogu za drzwia­mi i jesz­cze za­ga­iła roz­mo­wę.

Wspo­mi­na­li czasy li­ceum, po­ob­ga­dy­wa­li sta­rych zna­jo­mych i za­ma­wia­li ko­lej­ne drin­ki.

– Co teraz ro­bisz, gdzie pra­cu­jesz? – w końcu za­py­ta­ła Ewa

Piotr nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć, nie chciał pro­wa­dzić ko­lej­nej nud­nej roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­no-łóż­ko­wej, w gło­wie już nieco mu się krę­ci­ło, więc mach­nął tylko ręką.

– Nadal roz­wa­żasz o isto­cie bytu, roz­k­mi­niasz ko­lej­ne świa­ty? – iro­ni­zo­wa­ła Ewa, pa­mię­ta­ła fa­scy­na­cję Pio­tra fil­ma­mi typu Cube, Exi­stenZ. Sama ich nie ro­zu­mia­ła, uwa­ża­ła to za prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wa­ną roz­ryw­kę dla ge­eków.

– Można by tak po­wie­dzieć – za­czer­wie­nił się Piotr i szyb­ko zmie­nił temat – Jak Tobie się wie­dzie?

Zo­stał ura­to­wa­ny. Ewa mogła o sobie mówić go­dzi­na­mi i tylko wy­star­czy­ły po­moc­ni­cze zwro­ty typu: ro­zu­miem, masz rację, kon­ty­nu­uj, to cie­ka­we; żeby mo­no­log to­czył się dalej.

Około pół­no­cy Piotr po­czuł zmę­cze­nie na­tło­kiem zbęd­nych in­for­ma­cji, pra­wie już za­po­mniał po co dzi­siaj zna­lazł się w cen­trum. Mogę znów bawić się w pod­glą­da­cza – po­my­ślał – albo oczy­ścić dzi­siaj umysł i jutro wziąć się do pracy z nową ener­gią. Ze­brał się w sobie, wy­cze­kał chwi­lę, gdy Ewa skoń­czy­ła dłuż­szą sen­ten­cję i prze­cią­gle za­py­tał:

– Idzie­my do mnie, czy do Cie­bie? – sta­rał się ar­ty­ku­ło­wać wy­raź­nie każdą gło­skę. Mógł winić za to prze­sad­ne ilo­ści al­ko­ho­lu krą­żą­ce w jego krwio­bie­gu i gło­śną mu­zy­kę.

– Chodź­my do mnie – od­po­wie­dzia­ła z nie­zdar­nie uda­wa­ną nie­śmia­ło­ścią Ewa.

– A gdzie teraz re­zy­du­jesz? – ode­zwał się jesz­cze gło­śniej

– Nie chcesz mar­no­wać czasu na trans­port, czy boisz się ciem­nych za­uł­ków? – ro­ze­śmia­ła się – Miesz­kam zaraz przy Zie­lo­nej.

– A to w po­rząd­ku

– Haha! Kilka minut spa­ce­ru Cię nie za­bi­je. Czy to twoja stre­fo­wa, lce­al­na pa­ra­no­ja? – za­kpi­ła bru­net­ka, za­lot­nie trze­po­cząc rzę­sa­mi.

– I tak nie zro­zu­miesz – wzru­szył ra­mio­na­mi Piotr – chodź­my.

– Spró­buj mi wy­tłu­ma­czyć, dzie­sięć minut – czas start! – po­de­rwa­ła się z miej­sca, aż jej pier­si na­wią­za­ły wa­ha­dło­wy dia­log z gra­wi­ta­cją.

Gdy wy­szli z Ka­li­skiej i kie­ro­wa­li się ku bra­mie, która otwie­ra­ła im dep­tak, Piotr za­czął po­wo­li:

– Masz mnie nadal za wa­ria­ta, więc co mi szko­dzi. Wy­obraź sobie, że ist­nie­je jakaś bli­żej nie­okre­ślo­na licz­ba rów­no­le­głych bytów, świa­tów, rze­czy­wi­sto­ści, czy jak­kol­wiek to na­zwać. W każ­dym z nich ist­nie­je taka Ewa, jak ty, taki Piotr jak ja i od­po­wied­nik każ­dej osoby, którą masz w za­się­gu wzro­ku. I ta Ewa, po­ru­sza się z punk­tu A do punk­tu B, tak jak Ty. W tym wzglę­dzie je­ste­ście iden­tycz­ne. Praw­do­po­dob­nie tyle samo czasu śpi­cie, roz­ma­wia­cie z tymi sa­my­mi oso­ba­mi. Ale tutaj po­do­bień­stwa się koń­czą. Ty pra­cu­jesz w In­fo­sy­sie. Ewa w świe­cie rów­no­le­głym pra­cu­je do­kład­nie w tym samym bu­dyn­ku, ale to już może być Me­di­co­ver albo PwC. A Ewa w ko­lej­nej rze­czy­wi­sto­ści może sprzą­tać ten bu­dy­nek.

– I wszyst­kie robią do­kład­nie to samo? Sprzą­tacz­ka klika w pa­sjan­sa, a le­kar­ka cho­dzi do ksero, a ja za­glą­dam do gar­dła ko­le­gom – pod­da­ła w wąt­pli­wość hi­po­te­zę Pio­tra i zmie­rzy­ła go wzro­kiem.

– No wła­śnie – otrzeź­wił się Piotr, świe­że po­wie­trze po­zwo­li­ło mu nieco od­zy­skać ja­sność umy­słu – I tu się oka­zu­je, że każda osoba ma jakiś sto­pień swo­bo­dy w tym co robi, ale to jest teraz nie­istot­ne. Ważne jest, że dla więk­szo­ści osób te rze­czy­wi­sto­ści są nie­do­strze­gal­ne. Ty ży­jesz tylko w jed­nym z tych wy­mia­rów.

– Mam na­dzie­ję, nie je­stem schi­zo­fre­nicz­ką – ro­ze­śmia­ła się Ewa raz jesz­cze.

– No wła­śnie wła­śnie! Ale są osoby, które po­tra­fią po­dró­żo­wać mię­dzy tymi wy­mia­ra­mi. Jed­nym z nich je­stem ja. Pro­blem po­le­ga na tym, że mam do­stęp tylko i wy­łącz­nie do wy­cin­ka każ­de­go z tych świa­tów. Każdy z nich to jakiś ob­szar w geo­gra­ficz­nym uję­ciu tego słowa i gdy prze­cho­dzę z jed­ne­go do dru­gie­go, to zmie­nia się oto­cze­nie i zmie­niam się ja. Wcho­dzę w rolę mo­je­go bliź­nia­ka, bo tak na­zy­wam swoje od­po­wied­ni­ki w in­nych świa­tach, i przej­mu­ję część jego umie­jęt­no­ści i oso­bo­wo­ści. Im dłu­żej znaj­du­ję się w danym uni­ver­sum, tym swo­bod­niej się w nim czuję i bar­dziej ro­zu­miem sie­bie. Ale zmie­niam się nie tylko ja. Gdy przej­dzie­my z jed­ne­go świa­ta do dru­gie­go, to ty też zmie­nisz się w kogoś in­ne­go. W obec­nym wy­mia­rze bę­dziesz pew­nie nadal ze mną roz­ma­wiać i życie bę­dzie to­czyć się swoim ryt­mem, ale w rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści może oka­zać się, że je­ste­śmy dwoj­giem osób, które przy­pad­kiem wpa­dło na sie­bie w pubie i teraz po pro­stu obok sie­bie prze­cha­dza się ulicą w kie­run­ku tego sa­me­go przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go.

– Zgu­bi­łam się. Ty te­le­por­tu­jesz się do in­ne­go wy­mia­ru i roz­ma­wiasz już z inną Ewą i sta­jesz się innym Pio­trem, a ja po­zo­sta­ję tutaj i roz­ma­wiam z Tobą. Pięk­nie to sobie wy­my­śli­łeś, ale jak ja mogę to spraw­dzić? Poza tym skąd wiesz, że wszę­dzie jest tak samo? A może ja robię zu­peł­nie co in­ne­go, mam ocho­tę pójść teraz na ke­ba­ba albo po­kli­kać po zdję­ciach kotów na te­le­fo­nie?

– Kot Schro­edin­ge­ra! – Piotr pra­wie pod­sko­czył – Je­steś ge­nial­na! Stan usta­la się po­przez obec­ność ob­ser­wa­to­ra? A może gdy zbli­żam się do gra­nic, usta­la się stan mo­je­go oto­cze­nia?

– Czyli je­steś już pęp­kiem świa­ta? – Ewa nie kryła już znie­cier­pli­wie­nia – Układ pla­net za­wsze jest dla cie­bie ła­ska­wy? W li­ceum byłeś pewny sie­bie, ale teraz to prze­sze­dłeś sa­me­go sie­bie. I na­praw­dę boję się o Cie­bie. Za­czą­łeś wie­rzyć w swoje wła­sne opo­wia­da­nia.

– Tak! Może się oka­zać, że sama moja obec­ność wpły­wa na za­cho­wa­nia in­nych – po­grą­żo­ny w roz­my­śla­niach Piotr nie za­uwa­żył ani sar­ka­zmu i na­ste­pu­ją­cych kpin, ani znu­dze­nia swo­jej to­wa­rzysz­ki – Jak to spraw­dzić?

– Ze mną ci się udało. Do­bra­noc.

 

Pierw­szy po­ra­nek

Ko­lej­ny dzień, czas na na­stęp­ne ob­ser­wa­cje. Mimo, że Sa­ha­ra w ustach sza­le­je, a ko­lej­ka gór­ska pię­tro wyżej je­dzie na pią­tym biegu, to trze­ba wstać. Gdzie je­stem? W domu, ale sam? A Marta? Aż boję się otwo­rzyć oczu. Jak jest obok, to ka­po­ta. Na pewno nie spo­tkam się z miłym po­ran­kiem. Jak już po­szła do pracy, to jesz­cze go­rzej. Bo pew­nie bę­dzie go­to­wać się cały dzień i wie­czo­rem wróci na­krę­co­na, tak że nie star­czy tu­li­pa­nów w Ho­lan­dii, żeby ją udo­bru­chać – Piotr pró­bo­wał po­skła­dać rze­czy­wi­stość do kupy wal­cząc z roz­sza­la­łą che­mią w mózgu – Nie ma jej. Kurwa! Czyli słabo. Wolę jed­nak do­stać zjeby, kiedy je­stem je­scze pi­ja­ny, niż wie­czo­rem. Trze­ba za­pla­no­wać dzień z kacem. Która jest go­dzi­na? 8:22? Ok, czyli jesz­cze jest etap po­zy­tyw­ny. Do dwu­na­stej mam czas, żeby się ogar­nąć, bo póź­niej będę umie­rał aż do 17, gdy strach przed ży­ciem po­mie­sza się z de­pre­sją. Na 20:00 je­stem umó­wio­ny z Martą w Lo­ka­lu, do tego czasu de­pre­cha po­win­na minąć, ale bę­dzie to już etap ją­ka­nia się i braku słów. Ok, będę słu­chał. Je­że­li nie od­wo­ła­ła dzi­siej­szej ko­la­cji za moje późne przyj­ście, to je­stem ura­to­wa­ny. 

Krzą­ta­jąc się po domu nie na­tra­fił na żadne ślady gnie­wu i focha. Wi­docz­nie wró­cił w miarę grzecz­ny. Ale coś ewi­dent­nie nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Prze­cież to już drugą noc z rzędu po­ja­wi­łem się na progu w środ­ku nocy – za­czął się za­sta­na­wiać – coś mi tu pach­nie ze­rwa­niem. No nic, teraz nie ma co się przej­mo­wać. O 17 ude­rzy to we mnie ze zdwo­jo­ną siłą, teraz szko­da na to czasu.

Nawet nie miał jesz­cze ocho­ty na śnia­da­nie. Na­ła­do­wa­ny ka­lo­ria­mi z dnia po­przed­nie­go po­szedł chwiej­nym kro­kiem w kie­run­ku cen­trum. Nie przej­mo­wał się kul­tu­ro­wy­mi nor­ma­mi, więc pa­trzył spo­tka­nym lu­dziom za­czep­nie pro­sto w oczy, wzrok bez­czel­nie lą­do­wał na ob­fi­tych de­kol­tach, po­ślad­kach kształ­to­wa­nych przez kluby fit­ness i wy­so­kie szpil­ki. Miał wra­że­nie, że na wy­cią­gnię­cie ręki co tro­chę po­ja­wia się nowa oka­zja na szyb­ki i nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy seks. Teraz do­ce­niał swoją mię­dzy­stre­fo­wą przy­pa­dłość kilka razy bar­dziej niż za­zwy­czaj. Gdy tak szedł za lo­kal­ną Car­men Elek­trą, moc­niej­sze bicie serca oraz błysk pier­wot­ne­go po­żą­da­nia zwia­sto­wał gra­ni­cę stre­fy. W co bę­dzie ubra­na? Czy nadal bę­dzie za­lot­nie ko­ły­sać bio­dra­mi? Kim może być? Może sta­nie się na­uczy­ciel­ką, a może po­li­cjant­ką? Ech do­brze by było. Mimo że na naj­wyż­szych ob­ro­tach dzia­ła­ły tylko czę­ści mózgu od­po­wie­dzial­ne za pier­wot­ne in­stynk­ty, gdzieś na Ła­giew­nic­kiej w oko­li­cach Caffe przy ulicy za­czął ku swemu zdzi­wie­niu tra­cić fokus z cho­dzą­cej klep­sy­dry z pro­sty­mi, dłu­gi­mi wło­sa­mi do pasa, któ­rej ciało okry­te było tylko krót­ką, zwiew­ną gra­na­to­wą su­kien­ką w białe gro­chy. Każdy po­wiew wia­tru dawał na­dzie­ję. Każdy ruch sta­no­wił obiet­ni­cę do­strze­że­nia mi­li­me­tra wy­spor­to­wa­ne­go uda na kró­ciut­ką chwi­lę. Do czar­nych szpi­lek z czer­wo­ny­mi po­de­szwa­mi bra­ko­wa­ło je­dy­nie czer­wo­nej chu­s­ty zwi­nię­tej w czer­wo­ny pasek na gło­wie. 

Ale to nie to, jakoś by to prze­żył i dalej za­nu­rzył się w ob­ser­wa­cjach. Co się dzie­je? Co mi nie daje spo­ko­ju? Co mi prze­szka­dza w oglą­da­niu tego fan­ta­stycz­ne­go przed­sta­wie­nia? – Piotr z tru­dem zde­cy­do­wał się ode­rwać wzrok od ko­bie­ty i prze­ska­no­wać oko­li­ce. Do­oko­ła na dru­gim pla­nie wy­so­kie mrów­kow­ce po­ma­lo­wa­ne w pstro­ka­te kie­dyś, a już teraz blade ko­lo­ry, bli­żej ni­skie szare za­bu­do­wa­nia. To nie to. Sa­mo­cho­dy? Nie, sznu­rek Volks­wa­ge­nów i Skod róż­ne­go umasz­cze­nia nie mógł go roz­pro­szyć. Zatem lu­dzie? Jest jesz­cze kilka ład­nych, mło­dych mam na ulicy na spa­ce­rze z la­to­ro­ślą i kilka stu­den­tek, które świer­go­czą w ogród­ku po­bli­skiej ka­fej­ki, ale to nadal nie to.

To on! Jak to on? Ale dla­cze­go? Nic w nim nad­zwy­czaj­ne­go? Jakim cudem mo­głem zre­zy­gno­wać z tam­te­go, har­mo­nij­ne­go, do­sko­na­łe­go wi­do­ku na rzecz tego typa? Prze­cież z twa­rzy jest po­dob­ny zu­peł­nie do ni­ko­go! – obu­rzył się sam na sie­bie Piotr, że zwró­cił uwagę na czło­wie­ka, który szedł rów­no­le­gle do niego po dru­giej Ła­giew­nic­kiej – Zwy­kłe szare buty, ciem­no­gra­na­to­we spodnie, ko­szu­la w kratę jak w każ­dej sie­ciów­ce i smar­twatch na pra­wym nad­garst­ku. No nic, ale to nic cie­ka­we­go. Nawet cho­dzi zu­peł­nie nijak. Idzie, no idzie przed sie­bie. A! Chyba nadal je­stem pi­ja­ny.

 

Lu­stra

 

Za ulicą Dolną jest gra­ni­ca, cie­ka­we w kogo za­mie­ni się ten typ – stwier­dził pra­wie na głos Piotr – Coś w nim strasz­li­wie nie gra. Facet nie spie­szył się, szedł jed­no­staj­nym, mia­ro­wym kro­kiem. Można było od­nieść wra­że­nie, że to cho­dzą­cy me­tro­nom. Puk-puk-puk-puk – ob­ca­sy wy­bi­ja­ły rytm o chod­nik. Ja­kieś 300 me­trów za Caffe Przy Ulicy w stro­nę cen­trum Czło­wiek Me­tro­nom prze­cho­dził przez skrzy­żo­wa­nie. Nawet nie za­trzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle, gdy prze­ci­nał ulicę Ko­wal­ską. Jesz­cze kil­ka­set me­trów i bę­dzie gra­ni­ca. Co wtedy? Piotr sta­rał się nie gapić, ale nie mógł ode­rwać wzro­ku od prze­chod­nia. Na całe szczę­ście kon­tro­lo­wał się na tyle, by być cały czas po dru­giej stro­nie ulicy Ła­giew­nic­kiej i ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów za ple­ca­mi ob­ser­wo­wa­ne­go.

Do­cho­dzi­ło po­łu­dnie, ale chmu­ry na nie­bie sta­ra­ły się nie do­pu­ścić pro­mie­ni sło­necz­nych do po­wierzch­ni ziemi. Piotr szedł nie­rów­nym chod­ni­kiem, po­ty­kał się co kilka me­trów o wy­sta­ją­ce płyty. Nie zwra­cał uwagi na znaną mu eklek­tycz­ną oko­li­cę, gdzie ogrom­ne dzie­się­cio­pię­tro­we, ła­ma­ne mrów­kow­ce wy­ma­lo­wa­ne w pstro­ka­te barwy, do­mi­no­wa­ły nad sta­ry­mi ka­mie­ni­ca­mi z od­pa­da­ją­cym tyn­kiem. Je­dy­ne czego nie dało się zi­gno­ro­wać, to co do­bie­ga­ją­cy z bram krzy­kli­wy dźwięk re­klam z te­le­wi­zo­rów oraz za­pach amo­nia­ku.

– Po­czu­cie od­rzu­ce­nia? Cią­głe zmę­cze­nie? To efekt braku wi­ta­min. Zażyj Ne­rvo­Cir­cu­li i od­zy­skaj ba­lans – prze­kaz są­czył się z okien bez­po­śred­nio na ulicę. 

Gdy Facet Me­trum mijał ulicę Dolną stało się coś dziw­ne­go. Na­stą­pi­ło chwi­lo­we za­ła­ma­nie jego rytmu, do­dat­ko­wo w ciągu ułam­ka se­kun­dy jego ruchy prze­su­nę­ły się w fazie o pół okre­su. Za­miast pra­wej nogi, lewa była z przo­du, to samo z rę­ka­mi. Coś tez nie tak było z ciu­cha­mi. Na pierw­szy rzut oka nic nie zdra­dza­ło zmia­ny, ale zaraz… Ze­ga­rek trzy­ma się teraz na lewym nad­garst­ku – za­uwa­żył Piotr – On stał się swoim wła­snym lu­strza­nym od­bi­ciem. 

Ok. Teraz to już cię nie spusz­czę z oka – wy­sy­czał pod nosem Piotr i kon­ty­nu­ował ob­ser­wa­cję. Wy­ciecz­ka tej nie­ty­po­wej pary trwa­ła jesz­cze około kwa­dran­sa. Do­szli do Placu Ko­ściel­ne­go, mi­nę­li Stary Rynek, umo­ru­sa­li buty w błot­ni­stych ścież­kach Parku Śle­dzia, by osta­tecz­nie zna­leźć się na rynku Ma­nu­fak­tu­ry. We­szli od stro­ny ulicy Za­chod­niej. Przed nimi pas sza­rej kost­ki pro­wa­dził do sze­ro­kie­go na kilka boisk siat­kar­skich placu. Po lewej stro­nie pas fon­tann od­dzie­lał od dep­ta­ka pasaż róż­no­rod­nych knajp urzą­dzo­nych w sta­rym, dwu­pię­tro­wym bu­dyn­ku tkal­ni, od sty­lo­wej Ba­weł­ny, przez bar sushi, piz­ze­rię, na­le­śni­kar­nię aż po mek­sy­kań­ską re­stau­ra­cję. Po pra­wej stro­nie rów­nież znaj­do­wa­ły się obiek­ty fa­brycz­ne, które ko­lej­no zo­sta­ły za­adap­to­wa­ne. Kan­tor tech­nicz­ny na ste­ak-ho­use, straż po­żar­na na re­stau­ra­cję, w któ­rej głów­ną rolę grał ziem­niak, czy elek­trow­nia, która no­men-omen zo­sta­ła klu­bem mu­zy­ki elek­tro­nicz­nej o in­no­wa­cyj­nej na­zwie Elek­trow­nia. Wszyst­ko do­my­kał ogrom­ny i długi gmach dru­kar­ni i far­biar­ni, długi na kil­ka­set me­trów, wy­so­ki na dwa pię­tra. Teraz znaj­du­ją się w nim kina, ścian­ki wspi­nacz­ko­we, czy mu­zeum fa­bry­ki.

Do­mi­no­wał tu rdza­wy, ce­gla­ny kolor, od­da­jąc wier­nie kli­mat fa­brycz­nej Łodzi z cza­sów jej eko­no­micz­nej świet­no­ści. Mimo tego, że pora dnia su­ge­ro­wa­ła, że ło­dzia­nie będą gonić awan­se w pracy, plac tęt­nił ży­ciem. 

Piotr zmniej­szył nieco od­le­głość od obiek­tu ob­ser­wa­cji, by nie zgu­bić go w tłu­mie ludzi go­nią­cych za lun­chem, szkol­nych wa­ga­ro­wi­czów, ro­dzi­ców z roz­wrzesz­cza­ny­mi dzieć­mi i azja­tyc­kich tu­ry­stów ro­bią­cych zdję­cia ta­ble­ta­mi, smart­fo­na­mi i cza­sem o zgro­zo apa­ra­ta­mi fo­to­gra­ficz­ny­mi. Szedł za nim, sta­ra­jąc się trzy­mać tempa, już w od­le­gło­ści nie­prze­kra­cza­ją­cej kilku, kil­ku­na­stu kro­ków. Je­że­li się zo­rien­tu­je, że go śle­dzę i zrobi jakiś nie­ty­po­wy ruch, to je­stem zbyt bli­sko, żeby od­po­wied­nio za­re­ago­wać. Stra­cę go i będę mu­siał iść po pro­stu przed sie­bie – pot zro­sił czoło Pio­tro­wi. Me­tro­nom skrę­cił przed Elek­trow­nią w prawo, prze­ma­sze­ro­wał pięć­dzie­siąt me­trów, by wejść po scho­dach na drew­nia­ny po­dest pod far­biar­nią i skrę­cił w lewo, prze­dzie­ra­jąc się po­mię­dzy pasem ogród­ków re­stau­ra­cyj­nych, aż w końcu znik­nął w La Vende – dwu­po­zio­mo­wej wło­skiej knaj­py z naj­lep­szy­mi de­se­ra­mi na pa­sa­żu. 

Nie mam wy­bo­ru, wcho­dzę – pod­jął de­cy­zję bły­ska­wicz­nie Piotr – Gdzie on jest? – Po­my­ślał po wej­ściu. Ro­zej­rzał się do­ko­ła. Przed sobą miał salę gęsto wy­peł­nio­ną sto­li­ka­mi dwu i czte­ro­oso­bo­wy­mi. Wszyst­ko ską­pa­ne było w nie­na­chal­nych kre­mo­wych i brą­zo­wych bar­wach. Noz­drza przy­jem­nie draż­ni­ły ty­po­wo wło­skie za­pa­chy ziół, sosów po­mi­do­ro­wych i świe­żo wy­pie­ka­nej pizzy w ce­gla­nym piecu w otwar­tej kuch­ni na końcu po­dłuż­nej sali.

Gdzie się po­dział Me­tro­nom? – Piotr już przy­zwy­cza­ił się tak do na­zy­wa­nia ta­jem­ni­cze­go je­go­mo­ścia w taki spo­sób – Jest! Sie­dzi przy sto­li­ku kimś jesz­cze. Piotr szyb­ko usiadł dwa sto­li­ki dalej, wcho­dząc głę­biej do wnę­trza re­stau­ra­cji i po­pro­sił kel­ner­kę o kartę. Młoda blon­dyn­ka o pro­stych wło­sach, pew­nie jesz­cze stu­dent­ka, za­ko­ły­sa­ła bio­dra­mi i po­bie­gła po menu. Po chwi­li wró­ci­ła i po­ło­ży­ła je na bia­łym ob­ru­sie nie mó­wiąc ani słowa. Mu­sia­ła być nowa. Ręce jej drża­ły, a jej oczy roz­bie­ga­ły się ner­wo­wo po sali.

Piotr otwo­rzył menu. Sta­rał się nie gapić w stro­nę Me­tro­no­ma, by nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści, ale przy­słu­chi­wać roz­mo­wie. Póki co je­dy­nie łapał po­je­dyn­cze zda­nia in­nych roz­mów i dźwię­ki z radia:

– I wiesz co on na to? Nic, kom­plet­nie nic! Jak­bym od­bi­ja­ła się do ścia­ny! – szcze­bio­ta­ła jedna przy­ja­ció­łecz­ka do dru­giej wy­so­kim pi­skli­wym tonem

– Jeden jest w po­bli­żu, mamy szczę­ście. Skąd wiem? Było lu­stro – to na pewno mówił Me­tro­nom – Wtedy… Zmia­ny na­stro­jów? Weź Zo­na­fix. Na sko­ła­ta­ne nerwy i deja vu. Zo­na­fix, do­stęp­ny w do­brych ap­te­kach – radio za­głu­szy­ło dal­szą część wy­po­wie­dzi

– Zrób jutro pętlę i tym razem ro­zej­rzyj się – po­in­stru­ował Me­tro­no­ma nie­zna­jo­my

– Jasne, po­sta­ram się – od­po­wie­dział.

– Czy już Pan się na coś zde­cy­do­wał? – przed Pio­trem jak spod ziemi wy­ro­sła już zna­jo­ma kel­ner­ka.

– Tak, po­pro­szę ti­ra­mi­su, to wszyst­ko, dzię­ku­ję – zbył kel­ner­kę i prze­rzu­cił od razu wzrok na dwój­ce osób, którą był naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ny.

Teraz mógł w końcu na spo­koj­nie przyj­rzeć się oby­dwu nie­zna­jo­mym. Do­strzegł twarz Me­tro­no­ma, druga osoba nie­ste­ty sie­dzia­ła do niego tyłem. Me­tro­nom wy­glą­dał na około czter­dzie­ści lat, twarz miał po­cią­głą, nos długi i szpi­cza­sty, a w ką­ci­kach okrą­głych, du­żych oczu o czar­nych źre­ni­cach gro­ma­dzi­ły się gęsto zmarszcz­ki. Jego ob­li­cze wy­da­wa­ło się mocno nie­fo­rem­ne, ale nie za spra­wą nie­sy­me­trycz­nej fry­zu­ry i za­cze­ski na bo­czek prze­rze­dzo­nych brą­zo­wych dru­tów, ale opa­le­ni­zny. Na lewej stro­nie twa­rzy Słoń­ce od­ci­snę­ło wie­lo­let­nie pięt­no, jak na fa­cja­tach kie­row­ców cię­ża­ró­wek, któ­rzy ata­ko­wa­ni są pro­mie­nia­mi przez przed­nią i tylko jedną bocz­ną szybę szo­fer­ki. Zgru­bio­na i wy­su­szo­na skóra wraz z ciem­ny­mi prze­bar­wie­nia­mi wy­peł­nia­ła ob­szar od żu­chwy po skroń.

– To już chyba ostat­ni nie­osa­dzo­ny. Nie po­win­no być… Dzi­siej­szą au­dy­cję chciał­bym po­świę­cić ostat­nim wy­da­rze­niom po­li­tycz­nym, w związ­ku z czym po­słu­cha­my ta­kich kla­sy­ków jak: Run like hell Pink Floy­dów, czy One of us is a kil­ler wy­ko­ny­wa­ny przez The Dil­lin­ger Esca­pe Plan.

– Baśka, włącz Złote prze­bo­je – krzyk­nął pu­cu­ło­wa­ty, wą­sa­ty ku­charz, który ewi­dent­nie nie lubił kla­sycz­ne­go rocka, a co do­pie­ro mówić o ostrzej­szych brzmie­niach. Wszy­scy ob­ró­ci­li się w jego kie­run­ku.

Gdy Piotr ob­ró­cił głowę po kilku se­kun­dach, po me­tro­no­mie i jego kom­pa­nie zo­sta­ła tylko pusta fi­li­żan­ka kawy i kilka monet na stole.

 

Koniec

Komentarze

Po­świę­ci­łeś cały, długi roz­dział na tłu­ma­cze­nie kon­cep­cji swo­je­go świa­ta. I o ile pierw­sza roz­mo­wa w Pi­wo­te­ce jest okej, wzbu­dza za­in­te­re­so­wa­nie, to póź­niej­szy spa­cer po Łodzi i roz­mo­wa z Ewą już męczy. Za dużo na raz. Jeśli to ma być po­wieść, to nie trze­ba zmu­szać czy­tel­ni­ka do ogar­nię­cia zasad rzą­dzą­cych twoim uni­wer­sum już od razu, na star­cie. Masz na to mnó­stwo czasu. Pierw­szy roz­dział, tak mocno prze­ła­do­wa­ny teo­re­ty­zo­wa­niem, nie za­chę­ca do kon­ty­nu­owa­nia lek­tu­ry, nie­waż­ne jak cie­ka­wa by­ła­by kon­cep­cja. 

Tech­nicz­nie, jest jesz­cze tro­chę do zro­bie­nia. Zwróć uwagę na in­ter­punk­cję, i nie mówię tu o nie­wła­ści­wych prze­cin­kach, tylko o rze­czach wy­ni­ka­ją­cych z nie­uwa­gi – brak kro­pek, cza­sem krop­ki za­miast prze­cin­ka i zda­nia za­czy­na­ją­ce się małą li­te­rą. Na przy­kład:

Wolę pa­mię­tać rze­czy po swo­je­mu. a nie tak jak się wy­da­rzy­ły

Li­czeb­ni­ki pra­wie za­wsze pisze się słow­nie. 

Zda­rza się, że ucie­ka ci pod­miot, na przy­kład :

Szare ka­mie­ni­ce od­bi­ja­ły draż­nią­cy dźwięk, by wró­cić do uszu Pio­tra. 

Dźwięk wra­cał, czy ka­mie­ni­ce? 

Ty, ci, cie­bie itd małą li­te­rą. 

Cza­sa­mi do za­pi­su myśli Pio­tra uży­wasz ta­kiej samej me­to­dy, jak do za­pi­su dia­lo­gów, a cza­sem nie. To wpro­wa­dza tro­chę za­mie­sza­nia, bo nie wia­do­mo, czy Piotr mówi do sie­bie, czy po pro­stu myśli peł­ny­mi zda­nia­mi. 

Ogól­nie, jest tu tro­chę pracy edy­tor­skiej. Ale naj­więk­szy minus to to, o czym wspo­mi­na­łem na po­cząt­ku. Prze­ła­do­wa­nie opi­sa­mi zasad kie­ru­ją­cych zo­na­mi. W efek­cie, po­ło­wę tek­stu w za­sa­dzie tylko prze­ska­no­wa­lem, ro­zu­mie­jąc zde­cy­do­wa­nie mniej, niż po­wi­nie­nem. To ra­czej znie­chę­ca. A szko­da, bo świat wy­da­je się być cie­ka­wy. 

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Jest jakiś po­mysł.

Zga­dzam się z Thar­go­nem – wię­cej tu świa­to­twór­stwa niż cze­go­kol­wiek in­ne­go. Fa­bu­ły pra­wie nie widać. OK, bo­ha­ter chce zba­dać za­sa­dy dzia­ła­nia swo­je­go świa­ta. Czy ma jesz­cze ja­kieś cele czy do końca książ­ki bę­dzie sobie spo­koj­nie pro­wa­dził ba­da­nia? Bo to nie wy­glą­da zbyt fra­pu­ją­co.

Z wy­ko­na­niem słabo. Miej­sca­mi tekst wy­glą­da na na­pi­sa­ny nie­sta­ran­nie – cza­sa­mi w zda­niu cze­goś waż­ne­go bra­ku­je, cza­sa­mi coś zbęd­ne­go zo­sta­nie po po­praw­kach.

To prze­czy temu, co mówi fi­zy­ka, gdy za­cznie­my roz­pa­try­wać rze­czy­wi­stość jako 3 wy­mia­ry prze­strzen­ne i ko­lej­ne, ile 7? jako cza­so­we?

W be­le­try­sty­ce licz­by na ogół za­pi­su­je­my słow­nie, a już w dia­lo­gach obo­wiąz­ko­wo. BTW, duża li­te­ra po py­taj­ni­ku.

– Jak Tobie się wie­dzie?

W dia­lo­gach ty, twój, pan itp. pi­sze­my małą li­te­rą. Tylko w li­stach dużą.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ki za po­świę­co­ny czas i kon­struk­tyw­ne uwagi. Fak­tycz­nie może na po­czą­tek za dużo tej teo­rii, ale to już sam autor pró­bo­wał w usta bo­ha­te­rów po­wrzu­cać różne kon­cep­cje, które ze sobą będą kon­ku­ro­wać lub się wza­jem­nie oba­lać. Nie­mniej jed­nak zga­dzam się, jest na to jesz­cze czas. Dla­te­go teraz, gdy kilka no­wych po­my­słów mi się wy­kry­sta­li­zo­wa­ło, to daw­ku­ję je w mniej­szy­mi por­cja­mi.

Po­sta­ra­łem się też, żeby i fa­bu­ła tro­chę ru­szy­ła, a nie wy­stę­po­wa­ły same dia­lo­gi. Do­rzu­ci­łem dwa ko­lej­ne roz­dzia­ły. Ca­łość jest na blogu, ale nie­ład­nie spa­mo­wać lin­kiem, więc ko­rzy­sta­jąc z funk­cji do­stęp­nych na forum, po­sta­no­wi­łem zak­tu­ali­zo­wać post. Je­że­li macie jesz­cze siłę, to za­pra­szam do lek­tu­ry. Wasze spo­strze­że­nia są dla mnie bar­dzo cenne.

Za­gay­ni­kov

Nowa Fantastyka