- Opowiadanie: meraxes - Gdzie Nie Dociera Słońce (część 2)

Gdzie Nie Dociera Słońce (część 2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gdzie Nie Dociera Słońce (część 2)

Kiedy dotarli do ruin wielkiego miasta na zachodzie, słońce skryło się już za horyzontem, ale wciąż, jakby w formie pożegnalnego gestu, przesyłało im resztki życiodajnego światła. Stopniowo ciemniejące niebo było zupełnie bezchmurne, mimo to nie zdołali jeszcze dostrzec pierwszych gwiazd.

 

Mijali pozostałości starożytnych zabudowań, klucząc opuszczonymi, zastygłymi w niekończącym się wieczorze ulicami. Większość budynków wciąż stała; najwyraźniej miasto oszczędziły kataklizmy z przeszłości, a tylko upływ czasu nieubłaganie robił swoje. Raah wyjaśnił, że swego czasu była to wielka, historyczna stolica, o którą nie raz toczono wojny. Potem jednak mieszkańcy musieli odejść, widocznie obawiając się życia u samej granicy Nishith. Teraz wzniesione przed wiekami domy, wieżowce i monumentalne meczety ziały budzącą grozę pustką. Przedsionek krainy umarłych nie mógłby wyglądać inaczej.

 

Wreszcie zawędrowali na teren osady. Kamal długo nie mógł uwierzyć, że tak daleko na zachodzie leżą jeszcze jakieś skupiska ludzkie; teraz przekonał się o tym na własne oczy. Granice Stambaul nie były jasno wytyczone. Kilkuset (nie mogło ich być więcej) mieszkańców gnieździło się w antycznych zabudowaniach nad samym brzegiem cieśniny. Na oczyszczonej z gruzu plaży stało kilka szałasów i wyciągniętych na piasek łodzi rybackich. Nieliczni przechodnie przyglądali się dwójce wędrowców z umiarkowanym zainteresowaniem. Raah pozdrawiał część z nich skinieniem głowy; najwyraźniej podczas swojej poprzedniej podróży zdołał już zawrzeć jakieś znajomości. Kamal tymczasem zastanawiał się, jak wielu ludzi na wschodzie mogło wiedzieć o istnieniu takiej osady na końcu świata. Jeśli nawet tutejsi utrzymywali jakieś kontakty z innymi wioskami w Turcji, to musiały być one stosunkowo słabe. Stambaul wyglądał na jedno z tych zapomnianych przez wszystkich miejsc, które żyją wyłącznie swoim własnym życiem.

 

Raah zatrzymał się przed jednym z domów. Jego mury musiały jeszcze pamiętać czasy przed Zmianą i Wielkim Kataklizmem. Mimo to utrzymany był w dość dobrym stanie, a drewniane drzwi i okiennice wyglądały na stosunkowo nowe. Zapukał. Po chwili w drzwiach stanął starszy mężczyzna, zbliżony wiekiem do Raaha. Przez krótką chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, by zaraz jednocześnie wybuchnąć śmiechem i uściskać się serdecznie.

 

– A jednak wróciłeś! Ty stary zabijako. Myślałem, że już ciebie tutaj nie zobaczę.

 

– Witaj, Irmuk. Ile to obrotów! Dobrze cię znowu widzieć.

 

– Wchodź. Zaraz mi wszystko opowiesz. Ten chłopiec jest z tobą?

 

Mężczyzna otaksował młodego Araba zaciekawionym wzrokiem.

 

– Tak. Nazywa się Kamal. Wędrowaliśmy wspólnie.

 

Weszli do środka. Chłopiec przystanął niepewnie u progu; dopiero kiedy Raah gestem zaprosił go do środka, poszedł w ich ślady. Znaleźli się w dość dużym, wyglądającym na jadalnię pomieszczeniu. W kominku palił się ogień, częściowo rozświetlając panujący półmrok. Pojawiła się żona Irmuka, pulchna kobieta o miłym spojrzeniu. Wymienili powitania; pani domu dała znać, że obiad zaraz będzie gotowy.

 

– Musisz być bardzo głodny – uśmiechnęła się do Raaha. – Pewnie przebyłeś szmat drogi, a niełatwo tutaj uzupełnić zapasy.

 

– Racja – odparł Hindus, z wyraźną ulgą osuwając się na jedno z przystawionych do stołu krzeseł. Kamal zajął miejsce tuż obok. – Te ziemie są jałowe. Brak im słońca. Ale, jak widać, dałem radę.

 

– Nie zostaniesz tutaj długo, prawda? – zapytał Irmuk. – Zamierzasz przeprawić się na drugą stronę?

 

Raah przytaknął.

 

– Odpłynę z najbliższym połowem. Zabierzecie mnie, tak jak wtedy, prawda? Ile to czasu?

 

– Niedługo. Zdążysz zjeść i trochę się przespać. Nie ma potrzeby się spieszyć. Odpocznij. I, co najważniejsze, opowiedz nam wszystko.

 

 

 

Zanim zaczęli jeść, w domu pojawili się jeszcze dwaj synowie Irmuka, chłopcy nieznacznie starsi od Kamala. Przysiedli w rogu, ściszonym głosem wymieniając uwagi, podczas gdy Raah relacjonował swoje przygody. Irmuk przysłuchiwał się z wyraźnym zaciekawieniem, co i rusz wtrącając swoje komentarze i zadając pytania. Kamal tymczasem zachował milczenie, łapczywie zaspokajając głód. Smażona ryba wyraźnie mu zasmakowała; w swoich stronach nigdy nie spotkał się z takim daniem.

 

– Dlaczego tak ci spieszno z przeprawą na drugi brzeg? – zapytał Irmuk, odsuwając pusty talerz i opierając się wygodnie w krześle. – Noc ci nie ucieknie. Mógłbyś zostać u nas jakiś czas, dobrze się przygotować…

 

– Jestem gotowy – padła stanowcza odpowiedź. – Nie rozumiesz, co czuje podróżnik, stojąc u samego celu. U progu, przy granicy. Cały ten czas spędzony w Bahdah, długie, mozolne przygotowania… Zbyt długo zwlekałem. Muszę wyruszyć jak najszybciej. Zresztą nie chcę być dla was obciążeniem. – Irmuk natychmiast zaprzeczył, ale Raah kontynuował:

 

– I tak już za nadto mi pomogliście, a ja nie jestem w stanie odwdzięczyć się wam za waszą gościnę. Ale mam jeszcze jedną prośbę – przeniósł wzrok na Kamala. – Chciałbym, żebyście się nim zaopiekowali. Nie mogę zabrać go ze sobą, a nie znam innego miejsca, w którym mógłbym go zostawić. Wiem, że tutaj będzie bezpieczny. Oczywiście, jeśli proszę o zbyt wiele…

 

– Nie zgadzam się! – chłopiec zaprotestował. – Raah, przecież wiesz, że chcę iść z tobą. Poradzę sobie, nie przejmuj się mną.

 

Hindus uciszył go gestem dłoni.

 

– Uzgodniliśmy to – powiedział, ucinając dalszą dyskusję.

 

Irmuk zachichotał.

 

– Znalazłeś podobnego sobie, co? Nie mogę w to uwierzyć. Tak długo nikt nie przeprawiał się na drugą stronę, a teraz jeden przez drugiego… Oczywiście, mogę się nim zająć. Pomoże mi przy łodziach. To nie będzie problem. Poczekaj, aż dorośniesz, mały – dodał, zwracając się do Kamala. – Noc nie jest bezpiecznym miejscem.

 

– Dziękujemy – zakończył rozmowę Raah. Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale przez szacunek dla Raaha zachował milczenie. Domyślał się, że teraz nic nie wskóra.

 

 

 

Kamal nie zrezygnował. Kiedy zaczynał się połów i rybacy wciągali swoje łodzie do morza, znalazł na plaży Raaha. Hindus, odchodząc, zostawił go śpiącego w łóżku w domu Irmuka. Wiedział, że chłopiec nie da tak łatwo za wygraną, a nie miał ochoty na kolejną kłótnię.

 

– Nie możesz mnie tak zostawić! Nie po to szedłem taki kawał drogi, żeby tutaj po prostu zostać! Posłuchaj mnie jeszcze raz…

 

Raah, w tym momencie zajęty pomaganiem Irmukowi i jeszcze jednemu mężczyźnie przy łodzi, odwrócił się. Potok słów zmusił go do zaprzestania dotychczasowego zajęcia. Westchnął. Nie radził sobie dobrze w podobnych sytuacjach.

 

– Słucham.

 

– Nie zostanę tutaj! Dobrze o tym wiesz. Nawet jeśli teraz mnie zostawisz, ucieknę i sam przeprawię się na drugą stronę. Znajdę sposób!

 

Raah westchnął ponownie.

 

– Sam nie masz tam żadnych szans. Posłuchaj, uzgadnialiśmy to. Od początku wiedziałeś, że zostaniesz tutaj. Nigdy, nigdy nie powiedziałem, że zabiorę cię ze sobą do Nishith. Gdybym miał tak zrobić, lepiej dla ciebie byłoby zostać w Alippo. To nie jest wycieczka. Nie wiem, czy wrócę.

 

– Dobrze wiem o tym wszystkim! – Kamal nie dawał za wygraną. Zauważył, że rybacy zaczynają mu się przyglądać, więc ściszył głos. – Po prostu… Zaraziłeś mnie swoją ciekawością. Całe życie spędziłem w Alippo, nie mogłem marzyć o żadnych podróżach. Teraz po prostu nie chcę po raz kolejny dać się zamknąć w kolejnej mieścinie na końcu świata. Chcę zobaczyć gwiazdy. Chcę zobaczyć inny świat. Ja…

 

– W porządku. Ucisz się wreszcie – Raah zamyślił się. Doskonale rozumiał Kamala. W tej chwili patrząc na niego, dostrzegł siebie sprzed lat. Przypomniał sobie, jak czuł się wtedy, wyrywając się na zachód. Zresztą, wiele się od tego czasu nie zmienił. – Zrobisz, jak uważasz za słuszne. Sam bierzesz za siebie odpowiedzialność. To twoja decyzja.

 

Chłopiec milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Przeszedł go dreszcz emocji.

 

-Wezmę swoje rzeczy! I więcej zapasów! – rzucił, odchodząc z plaży.

 

Raah zamienił kilka słów z Irmukiem. Mężczyzna zaśmiał się, nie mogąc nadziwić się determinacji Kamala. Po chwili jednak spoważniał.

 

– Nie postępujesz rozsądnie.

 

Hindus wzruszył ramionami.

 

– To jego decyzja. Idzie tam na własną odpowiedzialność.

 

Rozpoczął się połów. Łodzie rybaków ze Stambaul oddaliły się od plaży i rozproszyły po wodach cieśniny. Tylko jedna z nich nie zarzuciła jeszcze sieci, konsekwentnie zmierzając w stronę zachodniego brzegu.

 

Kamal nie mógł oderwać wzroku od zbliżającego się wybrzeża, mimo że nie dostrzegał na razie niczego nadzwyczajnego. Takie same wiekowe, sypiące się ruiny, tyle że tym razem całkowicie opuszczone. Ani jednego człowieka. Najwyraźniej także mieszkańcy Stambaul byli przesądni. Tutaj leżała granica. Nieformalna, umowna, nieoznaczona na żadnych mapach, ale jednak. Nad tą cieśniną, na tej ostatniej osadzie, kończyły się ziemie podsłoneczne. Ziemie należące do człowieka. Dalej był Szeol. Wieczna noc.

 

Łódź zatrzymała się na płyciźnie. Irmuk, a także drugi towarzyszący im rybak, nie chcieli zejść na ląd. Bali się? Ale Raah i Kamal bez oporów opuścili pokład, biorąc na plecy swoje pakunki.

 

– Dziękujemy za wszystko. Udanego połowu – rzucił Raah na pożegnanie.

 

– Do zobaczenia. Obyśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Trzymaj się chłopcze. Uważaj na siebie. – Irmuk odepchnął łódź wiosłem i z wyraźną ulgą wziął kurs na wschód.

 

Powoli stawiali stopy na nadbrzeżnym piasku. Kamal stał przez chwilę, rozglądając się po okolicy.

 

– Chodźmy. Długa droga przed nami – ponaglił go Raah, powoli ruszając przed siebie. Po drugiej stronie cieśniny, na wschodzie, dalekie słońce z trudem rozświetlało bezchmurne niebo. Przed nimi gęstniała ciemność. Chociaż wciąż zdawała się daleka, czuli się tak, jakby już wyciągała po nic ręce. Na granicy między dniem a nocą, zwrócili się w stronę nocy.

 

Dwójka wędrowców weszła do Szeolu.

 

 

***

 

 

Kontury miasta rysowały się niewyraźnie na horyzoncie. Zobaczyli je już z daleka; niebo było bezchmurne i nic nie przesłaniało światła księżyca i gwiazd.

 

– Odpocznijmy tutaj – zaproponował Raah, spoglądając w stronę zabudowań. Kamal przytaknął. Domy, nawet zrujnowane, chroniły przed chłodnym wiatrem. Zawsze lepiej było spać tam, niż pod gołym niebem.

 

Weszli w obręb zabudowań. Niewielkie, kamienne domostwa, tak różne od tych budowanych na wschodzie, były nadzwyczaj dobrze zachowane. Wyglądały na wiekowe; musiały zostać wzniesione jeszcze na długo przed Zmianą. Minęło tak wiele czasu, świat się zmienił, a one wciąż stały.

 

Kamal pomyślał o mieszkańcach; musieli wieść spokojny żywot, tutaj, w dolinie w cieniu gór. Usiłował wyobrazić sobie to miejsce zaludnione, pod słonecznym niebem, ale przychodziło mu to z trudem. Od tak dawna nie widział już słońca.

 

Panowała całkowita cisza. Ich uszu dobiegały tylko odgłosy kroków stawianych na spękanym bruku. Przyzwyczaili się do tego już dawno temu. Na początku, natrafiwszy na jakąś miejscowość, pozostawali czujni, rozglądali się, nasłuchiwali. Kogo spodziewali się spotkać? Nie wiedzieli. Nie przypuszczali, że trafią na ludzi takich jak oni. Raczej na Bladoskórych… albo coś jeszcze innego. Coś, o czym woleli nie myśleć. Ale nic takiego nie miało miejsca. Od opuszczenia Stambaul nie napotkali żywej duszy. Nie łudzili się więc, że tutaj będzie inaczej.

 

Wędrowali już bardzo długo. Na tyle długo, że błękit nieba i światło słońca pozostały dla nich tylko coraz bledszymi wspomnieniami. Ich cera zbladła a oczy na dobre przyzwyczaiły się do ciemności.

 

Kiedy właściwie przekroczyli granicę? Czy rzeczywiście stało się to wraz z przepłynięciem cieśniny, czy może później? Nie wiedzieli. Ciemność zapadała stopniowo, tak jak stopniowo coraz wyraźniej widoczne były gwiazdy. Pojawiały się na nieboskłonie jedna po drugiej. Kamal początkowo próbował je liczyć, później musiał zrezygnować. Było ich zbyt wiele. Widok morza gwiazd wielokrotnie wynagradzał mu trudy wędrówki. Przynajmniej tak sobie powtarzał.

 

Zachód był pustkowiem, pozbawionym tak ludzi, jak i zwierząt. Jedyną oznaką życia była roślinność – uboga i zupełnie inna od tej ze wschodu. Wyblakłe łodygi o dziwnych kształtach porastały ziemię w sposób podobny do trawy, były jednak o wiele rzadsze. Nie było drzew, krzewów, kwiatów ani lasów. Tylko ta dziwna, obca roślina, która jakimś sposobem potrafiła dostosować się do ciemności. Brak żywności był na Zachodzie największym problemem; dietę stanowiły głównie znajdowane tu i ówdzie rozmaite gatunki grzybów. Siłą rzeczy stracili na wadze i wymizernieli, ale udało im się przeżyć.

 

Przez większość czasu droga wiodła ich terenami wyżynnymi, górzystymi. Nie mieli jasno wytyczonego celu. Szli po prostu na zachód, cały czas na zachód. Raah mówił o wielkich miastach, które ma zamiar odnaleźć, a Kamal mu ufał, mimo że wciąż mijali tylko pustkowia. Każda miejscowość, jaką do tej pory widzieli, była tylko zwaliskiem cegieł. Hindus nie zdołał odnaleźć w żadnej z nich pism, które zaspokoiłyby jego ciekawość. Jak twierdził, w tej części świata w czasach Zmiany musiały mieć miejsce bardzo silne trzęsienia ziemi i inne kataklizmy, stąd tak rozległe zniszczenia. Mimo to żywił nadzieję, że dalej na zachód będzie inaczej. Szli więc, nie zniechęcając się, popychani do przodu przez ciekawość, która okazała się silniejsza od trudów podróży. Przeprawili się przez góry, by wreszcie znaleźć się w kraju oznaczonym na mapie Raaha jako „Włochy".

 

Hindus zatrzymał się przed jednym z domów.

 

– Dość już zwiedzania. Musimy się gdzieś przespać. Potem dokładniej zbadamy to miejsce.

 

Ledwie dotknął wiekowych drzwi, spróchniałe drewno oderwało się od framugi, opadając z łoskotem na ziemię. Hałas brutalnie zmącił panującą ciszę. Przez krótką chwilę stali bez ruchu, potem weszli do środka. Podłoga skrzypiała głucho pod stopami. Znaleźli się w stosunkowo dużym pomieszczeniu; jego centralną część wypełniała rozsypująca się już drewniana lada. Przez okno wpadało słabe światło księżyca, dzięki czemu nie musieli poruszać się zupełnie po omacku.

 

– To musiał być jakiś sklep – zauważył Kamal, rozglądając się dookoła. W pomieszczeniu walały się resztki różnych sprzętów, dla których jednak upływ czasu okazał się bezlitosny; większość z nich rozpadała się zaraz po dotknięciu.

 

Rozłożyli się pod ścianą naprzeciwko okna i niemal natychmiast zapadli w sen.

 

Raah obudził się już po kilku chwilach, nim jeszcze zdołał zasnąć na dobre. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Odgłosy z ulicy. Wytężył słuch. Kroki? Bardzo ciche kroki. I znowu cisza. Nie, to niemożliwe. Jest po prostu bardzo zmęczony i jego wyobraźnia płata mu figle. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, po czym zamknął oczy.

 

Po chwili ponownie je otworzył. Stłumione głosy, szepty? Wyraźnie czuł czyjąś obecność, ale za oknem widział tylko tarczę księżyca w pełni. Skierował wzrok w stronę drzwi, nieco po lewej. Czujnie wpatrywał się w ciemność. Nagle zamarł. Kątem oka dostrzegł w oknie czyjąś postać. Człowiek… nie człowiek? Białe ciało wyraźnie malujące się na tle mroku. Ale to była tylko chwila. Kiedy odwrócił się w tamtą stronę, widmo zniknęło.

 

Ostrożnie wymacał swój nieodłączny kij podróżny i tak uzbrojony, ruszył w stronę drzwi. Teraz już wyraźnie słyszał głosy. Spojrzał przelotnie na Kamala, chłopiec wciąż spał w najlepsze. Poczuł mrowienie na całym ciele. Wahał się przez kilka chwil, potem zebrał się w sobie i ostrożnie przekroczył próg.

 

Ledwie to zrobił, zamarł bez ruchu. Przeszedł go dreszcz. Ręce mu drżały, o mało nie wypuścił kija z dłoni. Demony, dobrzy bogowie, najprawdziwsze demony. Widma z Nishith, pomiot śmierci. Piątka, nie, szóstka postaci stała tuż przed nim, niemal na wyciągnięcie ręki. Twarze blade, niemal kredowe. Rzadkie, wypadające włosy. I te oczy, najgorsze były oczy. Źrenice, nieludzko rozszerzone. Na pozór przypominali ludzi, ale…

 

Był człowiekiem racjonalnym, zawsze. Ale w życiu bywają momenty, kiedy zapomina się o wszystkim. Kiedy górę bierze instynkt, pierwotne lęki. Kiedy strach w połączeniu z szokiem prowadzą do tego, że człowiek przestaje zastanawiać się nad swoim zachowaniem. Że w duszy zaczyna modlić się do bogów, w których wcześniej nie wierzył. Raah chciał spotkać mieszkańców Zachodu. Poznać ich, zadać kłam mitom. Ale kiedy stanął twarzą w twarz z nieznanym, całe to nastawienie pękło jak bańka mydlana.

 

Tamci szeptali między sobą w nieznanym języku, wymieniali uwagi. Przyglądali mu się uważnie. Można było odnieść wrażenie, że są równie zaskoczeni, może nawet przerażeni. A mimo to jeden z nich zbliżył się do Raaha, wyciągnął ostrożnie rękę.

 

– Precz! – wrzasnął Hindus. Na czoło wystąpił mu pot. Ale tamten się nie oddalił. Wciąż przyglądał mu się z ciekawością.

 

Zadziałał instynkt; to był jeden z tych momentów, kiedy działanie wyprzedza myśl. Raah zacisnął mocniej dłonie na kiju i gwałtownie zdzielił nim obcego w głowę. Ofiara zwaliła się na ziemię.

 

Pozostali wysunęli się do przodu, zmuszając go do cofnięcia się pod ścianę. Ich spojrzenia stały się naraz groźne, zaczęli wykrzykiwać słowa, których nie rozumiał. Zapewne obelgi, pomyślał, odruchowo zasłaniając się kijem. Jeden z nich odciągnął rannego na bok.

 

W tym momencie w drzwiach pokazał się Kamal, zalęknionym spojrzeniem badając rozgrywającą się przed nim scenę. Nie ruszał się z miejsca.

 

– Kamal! Uciekaj stąd! Ale to już! – zawołał Raah, ledwie go zobaczywszy. Chłopiec jeszcze przez krótką chwilę stał bez ruchu, wyraźnie zdezorientowany.

 

– Na co czekasz? Powiedziałem! Biegiem!

 

Bez słowa rzucił się przed siebie. Przesadził ulicę i zniknął między położonymi po drugiej stronie domami. Nikt go nie ścigał.

 

Bladoskórzy po raz kolejny zarzucili Raaha obelgami (jeśli rzeczywiście były to obelgi), nerwowo wymachując dłońmi. Niespodziewanie jeden z nich przypadł do niego, usiłując wyrwać mu broń. Hindus odtrącił intruza i nie oglądając się za siebie rzucił się w kierunku, w którym pobiegł Kamal. Już po chwili zniknął w jednym z zaułków.

 

Ścigali go, ale strach dodał mu sił. Był szybszy. Kluczył wąskimi uliczkami, aż wreszcie odgłosy za jego plecami umilkły.

 

Wszedł do jednego z domów i usiadł pod ścianą, ciężko dysząc. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Słyszał nawoływania, ale były dość odległe. Wkrótce i one umilkły. Odetchnął z ulgą. Zgubił ich.

 

Wtedy przypomniał sobie o Kamalu i znów dopadł go niepokój. W którą stronę on pobiegł? Znalezienie chłopca w ciemnościach, w obcym mieście, niemal graniczyło z cudem. Chciał go zawołać, ale w porę zreflektował się. Tamci mogli usłyszeć. Z drugiej strony, próbował się uspokoić, ta miejscowość nie wyglądała na zbyt dużą. Prędzej czy później trafią na siebie. Już chciał rozpocząć poszukiwania, ale strach nie pozwolił mu ruszyć się z miejsca. Może tamci wkrótce sobie pójdą? Usiłował zachować czujność, ale zmęczenie robiło swoje. Przymknął oczy i zapadł w sen.

 

Ledwie się obudził, zganił się w myślach. Ile czasu minęło? Nie sposób było to oszacować. Miał tylko nadzieję, że nie spał zbyt długo. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się dookoła. Nikogo. Ruszył środkiem uliczki, idąc bez wyraźnego celu, co i rusz spoglądając nerwowo za siebie. Nie wiedział, gdzie powinien zacząć poszukiwania, był całkowicie zdezorientowany. Pozostawało liczyć na to, że Kamal jest gdzieś w pobliżu.

 

To bez sensu, zreflektował się po chwili. Nigdy nie znajdzie go w ten sposób. Zebrał w sobie resztki odwagi i zawołał chłopca po imieniu. Nasłuchiwał. Czuł mrowienie na plecach. Tamci mogli usłyszeć i przyjść, przyjść po niego. Ale nic takiego się nie stało, odpowiedziała mu tylko cisza. Zawołał więc po raz drugi, głośniej. Tym razem przyszło mu to z większą łatwością. I jeszcze raz, i jeszcze. Bezskutecznie.

 

Przystanął, nie mogąc nadziwić się własnej odwadze. A może głupocie? Zaśmiał się pod nosem, a potem zaklął siarczyście. Ogarnęła go rezygnacja. Próbował się usprawiedliwiać. To było do przewidzenia od początku, myślał. Kamal poszedł z nim na własną odpowiedzialność. Nie ma powodów, żeby czuć się winnym. Zrobił w końcu, co tylko mógł. A jednak. Sumienie nie pozwalało mu dać za wygraną.

 

Tylko co mu jeszcze pozostało? Ma sprawdzać każdy dom? Czekać, aż tamci wrócą? I sprowadzą swoich pobratymców? Nie, odwaga ma swoje granice. Nagle naszło go wspomnienie trupiobladych postaci i poczuł, że znowu paraliżuje go lęk. Jego wzrok błądził dookoła. Ciemność, cisza, absolutne, niewypowiedziane. Chmury zasłoniły księżyc, gasząc bijące od niego światło. Domy, wiekowe domy, a w każdym z nich mogli kryć się oni. Może wyglądali właśnie przez okna, przez szpary w drzwiach, śledząc każdy jego ruch. Na samą myśl o tym przeszedł go dreszcz. Poczuł się osaczony, on, taki samotny, w samym środku ciemności. Zapragnął wyrwać się na otwartą przestrzeń, opuścić to miejsce za wszelką cenę. Ruszył przed siebie, z trudem powstrzymując się od biegu.

 

Dopiero kiedy zostawił miasto daleko za sobą, kiedy poczuł się bezpieczny, ochłonął. Odeszły emocje, a na ich miejsce przyszła refleksja. Teraz mógł znowu dopuścić do głosu rozsądek. Teraz mógł spojrzeć na wszystko z dystansu.

 

Nie miał dla siebie litości. Ganił się w myślach, obrzucał najgorszymi obelgami. Jak mógł postąpić w ten sposób? Otwarty umysł, zadać kłam mitom… Oczywiście. A kiedy przyszło co do czego, pozwolił sparaliżować się lękowi. Do głosu doszły instynkty. Nawet się nie opierał. Głupota! Niewypowiedziana głupota!

 

Paznokcie w zaciśniętych dłoniach boleśnie wbijały się w skórę. Tamci ludzie… Bladoskórzy. Najprawdopodobniej potomkowie mieszkańców Zachodu z czasów przed Zmianą. Życie w ciemności ich odmieniło, ale to wciąż ludzie, bez wątpienia. Jak mógł myśleć inaczej? Jak mógł postąpić w ten sposób? Dopiero w obliczu nieznanego obnaża się słabość człowieka.

 

Dialog. Powinien nawiązać z nimi dialog. On tymczasem… Szkoda słów. Powinien ich szukać, prosić o wybaczenie. Nie, to bez sensu. Dla tutejszych był już tylko niebezpiecznym szaleńcem. Ale spotka innych. Z pewnością. A wtedy nie powtórzy już tych samych błędów.

 

Jak on mógł…

 

I jak mógł zostawić Kamala.

 

Wracać? Szukać go? Nie, to bez sensu. Nie zasługuje na takiego opiekuna. Lepiej poradzi sobie bez niego. W końcu nauczył go wszystkiego. Wie, jak tutaj przeżyć. Nabył doświadczenia. Byli przygotowani na taką ewentualność. Jest sprytny, zdolny. Da sobie radę. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaszedł dalej niż ja, myślał. I odkrył więcej.

 

Raah uspokoił się. Nie zdoła zmienić przeszłości, ale może wyciągnąć wnioski z błędów. I następnym razem postąpić rozsądniej. Przyspieszył kroku kierując się na południe, w stronę Rzymu.

 

Chociaż wciąż otaczało go pustkowie, nie czuł się już taki samotny. Wiedział, że oni gdzieś tam są.

 

 

***

 

 

Niewiele jest rzeczy, które można by porównać z widokiem wielkiej stolicy opuszczonej i pogrążonej w wiecznym mroku.

 

Paryż nie ucierpiał znacząco w czasie Zmiany i chociaż upływ czasu robił swoje, miasto wciąż potrafiło wprawić Raaha w zdumienie. Nawet cień dawnej świetności wystarczał, żeby dać wystarczające świadectwo minionych czasów. Mimo to im więcej cudów widział, tym większym napełniało go to smutkiem. Tym bardziej ubolewał nad losem tego zapomnianego, powoli niszczejącego miejsca.

 

A może wcale nie niszczejącego? Może po prostu zamrożonego w niekończącej się nocy, pogrążonego w długim śnie? Czekającego na dzień, kiedy znowu, w dalekiej przyszłości, słońce zaświeci nad Zachodem? By ponownie zapełnić swoje uliczki hałaśliwymi mieszkańcami i obudzić się do życia. Czy może raczej pozostanie tak już na zawsze, uśpione, jak pomnik nieistniejącej już cywilizacji? Pomnik, którego nikt nigdy nie będzie oglądał…

 

Spacerował nad brzegiem przepływającej przez środek miasta rzeki. Bruk pod jego stopami był spękany i stopniowo ustępował miejsca tutejszej roślinności, niepewnie kiełkującej spomiędzy wiekowych chodników i alejek. Odprowadzał wzrokiem zerwane mosty, które nie wytrzymały próby czasu, a także nadzwyczaj trwałe starożytne katedry, nieopisanie pięknie, a jednocześnie groźne na tle nocy. Dalej, na horyzoncie, rysowały się szkielety dawnych wieżowców.

 

Raah nigdy nie dotarł do Rzymu. Południową część półwyspu, na którym miał być położony, pochłonęło morze i najwyraźniej miasto spotkał ten sam los, co wspomniane przez Maharo Ateny. Nie zrezygnował jednak i skierował się z powrotem na północ, do kraju zwanego niegdyś Francją. Od początku szedł w stronę Paryża, po drodze miał jednak okazję odwiedzić liczne miasta i miasteczka, wszystkie opuszczone i zrujnowane, choć im dalej na północ, tym zniszczenia były mniejsze. Wytrwale przeszukiwał wszystkie te miejsca, uważnie studiując wszelkie odnalezione pisma i książki. Przeważająca ich część sporządzona była w obcym, nieznanym mu języku, zdarzało się jednak także, że trafiał na teksty spisane po angielsku. Te, których stan pozwalał na ich odczytanie, dostarczyły mu wielu cennych informacji, nie wyczerpały jednak głodu wiedzy. Przede wszystkim wciąż nie znał odpowiedzi na najważniejsze pytanie: dlaczego słońce zgasło nad Zachodem?

 

W książkach, do których dotarł, nie znalazł żadnych wiadomości na ten temat. Być może w Paryżu… Tak, z Paryżem wiązał wielkie nadzieje.

 

Podczas całej swojej wędrówki ani razu nie natrafił ponownie na Bladoskórych. Czy tamci z Włoch byli fenomenem? Halucynacją? Wyjątkiem, ostatnią oazą ludzkości na pustyni nocy? Nie, to absurd. Musieli być przecież inni. Ale gdzie były ich kryjówki?

 

Nieubłagany los nie chciał dać mu szansy naprawienia tamtego błędu.

 

Wreszcie zatrzymał się. Przed nim znajdowały się schody prowadzące ku wejściu do okazałej budowli. Przeczytał napis nad drzwiami: Bibliothèque nationale de France. Biblioteka. To było to, czego szukał.

 

Niepewnie przekroczył próg. Wewnątrz panowała ciemność, której nawet jego przyzwyczajone do ustawicznego mroku oczy nie były w stanie przeniknąć. Zapalił wcześniej przygotowaną pochodnię i rozpoczął penetrowanie wnętrza budynku.

 

Mijał wielkie regały zastawione setkami, tysiącami woluminów. Blask pochodni powoli przesuwał się po ich grzbietach. Ostrożnie wziął jeden z nich do ręki; strony rozsypywały się w proch, gdy tylko próbował je przewracać.

 

Nie znalazłszy niczego interesującego, zbliżył się do przejścia do kolejnej sali. Nad drzwiami widniały oznaczenia w kilku językach. „NEWSPAPER ARCHIVE", odczytał po angielsku. Miał ledwie mgliste pojęcie o tym, czym były gazety, postanowił jednak spróbować przeszukać miejsce dokładniej.

 

Zebrawszy z półek stertę broszur w języku francuskim, których i tak nie potrafił odczytać, cisnął je na środek podłogi i podpalił. Zmrużył oczy, kiedy strzeliły płomienie. Wnętrze natychmiast pojaśniało. Następnie oddalił się, szukając gazet w języku angielskim.

 

Wrócił po kilku chwilach, taszcząc pokaźną garść dzienników. Ostrożnie rozłożył je przy ognisku, wydobył swój słownik i zabrał się za lekturę.

 

„THE TIMES, 29 WRZEŚNIA 2026 ROKU'. Początkowo tłumaczył tylko nagłówki. „Kataklizm w południowej Europie trwa. Grecja woła o pomoc." „Ponad milion ofiar w USA." Wybrał inną gazetę. 22 września. „Wzmożona aktywność sejsmiczna w kilkunastu punktach globu". „Dramatyczny apel na forum ONZ." „Oskarżenia pod adresem przywódców NATO." „Tysiące ofiar w Kalifornii." „Naukowcy uspokajają: nie grozi nam globalny kataklizm."

 

27 września. „Niebezpiecznie podnosi się poziom wód". „Kataklizm w Japonii". „Testy z bronią HDW? Sekretarz generalny NATO zaprzecza." Zagłębił się w treść artykułu. „Sekretarz generalny NATO Jonathan Bloomberg oświadczył, że wszelkie pogłoski, jakoby dowództwo Sojuszu miało przeprowadzać podziemne testy z bronią HDW, mijają się z prawdą. Podobne oskarżenia powtarzają się, odkąd prezydent Rosji Viktor Sokolovsky w trakcie ostatniej sesji nadzwyczajnej ONZ zasugerował, jakoby mająca obecnie miejsce seria kataklizmów sejsmicznych miała być rezultatem rzekomych detonacji przeprowadzonych pod powierzchnią ziemi. Próby takie pozostają nielegalne w świetle prawa międzynarodowego. Seria wzajemnych oskarżeń…"

 

Raah przerwał lekturę pierwszej strony i zaczął ostrożnie kartkować gazetę. Tam, gdzie nie sięgały już krzykliwe nagłówki informujące o kolejnych ofiarach, jego uwagę przykuł niewielki, zupełnie niepozorny komentarz. „Ziemia zwalnia?", zadawał pytanie autor.

 

„W obliczu serii straszliwych kataklizmów jakie wstrząsają naszą planetą wygląda na to, że wszyscy przeoczyliśmy jedno, nadzwyczaj niepokojące zjawisko. Zostało ono co prawda dostrzeżone przez naukowców, jednak celowo lub nie całkowicie przemilczano je w mediach. O czym mowa? Otóż słońce zaszło wczoraj dokładnie siedemnaście minut później, niż powinno. Oczywiście, wydłużanie się nocy jest o tej porze roku czymś jak najbardziej naturalnym, jednak nie w takim tempie!"

 

Raah z trudem przyswajał treść artykułu. Niektórych pojęć w ogóle nie rozumiał, inne były dla niego abstrakcyjne. Mimo to, nie rezygnował. Czuł, że wreszcie znalazł to, czego szukał.

 

„Konkluzja jest oczywista: ruch obrotowy Ziemi wokół własnej osi ulega gwałtownemu spowolnieniu. Proces ten zaczął się równolegle z pierwszymi wstrząsami i nie ulega wątpliwości, że obydwa zjawiska są ze sobą ściśle powiązane. To, czy jest to fenomen przejściowy, czy też będzie trwał aż do czasu, kiedy nasza planeta na zawsze obróci się jedną półkulą w stronę słońca, pozostaje w obszarze spekulacji. Pobodnie jak niejasne są przyczyny…"

 

Raah zaczynał rozumieć coraz więcej. Gwałtowanie kartkował słownik, przeklinając swój brak biegłości w posługiwaniu się językiem angielskim.

 

„…tylko głowice HDW dysponują siłą wystarczającą do wywołania kataklizmów sejsmicznych na taką skalę. Jasnym jest, że wojsko musiało przeprowadzać nielegalne testy, być może nawet w pobliżu jądra ziemi. O przyczynach takich działań i niewyobrażalnej wręcz głupoty odpowiedzialnych za nie dowódców możemy tylko spekulować. Być może przewidziano trzęsienia ziemi, ale wpłynięcie na ruch obrotowy naszej planety musiało wykraczać daleko poza ich wyobrażenia. Jedno jest pewne: człowiek, igrając z naturą, popełnił swój największy w historii błąd."

 

A więc człowiek. Nie bogowie. Sami byliśmy sobie winni. Sami ściągnęliśmy na siebie ten los. Nie było żadnej głoszonej przez kapłanów kary bożej. Tak jak nie ma żadnej krainy umarłych. Wszystko ostatecznie okazało się mitami. Baśniami. Tak. Niczym więcej.

 

Jako badacz i odkrywca – czuł spełnienie. Poznał odpowiedzi na swoje pytania. Zadał kłam zabobonom. Jako człowiek – wstydził się. Nie potrzebowaliśmy bogów. Sami oddaliśmy nocy połowę naszego świata. Uderzył zaciśniętą dłonią w posadzkę.

 

Chociaż szukał wytrwale, nie znalazł już żadnych gazet wydanych po wrześniu 2026 roku.

 

CDN…

Koniec

Komentarze

Mały komentarz - uczciwie przyznaję, że nie mam pojęcia, w jaki sposób eksperymanty z bronią w głębi Ziemi mogłyby wpłynąć na jej ruch obrotowy i czy wogóle jest to możliwe. Niestety, moja wątła wiedza z zakresu fizyki i geografii nie pozwala mi na przedstawienie rozwiązania, które miałoby jakieś konkretne podstawy. Potencjalnych Czytelników proszę o wybaczenie dla tych wad ;) Zresztą przedstawienie ambitniejszego wyjaśnienia byłoby kłopotliwe, ze względu na to, że bohater wychował się w prostym, pozbawionym zaawansowanej wiedzy społeczeństwie i tym samym jest w stanie przyswoić sobie jedynie w miarę proste i niezbyt skomplikowane fakty - a w końcu to z jego perspektywy rozgrywa się akcja.

Rozwija się ciekawie, choć może powoli. Styl jest trochę pozytywistyczny, ale znalazło się kilka dobrych, jędrnych zdań. "Noc nie jest bezpiecznym miejscem" brzmiało bosko!

To z całą pewnością nie jest SF, nie masz potrzeby dokładnie stosować się do praw fizyki. Łamanie praw to przywilej piszącego. Juliusz Verne, pisząc "Wyprawę do wnętrza Ziemi" wiedział, że panujące w pobliżu jądra Ziemi ciśnienie nie pozwala na istnienie drugiego podziemnego świata, Jerzy Żuławski pisząc "Na srebrnym globie" wiedział, że nie jest możliwe istnienie atmosfery tylko z jednej strony księżyca, który jest ciałem poruszającym się wokół własnej osi - a obaj o tym właśnie napisali.

Czekam na dalszy ciąg.

Rozwija się ciekawie, choć może powoli. Styl jest trochę pozytywistyczny, ale znalazło się kilka dobrych, jędrnych zdań. "Noc nie jest bezpiecznym miejscem" brzmiało bosko!

To z całą pewnością nie jest SF, nie masz potrzeby dokładnie stosować się do praw fizyki. Łamanie praw to przywilej piszącego. Juliusz Verne, pisząc "Wyprawę do wnętrza Ziemi" wiedział, że panujące w pobliżu jądra Ziemi ciśnienie nie pozwala na istnienie drugiego podziemnego świata, Jerzy Żuławski pisząc "Na srebrnym globie" wiedział, że nie jest możliwe istnienie atmosfery tylko z jednej strony księżyca, który jest ciałem poruszającym się wokół własnej osi - a obaj o tym właśnie napisali.

Czekam na dalszy ciąg.

Jest klimat, czyta się ciekawie, z rosnącym zainteresowaniem. Historie wielkich podróży w nieznane mają po prostu swój urok.
Jedyne co niezbyt mi się podobało, to fakt, że Raah śmignął przez całą Europę z prędkością błyskawicy. Kilka tysięcy kilometrów przebytych w zupełnych ciemnościach, żywiąc się tylko jakimiś grzybkami - a poświęcono temu zaledwie kilka linijek, jakby to był pikuś. A przecież to musiało być koszmarne i strasznie obciążające psychicznie i fizycznie. (taka piesza wędrówka musiała trwać co najmniej rok).

Zobaczymy, co w kolejnej części.

"Jedyne co niezbyt mi się podobało, to fakt, że Raah śmignął przez całą Europę z prędkością błyskawicy. Kilka tysięcy kilometrów przebytych w zupełnych ciemnościach, żywiąc się tylko jakimiś grzybkami - a poświęcono temu zaledwie kilka linijek, jakby to był pikuś"

No cóż, to miało być opowiadanie, a nie powieść/mikropowieść. Taki brutalny skrót był konieczny, inaczej mogłoby się to rozrosnąć do niebezpiecznych rozmiarów. Pozdrawiam

Zamiast tego mógł przykładowo dotrzeć tylko na teren któregoś z krajów Europy Południowo-Wschodniej i ten przeskok nie byłby potrzebny. Gazetę mógł znaleźć przecież wszędzie.

Chciałem żeby trafił do jakiejś wielkiej stolicy ;) A południowa Europa była po większej części pod wodą.

Nowa Fantastyka