- Opowiadanie: szoszoon - Zaułek Łotra

Zaułek Łotra

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zaułek Łotra

Gwałtowny deszcz z impetem uderzał o dachy budynków, a strugi spływającej z okapów i rynien wody łączyły się na ulicach w rwące potoki. Kto mógł, szukał schronienia i odrobiny ciepła aby osuszyć przemoknięte szaty i ogrzać zmarznięte ciało. W Niewymiarze nadchodziła pora deszczowa, przynosząc ze sobą mieszkańcom smutek i marazm. Mrok zapadał szybko, zwłaszcza gdy ciężkie, nasycone wilgocią chmury zalegały nad pogrążonym w milczeniu miastem.

W gęstniejących ciemnościach Zaułku Łotra, miejsca potajemnych schadzek i nielegalnych interesów, poruszyła się otulona szczelnie płaszczem, wysoka postać. Wyszła z mroku wznoszących się dookoła balkonów, które wspierając się na wielkich, drewnianych belkach, tworzyły dające jakie takie schronienie przed deszczem arkady. Rozejrzała się czujnie dookoła, energicznym ruchem strząsnęła z płaszcza wodę płosząc na chwilę żerujące

w śmietniku szczury, po czym wyszła na wijącą się od portu ku górnym dzielnicom miasta ulicę. Uniosła do góry rękę i zakreśliła w powietrzu szeroki łuk. Po chwili z ciemności wyłoniłasię kolejna osoba. Przystanęłana chwilę rozglądając się niepewnie, by po chwili ruszyć ku dającemu znaki. Razem zeszli z ulicy i zniknęli w tym samym brudnym, śmierdzącym zaułku.

 

– Co dla mnie masz? – mężczyzna otulony ciepłym, nieprzemakalnym płaszczem wydawał się nieco poirytowany miejscem, w jakim się znalazł i żmudną drogą, którą musiał pokonać. Jego szaty zdradzały wysoki status społeczny, dziwić jedynie mogło miejsce, gdzie załatwiał swoje interesy.

 

– Jak was zwą panie? – Handlarz spojrzał spode łba na klienta.

 

– Jestem Kojeve – odparł tamten. – Wystarczy? – Ach panie, mam coś, co sprawi, że twoje oczekiwania spełnią się po stokroć! – odparł handlarz, kłaniając się nisko. – Znam rynek i gusta, ale to, co mam, przejdzie wasze najśmielsze oczekiwania!

 

– Pokaż mi to, Keret! – władczy głos znamionował osobę nie znoszącą sprzeciwu.

 

– Tak, tak, panie – Keret wyraźnie się spieszył. Sięgnął do kieszeni

i wyciągnął z niej zawiniątko. Nieznajomy przyglądał mu się z rosnącą dezaprobatą. Widział i zażył w życiu niemal wszystkiego, jego wyobraźnia zdążyła uodpornić się już na wszelkie dostępne widy. – Oto on!

 

Gdy Keret rozwinął brudną szmatkę w nozdrza uderzył okropny smród a ich oczom ukazał się biały robak, wielkością przypominający larwę motyla. Nieznajomy skrzywił się i zaklął.

 

– Cóż mi tu przynosisz! Oszalałeś? Przyszedłem do ciebie, Keret, gdyż chciałem jakiś mocny halucynogen, a ty mi jakieś… robactwo? Precz!

 

Nieznajomy odwrócił się i szybkim krokiem odszedł ku ulicy po czym zniknął w ciemnościach. Keret stał przez chwilę w osłupieniu, bezradnie wpatrując się w robaka. Ne jego poszukiwania stracił niemal miesiąc, podążając za radą znajomego zielarza. Przeczesał okoliczne lasy poszukując, zgodnie ze wskazówką starego, Kotworów, na odchodach których rzekomo miały lęgnąć się larwy wydzielające silne toksyny. Gdy wreszcie wpadł na ślad drapieżników omal sam nie padł ich ofiarą.

 

A teraz…!? Jego stały klient zostawił go, pozbawił zarobku i skazał w najgorsze miesiące roku na życie w upodleniu i rynsztokach Niewymiaru! Z rozpaczy postanowił udać się do karczmy „U Oprycha", aby za ostatnie pieniądze utopić w tanim bimbrze resztkę smutków i być może znaleźć chwilowe ukojenie w ramionach miejscowych ladacznic.

 

Przestępując próg karczmy stwierdził z nieskrywaną satysfakcją, że panują w niej pustki. Nie było nikogo, komu byłby winien pieniądze lub komu musiałby postawić ramach rewanżu kolejkę. – Zapewne pogoda pozaganiała łajdaków w najciaśniejsze nory miasta – pomyślał sadowiąc się wygodnie przy stole nieopodal paleniska. Zdjął przemoczony płaszcz, strzepał zeń wodę i powiesił blisko ognia. Jego wzrok na chwilę zatrzymał się na ogłoszeniach. Gdy zobaczył widniejące tam imię Miriam westchnął. Może po pracy, w imię starych czasów, użyczy mi swych wdzięków…?

 

– To, co zwykle? – poorana bliznami czasu twarz oberżysty skierowała swój mętny i znudzony wzrok w kierunku Kereta. Ten skinął w milczeniu rozcierając zmarznięte dłonie. Jak długo już żył w ten sposób? Nędza i poniżenie tylko z rzadka przeplatane chwilami dostatku, akurat gdy zdarzyło mu się trafić na dobrego klienta. Niestety ostatnimi czasy nawet najwierniejsi z nabywców przestali interesować się tradycyjnymi widami. Każdy handlarz szukał nowego, silniejszego towaru. Podobnie i on. Stary zielarz, który dawno temu znalazł go w rynsztoku a potem wychował, podsunął niedawno tyleż ciekawy, co niebezpieczny pomysł. Tyle, że kupiec na którego liczył, właśnie go wystawił. Znowu sięgnął do kieszeni po zawiniątko. Szmatka cuchnęła kotworzym gównem, ale nie mógł pozwolić na to, aby potencjalne źródło jego bogactwa zdechło z braku powietrza! Rozwinął ją na stole i obserwował.

 

– Precz z robactwem! – warknął oberżysta zmiatając wielką jak łopata dłonią larwę na ziemię. Postawił przed Keretem dzban w winem i kubek po czym zaczął szukać pod ławą robaka, aby go zadusić.

 

– Dajcie spokój! – Keret w ostatniej chwili odepchnął rosłego mężczyznę. Oberżysta spojrzał nań spode łba, machnął ręką i odszedł. Keret zniknął pod stołem by po chwili wynurzyć się ponad blat z wyrazem triumfu na twarzy.

 

Larwie na szczęście nic się nie stało.

 

– Witaj – z zadumy wyrwał go delikatny, kojący zmysły głos. Uniósł wzrok znad kubka i w półmroku, jaki panował w oberży, starał się dostrzec rozmówcę.

 

– Kim jesteś? – warknął nieprzyjaźnie.

 

– Klientem…? – w głosie nieznajomego zabrzmiała znajoma nuta, którą stary wyga Keret w lot odgadł. Napalonego na widy choć początkującego, zblazowanego bogacza wyczuwał na milę a nawet dwie. Zmierzył gościa uważnie od stóp do głowy. W jego fachu ostrożność była gwarancją przeżycia. Gdyby wpadł w ręce Tajnej Policji Biskupiej… o tym wolał nawet nie myśleć. Mężczyzna był młody, jednak coś w jego zachowaniu i gestach, jakaś maniera zdradzająca rezygnację dotychczasowym życiem, nakazywały zachować dystans.

 

– A skąd wiesz, że mam coś dla ciebie? – Keret odparł asekuracyjnie.

 

– Znam tych, którzy znają Kereta. – Odparł mężczyzna jednocześnie kiwając w stronę oberżysty. – napijmy się na dobry początek, zgoda?

 

Keret uśmiechnął się pod nosem i kiwnął potakująco głową. – Jak tam sobie chcesz. Muszę cię jednak ostrzec, że w tej chwili nie mam towaru, który by cię…

 

– Masz! I zapłacę ci za niego każdą cenę!

 

Ostatnie słowa sprawiły, że Keret dodatkowo wzmógł swoją czujność. Oto nieznajomy wiedział o czymś, o czym wiedzieć nie powinien. Czyżby wiedział o larwie…? A skoro tak, to kto mógł mu powiedzieć? Poprzedni klient nie miał pojęcia, co za towar ma mu sprzedać, dlatego na widok larwy odszedł. Jedyną osobą, która mogła coś na ten temat wiedzieć oprócz Kereta był… w tym momencie zimny pot wstąpił mu na plecy.

 

Zielarz!

 

W tej samej chwili oberżysta postawił przed nimi dzban wybornie pachnącego wina, dwa kryształowe kielichy i wonną pieczeń.

 

– Zapłać mi dziesięć uncji złota. – Keret poszedł na całość nawet nie mając nadziei na tak dobry zarobek. Ku jego zdumieniu mężczyzna bez namysłu sięgnął do sakiewki, wysypał jej zawartość na blat i odliczył dziesięć bryłek złota, po czym przesunął je bliżej Kereta.

 

– A teraz pokaż, co masz dla mnie.

 

Handlarz poczuł, jak rozgrzewa go myśl o leżącym na wyciągnięcie ręki bogactwie. Zapomniał o zielarzu i rozwinął cuchnącą szmatę.

 

– Wyjaśnij mi, jak to działa? – w głosie nieznajomego czaiła się ciekawość. Keret wolał, aby to spotkanie się nie powtórzyło. Najlepiej było trzymać się

z dala od podejrzanych klientów, ale w sytuacji w jakiej się znalazł, musiał odpuścić. Potrzebował złota aby przeżyć. Sprzeda mu larwę a potem zaszyje gdzieś u jakiejś miłej ladacznicy i przez całą mokra porę zażywał będzie ciepła jej ciała i łoża.

 

– To larwa Kotwora. Żeruje na jego….– zawiesił na chwilę głos wahając się, czy nie odstraszy klienta.

 

– Śmiało – zachęcił go nieznajomy.

 

– Odchodach. Gdy dostanie się do ludzkiego ciała, nadal może żyć. Jej odchody mają silne działanie halucynogenne. Innymi słowy….

 

– Jej gówna powodują widy? – mężczyzna stawał się coraz bardziej bezpośredni.

 

Keret kiwnął głową.

 

– Rozumiem, że nie można jej połknąć, zatem… do organizmu wprowadzamy ją…?

 

– Gówno to gówno! – parsknął Keret. Mocne wino zaczynało czynić w jego głowie spustoszenie. Pił na pusty żołądek dlatego alkohol upajał go wyjątkowo szybko. – Wsadzasz sobie robaka do dupy, a on już znajdzie sobie wygodne miejsce. A potem…Tu spojrzał na larwę, która wiła się na jego dłoni.

 

– Daj mi to!

 

Keret cofnął rękę i spytał podejrzliwie węsząc świetny interes:

 

– Dlaczego tak ci na tym zależy?

 

Delikatną twarz nieznajomego nagle wykrzywił grymas trudnej do opanowania złości. Mięśnie policzków napięły się i Keretowi zdało się, że słyszy zgrzyt jego zębów.

 

– Nie twoja to rzecz. Zapłaciłem więc dawaj towar! – W oczach kupca pojawił się niebezpieczny błysk. Keret wolał nie ryzykować, wiedział, że dla bogatych zabicie kogoś lub zlecenie likwidacji niewygodnej osoby to pestka. Wielu z jego konkurentów, którzy zbyt wiele mówili, skończyło jako żer dla szczurów w podłych rynsztokach nędzniarni. Zawinął larwę w cuchnącą szmatkę i oddał kupcowi.

 

– Dziękuję! – odparł nieznajomy wstając. Gdy był już blisko wyjścia Keret rzucił doń od niechcenia:

 

– Mogę mieć tego więcej.

 

Zgodnie z przewidywaniami słowa wywarły swój skutek. Klient zatrzymał się ważąc przez chwilę w myślach warunki kolejnego interesu, w końcu odwrócił się i wrócił do stołu.

 

– Oczywiście za odpowiednią cenę – dodał, chcąc postawić sprawę jasno. Postanowił pójść na całość. – Zdobycie tego kosztowało mnie naprawdę wiele zachodu.

 

– Cena nie gra roli – odparł mężczyzna rozsiadając się wygodnie.

 

***

 

Gdy wyszedł z gęstej mgły spowijającej dolne partie miasta jego oczom ukazały się imponujące pałace elit Niewymiaru. Cień człowieka, który śledził go niemal od samego początku drogi, pozostał w ukryciu. Keret rozejrzał się i pokiwał głową z uznaniem. Budynki wznosiły się wzdłuż ulicy i wokół placów. Wysokie, zdobione wymyślnymi gzymsami i łukami marmurowe fasady nawet w mroku lśniły swym naturalnym blaskiem. Dla znawców mogłyby uchodzić za arcydzieła sztuki budowniczej godnej Miasta Świętych. Większość jednak nienawidziła ich za to, że może na nie patrzeć. Ta większość mieszkała w nędzniarni. Keret pomyślał, że byłyby piękne, gdyby nie ziejące mroczną pustką ogromne okna. Kto lub co czaiło się za nimi? Jakie mroczne sekrety skrywają? Na tę myśl poczuł na plecach dreszcz. Szedł powoli, zgodnie ze wskazówką, jakiej udzielił mu Joon de Vrijse, jego ostatni i zdecydowanie najlepszy klient. Zgodnie z zapewnieniami wskazaną drogę pokonał bez przeszkód i trudności. Masywne wrota prowadzące do dzielnicy bogatych uchyliły się akurat wtedy, gdy przystanął przed nimi, aby zastukać. Zdawało mu się, że czeka nań wielu ważnych i wpływowych ludzi. Gdy znalazł wreszcie wskazany adres stanął przed masywnymi drzwiami i sprawdził dłonią spoczywający w sakiewce towar. Wziął głęboki wdech, ujął w dłoń zwieńczoną głową wilka kołatkę i zastukał.

 

Drzwi otworzył mu lokaj, starszy siwy pan. Skłonił się, zapewne z przyzwyczajenia i zaprosił Kereta do środka. Wewnątrz pałacu panował półmrok a w ogromnym niczym katedra hallu centralne miejsce zajmowały schody. Na półpiętrze rozgałęziały się w dwie strony, prowadząc wyżej i wyżej.

 

– Pozwoli pan, że wezmę od niego płaszcz?

 

– Tak, oczywiście! – Keret zdjął swoje piękne, haftowane srebrnym anielskim włosiem palto i oddał lokajowi. Od czasu, kiedy zaczął robić interesy z arystokratami, jego sytuacja uległa diametralnej zmianie. Stał się poważanym handlarzem, zielarzem leczącym egzystencjalne bóle bogatych. Od jakiegoś czasu dało się dostrzec, że najbogatsi przezywają kryzys emocjonalny. Zamknęli się w swych własnych, elitarnych kręgach towarzyskich poszukując nowych wrażeń i doświadczeń. Handlarze starali się zapewnić im rozrywkę w postaci najprzeróżniejszych widów, jednak nie na długo to wystarczyło. Bogaci pragnęli czegoś nowego, ekscytującego i niebezpiecznego. Chcieli przekroczyć wymiary swej ziemskiej egzystencji i zaznać rozkoszy nieśmiertelności. Keret otwierał im wrota wyobraźni.

 

– Proszę za mną! – powiedział lokaj i ruszył przodem, nieco przygarbiony. Ku zdziwieniu Kereta nie weszli na schody lecz skierowali się ku innym, mniejszym drzwiom za którymi znajdowały się wąskie, kręte schody prowadzące w dół.

 

– Czy pan de Vrijse oczekuje na mnie? – zapytał Keret aby przerwać niezręczną ciszę.

 

– Pan de Vrijse nigdy nikogo nie oczekuje. To na niego czekają – odparł z nutą wyższości w głosie lokaj.

 

Pięknie, pomyślał Keret. Kiedy chodziło o zdobycie towaru, był miły i uprzejmy. Teraz, kiedy miał dostać to, za co zapłacił, na powrót stawał się arystokratą. Gdy schody skończyły się, lokaj uchylił masywne, niewielkie drzwi i znaleźli się w wielkiej, oświetlonej setkami świec piwnicy. W środku było sporo ludzi i twarze wszystkich skierowały się właśnie na niego. Zgromadzeni byli ubrani niemal identycznie, w ciemne płaszcze. Ich głowy skrywały kaptury, twarze zaś wymyślne, karnawałowe maski.

 

No tak, pomyślał, anonimowość jego profesji była jak najbardziej wskazana.

 

– Jesteś wreszcie! – spośród zebranych dało się słyszeć pełen zniecierpliwienia głos. Podejdź tu.

 

Keret poczuł się niepewnie. Pogładził ukryty pod szatą sztylet i niepewnym krokiem ruszył ku wielkiemu, kamiennemu stołowi, na którym leżała otwarta księga. Obok niej misa i krzemienny nóż.

 

– Po co… to wszystko? – Keret zawahał się.

 

– Dowiesz się – usłyszał w odpowiedzi. – Masz towar?

 

Keret wyjął z kieszeni sakiewkę i położył na stole. Wśród zebranych rozszedł się pomruk zadowolenia.

 

– Tyle sztuk, o ile prosiłem?

 

Handlarz przytaknął. Okazało się, że larwy kotworów wprawdzie powodowały silne halucynacje, jednakże szybko umierały w ludzkim organizmie, pustosząc go przy tym niemiłosiernie. Efektów ubocznych jednak nie potrafił przewidzieć z tej prostej przyczyny, że nie był lekarzem. Musiał więc znaleźć inny sposób, aby wykorzystać to, co wydalały. Udało mu się opracować recepturę, według której stworzył z odchodów larw silny halucynogen.

 

Spośród zebranych podeszła do niego wysoka, budząca grozę postać. Jej maska, mroczna i demoniczna, tylko spotęgowała u Kereta poczucie niepewności. Zacząłje odczuwać, gdy wszedł do podziemi, teraz zaczynał żałować, że zgodził się na udział w ceremonii. Chęć dostania się do wąskich elit Niewymiaru, zasmakowania życia wyższych sfer, były na tyle silne, że zlekceważył intuicję, która nakazywała mu trzymać się z daleka od bogatych arystokratów. Cóż, przeszło mu przez myśl, teraz już za późno. Nieznajomy w milczeniu rozwiązał sakwę i wysypał do kamiennej misy pigułki. Były czarne, okrągłe, nie większe niż paznokieć. Wziął w palce jedną i podał zdumionemu Keretowi.

 

– Połknij! – zagrzmiał surowy, szorstki głos.

 

– Jak to…? – Keret cofnął się. – Ja nie biorę niczego! Takie mamy zasady!

 

Dwóch silnych mężczyzn ujęło Kereta za ręce i unieruchomiło.

 

– Nie obchodzą nas twoje zasady! Nie obchodzą nas niczyje zasady! Twój ostatni halucynogen omal nie pozbawił życia kilku z nas, więc teraz wolimy być po prostu ostrożni! – spokojny, opanowany głos mężczyzny wyrażał prostą logikę. Zabawa zabawą, ale przede wszystkim obawa o życie.

 

Keret pokiwał głową i zaparł się z całych sił. Zaczał się szamotać, jednak trzymający go wzmocnili uścisk i musiał dać za wygraną. Zacisnął usta i czekał czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. Jak dotąd udało mu się nie brać żadnych widów, dlatego zażycie tego mogło skończyć się dlań źle. Nieznajomy zbliżył się, rozwarł mu na siłę szczękę i wcisnął między zęby pigułkę. Keret przez chwilę bronił się przed jej połknięciem, jednak wid sam rozpłynął się w ustach i spłynął w trzewia.

 

Na dany znak trzymający puścili Kereta i odsunęli się, przyglądając mu się w milczeniu. Nie od razu poczuł skutki działania halucynogenu. Przez chwilę czuł w brzuchu dziwny chłód. Po chwili dopiero wnętrzności zaczęły palić go żywym ogniem. Skulił się i upadł na kamienną posadzkę, przebierając bezradnie nogami. Zebrani otoczyli go szerokim kołem i obserwowali z rosnącym zaciekawieniem.

 

Nie od razu poczuł jego obecność. Najpierw coś, jakby zapadanie się w sobie, tonięcie, chociaż nigdy nie tonął. Nie, żeby utracił świadomość. Wręcz przeciwnie, widział dokładnie wszystko, co zaczynało dziać się w jego umyśle. Ogarnęła go dojmująca pustka i brak myśli a potem on. A raczej jego głos.

 

Witaj o nędzny. Witaj na granicy wymiaru, gdzie spotykają się Święci i śmiertelnicy. Czekaliśmy, aż uda się wam dotrzeć tu, osiągnąć stan, kiedy przejście okaże się możliwe…

 

Świadomość tego, że ktoś lub coś przebywa w jego głowie, panoszy się w świadomości a przede wszystkim, że on – Keret rozumie, co się dzieje, była obezwładniająca. Poczuł, jak traci siły a umysł zatraca się w gęstniejącym mroku.

 

Witajcie piękni i bogaci… nasi sprzymierzeńcy….

 

To były jego ostatnie doznania, nim pochłonęła go ciemność.

 

***

 

Powrót do pełnej świadomości i odzyskanie sił zajęło mu sporo czasu. Stanowczo za długo, jednak winę za taki stan rzeczy zwalił na więzienne warunki. Oprzytomniał w wilgotnej, pozbawionej okien celi i po chwili uzmysłowił sobie, że jedyne takie miejsce w Niewymiarze znajduje się w pałacu episkoposa Rachelina. Ta myśl bynajmniej nie dodawała mu otuchy, jednak sam fakt, że żył, dawał jakąś nadzieję na przyszłość. Dbano o niego i dokładano wszelkich starań, aby doszedł do siebie. Przysyłano nawet medyka, aby doglądał stanu jego zdrowia. Kereta dziwiła ta troska, zwłaszcza że był zwykłym handlarzem widów, na co generalnie wszyscy w mieście przymykali oczy. Wiadomym było, że i wśród wyższych duchownych byli tacy, którzy pragnęli choć na chwilę zbliżyć się do zakazanego, transcendentnego świata.

 

Pewnego dnia, kiedy czuł się już całkiem dobrze, odwiedził go gość, którego miał nadzieję nigdy w życiu nie spotkać: dowódca Tajnej Policji Niewymiaru. Prohor, znany ze swej pobożności i ascetycznego usposobienia, był człowiekiem nieprzekupnym i całkowicie oddanym sprawie. W mieście od jakiegoś czasu chodziły słuchy, że stary i dożywający swych dni Rachelin właśnie jemu powierzy swój stolec, co dla wielu przedsiębiorczych w mieście mogło mieć niebagatelne znaczenie. Ktokolwiek zostałby po Prohorze dowódcą policji, na pewno wszystkim by ulżyło.

 

Strażnik otworzył więzienne kraty i Prohor, jak gdyby nigdy nic, wszedł do środka. Usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i pogrążył się w modlitwie, całkowicie ignorując osłupiałego z wrażenia Kereta. Miał teraz okazję przyjrzeć się uważniej osławionemu dowódcy policji, który siał popłoch w całym mieście a nawet poza jego granicami. Smukła, niemal wychudzona sylwetka, twarz pociągłą i blada. Zapadnięte, zmęczone oczy i krótko przycięta broda przywodziły na myśl pysk kozła. Brakuje tylko rogów! – uśmiechnął się Keret i w tym momencie przenikliwy wzrok Prohora spoczął na więźniu. Poczuł się nieswojo. Czyżby odczytał moje myśli? – zadrżał z niepewności.

 

– Zapewne zastanawia cię, dlaczego tu jesteś? – spokojny choć zdradzający wewnętrzną siłę głos Prohora przerwał dłużącą się ciszę.

 

Keret skinął głową siadając wygodniej.

 

– Właściwie to powinieneś być w rękach inkwizycji – słysząc nazwę tej instytucji Keret pobladł – a w zasadzie, to gdybyś do nich trafił, już byś konał w agonii. Uparłem się jednak – te słowa wypowiedział z naciskiem – aby doprowadzić cię do jakiego takiego stanu i przesłuchać.

 

– Cóż mogę wam powiedzieć ciekawego?

 

– Co robiłeś w dzielnicy aristoi?

 

Keret umilkł. Będąc cenionym i szanującym się handlarzem musiał przede wszystkim dbać o dobro klienta i zachowywać dyskrecję. Cóż za szczęście, że nie jest teraz w Kolegium Inkwizycji… tam śpiewałby jak z nut!

 

– Załatwiałem interesy – odparł dyplomatycznie.

 

Prohor kiwnął głową i przymknął oczy. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Po chwili zapytał ponownie:

 

– Czym handlowałeś?

 

– Jak to czym, widami! – handlarz doszedł od wniosku, że nie ma co łgać w żywe oczy. Skoro ktoś odnalazł go trafionego widem, to nie trzeba było geniusza, żeby domyślić się, czym się zajmował.

 

– Jakimi? – głos Prohora stawał się ostry niczym brzytwa.

 

Keret na powrót się zamyślił. Albo powie wszystko teraz, dobrowolnie, albo… wzdrygnął się znowu na myśl o inkwizytorach.

 

– Co będę miał z tej współpracy?

 

– Cóż – potwarzy Prohora przemknął uśmiech – w najlepszym razie życie.

 

Keret odetchnął z ulgą. Zatem wypuszczą mnie, pomyślał.

 

– Życie nie jest równoznaczne z wolnością – uświadomił mu Prohor. – Powiedzmy, że nie trafisz w ręce Inkwizycji. I może nie będziesz gnił tu do końca życia.

 

– Ale od kiedy to Tajna Policja interesuje się handlarzami widów? – Keret nie krył irytacji. – Takich jak ja jest w mieście całe stado. A tu nie widzę nikogo…

 

– Zrozum – przerwał mu Prohor – nie interesujesz nas ty, tylko to, co robią aristoi. Dałeś im do ręki potężny środek, o działaniu którego nawet nie masz pojęcia. No… – tu spojrzał głęboko w oczy handlarza – no prawie żadnego.

 

– Co masz na myśli? Nowy wid, który im zaniosłem?

 

Dowódca westchnął.

 

– Obserwuję ich od dłuższego czasu. Kroki, które podejmują, zaczynają zmierzać w złym dla nas kierunku. W ich łapy dostało się coś, co… nakierowało ich na pewne działania. Stałeś się narzędziem w ich rękach i dostarczyłeś im niezwykły wid. Jego działanie może okazać się, o ile już się nie okazało, katastrofalne w skutkach!

 

– To znaczy?

 

– Cóż, zaufać ci póki co nie mogę i nie zamierzam. Wiadomości, tak żmudnie i skrupulatnie gromadzone przez nas, są niepełne. Co ci wiadomo o naszym Bogu i Świętych? – zapytał nagle, zmieniając temat.

 

Keret zaklął w duchu. Nie był za grosz religijny i gardził duchownymi. O Bogu wiedział tylko tyle, że będąc zwykłym człowiekiem, za działaniem modlitwy i jakichś zaklęć, oraz surowego trybu życia, opuścił swoją ziemską powłokę i wstąpił w zaświaty. Później dostąpiło tego stanu kilku innych, świętych mężów. Ale po co u licha Prohor o to pytał?

 

– Tyle, co wszyscy – odparł zdawkowo.

 

– Powiem ci, że aby zostać świętym i dostąpić łaski przekroczenia granicy życia i istnienia, należało potwierdzić to swoją świętością i godziwym życiem. Aristoi są bardzo blisko osiągnięcia tego celu bez konieczności wyrzekania się bogactw i dotychczasowego życia! Twój wid może im to umożliwić, dlatego tak ważne jest, jakich halucynacji doświadczyłeś! – głos Prohora stawał się potężny, przygniatał Kereta i karcił jednocześnie. Handlarz zdał sobie sprawę z tego, co nieświadomie, w pogoni za bogactwem, uczynił i postanowił okazać skruchę tym bardziej, że rzeczywiście zaczął ją odczuwać. Osobowość Prohora okazała się mieć dobrotliwy wpływ na jego duszę. Przez krótką chwilę zdążył zrozumieć, jak niegodziwe życie wiódł i dokąd ono prowadziło. Czy była szansa odmiany?

 

– Powiem wszystko, wielebny. Wybacz mi – odparł pokornie spuszczając głowę.

 

Prohor uśmiechnął się, wstał i wychodząc dotknął głowy handlarza.

 

– Kiedy tylko nadejdzie czas.

 

***

 

Kereta zastanawiało, dlaczego Prohor zdecydował się zabrać go akurat do katedry. Handlarz jak dotąd miejsca kultu omijał szerokim łukiem. Brednie wygłaszane przez duchownych jakoś do niego nie trafiały. Co innego mowa pieniądza… Teraz stał przed wznoszącym się ponad miastem portalem i bez przekonania kręcił głową.

 

– Po co to wszystko?

 

– Chcę, abyś uwierzył – głos Prohora brzmiał tajemniczo a zarazem zdecydowanie.

 

– Mam uwierzyć w bajki? – parsknął handlarz. Odczuwał jednak dziwny, przejmujący niepokój, gdyż próby odgadnięcia motywów, jakimi kierował się dowódca policji, szły na marne. Dlaczego po prostu go nie ukarali? Powiedział im, co wiedział i już!

 

– Wejdźmy – Prohor skinął ręką i pchnął masywne, spiżowe wrota świątyni. Te ustąpiły niechętnie i po chwili ogarnął ich nieprzyjemny mrok. Nawa gówna ciągnęła się ku ołtarzowi przez wiele kroków i mogła pomieścić tysiące wiernych. Sklepienie ginęło w ciemnościach, podobnie jak odgłosy kroków i modlitw. Przy ołtarzu głównym zebrała się grupa pogrążonych w medytacji wiernych, których zakapturzone sylwetki oświetlał jedynie wątły blask świec. Gdy podeszli bliżej Keret popłaszczach odgadł, że to nie zwykli ludzie ale elita Kolegium św. Jedności i otoczenie samego biskupa. Ten stał właśnie na podwyższeniu, modląc się bezgłośnie. Przez ciemne okna prezbiterium do środka przedostawała się niewiele światła słonecznego.

 

Po chwili Keretowi również, zapewne pod wpływem wonnych kadzideł, zaczęła udzielać się tajemnicza, mistyczna wręcz atmosfera czasu i miejsca. Odnowa duchowa, jakiej poddał się po rozmowach z Prohorem, wymagała modlitw i umartwień. Tylko dzięki nim mógł oczyścić najpierw ciało, a potem umysł. Zapewne miało go to przygotować do godnej śmierci, przekonywał sam siebie.

 

Z modlitwy wyrwało nagły, pełen uniesienia głos Rachelina.

 

– Bracia! Bóg wymaga od nas absolutnej i bezgranicznej wiary! Wiemy, jakie to trudne w obliczu tego, co staje się udziałem niegodnych. Dlatego, aby utwierdzić nas w słuszności naszego posłannictwa, udziela nam łaski znaków! Oto ujrzycie dwóch aniołów zemsty, które Bóg w godzinie próby nakaże uwolnić na zgubę niewiernych! Oto one: Chema i Duma, przybywajcie!

 

Głos wątłego i starego episkoposa brzmiał niczym burzowe gromy, wprawiając tysiącletnie mury katedry w drżenie. Tak przynajmniej w pierwszej chwili wydawało się Keretowi. Dopiero po chwili zorientował się, że poruszenie wywołał jakiś ukryty mechanizm. Po obu stronach stojącego nieruchomo Rachelina, w podłodze prezbiterium zaczęły rozsuwać się z przeraźliwym zgrzytem kamienne płyty. Po chwili do uszu zebranych doszedł mrożący krew w żyłach, dziki krzyk. Towarzyszyły mu odgłosy pobrzękujących łańcuchów. Nagły podmuch niemal zmiótł wątłe płomienie świec, sprawiając że na chwilę przygasły. Tumany kurzu uniosły się ponad ołtarzem, skrywając go na chwilę przed wiernymi. Wszystko to w takt miarowego trzepotu dwóch par ogromnych skrzydeł, który rozwiał ciemności ukazując zebranym unoszące się ponad sklepieniem monstra.

 

– Oto anioły zemsty! – uniesiony głos Rachelina oznajmił przybycie wysłanników Boga.

 

Upiory wydały z siebie przeraźliwy wizg i opadły na posadzkę, przysiadając na kościstych łapach po czym skierowały swój wzrok na zebranych. Rozpostarły ogromne, błoniaste skrzydła i zawyły przeciągle. Dopiero teraz mokry od zimnego potu Keret dostrzegł, że łapy aniołów spętano potężnymi łańcuchami. Zapewne więziono te pradawne istoty w katakumbach katedry, wykorzystując je do tego typu pokazów. Keret słyszał od Zielarza, że żyły daleko stąd, w Wichrowych Górach, jednak na własne oczy jak dotąd żadnego nie ujrzał.

 

Mimo iż nie widział w nich nic anielskiego, upadł na kolana jak pozostali i czołobitnie oddał potworom hołd. Odważył się nawet podnieść wzrok i spojrzeć bestii prosto w oczy. Ta, gdy napotkała błyszczące oczy Kereta, zatrzepotała skrzydłami i zbliżyła się doń. Handlarz poczuł na twarzy śmierdzący, duszący wręcz zgnilizną oddech. Nie spuścił jednak wzroku, uparcie poszukując w czerwonych niczym węgła ślepiach iskry inteligencji i świadomości. Znalazł jedynie prymitywną siłę oraz ponadczasową i mroczną naturę. Wśród zebranych dało się słyszeć poruszenie i Keret nie od razu zrozumiał jego źródło.

 

Gdy na znak Rachelina monstra na powrót skryły się z podziemiach prezbiterium, episkopos podszedł do Kereta, położył na nim swe dłonie i rzekł:

 

– Bracia! Anioł wskazał na jednego z nas! – Po tych słowach spojrzał na Prohora. – Dokonałeś trafnego wyboru o wielebny, wyznaczając swego nowego współpracownika. Kerecie, wstań!

 

Keret podniósł się z klęczek, rozglądając podejrzliwie dookoła. Nadal nie rozumiał, jakiemu rytuałowi go poddano, ale cała sytuacja coraz mniej mu się podobała. Czyżby miał skończyć jako pożywienie tych bestii?

 

– Teraz przejdziesz odpowiednie nauki i szkolenia, po zaliczeniu których wstąpisz w szeregi Tajnej Policji – oznajmił Rachelin. – Okazałeś się godny zaufania, jakie pokładał w tobie Prohor. Pamiętaj jednak: jeśli nie zechcesz stać się sługą Pana, zawsze możesz wybrać śmierć.

 

Cóż za łaska wyboru, pomyślał.

 

– Co teraz? – zapytał Prohora, gdy szli wąską, cuchnącą nieczystościami ulicą ku siedzibie Tajnej Policji. Prohor milczał, jednak Keret wyczytał z jego twarzy, że ma mu do powiedzenia coś, co niekoniecznie będzie przyjemne. Po chwili dowódca policji utwierdził go w tym przekonaniu.

 

– Musisz nam pomóc. Abyś dowiódł swojej użyteczności, musimy poddać cię próbie operacyjnej.

 

– Kolejna próba? – parsknął Keret. – To ta z aniołami nie wystarczy?

 

Prohor spojrzał nań z ukosa i uśmiechnął się drwiąco.

 

– Jeśli o mnie idzie, to się nadajesz. Twoja ironia i szydercze usposobienie czynią cię odpornym na indoktrynację i fanatyzm. Będziesz umiał zachować konieczny w tej pracy dystans i umiar w okrucieństwie. Natomiast w Inkwizycji długo nie zaznałbyś miejsca. Dlatego musisz dowieść swej wierności i wiarygodności. Dziś w nocy pójdziesz na akcję!

 

– Jaką znowu akcję? – Keret przystanął i spojrzał pytająco na oddalającego się Prohora.

 

– Umówiłeś się w Zaułku Łotra z klientem – oświadczył krótko dowódca policji.

 

***

 

Oczekiwanie na Kojeve dłużyło się Keretowi nieznośnie. Z nieba niemiłosiernie lał deszcz, a płaszcz, jaki miał na sobie, w ogóle nie chronił przed powiewami lodowatego wiatru. Gdyby tak choć łyk wina albo gorzałki, pomyślał, zaraz jednak skarcił się w duchu. Do całkowitej przemiany duchowej niezbędna była abstynencja. Przynajmniej na czas nauk. Z nudów zaczął analizować swoją sytuację. Najpierw cudem uniknął śmierci, potem do życia przywrócił go, budzący trwogę Prohor, okazując przy tym tak wielką wyrozumiałość, że aż trudno było w to uwierzyć. Potem sama elita Kolegium zaaprobowała jego kandydaturę na członka Tajnej Policji Niewymiaru..!

 

Dlaczego?

 

Niewiele reprezentował swoją osobą. Nie posiadał żadnego wykształcenia poza skromną, tak przynajmniej uważał, wiedzą na temat ziół i widów. Gdyby tak Zielarz żył… Jednak Ongber, jego serdeczny przyjaciel, zaginął bez wieści i nie dawał znaku życia. Keret pamiętał, że to właśnie Ongber wychował go o dzieciństwa, dał mu schronienie i poczucie bezpieczeństwa. A potem sporo nauczył. Ale cóż znaczyć mogła jego wiedza w porównaniu z mędrcami Kolegium? Jedynym sensownym wytłumaczeniem zainteresowania, jakim go obdarzono, były jego kontakty z aristoi. Pozostawała też kwestia tego, co pamiętał z chwili nawiedzenia. A raczej tego, czego póki co nie pamiętał. I jak u diabła zareagował Kojeve na wiadomość o tym, że Keret jednak żyje? Czy nie powinien żywić obaw, że zechcę się zemścić?

 

Nagle w bramie Zaułku pojawiła się ciemna postać. Keret ledwie ją dostrzegł. Wiedział, jak doskonale potrafią kamuflować się w swych drogich płaszczach bogaci. Kojeve mimo tego, iż doskonale się krył, wzrok nadal miał ludzki i zaczął rozglądać się za handlarzem.

 

– Zdziwiony? – zapytał Keret pozostając w ukryciu.

 

Kojeve cofnął się i rozejrzał niepewnie.

 

– Spokojnie, nic ci nie zrobię – zapewnił handlarz. – Chcę tylko uczciwie zarobić. Jesteś sam?

 

Pytanie było zasadne. Jeśli aristoi dowiedzieli się, że to właśnie Keret zabiega o spotkanie, w dodatku w dzielnicy portowej, to mogli snuć podejrzenia, że albo się zechce zemścić albo szantażować. Dlatego niewykluczone było, że nasłali morderców. Kojeve zdradził się dość szybko, gdyż udzielenie odpowiedzi zajęło mu zbyt wiele czasu. W mroku zamajaczyły sylwetki dwu postaci z uniesionymi do pchnięcia szpadami. Keret zaklął niewybrednie pod nosem, wyjął swój krótki miecz i rzucił się w kierunku napastników. W tej samej chwili poczuł w prawym barku gwałtowne ukłucie.

 

– Kusza… – zdążył pomyśleć padając na twarz prosto w rynsztok.

 

***

 

Gdy ocknął się z trwającego wieki snu ujrzał nad sobą skupioną i pełną troski twarz Prohora. Dowódca Policji westchnął z uczuciem ulgi i usiadł przy łóżku.

 

– Szczęściem wylizałeś się – mruknął wyciągając fajkę. Nabił ją w milczeniu tytoniem i zapalił, wdychając powoli aromatyczny dym. – Zapalisz?

 

Keret skinął głową i Prohor przyłożył mu fajkę do ust.

 

– Tylko wdychaj powoli – uprzedził.

 

Dym okazał się niesamowicie kojący. Ból, jaki odczuwał w płucach, zaczął powoli ustępować.

 

– Co się stało? – zapytał po chwili.

 

– Cóż… – w głosie Prohora dało się wyczuć niezdecydowanie – mam dwie wieści. Jedna jest taka, że ujęliśmy morderców wraz z Kojeve. Odpowiedzą za atak na członka Tajnej Policji. Druga, o wiele bardziej niepokojąca jest taka, że aristoi faktycznie udało się dokonać rytuału przejścia i kilku z nich opuściło nasz wymiar, osiągając status Świętych. Prymicyje, czyli obrzęd osiągania prawdziwej, zasłużonej świętości, padł ich łupem.

 

– Cóż zatem poczniemy?

 

– Będziemy tropić fałszywych Świętych – odparł Prohor wstając. – A teraz wracaj do zdrowia. Będziesz mi potrzebny.

 

– Jeszcze jedno, wielebny – zagadnął Keret, gdy Prohor stał już w drzwiach – byłem przynętą?

 

– Cóż – odparł dowódca nie odwracając się – skoro ryba jest w sieci…?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Piękne słownictwo, a do tego świetna rytmika tekstu, co ważne no i prawdziwy klimat. Podobało mi się.

Czyta się przyjemnie, ale mnie osobiście nie porwalo. Ładnie napisane, w paru tylko momentach coś mi zgrzytnęło w wypowiedziach.
Zabrakło mi wyjaśnienia, w jaki sposób Keret trafił do celi.

Nawa gówna ciągnęła się - ładny kwiatek ;)

Dobre opowiadanie.

Fajne opowiadanko. Dobrze się czyta i oprócz paru literówek nie zauważyłem błędów. Fabuła też interesująca. Ode mnie 5.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Znudziło mnie :|

@niezgoda.b - grunt to konstruktywny komentarz, no nie?

Drogi szoszoonie, alez jest: opowiadanie zostalo tak napîsane, ze srednio skupiony, srednio inteligentny czytelnik sie nim znudzil. I juz :)

@niezgodo - póki co widzę, że mówisz o sobie;)

Oczywiscie. Kazda moja ocena jest subiektywna.

Nowa Fantastyka