- Opowiadanie: maciekzolnowski - Wszystko gra i buczy

Wszystko gra i buczy

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wszystko gra i buczy

Witaj Ada­siu!

Wiesz już, bo mó­wi­łem Ci o tym wcze­śniej, że prze­by­wa­łem z nie­speł­na ty­go­dnio­wą wi­zy­tą na Sło­wa­cji i w Cze­chach. Miała ona miej­sce w okre­sie ge­ne­ral­nie sło­necz­nych wa­ka­cji, tyle, że aku­rat pod­czas mo­je­go urlo­pu po­twor­nie, ale to po­twor­nie lało. No słowo daję! W życiu nie są­dzi­łem, że tyle wody może znaj­do­wać się w chmu­rach.

Muszę przy­znać, że grało się świet­nie! Naj­le­piej kon­cer­tu­je się u na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów. Uwaga ta do­ty­czy mu­zy­ko­wa­nia ple­ne­ro­we­go. Ci lu­dzie ko­cha­ją hudbę, znają się na sztu­ce lotów – że tak po­wiem – wy­so­kich. Tak, wiem i je­stem tego świa­dom, że zawód graj­ka ulicz­ne­go nie na­le­ży do naj­ła­twiej­szych, ale – mo­żesz mi wie­rzyć lub nie – u pod­nó­ża Fatry, na Po­łu­dniu rzę­po­li­ło się bez dwóch zdań fan­ta­stycz­nie. Od­czu­wa­łem tam te wszyst­kie pły­ną­ce od stro­ny pu­bli­ki po­zy­tyw­ne wi­bra­cje. I nawet po­li­cja nie była skora do wle­pia­nia man­da­tów za brak po­zwo­le­nia na za­ję­cie pasa ruchu dro­go­we­go i nie prze­ga­nia­ła nas, ar­ty­stów di stra­da.

Na­pi­sa­łem „nas”, a to z uwagi na fakt po­sia­da­nia akom­pa­nia­to­ra, wy­jąt­ko­we­go „uwer­to­za” w oso­bie no­we­go kamaráda Gą­sio­ra. Cóż to za wspa­nia­ły mu­zy­kant i czło­wiek jest, mówię Ci. Rżnie ko­zac­ko na har­mosz­ce, jak młody bóg, jak stary Cygan! No a oni tam mają cał­kiem sporo tych „Mam Ta­len­tów”, sta­rych i mło­dych zresz­tą też. Ale Ty to pew­nie wiesz?

No do­brze, Panie Bo­brze. Opo­wiem Ci teraz, jak do tego do­szło, że się z Gą­sior­kiem po­zna­łem. Przed­sta­wię ku­li­sy na­szych za­wo­do­wych re­la­cji, które skła­da­ją się na peł­no­praw­ną hi­sto­ry­ję. Ona nie jest zbyt długa, ta hi­sto­ry­ja. I myślę, że mógł­bym ją tutaj stre­ścić w trzech zda­niach i przy trzech pi­wach, ale po­zwól, Ada­mie, że dla lep­sze­go uka­za­nia de­ta­li oraz od­da­nia chro­no­lo­gii po­słu­żę się for­mu­łą dzien­ni­ka.

***

Nie­dzie­la

Roz­po­czę­ły się wa­ka­cje. O go­dzi­nie dzie­sią­tej pa­ku­ję się i ru­szam z Górek do Ustro­nia. Go­dzi­nę póź­niej do­cie­ram do jed­nej z waż­niej­szych ulic tego mia­sta, par­ku­ję rower pod drzew­kiem, wyj­mu­ję sprzęt, wrzu­cam pią­ta­ka do fu­te­ra­łu w myśl za­sa­dy: pie­niądz robi pie­niądz. Roz­kła­dam się na traw­ce, a w po­bli­żu chod­ni­ka. Otwar­ty fu­te­rał opie­ram o kra­węż­nik, a sam staję z man­do­lin­ką zwar­ty i go­to­wy do chał­tu­ry. Roz­po­czy­nam stan­dar­do­wo od na­stro­je­nia się. I już po chwi­li lecę „Mar­szem Dą­brow­skim”, „Ojcem chrzest­nym”, „Skrzyp­kiem na dachu” i „On objął ją w pół, a ona gruba jak wół i drze się na cały głos”.

Tu­ry­stów wszę­dzie full! Znu­dze­ni, pa­łę­ta­ją się to tu, to tam, tam i z po­wro­tem, tam i z po­wro­tem, tym dep­ta­kiem, jakby nie mogli ru­szyć dup­ska i po­leźć gdzieś w góry i do­pie­ro tam se kon­kret­nie po­ła­zić. No a ja się grzecz­nie pytam „to po cośta tu przy­je­cha­li?”. W sumie do­brze, że przy­je­cha­li. I że się pa­łę­ta­ją. Mam dzię­ki temu dla kogo grać.

Już bu­tel­kę z zim­nym piw­kiem… Prr… wróć! Jesz­cze raz! Już bu­tel­kę z mi­ne­ral­ką po­sta­wi­łem na chod­nicz­ku. Będę się poił w prze­rwach i chło­dził, bo upał sa­kra­menc­ki.

Na przy­kład teraz… skoń­czy­łem na­wil­żać pasz­czę i już mam za­in­to­no­wać drugi rzew­ny secik, gdy wtem sły­szę grom­kie i we­so­łe ahoj, skie­ro­wa­ne pod swoim ad­re­sem. Na tak cie­płe przy­wi­ta­nie od­po­wia­dam w je­dy­nie słusz­ny spo­sób ahoj! Oka­zu­je się, że mam przy­jem­ność po­znać ko­le­gę po fachu, cu­dzo­ziem­ca.

Jest to zwa­li­sty ły­sie­ją­cy facet, około pięć­dzie­siąt­ki, który cią­gle się jąka, a przy tym gada cha­otycz­nie i nie­zwy­kle szyb­ko. Ta szyb­kość może nie­któ­rych nie­po­ko­ić, na przy­kład pod­czas roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej. Kie­dyś, jak mój oj­ciec ode­brał ko­mó­rę, to się potem za­sta­na­wiał, czy Sło­wa­ko­wi nie bra­ku­je przy­pad­kiem pią­tej klep­ki. I czy aby na pewno wszyst­ko z nim okej.

Ma taką swoj­ską apa­ry­cję, a miast nor­mal­ne­go brzu­cha po­sia­da wiel­ki bęben, i to o tym naj­niż­szym moż­li­wym stro­ju. No bo tak to już jest, a mało kto o tym wie, że in­stru­men­ty per­ku­syj­ne, takie jak bębny, tam­bu­ry­ny, które wy­da­ją dźwię­ki o przy­bli­żo­nej wy­so­ko­ści, rów­nież po­sia­da­ją swój strój. Gą­sio­rek, bo tak na niego wo­ła­ją, od razu pro­po­nu­je mi wspól­ne mu­zy­ko­wa­nie.

No i za­czy­na pły­nąć: bum, cyk, cyk, bum, cyk, cyk. Boże! Co za ka­ko­fo­nia! Zbiór róż­nych, róż­ni­stych temp, choć po­win­no ist­nieć jedno za­sad­ni­cze A Tempo, zbiór prze­róż­nych stro­jów i tem­pe­ra­cji, choć in­stru­men­ty, na któ­rych tnie­my mamy za­sad­ni­czo tylko dwa. Myślę tak w ogóle, że stro­je­nie in­stru­men­tów przed roz­po­czę­ciem gry jest do­brym po­my­słem, go­rzej, jeśli nie po­dą­ża za tym prak­ty­ka wy­ko­naw­cza.

Kiedy w końcu wy­brzmie­wa­ją ostat­nie akor­dy, za­czy­nam szcze­rze wąt­pić w swoje, odzie­dzi­czo­ne po matce zdol­no­ści. A wtedy na ustach mego ko­le­gi ze Sło­wa­cji po­ja­wia się uśmiech. No i za­czy­na:

 Pikne mi se z to­bhom hralo. Ale bysme razem za­ro­bi­li! Ja to wim i ty to wisz, ne? Hej!

Stwier­dzam, że naj­bar­dziej po­do­ba mi się wła­śnie to wy­dłu­żo­ne „hej” na końcu zda­nia. Z tym głę­bo­kim i ni­skim „ha”, brzmi po tro­sze jak przy­tak­nię­cie, po tro­sze jak py­ta­nie.

– Ty si mu­sy­isz do mne prie­chat… możem w prisz­lym ty­go­dnio, wisz? Ty, kamarád, po­je­dem si do Po­pra­du hrat. Hej!

Aż mnie nor­mal­nie za­tka­ło. Nie wiem, co to za język: czy to pol­ski, czy ruski, czy może cze­ski? I co mam mu od­po­wie­dzieć? Jed­nak­że z czy­stej cie­ka­wo­ści i chęci prze­ży­cia przy­go­dy, po­sta­na­wiam po­tryn­dać się do Po­pra­du, no bo w końcu why not?

 

Pią­tek

Z cze­skie­go Cie­szy­na udaję się po­cią­giem naj­pierw do Ży­li­ny, a potem do Po­pra­du. Aura taka, że szału nie ma. Jadę na­przód sam, a od Ży­li­ny wraz z Gą­sior­kiem, który tu po mnie przy­był. Co praw­da plan jest taki, ażeby po­rzę­po­lić na dzień dobry w tym głów­nym ośrod­ku Do­li­ny Wagu, ale z uwagi na po­go­dę taką pod zde­chłym Azor­kiem mo­dy­fi­ku­je­my go nieco i kie­ru­je­my się od razu do sło­wac­kie­go od­po­wied­ni­ka Za­ko­pa­ne­go. Mamy na­dzie­ję, że prze­sta­nie w końcu sią­pić.

Po chwi­li do­cie­ra­my do sto­li­cy kraju ży­liń­skie­go. Mo­ni­tu­je­my me­te­oro­lo­gię. Na­dzie­ja oka­zu­je się być znowu matką głu­pich. Leje jak z cebra, teraz nawet jesz­cze bar­dziej. Ale nie mar­twi mnie to zbyt­nio. W po­cią­gu wspo­mi­nał coś Gą­sio­rek o pod­wyż­sze­niu i za­da­sze­niu, pod któ­rym kon­cer­tu­ją mu­zy­kan­ci. Gą­sio­rek za­wsze mówi praw­dę. Kon­cer­tu­ją tu głów­nie Ro­mo­wie. Oka­zu­je się, że rze­czo­ne za­da­sze­nie to nic in­ne­go, jak skle­pie­nie ko­le­jo­we­go dwor­ca, zaś po­szcze­gól­ne pe­ro­ny wraz ze schod­ka­mi pro­wa­dzą­cy­mi do kład­ki prze­rzu­co­nej nad to­ra­mi sta­no­wią pro­sce­nium. Pik­nie! A ja na­iw­ny my­śla­łem, że będę sobie pykał gdzieś na ry­necz­ku albo ja­kimś pla­cy­ku, wszę­dzie, tylko nie na tym cho­ler­nym dwor­cu, no i jesz­cze z Cy­ga­na­mi. Cy­ga­nów zresz­tą nie widać. Zja­wia­ją się do­pie­ro, gdy za­czy­na­my hrat. I wspo­ma­ga­ją nas fi­nan­so­wo.

I znów pły­nie: bum, cyk, cyk, bym, cyk, cyk, bym! O pro­szę! Ta ka­ko­fo­nia nie jest nawet taka zła. Można śmia­ło po­wie­dzieć: roz­wi­ja­my się.

Co wię­cej: dziś już tak nie gadam: „to po cośta tu przy­je­cha­li, tu­ri­sti”. Tu­ry­stów jest tyle, co kot na­pła­kał. I w ogóle wszyst­ko wkoło zdaje się smęt­nieć w rytm tych lu­do­wych li­rycz­nych pesniček z na­sze­go in­ter­na­cjo­nal­ne­go re­per­tu­aru.

Tego dnia za­ra­bia­my na bi­le­ty tam i z po­wro­tem. I tylko tyle! Ku­pu­je­my sobie po dwa dwu­li­tro­we sta­ro­pra­me­ny na drogę. I znów tryn­da­my się vla­kiem w kie­run­ku Mar­ti­na, gdzie w jego oko­li­cy mamy prze­no­co­wać i sobie po­ho­vo­rit o życiu i dupie Ma­ry­ni.

I teraz je­ste­śmy już pra­wie w domu, pra­wie, ale jesz­cze nie do końca. I je­ste­śmy już po piwku, po, ale jesz­cze przed. Gramy po dro­dze w tej gów­nia­nej knaj­pie w Su­cza­nach, ot tak, dla re­lak­su. Nie­ste­ty tu­tej­sza wiara nie­zbyt przy­chyl­nie za­pa­tru­je się na nasze old­scho­olo­we pi­to­le­nie. I jak sama twier­dzi: „my im prze­szka­dza­my”:

– Prze­szka­dza­cie nam. Hej!

No pacz­cie ich: prze­szka­dza­my! Zresz­tą tego się można było spo­dzie­wać po ta­kich mło­dych, głu­pich, od bili i te­qu­ili. Co ro­bi­my? Zwi­ja­my maj­dan.

Idzie­my na noc na kwa­te­rę do pani Evički, go­spo­dy­ni, bę­dą­cej w ogóle i szcze­gó­le sym­pa­tią Gą­sior­ka.

Pani Evički jest miłą star­szą osobą o blond wło­sach, która była kie­dyś człon­ki­nią lu­do­we­go ze­spo­łu „Pie­śni i Tańca” i ma po dziś dzień sen­ty­ment do Cze­cho­sło­wa­cji oraz tego wszyst­kie­go, co dawne, znane i lu­bia­ne. Mo­gła­by ca­ły­mi go­dzi­na­mi wspo­mi­nać o tym mu­zycz­no-ta­necz­nym epi­zo­dzie. Ma­lu­je się z ostra, jak star­sza (bo nie po­wiem, że stara) pu­der­ni­ca. Ale to w końcu jej spra­wa, nie?

A teraz stoi w tym szla­fro­ku (do­słow­nie wy­cią­gnię­ta z łóżka) i z otwar­ty­mi rę­ko­ma się wita. Czu­ło­ści płyną rów­nież w stro­nę Gą­sior­ka:

– Piłeś? Si opitý? To vidím. Hej! Pre­bo­ha!

Ten stara się ją jakoś udo­bru­chać:

– Vôbec ne! Miláčiku! Syln­ko ty moje! Moja Evičku!

I już po chwi­li sie­dzi­my sobie przy suto za­sta­wio­nym stole. Prze­cież na Sło­wa­cji na bycie go­ścin­nym nigdy nie jest za późno. I w końcu też w tym wiej­skim, po­ko­mu­ni­stycz­nym bloku i w jed­nym po­ko­iku przy na­stro­jo­wej lam­pecz­ce i przy ko­ją­cych dźwię­kach cze­skie­go roz­h­la­su syci i szczę­śli­wi ukła­da­my się spo­łem do snu. Ja gnież­dżę się na pod­ło­dze, bo lubię spać na twar­dym, zaś pani Evička z Gą­sior­kiem wę­dru­ją na starą cze­cho­sło­wac­ką wer­sal­kę, która jesz­cze przed roz­ło­że­niem zaj­mo­wa­ła jedną czwar­tą miesz­kan­ka, a teraz… No szko­da gadać!

 

So­bo­ta

Nie mogę po­wie­dzieć, żebym się wy­spał, no ale czego tu ocze­ki­wać od pod­ło­gi w roli łóżka i ko­cycz­ka w roli ka­ri­ma­ty.

Chcia­łem jesz­cze wy­sko­czyć na parę go­dzin na Fa­ter­kę, ale Gą­sio­rek stwier­dził, że nie warto tego robić, gdyż niedź­wie­dzie nedávajú pe­nia­ze. No a skoro nie dają, a na mu­zycz­ce można za­ro­bić gdzie in­dziej, to po co w ogóle się w góry ru­szać? Też praw­da.

Wy­sze­dłem za to z rana po bułki, ale jak wró­ci­łem oka­za­ło się, że chyba coś z nimi nie tak:

– Máme bulki? – za­py­ta­ła pani Ewa. – A čerstvé?

– Jak to czer­stwe?! Prze­cież wy­bie­ra­łem same pach­ną­ce – za­cho­dzi­łem w głowę.

Jed­nak­że po chwi­li roz­gry­złem tę sub­tel­ną róż­ni­cę ję­zy­ko­wą, roz­gry­złem, prze­łkną­łem, po­pi­łem czar­ną kawą.

Man­do­lin­ka była już na­stro­jo­na, a ja zwar­ty i go­to­wy. Ku­pi­li­śmy po li­trze zło­ci­ste­go trun­ku na drogę i po­tryn­da­li­śmy się vla­kiem tym razem do Turčian­skich Te­plic.

Te­pli­ce są wy­jąt­ko­wo pięk­ną… dziu­rą za­bi­tą de­cha­mi! A w dziu­rze jak to w dziu­rze: psy du­pa­mi szcze­ka­ją. Nie wiem do­kład­nie, co to ozna­cza, ale ten, kto to po­wie­dzon­ko ukuł mu­siał już wi­docz­nie znać tę nie­speł­na sied­mio­ty­sięcz­ną miej­sco­wość po­ło­żo­ną nad rzeką Tu­riec u pod­nó­ża Fatry, w któ­rej ja oso­bi­ście tu­ry­stów nie wi­dzia­łem. W mych oczach Gą­sior urósł do rangi spe­cja­li­sty od na­mie­rza­nia naj­gor­szych moż­li­wych lo­ka­cji, nie­na­da­ją­cych się kom­plet­nie do mu­zy­ko­wa­nia ani ni­cze­go in­ne­go.

– Chło­pie – mówię mu, bio­rąc łyk cie­płej wody mi­ne­ral­nej, po­cho­dzą­cej wprost z trze­wi Ziemi. – Chło­pie! Dla kogo chcesz tu grać? Tu ni­ko­go nie ma!

Ale on upie­ra się, że to dobré mie­sto, że niedź­wie­dzie nie dają pie­nię­dzy (ma rację, choć się po­wta­rza). I że na pewno na chle­bek dzi­siaj za­ro­bi­my. Nie wiem, czy aku­rat na chle­bek, bo dzień roz­po­czę­li­śmy od piwka i na piwku zdaje się skoń­czy­my. I nawet teraz, sie­dząc pod tym vel­kim Al­ber­tem, doimy ciem­ne­go zło­te­go ba­żan­ta, roz­grze­wa­my się, schła­dza­my, a jed­no­cze­śnie też na­wil­ża­my nasze pasz­cze przed grą.

Po­szu­ku­je­my do­brej lo­ka­li­za­cji. W miarę dobrą znaj­du­je­my. I teraz nie dość, że nikt nas nie sły­szy, to na do­da­tek jesz­cze nikt nas nie widzi. Sto­imy w ide­al­nie za­cie­nio­nym miej­scu, co praw­da na głów­nym dep­ta­ku, ale za to za­sło­nię­ci z obu stron szyl­da­mi re­kla­mo­wy­mi. Gdyby te szyl­dy znaj­do­wa­ły się jesz­cze w ja­kimś stu­diu na­gra­nio­wym z tymi wszyst­ki­mi wy­dmusz­ka­mi na ścia­nach, chło­ną­cy­mi ener­gię aku­stycz­ną, to by je można było uznać za mo­ni­to­ry, które od­bi­ja­ją fale me­cha­nicz­ne. I wszyst­ko by­ło­by okej. Ale tutaj, na tej pu­stej, te­plic­kiej ulicy nic nie jest tak, jak być po­win­no.

No ale mimo wszyst­ko za­czy­na­my! Naj­pierw smęt­nie: bam, dana, dana, bam. Potem nieco żwa­wiej: bum, cyk, cyk. Aż w końcu prze­cho­dzi­my na naj­wyż­szy bieg: du, du, ru, du, sru, du.

I wła­śnie wtedy, nie wia­do­mo skąd, wy­nu­rzył się star­szy, dys­tyn­go­wa­ny pan w to­wa­rzy­stwie swego młod­sze­go i grub­sze­go ko­le­gi z brodą – fa­ce­ta z Ko­szyc. A po­nie­waż za­no­si­ło się na tęgą z tymi dżen­tel­me­na­mi po­ga­węd­kę, toteż na­tych­miast prze­rwa­li­śmy kon­cert i wy­co­fa­li­śmy się w ślepy róg ulicz­ki Me­li­niar­skiej. Oka­za­ło się bo­wiem, że pa­no­wie – Gą­sio­rek i star­szy-dys­tyn­go­wa­ny – znają się jak łyse konie. Rudo, bo tak miał na imię ów old­boy, był – po­dob­nie jak Gą­sio­rek – akor­de­oni­stą, i to na do­da­tek nie­zwy­kle uta­len­to­wa­nym i miłym: śpie­wał, grał na czymś w ro­dza­ju plek­tro­nu (stro­ika?) wkła­da­ne­go mię­dzy zęby. I pięk­nie, po pro­stu pięk­nie się uśmie­chał. Nie można mu było od­mó­wić uroku oso­bi­ste­go. A co waż­niej­sze: był na cyku, lek­kim co praw­da, ale jed­nak. Nie po­wiem, żeby mu to do­da­wa­ło glo­rii, ale na pewno ni­cze­go nie uj­mo­wa­ło. Pił zdaje się z rańca ja­kieś wiń­sko, pewno tru­skaw­ko­we-Sta­siu­ko­we, może z tym go­ściem z Ko­szyc? Zresz­tą kto go tam wie?

Myśmy grali, a oni się ba­wi­li, my by­li­śmy daw­ca­mi, oni bior­ca­mi. I tak w koło Ma­cie­ju. Ga­da­li­śmy ze sobą przez trzy­dzie­ści minut, a przez ko­lej­nych trzy­dzie­ści gra­li­śmy. I znów: na­przód dys­ku­to­wa­li­śmy, a potem rżnę­li­śmy. Za­uwa­ży­łem, że Rudo i ko­szy­cza­nin za­czy­na­ją po­ja­wiać się na dep­ta­ku coraz rza­dziej, za to coraz bar­dziej we­se­li. Wpa­da­ją do­słow­nie na chwi­lecz­kę, na po­ga­węd­kę, a na czas mu­zy­ko­wa­nia zni­ka­ją. Sku­ba­ne mo­czy­mor­dy!

Po grze po­szli­śmy do knaj­py, a z knaj­py – do dru­giej knaj­py, z któ­rej nas wy­pro­si­li. Po­dob­no by­li­śmy za gło­śni, po­dob­no Rudo wy­wra­cał się z krze­seł. Nie wiem, nic nie pa­mię­tam.

 

Nie­dzie­la

W nie­dzie­lę nie gra­łem ze Sło­wa­kiem. Nie gra­łem ze Sło­wa­kiem, tylko py­ka­łem sobie sam. Na chwi­lę przed wej­ściem do po­cią­gu ura­czy­łem się li­tro­wym piw­kiem-pa­liw­kiem w pla­sti­ko­wej bu­tel­ce, które – po­nie­waż było na­bu­zo­wa­ne – za­pie­ni­ło się i (jak je otwie­ra­łem) wy­try­snę­ło mi w dłoni ni­czym szam­pan. Jesz­cze długo potem mia­łem lep­kie ręce i nawet worek, w któ­rym ów tru­nek prze­trzy­my­wa­łem, cały się kleił. Nie wie­dzia­łem, gdzie scho­wać mam ten chmie­lo­wy napój bogów, bo wszyst­ko było mokre i ca­pi­ło. A naj­gor­sze było to, że w tym po­cią­gu wpa­dłem na Rudo, który mnie na­tych­miast roz­po­znał i za­czął się ser­decz­nie witać. Był już do­brze wlany i ra­czył się oraz mnie chciał ura­czyć winem. Sie­dzą­ca na­prze­ciw­ko Ru­dol­fa pani nie była za­chwy­co­na to­wa­rzy­stwem żula i zwra­ca­ła mu uwagę na woń in­ten­syw­nie się le­ją­cą. Spryt­nie uda­łem abs­ty­nen­ta i od­że­gna­łem się od trun­ków wsze­la­kich: za­rów­no tych pi­tych ofi­cjal­nie, jak i tych spo­ży­wa­nych w sa­mot­no­ści, przed lu­strem. Swój litr dzier­ży­łem za pa­zu­chą i ro­bi­łem prze­waż­nie po­waż­ne miny oraz minki, a tym­cza­sem bied­ny Rudo sie­dział i uśmie­chał się głup­ko­wa­to i z pew­nym takim za­że­no­wa­niem. Był bez­rad­ny wobec swo­je­go na­ło­gu (jak sam feld­ku­rat Otto Katz – ka­pe­lan po­lo­wy, po­stać tra­gicz­na znana z przy­gód o do­brym wo­ja­ku Szwej­ku), był też przede wszyst­kim słaby, co trąci ludz­kim dra­ma­tem. Sło­wem: był Rudo po­sta­cią tra­gi­ko­micz­ną, choć może bar­dziej ko­micz­ną ani­że­li tra­gicz­ną. Współ­pa­sa­żer­ka wi­dząc moje zde­cy­do­wa­nie kar­cą­ce za­cho­wa­nie za­uwa­ży­ła, że w miej­scach pu­blicz­nych, ta­kich jak po­cią­gi pod spe­cjal­nym nad­zo­rem, pić nie wy­pa­da i basta.

– A widzi pan, drogi panie? – po­wie­dzia­ła. – Nawet wasz kamarád… – I tu wy­mow­nie wska­za­ła pal­cem na mnie. – Nawet wasz kamarád czuje woń, która mu prze­szka­dza, a prze­cież jest go­rą­co, jest upał i to wszyst­ko śmier­dzi, wszyst­ko, wszyst­ko śmier­dzi!

W od­po­wie­dzi Rudo ob­da­ro­wał ją bez­gra­nicz­nie szcze­rym uśmie­chem i roz­ło­żył bez­rad­nie ręce, a ja po­że­gna­łem się po­śpiesz­nie i prze­sze­dłem do in­ne­go prze­dzia­łu, by przy­go­to­wać się psy­chicz­nie na ca­ło­dnio­wą chał­tu­rę w Ru­żom­ber­ku i dopić, co do do­pi­cia jesz­cze było.

 

Po­nie­dzia­łek

W po­nie­dzia­łek się nie wy­spa­łem, w po­nie­dzia­łek wró­ci­łem do nor­mal­no­ści oraz domu z tej to ziemi obcej. Do Pol­ski! Marsz, marsz Dą­brow­ski, tirli, tirli, tirli!!!

Koniec

Komentarze

Przed­sta­wię Ci ku­li­sy na­szych za­wo­do­wych re­la­cji, które skła­da­ją się na nie­dłu­gą hi­sto­ryj­kę. Ona nie jest zbyt­nio długa, ta hi­sto­ryj­ka.

Po co dwa razy mó­wisz to samo, zda­nie po zda­niu?

Czu­ło­ści pły­nął także w kie­run­ku Zby­sia:

Li­te­rów­ka.

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ki, Anet! Już po­pra­wiam bycz­ki. 

Choć wiele tre­ści w Twoim ga­wę­dze­niu nie ma – ot, tro­chę gra­nia, sporo piwa i nieco miej­sco­we­go folk­lo­ru – to cał­kiem nie­źle czy­ta­ło się tę opo­wiast­kę.

 

Rżnie ko­zac­ko na har­mosz­ce, jak młody Bóg… –> Rżnie ko­zac­ko na har­mosz­ce, jak młody bóg

 

I już po chwi­li lecę „Ojcem Chrzest­nym… –> I już po chwi­li lecę „Ojcem chrzest­nym

 

pytam „to po coś ta tu przy­je­cha­li”. –> …pytam „to po cośta tu przy­je­cha­li?.

 

(No bo tak to już jest, a mało kto o tym wiem, że… –> Li­te­rów­ka.

 

Leje jak z cebra, teraz nawet jesz­cze go­rzej. –> Leje jak z cebra, teraz nawet jesz­cze bar­dziej.

 

do pani Evy – go­spo­dy­ni, bę­dą­cej w ogóle i szcze­gó­le sym­pa­tią Zby­sia.

Pani Ewa jest miłą, star­szą osobą… –> …bę­dą­cej w ogóle i w szcze­gó­le sym­pa­tią Zby­sia.

Jak ma na imię go­spo­dy­ni Zby­sia – Eva czy Ewa?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cie­szę się, Reg. I dzię­ku­ję! Wy­da­je mi się, że jest to na tym forum jeden z nie­licz­nych tek­stów, trak­tu­ją­cy o graj­kach ulicz­nych. I – jako taki – sporo wnosi. 

Mam oto listę bycz­ków, które po­peł­ni­łem, a które byłaś ła­ska­wa wska­zać…

No a co z apo­stro­fa­mi? Coś mi się zdaje, że po­pra­wić muszę nie­jed­no, np: za­miast vlak’iem, le­piej na­pi­sać po pro­stu vla­kiem.

No a co z apo­stro­fa­mi? Coś mi się zdaje, że po­pra­wić muszę jesz­cze nie­jed­no, np: za­miast vel'kim, le­piej na­pi­sać po pro­stu vla­kiem.

Maćku, przy­kro mi, nie po­mo­gę. Nie znam się ani na cze­skim, ani na sło­wac­kim. :(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki. Wła­śnie to czy­tam. 

;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Na plus od­da­ne re­alia i wstaw­ki w in­nych ję­zy­kach, do­da­ją­ce au­ten­tycz­no­ści. Fa­bu­ły za to tu nie ma, przy­naj­mniej w tym frag­men­cie. No, grają. Fan­ta­sty­ki zresz­tą też brak. Skoro je­steś mu­zy­kiem, wy­pa­da­ło­by żeby frag­men­ty “grane” były barw­ne i dźwięcz­ne, a wy­szło ci, że za­cy­tu­ję: “bum, cyk, cyk, bum, cyk, cyk” albo “du, du, ru, du, sru, du” :D Po­le­cam “Imię wia­tru” Ro­th­fus­sa, jeśli chcesz pod­pa­trzeć, jak pięk­nie można opi­sać gra­nie na in­stru­men­cie.

Tra­fi­łeś w dzie­siąt­kę, Zyg­fry­dzie. Nie­któ­rzy twier­dzą, że im lep­szy muzyk, tym ład­niej i cie­ka­wiej o mu­zy­ce roz­pra­wia. I ja się z tą teo­rią zga­dzam. W dal­szych czę­ściach po­sta­ram się, aby opis chał­tu­ry był bar­dziej in­try­gu­ją­cy i roz­bu­do­wa­ny (niż tylko: “du, du, ru, du”). 

Dzię­ki za Twój ko­men­tarz i za po­le­ce­nie mi “Imie­nia wia­tru”. 

Nowa Fantastyka