- Opowiadanie: Pendergast - Angor 7

Angor 7

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Angor 7

ANGOR 7

 

W chwili kiedy czytniki zegarów wskazały godzinę pierwszą czasu ziemskiego, atak był już zakończony. Obrońcy nie mieli żadnych szans.

Dokładnie godzinę wcześniej, o północy, cztery promy szturmowe, chronione energetycznym polem antyradarowym, najnowszym wynalazkiem Armii Federacji, wylądowały kilometr na południe od jedynej osady na Angor 7. Gdy tylko pojazdy osiadły na zmarzniętej ziemi ich luki otworzyły się, a osiemdziesięciu odzianych w czarne stroje maskujące żołnierzy zajęło błyskawicznie pozycje wokół promów. Przez niemal minutę trwali w bezruchu, oczekując aż centrum dowodzenia nawiąże z nimi łączność, zakłóconą w czasie lądowania. Stali czujni, lufy karabinów skierowali do dołu. Wydychane przez nich powietrze zamieniało się białe obłoczki, będąc jedynym dowodem, że na planecie stoi niemal setka żywych ludzi, a nie czarnych, nieruchomych posągów. Byli przygotowani na chłód, temperatura na Angor 7 wynosiła tej nocy minus dwadzieścia stopni Celsjusza. Mimo specjalnych, chroniących od zimna kombinezonów przejście z ciepłego wnętrza promu na zmarzniętą, wietrzną równinę było dla wielu z nich nieprzyjemnym doświadczeniem.

Po chwili połączenie z centrum dowodzenia zostało nawiązane, a czarne sylwetki szybkim krokiem ruszyły w kierunku osady. Szli czwórkami, w pięciometrowych odstępach, tworząc ponad stumetrową tyralierę. Dobrze widzieli swój cel – na obrzeżach kompleksu zabudowań ustawiono wysokie latarnie. Ich jasne światło sprawiało, że już z oddali widać było budynki osady. Te z południowej strony były najlepiej widoczne, cztery szare, wysokie na sześć metrów prostopadłościany.

Na dachach dwóch budynków atakujący żołnierze dostrzegli wartowników, dwie poruszające się wolnym krokiem sylwetki. Snajper Federacji, który błyskawicznie wyeliminował obu strażników, na chwilę przed oddaniem strzału widział w lunecie karabinu, że pierwszy z jego celów rozciera sobie ręce, skostniałe od lodowatego wiatru. Padły dwa wyciszone tłumikiem strzały, obaj wartownicy osunęli się, znikając atakującym z pola widzenia. Nic nie wskazywało, aby w osadzie ktokolwiek zauważył, że dzieje się coś niepokojącego.

Kiedy żołnierze dotarli do granicy kompleksu wypadki potoczyły się błyskawicznie. Napastnicy zneutralizowali prymitywne alarmy zamontowane na płocie, wycięli w ogrodzeniu szereg kolistych otworów o średnicy półtora metra i zaczęli wkraczać na teren osady. Nikt nie spodziewał się ataku, wszelkie, przestarzałe zresztą, zabezpieczenia pozakładano jedynie w ramach formalności, wymogów koniecznych do uzyskania dofinansowania z centrali.

W ciągu dwudziestu minut wszystkie budynki zostały przejęte przez wojsko Federacji. W wyniku ataku śmierć poniosło sześciu obrońców, którzy kierując się instynktem chwycili za broń. Pozostałych mieszkańców, w sumie sto czterdzieści osób, zgromadzono w okrągłej sali największego budynku, położonego dokładnie pośrodku osady. Sześćdziesiąt cztery kobiety i siedemdziesięciu sześciu mężczyzn, dorośli i dzieci, wszyscy obserwowani przez czujne oczy wartowników.

Była godzina pierwsza dziesięć czasu ziemskiego. 12 grudnia 2344 roku. Przed południem 13 grudnia zarówno mieszkańcy osady jak i żołnierze, którzy ją zdobyli, byli martwi.

* * *

O piątej trzydzieści drzwi do sali, w której przetrzymywano osadników otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wkroczył wysoki mężczyzna w wojskowym mundurze. Kilku osadników siedzących najbliżej drzwi szybko rozpoznało generalskie insygnia. Zimne oczy przybysza, jak i jego sumiaste siwe wąsy nie pozostawiały wątpliwości co do tożsamości wojskowego. Przez pomieszczenie przebiegł szmer zdziwienia, ale i strachu. Do tej pory twarz generała Hoskinsa była znana jedynie w przekazów informacyjnych, na przykład tego sprzed pół roku, z planety Koral 3. Generał dowodził tam siłami, które szybko i brutalnie stłumiły powstanie górników, protestujących przeciw nieludzkim warunkom pracy. Hoskins był wiernym żołnierzem Federacji, wykonującym bez chwili wahania otrzymane z góry polecenia. Ale co niesławny generał robił na nic nie znaczącej planetce, na której znajdowała się jedna tylko, i w dodatku niewielka, osada górnicza?

Wojskowy pewnym krokiem zbliżył się do stłoczonych w sali osadników. Zatrzymał się w odległości kilku metrów od więźniów i zaczął spokojnie przyglądać się ich twarzom. Każdy, na kim spoczął wzrok żołnierza, szybko odwracał oczy. Hoskins przyglądał się więźniom przez nieco ponad minutę. Potem skierował oczy na znajdującą się za osadnikami ścianę. Patrzył na nią, ale jednocześnie jakby przez nią – jego oczy błądziły niepewnie, wyglądało, że generał głęboko się nad czymś zastanawia. Wreszcie nieznacznie potrząsnął głową, jakby chcąc przerwać tok natarczywych myśli. Osadnikom ten gest wydawał się nie pasować do tego, co słyszeli o generale Hoskinsie. Stojący przed nimi człowiek sprawiał wrażenie czymś strapionego, przygniecionego ciężarem przekraczającym jego siły. Ani zimny wzrok, ani pewny krok wojskowego nie były w stanie zamaskować tego widocznego gołym okiem zmartwienia.

Generał ostatni raz spojrzał na zgromadzonych więźniów, po czym odwrócił się i skierował z powrotem do drzwi. Kiedy opuszczał pomieszczenie, dwaj stojący na warcie żołnierze wyprężyli się i zasalutowali. Zamknęli za generałem drzwi i odwrócili się w stronę więźniów, czujni i gotowi zareagować natychmiast na wszelkie objawy buntu.

Ze wszystkich więźniów zgromadzonych w sali, jedynie stara siwowłosa kobieta odprowadziła wzrokiem opuszczającego pomieszczenie generała. Przyglądała się jak żołnierze zamykali za nim drzwi. Przez moment na jej ustach błąkał się niewyraźny, lekko pogardliwy uśmieszek, który zniknął od razu, kiedy jeden z wartowników spojrzał w stronę staruszki. Kobieta odwróciła się w kierunku współwięźniów, lecz jej spojrzenie raz na jakiś czas padało w kierunku drzwi, którymi wyszedł generał Federacji Anton Hoskins.

* * *

– To jedno wielkie nieporozumienie. Im szybciej to panowie zrozumiecie, tym lepiej dla was. Cała ta sytuacja to jedna wielka kompromitacja Armii Federacji i zapewniam, że nie dopuszczę, aby ta sprawa została zatuszowana – Michael Winder, burmistrz osady przechadzał się nerwowo tam i z powrotem po niewielkim pomieszczeniu.

Oprócz niego w pokoju znajdowało się dwóch wartowników, oraz dwóch siedzących przy obdrapanym metalowym stole oficerów Federacji. Najprawdopodobniej oficerów – na ich czarnych polowych mundurach niewidoczne były jakiekolwiek oznaki statusu. Ich twarze emanowały zdecydowaniem i dużą pewnością siebie, a to, jak wynikało z doświadczenia Windera, wskazywało bezspornie na ich wysokie miejsce w hierarchii. Burmistrz przebywał z nimi w jednym pokoju już ponad dziesięć minut i jak do tej pory był jedynym, który cokolwiek mówił. Wojskowi milczeli, przyglądając mu się spokojnie. Jeden z nich, wysoki brunet, dotykał co chwilę znajdującej się w lewym uchu słuchawki, jego oczy uciekały nieco w bok, kiedy koncentrował się na wysłuchaniu nadawanego przez radio komunikatu. Drugi, z siwiejącą, przystrzyżoną krótko brodą, złożył obie ręce na blacie stołu, formując z nich coś na kształt piramidki.

Winder nadal był w szoku po nagłym ataku sił Federacji. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Rozległo się kilka strzałów, kilka stłumionych wybuchów. Natychmiast po usłyszeniu hałasów burmistrz zerwał się z łóżka i próbował połączyć się z ochroną obozu. Zaraz potem do jego domu wpadli napastnicy. Bezceremonialnie rzucony na ziemię Winder mógł jedynie przyglądać się jak żołnierze Federacji wyprowadzają z domu jego żonę i dwójkę dzieci. Nie wiedział nawet dokąd ich zabierają, wojskowi pozostawali głusi na jego pytania. Władczy ton burmistrza, który na co dzień przyprawiał o drżenie mieszkańców osady, nie robił żadnego wrażenia na komandosach Federacji. Sam Winder prosto z domu został doprowadzony do pokoju, w którym obecnie przebywał wraz z wojskowymi.

– Gdzie TO jest? – zapytał niespodziewanie brodaty oficer.

– Co? – zapytał zaskoczony Winder. – Gdzie „co” jest?

– Proszę sobie z nas nie żartować, panie burmistrzu – odpowiedział wojskowy. – Dobrze pan wie, o czym mówię. Chodzi o przedmiot, który został panu nielegalnie dostarczony.

 – Nie, to pan wie, o czym mówi, ja, do cholery, nie mam pojęcia! – Winder podniósł głos, na jego twarzy coraz wyraźniej ujawniała się z tłumiona do tej pory z wściekłość. Odwrócił się plecami do wojskowych, ręce złożył z tyłu, jak gdyby chciał swoją postawą wykazać niewyczerpane pokłady siły i pewności siebie. W rzeczywistości nie wiedział co się dzieje, a co gorsza, nie wiedział, co powinien zrobić. Po raz pierwszy od dawna burmistrz Winder, twardo zarządzający Angor 7, był bezsilny.

Nagle drzwi pokoju otworzyły się i do pomieszczenia wszedł kolejny żołnierz. Stanął na baczność, zasalutował, po czym nachylił się starszego oficera i zasłaniając dłonią usta, przekazał cichym głosem jakąś wiadomość. Winder nie słyszał słów, jedynie stłumiony szept, ale domyślił się od razu, że wieści są pilne – brwi oficera uniosły się nieznacznie do góry i to prawdopodobnie jedynie jego samokontrola sprawiła, że reakcja nie była bardziej emocjonalna. Na moment ciekawość przytłumiła lęk burmistrza, przysunął się nieznacznie w stronę wojskowych, próbując usłyszeć treść przekazanej informacji. Bezskutecznie. Posłaniec odsunął się dwa kroki w tył, zasalutował, po czym szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Mężczyzna, które otrzymał wiadomość skierował wzrok na Windera. Po kilku sekundach odezwał się:

– Cóż panie burmistrzu, to dla nas dość niespodziewane, ale najwyraźniej nie wie pan o wszystkim co dzieje się w tej osadzie. To ciekawe, bo pana akta sugerują, że jest pan typem przywódcy, przed którym nic się nie ukryje, uwielbiającym pełną i niepodzielną władzę, choćby nawet nad małą górniczą osadą – wojskowy spojrzał na drugiego oficera i skinął głową, jakby przekazując mu komendę: „Wychodzimy”. Obaj mężczyźni wstali. – Obawiam się, że musi tu pan jeszcze pozostać przez jakiś czas. Nie wiem jak długo. Mam nadzieję, że nasze zadanie zakończy się niebawem, a wraz z nim pańskie niewygody.

Winder patrzył zdumiony jak dwóch oficerów wychodzi z pomieszczenia – nadal nie miał pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, zaś ostatnie słowa wojskowego jedynie pogłębiły jego poczucie zagubienia. Opis żołnierza był trafny – Michel Winder wprost nienawidził, kiedy czegoś nie wiedział o podległych mu ludziach i ich sprawkach.

Za oficerami pokój opuściło dwóch wartowników. Zamknięciu drzwi towarzyszył cichy trzask. Winder został sam. Poczucie bezsilności nie opuszczało go. Nie mógł uwierzyć, że nie odpowiedział nawet na ostatnie słowa oficera, nie zaprotestował, nie zagroził. Inna sprawa, że groźby te byłyby zupełnie bez pokrycia, ale Winder był człowiekiem, który zawsze musi mieć ostatnie słowo. Aż do teraz.

Burmistrz podszedł do stołu, przy którym przed chwilą siedzieli wojskowi. Opadł ciężko na metalowe krzesło, oparł łokcie na blacie i zanurzył twarz w dłoniach. Westchnął głęboko.

– Co się tu dzieje? – zapytał cicho sam siebie.

* * *

– Sytuacja przedstawia się inaczej niż oczekiwaliśmy. Wygląda na to, że wywiad znów dał plamę. Nie rozumiem dlaczego dowództwo nie zrobi wreszcie porządku z tymi pieprzonymi partaczami  – pułkownik Drebienka wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Major Richards, wysoki trzydziestodwuletni brunet, który jeszcze przed momentem był wraz z Drebienką w pokoju, w którym przetrzymywany był Winder, próbował dotrzymać starszemu wojskowemu. Brodaty pułkownik maszerował szybko w stronę utworzonego naprędce w osadzie centrum dowodzenia.

– Ale proszę powiedzieć szczerze majorze, czy taki stan rzeczy powinien nas dziwić? – zapytał Drebienka. Richards rozumiał doskonale, że jego zwierzchnik nie oczekuje odpowiedzi. –Wywiad bardziej przydaje się do wewnętrznych rozgrywek, niż do zdobywania informacji o wrogach Federacji. Nie opłaca się go… hmm… naprawiać. Przynajmniej nie teraz. Im szybciej pan to zrozumie majorze, tym lepiej dla pana.

Richards spojrzał na pułkownika i uśmiechnął się lekko. Pracował ze starszym oficerem ponad rok. Mimo braku bliższej poufałości, o którą zresztą Richards nie zabiegał, współpraca z Drebienką była dla młodszego oficera prawdziwą szkołą życia. Znał już nieco swojego mentora, dlatego też od razu zauważył, że w momencie, kiedy ich stopy dotknęły zimnego gruntu Angor 7 Drebienka zaczął zachowywać się inaczej, niż dotychczas, tak jakby przeczuwał, że wypadki mogą potoczyć się odmiennie niż zakładał oficjalny „Plan operacji AXV–1134” („skąd oni biorą te idiotyczne nazwy?” – pomyślał Richards). Znając imponujące doświadczenie pułkownika, jak i jego wojskowy „szósty zmysł” Richards nie był skłonny ignorować przeczuć zwierzchnika. Co się zbliżało i raczej nie było to nic przyjemnego.

Mężczyźni szli wąskim korytarzem. Na jego końcu znajdowały się metalowe schody, prowadzące na wyższą kondygnację. Buty oficerów stukały o kamienną posadzkę korytarza. Moment później odgłos zmienił się, kiedy mężczyźni dotarli do schodów.

 – Zastanawia się pan pewnie co takiego przekazał mi posłaniec – Drebienka spojrzał na Richardsa. – Otóż powiedział mi, że hmm… stuprocentowo pewne informacje dotyczące sposobów lokalizacji Obiektu okazały się, mówiąc kolokwialnie, gówno warte. Jakoś mnie to nie dziwi. Zastanawia mnie jednak, dlaczego musiałem to usłyszeć bezpośrednio od posłańca. Pewnie dowództwo nie chciało ryzykować, że któryś z żołnierzy dowie się przez łącza, że z całej operacji nici. Znów miliony pójdą w błoto. Hoskins nie będzie zadowolony.

– A może nie są pewni, czy połączenia są bezpieczne – powiedział Richards. – Ktokolwiek przechowuje Obiekt jest z całą pewnością ciekaw tego, co na ten moment wiemy.

– To także jest możliwe – Drebienka westchnął. – Nic na tej lodowatej planecie nie idzie tak, jak powinno.  

– Czy sądzi pan, że Winder coś jednak wie? – zapytał Richards.

– Nie wydaje mi się. Dziwi mnie jednak, że komuś udało się ukryć coś takiego przed burmistrzem, to z całą pewnością nie było łatwe. Ale Winder nigdy nie poszedłby na tego typu układy. To miniaturowa wersja absolutnego władcy, ale ta osada zbyt wiele dla niego znaczy, nie ryzykował by jej bezpieczeństwa, jemu naprawdę zależy na tym, żeby jego załodze żyło się nie najgorzej. Można z całą pewnością kwestionować jego metody, ale nie intencje i cele – schody skończyły się i Drebienka skręcił w lewo, w szary korytarz, oświetlony słabymi lampami. Wyglądało na to, że co druga z nich wyzionęła już ducha, a i pozostałe ledwie się trzymają.

– Podzielam pana zdanie, panie pułkowniku. Ale – wracając do Obiektu – ciekaw jestem czy możemy polegać na informacjach wywiadu, co do jego wielkości? – dociekał dalej Richards. – Jeżeli są one błędne, to możemy zostać tu przez miesiąc i nic nie znaleźć.

– Wiem. W tej chwili nie mamy innego wyjścia. Miejmy zatem nadzieję, że tym razem naszym agentom od siedmiu boleści coś się udało, chociaż jedna, jedyna rzecz. Byłaby to miła odmiana – Drebienka przyspieszył korku, kierując się w stronę widocznych na końcu korytarza drzwi.

Dwóch wartowników rozstawionych po obu stronach wejścia zasalutowało oficerom. Jeden z nich odwrócił się, nacisnął klamkę i popchnął drzwi. Richards przepuścił Drebienkę przodem, po czym sam także wszedł do znajdującego się za drzwiami pomieszczenia.

Mężczyźni wkroczyli do ciemnego dużego pokoju, wypełnionego nowoczesnym sprzętem – było to centrum łączności kolonii na Angor 7. Obecnie znajdowało się ono oczywiście w rękach wojsk Federacji, a więc zamiast sympatycznych, rozgadanych i nieświeżo pachnących mieszkańców osady przy konsolach siedzieli poważni i cisi i stuprocentowo skoncentrowani na swojej pracy żołnierze. Kilku innych wojskowych stało na środku pokoju, tworząc niewielki krąg – rozmawiali ze sobą cicho. Atmosfera była napięta, cisza przed burzą, dziwny czas, kiedy oczekuje się, że oto może wydarzyć się coś niewyobrażalnie złego, a jednocześnie nie wie się skąd może nadejść cios. „Kolejny dowód, że ta misja to jedna wielka pomyłka”, pomyślał Richards. Jeden z tworzących grupkę wojskowych odwrócił się powoli. Richards poczuł na sobie badawcze spojrzenie generała Federacji Antona Hoskinsa.

– Co powiedział Winder? – pytanie Hoskinsa nie było skierowane bezpośrednio ani do Richardsa, ani do Drebienki, ale ten drugi – jako wyższy stopniem – poczuł się zobligowany do odpowiedzi.

– Utrzymuje, że nic nie wie, panie generale. Ja mu wierzę. To silny psychicznie facet, ale nie na tyle, żeby zachować silną krew w obecnej sytuacji. Ale skoro on nic nie wie, to my jesteśmy w nieciekawej sytuacji.

– Fakt, nieciekawej. Cała ta operacja zaczyna wyglądać coraz gorzej. Czasu jest coraz mniej, a my nic nie mamy, nic konkretnego – Hoskins prawą dłonią zaczął gładzić wąs. Umilkł, spojrzał na Richardsa, po czym odwrócił wzrok i wolnym krokiem podszedł do jednego z ekranów taktycznych. Naturalnie należały one do wojsk Federacji, nikt na Angor 7 nie potrzebował aż tak specjalistycznej aparatury.

Na monitorze widoczne były pozycje żołnierzy patrolujących osadę. Patrole rozstawiono profesjonalnie, komandosi mieli się nawzajem w polu widzenia, jeżeli jeden z patroli zostałby zaatakowany, natychmiast otrzymałby pomoc. Szczęśliwie dla żołnierzy osada została tak zaprojektowana, że pomiędzy budynkami było dużo wolnego miejsca, tyle ile trzeba, aby mógł przejechać różnego rodzaju ciężki sprzęt – nawet wyjątkowo potężne transportery VB–993, zwane przez osadników pieszczotliwie „Słonikami”. Te długie na ponad czterdzieści metrów kolosy służyły do przewożenia części niezbędnych do budowy nowych stacji wydobycia wody, znajdującej się na Angor 7 co najmniej 350 metrów pod powierzchnią gruntu. Transportowano nimi także wydobywane z jeszcze większych głębokości surowce.

Układ osady sprawiał, że zadanie żołnierzy patrolujących zajęty teraz było proste jak konstrukcja cepa. Czysta, podręcznikowa robota – osadnicy byli pod kontrolą, widoczność w osadzie byłą doskonała, wsparcie czekało w gotowości. Raj dla żołnierza.

Dlatego właśnie nagłe zniknięcie dwóch żołnierzy patrolujących północną część osady było dla wszystkich tak zdumiewające.

* * *

Armia nie lubi nieporządku. Ład jest celem wszelkich jej dążeń. Regulaminy, procedury, zwyczaje – to one pozwalają wojsku trwać, określając przebieg nawet najbardziej rutynowych i z pozoru nieistotnych czynności.

Oczywiście raz na jakiś czas, znacznie częściej niż autorzy regulaminów by sobie tego życzyli, wszystko bierze w łeb. Wtedy zaś potrzeba najczęściej pewnej ilości nieregulaminowych działań, aby przywrócić regulaminowy porządek. I życie armii toczy się dalej. Do kolejnej wpadki.

Trzeba też wiedzieć, że pierwszym co żołnierz robi, gdy zauważy, że coś nie idzie w zgodzie z oczekiwaniami jest sprawdzenie trzy razy, czy to aby ów żołnierz się nie myli. Bo czy to możliwe, że akurat na wachcie kaprala Kowalskiego świat staje na głowie, a prawa fizyki biorą sobie wolne? Jakie jest prawdopodobieństwo takiego rozwoju wypadków? Jeden na tysiąc, może jeden na milion? Zatem Kowalski sprawdza: raz, drugi, trzeci. Traci cenny czas, który powinien zużyć na zupełnie inne czynności, ważne czynności. Ale tak go nauczono, nie potrafi inaczej – wyrwanie się z automatyzmów dyscypliny też kosztuje nieco czasu. Nawet wtedy, gdy sytuacja jest dramatyczna i całkowicie nieoczekiwana.

Kiedy Peterson i Wakins zniknęli z ekranu taktycznego pierwszą myślą kaprala Kowalskiego było: sprzęt nawalił. Uruchomione od razu programy kontrolne nie wykazały niczego nieprawidłowego, prawdę mówiąc nie wykazały zupełnie niczego: Peterson i Wakins nie znajdowali się tam, gdzie byli sekundę wcześniej. Kiedy chwilę później miejsce zdarzenia badał oddział komandosów, dowodzący nim kapitan Hendersmann przekazał do centrum dowodzenia interesujący obraz – urywające się nagle ślady ciężkich wojskowych butów. Krok, krok, lewa, prawa, lewa… i nic. „Prawa” nie dotknęła już gruntu tam, gdzie powinna.

Żaden regulamin nie precyzuje, jakie kroki należy podjąć w sytuacji, w której dwóch żołnierzy elitarnej jednostki rozpływa się w powietrzu. Na to akurat nie ma odpowiedniej procedury, schematu czy programu działania. Wojskowi planiści nie maja aż tak bujnej wyobraźni. A gdy procedur brak, wszystko może się wydarzyć. Tak, można by nawet powiedzieć, analizując z perspektywy czasu wydarzenia, które miały miejsce na Angor 7 po zniknięciu Petersona i Wakinsa, że w rzeczywiście wydarzyło się „wszystko”. A na pewno wszystko, co na zdrowy rozsądek nigdy wydarzyć się nie powinno.

* * *

– Raport, kurwa, raport! – nazwanie głosu kapitana Jonesa poirytowanym byłoby znacznym niedoszacowaniem poziomu wściekłości żołnierza. On także, podobnie jak kapral Kowalski, pochodził z tej szkoły, w której na nieprzewidziane wydarzenia reaguje się złością, niedowierzaniem i kompletną utratą kontroli – także nad sobą samym. Pewnie dlatego w wieku czterdziestu dwóch lat Jones był nadal kapitanem, bez żadnych widoków na awans.

– Panie kapitanie, nie ma ich. Ślady urywają się nagle, zupełnie jakby ktoś… nie wiem… oderwał ich od ziemi. – Głos Hendersmanna, spokojny i opanowany był całkowitym przeciwieństwem nerwowych pisków Jonesa. Ale z drugiej strony, czy ktoś widział kiedyś dowódcę oddziału specjalnego, który w sytuacji stresowej kwili jak przerażone niemowlę? – Moi ludzie przeczesują okolicę, ale naprawdę nie jestem w stanie sobie wyobrazić co się stało z tymi dwoma. Czy ktoś przyjrzał się już zapisom z ekranu taktycznego?

– Ekran, jasna cholera. Edwards, gdzie te dane?! – Jones przynajmniej na moment odzyskał nad sobą kontrolę i jego głos brzmiał przez ułamek sekundy jak głos kogoś kto panuje nad sytuacją. Długo to nie potrwa, pomyślał Hendersmann, mający o kapitanie Jonesie zdanie najgorsze z możliwych.

– Panie kapitanie! – nowy głos włączył się do rozmowy, Hendersmann po chwili rozpoznał starszego szeregowego Kratcha. – Odczyty taktyczne wskazują, że Peterson i Wakins znajdowali się w wyznaczonym do patrolowania obszarze, aż do godziny siódmej trzydzieści jeden i szesnaście sekund, sir. Potem odczyt się… znaczy… odczyt się urywa, sir.

 – Jak to urywa? Jak odczyt może się urwać do jasnej cholery? Mów po ludzku szeregowy – desperacja Jonesa pogłębiała się.

– Ja sam tego nie rozumiem, sir. O siódmej jeden i szesnaście sekund Peterson i Wakins są widoczni na obrazie taktycznym, a sekundę później ich nie ma. Tyle wiem, sir, tyle mówi zapis.

– Po prostu, kurwa, fenomenalnie. Jak ja to mam teraz wyjaśnić dowództwu, Kratch? Może powiem, że Peterson i Wakins postanowili sobie pofruwać, a przy okazji odłączyli w tej samej chwili wszystkie nadajniki, czujniki i całe to pieprzone elektroniczne cholerstwo – Jones najwyraźniej musiał znaleźć sobie kozła ofiarnego i tym razem padło na Kratcha. – Mamy najwyraźniej w oddziale dwóch Houdinich! Kratch – nie wiem jak to zrobisz, ale masz zlokalizować tych sukinsynów, żywych lub martwych – nie przyjmuję do wiadomości, że rozpłynęli się w powietrzu, bo to jest, kurwa, niemożliwe! Bez odbioru, kurwa!

Kapitan Eustachy Jones znajdował się w jednym z promów, którym wojska Federacji wylądowały na Angor 7. Pojazd stanowił prowizoryczne centrum łączności z jednostkami, które zdobyły kolonię. Ciasne pomieszczenia promu przesycone były zapachem smaru, potu… a teraz także i strachu, choć wszyscy na pokładzie starali się ukryć narastającą panikę. Zasadzki, pułapki, nagłe ataki zmasowanych sił wroga – to wszystko mieściło się w wojskowej rzeczywistości. Ale znikający żołnierze – nie. A znikający żołnierze na terenie, który kilka godzin wcześniej podbiło się w pięknym, podręcznikowym stylu, to jeszcze gorsze wieści.

Jones wstał od konsoli, wykonał kilka okrężnych ruchów głową, aby pozbyć się bólu karku, nieodłącznego towarzysza żołnierzy, którzy pochyleni obserwują w skupieniu niewielkie ekrany taktyczne. Podszedł do stojącego w rogu pomieszczenia stolika i drżącą ręką nalał sobie kawy – połowa tego co nalewał znalazła się w kubku, druga połowa wylądowała na metalowej podłodze promu. Upił łyk i wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia. Kawa jak zwykle smakowała fatalnie.

Jones upił jeszcze łyk, westchnął z rezygnacją i podszedł do szeregowca siedzącego przy innej konsoli.

 – Połącz mnie natychmiast z generałem Hoskinsem.

* * *

– Niech dobrze zrozumiem – Hoskins spojrzał badawczo na twarz stojącego obok Drebienki, jakby chciał z niej wyczytać coś, co pułkownik stara się przed nim ukryć. – Dwóch naszych ludzi zniknęło bez śladu w samy środku osady. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie wie, a nasze warte miliony skanery, kamery i inne cuda techniki nie są w stanie dostarczyć żadnych sensownych informacji?

– Na to wygląda panie generale. Sytuacja jest… nietypowa.

– Nietypowa, dobre sobie. Panie pułkowniku, jesteśmy w trakcie operacji, o której nie wie większość naczelnego dowództwa Armii Federacji. Wylądowaliśmy tu tylko w jednym celu – żeby odnaleźć przedmiot, który – zdaniem wywiadu – może sprawić, że bez większego trudu wygramy wojny, które obecnie toczymy, jak i powstrzymamy te, które mogą wybuchnąć w przyszłości. Jak na razie nie osiągnęliśmy celu, co więcej straciliśmy dwóch ludzi w okolicznościach, których zupełnie nie rozumiemy. Powiedziałbym, że sytuacja jest tragiczna, a nie nietypowa.

Drebienka popatrzył spokojnie na dowódcę. Znali się od wielu lat, współpracowali przy niejednej operacji. Wiedzieli, czego mogą się po sobie spodziewać. Pod pewnymi względami byli jak stare, dobre małżeństwo.

Generał Hoskins założył ręce za plecy i kilkakrotnie przemierzył spokojnym krokiem centrum dowodzenia. Miarowy stukot jego butów sprawiał, że znajdujący się w pomieszczeniu żołnierze na chwilę zapomnieli o dziwnej sytuacji, w której tkwili po uszy. Odgłos kroków generała uspakajał, wyciszał, odsuwał na bok lęk i obawy.  Hoskins podszedł do Drebienki. Spojrzał najpierw na pułkownika, potem na ekrany taktyczne, których blask nadawał twarzom obecnych w pokoju dziwny, nieco trupi wygląd.

– Koniec paniki – powiedział mocnym głosem. – Bierzemy się do roboty. Połączcie mnie natychmiast z oficerami wywiadu.

Była godzina siódma trzydzieści dwie.

 

* * *

Nieco ponad godzinę później narada wojskowych została zakończona. Przyjęto nowe ustalenia, nowe procedury i nowe cele działania. W ciągu sześćdziesięciu minut, w obliczu nieprzewidzianych zdarzeń i faktu, że cała operacja zmierzała ku niepowodzeniu, zburzono założenia budowane drobiazgowo przez kilka tygodni.

Patrolom nie wydawano nowych rozkazów, zakładając, że i tak nic by one nie zmieniły. Z polecenia generała Hoskinsa żołnierzom przekazano, że zniknięcie dwóch ich kolegów stanowi najlepszy dowód, że to czego Federacja poszukuje jest na tej planecie. I w istocie, w świetle tego, co wiedziano o Obiekcie, takie założenie było całkowicie uprawnione.

„Ale co my właściwie wiemy?” – głowa Richardsa pękała od męczącej narady. „Czego szukamy? Wywiad udaje, że dobrze wie, a my udajemy, że mu wierzymy. Ale tak naprawdę nie wiemy nic pewnego…”. Richards usiadł na metalowym krześle ustawionym w rogu centrum łączności, po chwili jednak wstał i przeniósł swoje siedzisko o kilka metrów, chowając się na dużą konsolą, niczym ptak w dziupli. Choć przez chwilę chciał się znaleźć na uboczu, nie niepokojony przez nikogo. Musiał zebrać myśli. Zdając sobie sprawę z grożącym mu konsekwencji wysunął z ucha miniaturową słuchawkę utrzymującą go w łączności z resztą wojsk desantowych. Zamknął oczy i odetchnął po woli kilka razy. Jego myśli pomknęły natychmiast ku żonie i trójce dzieci, które czekały na niego na Ziemi. Natychmiast jednak odegnał te myśli – jeżeli ma ich jeszcze zobaczyć, musi jak najszybciej uporać się z obecną sytuacją. W takim momencie emocje są jedynie rozproszeniem. Richards skupił myśli na wydarzeniach poprzedzających ich przylot na Angor 7, oraz na tym, co wydarzyło się już po rozpoczęciu ataku.

O przedmiocie określonym przez wywiad mianem Obiektu agenci Federacji usłyszeli nieco ponad dwa lata temu, w lipcu 2342 roku. Od momentu, kiedy trzy stulecia wcześniej ludzkość nauczyła się wyprawiać w dalekie obszaru kosmosu, zaczęto napotykać ślady innych cywilizacji. Na początku były to rzeźby, mniejsze, dwu– czy trzymetrowe, potem większe, mierzące po piętnaście metrów posągi przedstawiające dziwne, trudne to opisania istoty. W niczym nie przypominały one krążących niegdyś w mediach wizerunków kosmitów, pociesznych niskich zielonych lub szarych istot z dużymi oczami osadzonymi w podłużnych głowach. Kosmici, których ślady napotkano przypominali raczej – a przynajmniej tak wynikało z odnajdywanych śladów – mitycznych olbrzymów, czwororękich i masywnych, ich rzeczywisty wzrost trudno było ocenić nie mając do dyspozycji żadnych pozostałości kosmitów, takich jak choćby kości. Nie wiedziano też nic o tym, jak wyglądały ich głowy i twarze, jeżeli jakiekolwiek mieli. Każdy bowiem odnaleziony posąg został przez kogoś uszkodzony, wszystko co znajdowało się nad górną parą ramion obcych istot zostało przez kogoś lub przez coś usunięte, czy raczej brutalnie oderwane. Podobnie rzecz miała się z odnajdywanymi niekiedy malowidłami – sylwetki przedstawianych przez nie istot pozbawione były górnych części ciała, ktoś lub coś dokładnie je zacierał na wszelkich wizerunkach.

Jak łatwo sobie wyobrazić, szybko pojawili się ludzie specjalizujący się w poszukiwaniu śladów obcych cywilizacji. Większość z nich miała jedynie na celu szybki zarobek – „pamiątki” po kosmitach sprzedawały się świetnie, zwłaszcza na czarnym rynku. Ale wśród poszukiwaczy nie brakowało także rzetelnych uczonych, którzy z odnajdywanych to tu, to tam fragmentów układanki starali się złożyć sensowny obraz, wyjaśniając kim byli i gdzie się podziali nieznani mieszkańcy kosmosu. To właśnie jedna z takich ekspedycji naukowych w 2342 roku natrafiła na informacje Obiekcie.

Otóż w jednej z jaskiń na niewielkiej planecie, oznaczanej w atlasach kosmosu jako TP11, odnaleziono bogaty zestaw malowideł ściennych, przedstawiających, jak sądzili naukowcy, wojną pomiędzy rasą olbrzymopodobnych istot, a innymi, nieznanymi stworzeniami, portretowanymi w czarnych kolorach, o kształtach stanowiących połączenie zwierzęcych sylwetek z charakterystyką właściwą dla istot humanoidalnych. Historia ta przedstawiona była jedynie w formie obrazowej, nikt zresztą nie odkrył nigdy żadnej formy zapisu informacji przez czwororękich kosmitów. Malowidła przedstawiały ostatni okres zmagań, zakończonych, jak się wydawało, zwycięstwem olbrzymów. Narzędziem zwycięstwa był zaś przedmiot, trzymany na jednym z obrazów przez olbrzyma zajmującego centrum malowidła, wokół niego tłoczyło się multum innych, czwororękich istot. Oczywiście istotom pieczołowicie usunięto z malowideł wszystko, co znajdowało się nad górną parą ramion.

Naukowcy szybko doszli do wniosku, że odnaleziona jaskinia nie tylko upamiętnia wygraną wojnę, ale również jest miejscem, w którym przechowywany jest przedstawiony na malowidle przedmiot.

Ostatnie wiadomość nadana przez uczonych sugerowała, że odnaleziono miejsce przechowywania Obiektu, badacze sugerowali też, że może on mieć niezwykłe właściwości, stanowiąc potężną broń. To wystarczyło, aby wywiad Federacji zainteresował się znaleziskiem. Niestety nie otrzymano już żadnej informacji od ekspedycji naukowej, zaś siły wysłane niezwłocznie na TP11 odkryły, że grupa naukowców została zaatakowana przez nieznane, lecz bezspornie ludzkie, siły. Wszyscy uczeni zostali wymordowani, sprzęt zniszczono bądź rozkradziono. Żołnierze Federacji odkryli również grotę położoną nieco ponad sto metrów poniżej jaskini z malowidłami. Ze skrawków wykonanych przez badaczy zapisków wynikało, że wysoka na piętnaście metrów grota, której jeden bok miał dziesięć, zaś drugi osiem metrów długości, była miejscem, w którym przechowywano Obiekt. Bazując na wielkości groty służby wywiadowcze starały się oszacować jego wielkość. Jak łatwo się domyślić szacunki te pozostawiały wiele do życzenia.

Od tamtego dnia wojsko Federacji niestrudzenie poszukiwało Obiektu. W dążeniu tym szczególnie konsekwentny był generał Hoskins, mający świadomość, że nowy rodzaj broni, pochodzący od kosmitów, może pozwolić na zakończenie licznych wojen prowadzonych przez Federację. Podbój kosmosu nie zmienił natury ludzkiej –  wbrew oczekiwaniom myślicieli, którzy przewidywali, że kosmiczna podróż przyczyni się do nastania powszechnej zgodny między wszystkimi synami Adama i Ewy. Tak się jednak nie stało, cały znany wszechświat aż kipiał od wojen i wojenek prowadzonych w imię bogactwa i władzy, które często starano się maskować kwestiami religijnymi czy społecznymi.

Mało kto wiedział, że generał Hoskins, postrzegany często jako bezlitosny i niecofający się przed niczym sługus Federacji, w rzeczywistości miał serdecznie dość wojen i zniszczenia. W głębi duszy miał nadzieję, że nowej broni nie trzeba będzie nawet używać, że sama jej obecność stanie się argumentem na rzecz przerwania walk. Złóżcie broń, albo… Któż odmówi takiemu wezwaniu, wspieranemu obecnością najpotężniejszej (w właściwie jedynej znanej, ale kto by się przejmował drobiazgami) broni istot z dalekich przestrzeni kosmosu. Nikt zatem nie martwił się specjalnie tym, że nie wiadomo było jak Obiekt działa i do czego konkretnie można go użyć. Dlatego też zniknięcie dwóch komandosów na Angor 7 niemal automatycznie przypisano tajemniczej sile poszukiwanej broni czwororękich kosmitów.

Skąd jednak w ogóle wojska Federacji, a konkretnie siły Hoskinsa, działającego w znacznej mierze na własną rękę, znalazły się na niewielkiej zimniej planecie, o istnieniu której mało kto miał pojęcie? Przyczyna leżała w meldunkach wywiadu, które sugerowały, że osoby odpowiedzialne za wymordowanie naukowców oraz kradzież artefaktu skierowały się na Angor 7, mając na celu przeczekaniu okresu wzmożonego zainteresowania. Mała planeta idealnie nadawała się do schowania skradzionej broni, choćby w jednym z licznych szybów kopalnianych. Najwyraźniej jednak złodzieje nie docenili uporu Antona Hoskinsa, który, ryzykując tym samym swoją pozycję w Armii Federacji, bezzwłocznie podjął decyzję o ataku na kolonię. Ataku – gdyż generał był przekonany, że w tak niewielkiej osadzie nikt nie mógłby się ukryć bez wiedzy burmistrza, co sprawiało, że każdy mieszkaniec planety był potencjalnym wrogiem. „Jak już widzieliśmy, to założenie okazało się błędne”, pomyślał ze smutkiem Richards. Burmistrz nic nie wiedział, obiektu nie znaleziono, a dwóch żołnierzy zniknęło bez śladu. Dobrze przynajmniej, że nikt z planety nie zdołał nadać komunikatu o napaści.

Z zamyślenia wyrwał Richardsa donośny głos Antona Hoskinsa.

 – Naszym pierwszym zadaniem jest teraz zlokalizowanie Obiektu, nasi ludzie przeczesują już tereny kopalni, dzięki nowej zastosowanej technologii potrwa to nieco krócej niż zakładaliśmy – znajdujący się w pokoju oficerowie uśmiechnęli się, nareszcie jakaś dobra informacja. – Przeszukujemy także teren osady, na razie bezskutecznie, ale zajrzymy w każdy zakamarek, w każdą dziurę, pod każdy kamień. Wszyscy mieszkańcy osady są, jak wiecie, zebrani w jednym miejscu. Ich liczba zgadza się z zapisami znalezionymi w biurze burmistrza, mamy zatem pod swoją opieką każdego, kto w ciągu ostatnich czterech miesięcy znalazł się na tej planecie. Jeżeli nasi terroryści tu są, to albo zginęli w czasie ataku, albo znajdują się pod strażą. Istnieje też możliwość, że opuścili już planetę, ostatnio startował stąd jeden prom… zgadza się Roberts?

 – Zgadza się panie generale, jeden prom, dokładnie dwa miesiące i sześć dni temu, odleciało nim dwanaście osób, mieli jedynie niewielki bagaż, więc wszystko wskazuje na to, że nie mogliby wywieźć Obiektu z planety, z naszych danych wynika, że nie jest on tak mały – kapitan Roberts nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo – mimo najlepszych chęci – myli się co do wielkości poszukiwanego artefaktu.

 – Zgadza się – generał pokiwał lekko głową. – Jak więc widzicie panowie, wiele wskazuje, że to czego szukamy wciąż jest na planecie. Przypuszczam, że, podobnie jak mnie martwi, was niewyjaśnione zniknięcie naszych żołnierzy. Wywiad przypisuje je aktywności Obiektu… ja sam nie jestem do końca przekonany, choć na ten moment nie widzę innego wytłumaczenia. Nie wiemy gdzie są nasi żołnierze, ani co się z nimi stało. Nie wiemy też jak zapobiec kolejnym potencjalnym zniknięciom. Najlepszym gwarantem bezpieczeństwa jest opuszczenie Angor 7 najszybciej jak to możliwe, ale tylko z Obiektem w ładowni promu… A teraz, do roboty – znacie swoje zadania!

W pokoju zapanowało nagłe poruszenie, każdy z oficerów zabrał się za wykonywanie powierzonych mu obowiązków. Kilku wojskowych opuściło w pośpiechu centrum telekomunikacyjne, inni zaczęli porozumiewać się za pośrednictwem systemów łączności ze swoim żołnierzami, patrolującymi wciąż teren osady.

Richards ponownie umieścił w uchu słuchawkę, odruchowo spojrzał na zegarek (godzina ósma czterdzieści cztery) i podszedł do rozmawiającego z Hoskinsem Drebienki. Poczekał cierpliwie, aż oficerowie zakończą konwersację, po czym zwrócił się do pułkownika, kątem oka obserwując oddalającego się Hoskinsa:

 – Panie pułkowniku, wydaje mi się, że powinniśmy przyjrzeć się dokładniej trzymanym pod strażą mieszkańcom. Generał najprawdopodobniej ma rację – jeżeli jacyś terroryści zostali na planecie, to muszą znajdować się na terenie osady. Nikt nie przeżyłby na tym zimnie więcej niż kilka godzin, zaś kopalnie są teraz dokładnie przeszukiwane – jeżeli ktoś się tam schował, to i tak niebawem go znajdziemy. W mojej opinii powinniśmy przygotować się na konieczność dokładnego przesłuchania wszystkich mieszkańców osady.

– Zgadzam się z pana zdaniem, majorze. Ale będzie musiał pan udać do więźniów sam, ja zostanę przy generale. Osobiście mnie o to przed chwilą poprosił. Wspomniał coś o tym, że przyda mu się ktoś z trzeźwym spojrzeniem. Postanowiłem przyjąć to jako komplement – Drebienka z trudem pohamował uśmiech, który cisnął się na jego usta.

– Rozumiem. Jeżeli tylko uda mi się ustalić coś nowego, to natychmiast się z panem skontaktuję – Richards wyprostował się i zasalutował pułkownikowi.

– Nie mam co do tego wątpliwości. Powodzenia majorze – Drebienka oddał salut.

– Dziękuję, panie pułkowniku.

Richards odwrócił się i opuścił pomieszczenie. Drebienka spoglądał za nim przez chwilę, po czym podszedł do jednego z ekranów taktycznych. Z jego placami rozległ się cichy odgłos zamykanych za Richardsem drzwi.

Obaj mężczyźni nigdy więcej się nie spotkali.

* * *

Oglądana z lotu ptaka osada na Angor 7 miała kształt kwadratu, o boku długości dziewięciuset dwudziestu metrów. Nie był to więc bardzo duży teren, w kilka minut można było spokojnym krokiem dotrzeć bez problemu z jednego krańca zabudować w drugi. Droga, którą miał do pokonania Richards była jednak dość skomplikowana, wiodła przez kilka podziemnych korytarzy prowadząc majora do schodów wychodzących tuż obok wejścia do budynku, w którym przetrzymywano mieszkańców kolonii.

Richards zatrzymał się na chwilę u dołu schodów, poprawił słuchawkę, która w trakcie marszu wysunęła się nieco z jego ucha. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy za plecami jakiś szelest. Odwrócił się i spoglądał przez chwilę w głąb słabo oświetlonego podziemnego korytarza. Jedna z lamp, ta położona najdalej od majora, zamigotała nagle i zgasła, pokrywając przeznaczony sobie odcinek korytarza płaszczem ciemności. Richards uśmiechnął się, krytykując się w myślach za lękliwość, po czym ruszył w górę schodów.

Zdążył dojść do dziesiątego z trzydziestu czterech schodków, kiedy w jego uchu rozpoczęła się orgia dźwięków.

W jednej chwili dało się słyszeć kilka zagłuszających się wzajemnie rozpaczliwych komunikatów, pełnych zdumienia okrzyków, próśb o pomoc. Wchodząc dalej po schodach Richards starał się wyłowić z morza odgłosów sensowne komunikaty. „Fredson i Parker, nie ma ich, nie ma! Patrol drugi, melduj się!”. Przeraźliwy chłód ogarnął Richardsa od stóp do głów. Sięgał on znacznie głębiej niż zimno Angor 7, wydawało się, że każda komórka w ciele majora zamarła nagle, sparaliżowana, czekająca na rozwój wydarzeń.

Długo nie trzeba było czekać.

Będąc już za połową schodów Richards usłyszał strzały dochodzące z budynku, w którym przetrzymywano mieszkańców. Jedna seria, krzyki, druga seria, znów krzyki – jakieś kobiety, dzieci? Major przyspieszył, wyciągając jednocześnie z kabury pistolet. Odbezpieczywszy broń wycelował ją przed siebie i podbiegł do drzwi budynku. Lewą ręka wyrwał z ucha słuchawkę – kakofonia dźwięków ustała, jak ucięta nożem. Krzyki w budynku natomiast nie ustały, choć przycichły nieco. Nie słychać już był za to żadnych strzałów.

Richards uchylił powoli drzwi. Widok jak ukazał się jego oczom był przerażający. Obaj wartownicy leżeli martwi na ziemi. Jeden z nich, ten bliżej drzwi miał rozerwane gardło, nieruchome oczy patrzyły na sufit, twarz zastygła w wyrazie przerażenia… ale i zdumienia. On zginął pierwszy, nie zdążywszy nawet odbezpieczyć karabinu. Drugi z wartowników siedział oparty o ścianę, kilka metrów od drzwi. Leżące dokoła łuski wskazywały, że to on strzelał. W pierwszej chwili Richards nie mógł zrozumieć, co zabiło żołnierza. Dopiero po kilku sekundach zobaczył, że głowa wartownika wykrzywiona jest pod dziwnym kątem. Hełm maskował nieco tę nieprawidłowość.

Richards wsunął się do pomieszczenia, spojrzał w kierunku więźniów. Kilkoro z nich, dwóch mężczyzn i kilka kobiet, leżało bez ruchu w kałużach krwi, reszta zgromadziła się pod ścianą, niczym przerażone obecnością drapieżnika zwierzęta. Richards powoli przeczesał wzrokiem salę, zawsze kierując lufę broni tam, gdzie spoglądały jego oczy. Nie był jednak w stanie zobaczyć niczego podejrzanego. Wtem jego wzrok padł na podłogę – ujrzał śladowy, niewielki odcisk buta, czerwony, krwawy ślad kogoś kto oddalał się wielkimi krokami od pierwszego zabitego żołnierza. Dwa susy – i już był na środku pokoju, ślad znajdował się dokładnie w linii prostej od drugiego z wartowników, do zastrzelonych mieszkańców kolonii. Potem jeden skok, drugi … i krwawy odcisk był już obok ciała drugiego z żołnierzy. Podchodząc do drugiego z zabitych major zobaczył kolejny ślad, potem jeszcze jeden – zabójca zmierzał w kierunku drzwi znajdujących się w drugim krańcu pomieszczenia, drzwi, które zostały wcześniej zaplombowane przez wojska Federacji. Richards ze zgrozą dostrzegł, że masywna stalowa plomba została zerwana, leżała na ziemi niczym porzucona przez znudzone dziecko zabawka. Co gorsze, widniał na niej krwawy odcisk dłoni, kogoś raczej dorosłego, ale z całą pewnością drobnego. Jak ktoś taki mógł być przyczyną tego co stało się w pomieszczeniu?

Major podszedł szybko do zbitych w grupkę więźniów, odszukał wzrokiem mężczyznę, który wydawał się być bardziej opanowany niż inni osadnicy.

 – Co się tu stało? Kto to zrobił? – Richards spojrzał w oczy mężczyzny, pełne strachu, ale wskazujące jednocześnie, że ich właściciel nadal nad sobą panuje.

Mężczyzna pochylił się do Richardsa i odpowiedział na jego pytanie.

Odpowiedź ta wprowadziła majora w jeszcze większe zdumienie i przerażenie.

* * *

Staruszka, która kilka godzin wcześniej obserwowała uważnie wychodzącego z prowizorycznego więzienia generała Hoskinsa, biegła wzdłuż jednego z budynków osady, oddychając szybko lodowatym powietrzem. Nie czuła jednak zimna, nie zwracała też uwagi na lepkie czerwone smugi na prawej dłoni. Krew jednego z wartowników, tego do którego udało jej się podejść bez wzbudzania podejrzeń. Choć żołnierze mieli bezwzględnie tłumić bunt i nieposłuszeństwo, to widok zbliżającej się drobnymi krokami staruszki nie wzbudził nawet najmniejszych podejrzeń młodego wojaka. W chwili kiedy jej dłoń, uzbrojona w wysunięte nagle, ostre jak brzytwa pazury, rozrywała mu gardło, staruszka kątem oka spostrzegła nazwisko na jego mundurze. Romanow. Nie udało jej się zobaczyć naszywki na mundurze drugiego z żołnierzy, tego który chaotycznymi seriami zabił kilku osadników. Skręciła mu kark – jednym silnym ruchem, takim, którego nikt nigdy nie spodziewał by się po osobie jej postury i wyglądu.

Oczy kobiety były zupełnie inne niż kilka godzin wcześniej, spokojne wtedy spojrzenie kipiało teraz dziwną, nieludzką energią. Uśmiechnęła się, obnażając zdumiewająco ostre zęby… tak, przebranie które sobie wybrała było doskonałe. Pozwoliło jej przez kilka miesięcy żyć spokojnie w osadzie, jako jedyna strażniczka przedwiecznego Świętego Narzędzia. Reszta jej braci odleciała z planety ostatnim promem, pewna, że ich przebrana za niewinną staruszkę siostra wykona powierzone zadanie, nie pozwalając nikomu zbliżyć się do artefaktu. Niebawem mieli wrócić, aby w spokoju zastanowić się nad sposobem w jaki można uruchomić Święte Narzędzie. Tak długo go poszukiwali, przemierzywszy wzdłuż i wszerz cały znany im kosmos, potem zaś udając się tam, gdzie ich mapy nie dostarczały im już żadnych wskazówek. I wreszcie odnaleźli Święte Narzędzie… ale i ludzie już tam byli. Na szczęście spotkali już wcześniej te słabe dwunogie stworzenia, znali ich obyczaje i zachowania, umieli się pod nich podszywać, używać ich sprzętu i broni. Dzięki temu śmierć naukowców wyglądała na atak wrogich, ale z całą pewnością ludzkich sił. Nikt nie przypuszczał nawet, że mogło być inaczej. Ludzie zresztą, nie wiedzieć czemu, byli przekonani, że w chwili obecnej są jedynymi inteligentnymi istotami w kosmosie.

Przebrana za staruszkę istota, podbiegła do sterty skrzyń stojących obok baru, niskiego budynku położonego przy wschodniej ścianie kompleksu. Zatrzymała się i skryła za jednym z pudeł. Zamknęła oczy… a kiedy chwilę później je otworzyła świeciły mrożącym krew w żyłach czerwonym blaskiem. Jej ciało zaś zaczęło się przemieniać, ręce i nogi wydłużyły się, skóra stała się ciemna niczym cmentarna ziemia w czasie ulewy – na skórze istoty cały czas coś falowało, przesuwało się, zmieniając kształt, stając się do jaśniejsze, to znów ciemne jak noc. Istota wyprostowała się – po przemianie stała się mierzącym ponad metr osiemdziesiąt stworem, opuszczone wzdłuż ciała ręce uwieńczone były długimi zakrzywionymi pazurami, skórę tu i ówdzie porastały kępki czarnej krótkiej sierści. Mieszkaniec Ziemi mógłby opisać ową istotę jako skrzyżowanie drapieżnego kota z jakimś dziwnym prehistorycznym stworem z głębin – jednym z tych widzianych tylko w encyklopediach opisujących pradawne czasy stworzeń zwanych dinozaurami.

Żołnierze przebywający na Angor 7 nie znali jednak tych encyklopedii. Żaden zaś z wojskowych, którzy w ciągu najbliższych minut stanęli na drodze istoty nie miał nawet czasu, aby dobrze jej się przyjrzeć. Ostatnim co widzieli był czarny, poruszający się zbyt szybko dla ludzkiego oka kształt niosący ból i śmierć.

* * *

Richards biegł przez środek osady, ku prowadzącemu do podziemnych korytarzy zejściu. Widział je przed sobą, trzydzieści metrów przed sobą, dwadzieścia. Wreszcie po chwili dopadł drzwi i otworzywszy je zbiegł szybko po schodach. Ruszył w lewo korytarzem, a ujrzawszy niewielkie drzwi podbiegł do nich – prowadziły do małego składziku pełnego części zamiennych do jakiejś aparatury, stało tu też kilka szczotek i wiadro, w rogu pokoju leżała sterta wydruków komputerowych. Richards usiadł ciężko obok jednego z niskich regałów i schował głowę w dłonie. Próbował się uspokoić, co wcale nie przychodziło mu łatwo. Nic w tym dziwnego zważywszy na to, co działo się w osadzie, która rzekomo była pod kontrolą wojsk Federacji.

W ciągu ostatniej godziny na powierzchni planety rozpętało się piekło. Najpierw zniknęło dwunastu kolejnych żołnierzy, nagle, w jednym momencie rozpłynęli się w powietrzu. Jak wynikało z nadawanych komunikatów, młody szeregowiec Willis widział jedno z takich zniknięć, patrzył na swojego przyjaciela, szeregowego Milovica, oddalonego może o trzy metry, gdy nagle ten rozpłynął się w powietrzu – był, a w ułamek sekundy później już nie go było. Na zamarzniętej na lód ziemi nie został po nim nawet ślad buta. To właśnie związane ze zniknięciami komunikaty zaskoczyły Richardsa idącego do więźniów.

Potem nastąpiły wydarzenia w budynku, gdzie przetrzymywano osadników. Major natychmiast połączył się z pułkownikiem Drebienką, opisując to, co opowiedział mu jeden z więźniów. Pułkownik obiecał natychmiastowe przysłanie posiłków, z którymi Richards miał udać się na poszukiwanie dziwnej starszej kobiety winnej zabójstwa wartowników. Żaden z żołnierzy nie dotarł jednak do majora, gdyż chwilą po zakończeniu rozmowy z Drebienką w eter poszły kolejne przerażające komunikaty – ktoś mordował patrolujących osadę żołnierzy. Już nie znikali oni bez śladu, tym razem odnajdowano ich rozszarpane ciała, ciepła krew parowała w lodowatym zimnie planety. Co i rusz ciszę nocy (słońce wschodziło na Angor 7 dopiero około dziesiątej) przerywały serie z karabinów maszynowych, oraz nieludzkie krzyki zabijanych komandosów. Ktoś także uszkadzał kamery dające obraz z terenu osady, monitory w centrum łączności, gdzie przekierowano sygnał z kamer, gasły jeden po drugim. Czasem tylko obserwującym je żołnierzom udawało się dostrzec czarną smugę, jakby coś lub ktoś poruszał się z niezwykłą szybkością – potem obraz znikał.

W ten sam okrutny sposób w dwadzieścia minut siły Federacji straciły trzydziestu ośmiu żołnierzy, niemal połowę sił na Angor 7. W kolejnych minutach liczba ofiar rosła w zastraszającym tempie. Richards nie wiedział co się teraz dzieje – od pewnego czasu słuchawka w jego uchu milczała. Awaria?

Major potrząsnął głową i podniósł się energicznie. Otworzy drzwi i wybiegł na korytarz. Tu zatrzymał się na moment, odtwarzając w wyobraźni mapę podziemi kompleksu. Ustaliwszy najkrótszą trasę skierował się szybko w kierunku centrum łączności. Nie zdawał sobie sprawy, że udało mu się przeżyć jedynie dlatego, że jako jedyny żołnierz w osadzie starał się podążać śladami mordercy, nie próbował zaś zająć żadnej pozycji obronnej, czy dołączyć do innych komandosów. Oczywiście w grę wchodziła tu i duża doza ordynarnego szczęścia…

Biegł przez prawie dwie minuty. Kiedy już miał skręcić w korytarz prowadzący bezpośrednio do centrum łączności, ten sam, którym nie tak dawne przecież szedł ze pułkownikiem Drebienką, jego nozdrza wyłapały w powietrzu słaby metalicznych zapach – dla żołnierza obytego w boju niemożliwe było pomylić go z czymkolwiek. Krew. Richards wyciągnął broń. Stawiając jak najciszej kroki podszedł do miejsca, gdzie zaczynał się prowadzący do centrum korytarz. Zapach stawał się coraz silniejszy. Major szybkim ruchem wychylił głowę zza zakrętu korytarza. Jego oczom ukazały się drzwi do centrum łączności, otwarte na oścież. Po ich obu stronach leżeli martwi żołnierze. Głowę jednego z nich ktoś (coś?) wbił w ścianę przyległą do drzwi, krwawy ślad prowadził od miejsca uderzenia do głowy zabitego, ze ściany ściekała powoli krew. Podchodząc bliżej major ujrzał także przylepione do ściany skrawki mózgu. Drugiemu z wartowników… wyrwano serce. Nic nie wskazywało na to, żeby którykolwiek z nich zdążył oddać choć jeden strzał.

Pełen najgorszych przeczuć major wszedł do centrum łączności.

Pokój przypominał rzeźnię. Nikt nie przeżył ataku, ciała żołnierzy leżały niczym porozrzucane chaotycznie zabawki. Na ścianach widoczne były strugi krwi, niektórym z zabitych rozerwano gardła, niektórym – podobnie jak wartownikowi pilnującemu osadników – skręcono karki. Kilku wojskowych miało w dłoniach pistolety, w powietrzu unosił się przebijający słabo przez woń krwi zapach prochu. Walczyli. Richards dostrzegł leżącego pod ścianą Antona Hoskinsa, generał, także dzierżący w martwej ręce swój pistolet, spoglądał w kierunku Richardsa martwymi oczami. Jego pierś znaczyły trzy krwawe cięcia, każde szerokie na dwa palce.

Pod przeciwległą ścianą Richards dostrzegł to, czego miał nadzieję nigdy nie zobaczyć. Na ziemi leżało ciało pułkownika Drebienki… ciało… bez głowy, która znajdowała się o kilka kroków od korpusu. Także pułkownik zdążył wyciągnąć broń. Richards rozejrzał się. Drebienka leżał dość daleko od wejścia, był jednym z tych, którzy mieli przynajmniej czas zareagować na atak. Kilka metrów od ciała Drebienki major dostrzegł na kamiennej posadzce niebieskawą substancję, nieco tej samej cieczy skapywało z pobliskiej konsoli. Richards podszedł bliżej. Wyglądało na to, że Drebienka nie tylko zdołał wyciągnąć broń – zdołał także strzelić, raniąc napastnika, który, jak wszystko wskazywało, nie mógł być istotą ludzką. „Dobra robota panie pułkowniku”, pomyślał Richards spoglądając na ulubiony pistolet Drebienki, miniaturową armatę rosyjskiej produkcji, dumę starego pułkownika. Broń ta, Richards wiedział to od Drebienki, załadowana była specjalnymi pociskami, zdolnymi przebić nawet gruby pancerz. „Na moim stanowisku rzadko kiedy wyciągam broń”, mawiał pułkownik, „ale jak już to zrobię, to chcę mieć pewność, że żadna kamizelka nie uratuje sukinsyna, który stanie mi na drodze”. Drebienka strzelił i trafił – napastnika rozwścieczyło to do tego stopnia, że wyjątkowo brutalnie pozbawił pułkownika życia. Być może jednak morderca wyszedł z tego starcia osłabiony.

Kierując się tą nadzieją, Richards pochylił się i podniósł pistolet. Ze schowków przy pasie zabitego wyjął dwa zapasowe magazynki, sprawdził także ten, który znajdował się w pistolecie – wyglądało na to, że Drebienka zdążył wystrzelić trzykrotnie.

Richards podszedł do jednej z konsol łączności, wyglądającej na nieuszkodzoną. Delikatnie przesunął zwłoki siedzącego przy niej żołnierza, po czym spróbował nawiązać łączność z promami.

Odpowiedziała mu cisza.

Wiedział, że na orbicie planety nikt na nich nie czeka, okręt, który dostarczył promy w pobliże planety Angor 7 czekał spokojnie w nadprzestrzeni. Jedynym zaś sposobem nawiązania z nim łączności było użycie sprzętu znajdującego się na promach, a i dzięki niemu można było nadać tylko krótki sygnał o zakończeniu misji. Mimo ogromnej wiedzy o podróżach międzygwiezdnych jaką ludzie zdobyli w ostatnich wiekach, wiele podstawowych kwestii związanych z komunikacją – szczególnie z jednostkami przebywającymi w nadprzestrzeni – pozostawało nierozwiązanych.

Przez kilka minut Richards próbował nawiązać łączną z kimkolwiek na powierzchni planety. Bezskutecznie. Oddziały przeszukujące kopalnie powróciły już dawno do bazy i najpewniej spotkał je ten sam los, co resztę wojska Federacji.

Oddziały przeszukujące! Major wyprostował się nagle. W chaosie zapomniał zupełnie o poszukiwanym Obiekcie – czy to co się wydarzyło ma z nim związek? Czy to owi hipotetyczni terroryści dokonali rzezi sił Federacji? Terroryści, którzy najwyraźniej nie byli istotami ludzkimi? Majorowi trudno było ogarnąć ostatnie wydarzenia. Odkrycie śladów obcych istot w kosmosie to jedno, ale spotkanie jednej z nich…

Nagle Richards uchwycił kątem oka ruch na jednym z ekranów, pokazującym teren poza osadą. Od miejsca widocznego na monitorze prosta droga prowadziła do promów Federacji, kilometr zmarzniętej na kamień ziemi. I drogą tą ktoś właśnie podążał. Richards pochylił się bliżej ku ekranowi, prawą ręką zaczął zaś manipulować pokrętłami na konsoli. Kamera obróciła się zgodnie z jego wolą, kolejny wciśnięty przycisk przybliżył obraz.

Majorowi ukazała się czarna wysoka, człekokształtna istotna. Stworzenie szło wyprostowane, stawiając spokojne, ale niepokojąco płynne kroki, tak jak gdyby jakaś skradająca się pantera uzyskała nagle zdolność chodzenia na dwóch łapach. Istota kierowała się ku promom. Nagle Richards dostrzegł coś jeszcze. Pod prawą pachą istoty, lub przynajmniej pod czymś co wyglądało na pachę, znajdował się podłużny prostopadłościan, o długości może pół metra, wysokości zaś około trzydziestu centymetrów (tak wydawało się przynajmniej Richardsowi, który do dyspozycji miał jedynie niezbyt wyraźny obraz z kamery). „Obiekt!”, pomyślał natychmiast major, „a więc co do jego wielkości wywiad też dał dupy!”. Richardsa przeniknął dreszcz – tajemnicza istota, zabójca żołnierzy Federacji, jego przyjaciół i jego mentora, zamierza odlecieć z planety używając promów, którymi jej ofiary dotarły na Angor 7!

Wzrok majora stał się nagle lodowato zimny. Richards wiedział już dokładnie co musi zrobić. Odwrócił się od ekranu i co sił w nogach wybiegł z centrum łączności.

* * *

Istota krok za krokiem, spokojnie i konsekwentnie, zmierzała ku promom. Jakie to ironiczne, że odleci sobie bez przeszkód tym samym statkiem, którym ludzie planowali zabrać z planety Święte Narzędzie.

Pozornie nieśpieszny, płynny krok, który z centrum łączności obserwował Richards, krył w sobie jednak olbrzymie pokłady bólu. Istota z trudem go kontrolowała. Po raz pierwszy w ciągu tysiącleci odniosła tak znaczne obrażenia. I to od żałosnej ludzkiej broni. Musiała jednak przyznać, że człowiek, który postrzelił ją w podziemiach umiał zachować zimną krew, nawet w obliczu śmierci, nawet gdy wiedział, że już za chwilę jego żywot zakończy się w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Przez moment istota żałowała nawet (na swój dziwny, nieludzki przecież, sposób), że oderwała mu głowę. Takiego wojownika należało uczcić zadając mu bardziej godną śmierć. Kiedy jednak ma się zadanie do wykonania, takie drobiazgi schodzą na dalszy plan. Podobnie jak pozostali przy życiu ludzie – istota oceniła, że nie stanowią już dla niej zagrożenia. Może nawet wśród ocalałych był jakiś żołnierz, kto to wie. Z pewnością sam jeden nie mógł już wejść w drogę zabójczyni swoich towarzyszy.

Nawet jednak silny ból nie był w stanie zagłuszyć satysfakcji z wykonanego zadania. Wygrała! Obroniła Święte Narzędzie (przechowywane w ścianie jednego z budynków – ludzie i tak nigdy by go nie znaleźli, nie emitowało bowiem żadnych wykrywalnych dla nich sygnałów), pokonała agresorów, a za chwilę bezpiecznie opuście przestrzeń planety. Niebawem dołączy do swoich – a wtedy zyska prawdziwą władzę, taką na jaką bezspornie zasłużyła.

Nie bowiem pokonanie komandosów i udana ucieczka były największymi sukcesami czarnej istoty. O nie! Dokonała czegoś o wiele bardziej znaczącego. Jak pierwsza ze swojej rasy zrozumiała jak działa Święte Narzędzie i nauczyła się jak należy go używać.

Podobnie jak ludzie, przedstawiciele bezimiennej rasy istoty zmierzającej właśnie ku promom, mieli mgliste jedynie pojęcie o tym, co tak naprawdę może zrobić szukany przez nich artefakt. Poznali na własnej skórze jego siłę, gdyby nie relikwia, Xs’a’awi nigdy nie wygraliby wielkiej wojny, a pobratymcy istoty z Angor 7 nie zostaliby wygnani na dalekie rubieże kosmosu. Problem w tym, że nikt nie wiedział dokładnie co stało się z tymi, którzy przegrali bitwy z czwororękimi Xs’a’awi. Nikt z nich nie powrócił, aby zdać raport z przegranej walki. Wiadomo było zatem, że artefakt jest potężną bronią. Co jednak dokładnie robi i jak go używać – pozostawało zagadką. Dopiero istota pełniąca na Angor 7 straż przy Świętym Narzędziu zrozumiała jego siłę. Zrozumiała, jak można go uruchomić i jak można nim sterować.

Ludzie mieli niewielkie szanse, aby kiedykolwiek dokonać takiego odkrycia. Ich mózgi nie były w najmniejszym nawet stopniu zdolne do uzyskania telepatycznego połączenia, niezbędnego do uruchomienia artefaktu. Co innego mózg mrocznej istoty – choć jej rasa od dawna nie porozumiewała się już telepatycznie, zachował on wielki ku temu potencjał, co więcej w linii rodowej strażniczki gen telepatii był wyjątkowo silny. Ku zdumieniu strażniczki artefakt okazał się świadomą istotą… świadomą i bardzo samotną – sam szukał kontaktu, szepcąc po nocach, opowiadając mrocznej istocie historie o wojnie, władzy i potędze ponad wszelkie wyobrażenia. Dopiero wtedy strażniczka zrozumiała mechanizm jego działania. Artefakt był więzieniem.

Każdy kto władał Narzędziem mógł skierować jego siłę na dowolne żywe stworzenie, które natychmiast znikało bez śladu, przenoszone przez czas i przestrzeń do… do… właśnie, gdzie? Tego istota nie wiedziała, zaś sam artefakt nie chciał jej tego zdradzić. Wiedziała jednak, że jest to miejsce poza czasem, gdzie przeniesione stworzenia czekają na uwolnienie będąc w stanie przypominającym sen. Istota zrozumiała w mig, że artefakt, za pomocą którego Xs’a’awi pokonali jej rasę wcale nie zabił jej pobratymców – uwięził ich jedynie w jakimś ciemnym miejscu, gdzie oczekują na chwilę w której zostaną uwolnieni. I kto ich uwolni? Ona, pierwsza Kapłanka Świętego Narzędzia.

Oczywiście zaraz potem użyje go, by pozbyć się konkurencji wśród swojej własnej rasy, potem zaś, by usunąć ludzi, dokładnie tak jak sprawiła zniknięcie komandosów, wprowadzając zamęt w szeregach wroga. Może nie usunie wszystkich ludzi, no, z pewnością większość z nich, resztę będzie można użyć jako niewolników. A potem… cóż… potem możliwości były bezkresne. Więzienie artefaktu – jak on sam powiedział istocie – miało nieograniczoną pojemność…

Faktem było też, że istota nie panowała jeszcze w pełni nad Narzędziem, najlepszym tego dowodem była niemożność usunięcia z jego pomocą wszystkich agresorów. Ale z czasem to się zmieni, a jej kontrola nad Świętym Narzędziem będzie pełna…

Takie myśli krążyły w umyśle zabójczyni komandosów, gdy zbliżała się do jednego z promów, tego, którym postanowiła opuścić tą zimną planetę. Jak to dobrze, że już wiele lat wcześniej nauczyła się pilotować po mistrzowsku prymitywne ludzkie maszyny.

Weszła na pokład opustoszałej dzięki mocy artefaktu maszyny, po chwili zaś siedziała już w kokpicie, lokując się na fotelu pilota. Wymagało to dokonania pewnych zmian fizycznych – fotel przystosowany był przecież do wymiarów ludzi – ale były one niczym w porównaniu z wysiłkiem koniecznym do przemiany w siwą, drobną staruszkę. Jakże nienawidziła tego przebrania, mimo, że było tak skuteczne!

Istota wcisnęła pewnie kilka przycisków na pulpicie. Luki były już zamknięte, a silniki odezwały się, zrazu nieśmiało, nie odcinając się prawie od szumu zimnego wiatru, potem donośniej, rozpalając się rażącym oczy, czerwonawym płomieniem. Maszyna zaczęła powoli unosić się do góry.

* * *

Major Richards z trudem zbliżał się do lądowiska promów, miał do pokonania jeszcze nieco ponad pół kilometra. Szło mu się tym trudniej, że dźwigał ze sobą zabraną od jednego z zabitych żołnierzy wyrzutnię pocisków ziemia–powietrze. Rozumiał doskonale, że w bezpośrednim starciu z drapieżcą nie ma żadnych szans. Zabici żołnierze stanowili elitę Federacji, a jednak żaden z nich nie był w stanie zatrzymać nieznanego stworzenia.

Nagle ujrzał, że silniki jednego z promów zapalają się, zaś maszyna powoli, ociężale unosi się do góry. Przyspieszył kroku, wiedział jednak, że nie zdoła podejść wiele dalej, zanim prom nie oddali się na odległość zbyt dużą do oddania strzału. Jednym ruchem, stękając z wysiłku, umieścił na prawym ramieniu wyrzutnię. Prawą dłonią złapał przedni uchwyt wyrzutni, lewą zaczął wciskać pośpiesznie znajdujące się z boku broni przyciski. Przybliżył do oka celownik, w którym wyraźnie zobaczył startujący prom. Widoczny z boku wyświetlacz pokazywał status dokonywanego namiaru. 10%… 30%… 50%… cyfry zmieniały się szybko, gdyż prom nie poruszał się jeszcze z dużą prędkością, co ułatwiało namiar. Wreszcie: 100% – GOTOWY DO STRZAŁU.

Richards wciągnął głośno powietrze i wcisnął spust. Poczuł szarpnięcie, siła wystrzału zmusiła majora do cofnięcia się o jeden krok. Jak zahipnotyzowany spoglądał pocisk na mknący z olbrzymią prędkością ku przyspieszającemu promowi.

* * *

Dźwięk alarmu wyrwał istotę z zadumy. Jeden z monitorów pulsował czerwonym kolorem: POCISK! POCISK! Istota jednak, nawet będąc obeznaną z zasadami pilotażu, nie miała pojęcia o środkach zaradczych przeciw zbliżającym się rakietom. Pociągnęła drążek sterowniczy ku sobie. Dziób promu uniósł się ku niebu, ciąg silników nieco się zwiększył.

Nic to jednak nie dało.

* * *

Na twarzy Richardsa pojawił się szeroki uśmiech, gdy wystrzelony przez niego pocisk trafił w prom tuż pod lewym skrzydłem. Do uszu majora doleciał stłumiony odgłos eksplozji, maszyna przechyliła się na lewo i zaczęła gwałtownie pikować ku ziemi. „Leć szatanie, leć, zobaczymy jak ci się spodoba zmarznięta na skałę ziemia! Zobaczymy, czy to też przeżyjesz!”.

Richards rzucił wyrzutnię na ziemię, po czym ruszył biegiem ku pozostałym promom. „Czas wezwać kawalerię”, pomyślał.

 

* * *

W spadającym promie mroczna istotna patrzyła na zbliżającą się szybko powierzchnię planety. Nie bała się. Choć można ją było zranić, sprawiając, że czuła ból, to zdecydowanie trudniej było ją zabić. Upadek promu odsunie w czasie jej plany, ale z pewnością nie będzie dla niej śmiertelny. Kilka dni, może tygodni regeneracji i będzie mogła porwać kolejny statek. Jak mawiają ludzie? Co cię odwlecze… Ale najpierw zabije tego bezczelnego żołnierzyka, który utrudnił jej zadanie.

Myśli te przerwał jednak nagle wrzask, który rozległ się w głębi jej umysłu. Połączenie telepatyczne! Krzyk, który słyszała należał do Świętego Narzędzia, którego „głos” tak dobrze poznała w ciągu ostatnich tygodni. Mroczna istota nie bała się, ale artefakt – to zdumiewające, jedyne w swym rodzaju połączenie świadomego istnienia i techniki – był przerażony!

„Ale czego się boi?” – ta myśl była ostatnią, która przemknęła przez głowę mrocznej istoty w jej długim, bo trwającym ponad sto tysięcy ludzkich lat żywocie.

* * *

Żeby zrozumieć, co stało się w chwili uderzenia promu o powierzchnię Angor 7, należy dobrze rozeznać rolę artefaktu, z którym próbowała uciec z planety mroczna istota. Zarówno ludzie, Xs’a’awi, jak i przedstawiciele bezimiennej rasy strażniczki mylili się co do natury pożądanego przedmiotu. Wszyscy uważali go za narzędzie, coś co można kontrolować. Coś, czym można się posługiwać we własnych celach. Xs’a’awi jako pierwsi zrozumieli swój błąd, za późno jednak. W całym kosmosie nie sposób było już odnaleźć choć jednego przedstawiciela tej rasy, wszyscy… zniknęli – większość całkiem dosłownie, wchłonięta przez świadomy artefakt. Kilku ocalałym udało się przed śmiercią umieścić piekielny przedmiot głęboko pod powierzchnią jednej z zapomnianych planet. Tam, przez wiele setek tysięcy lat, świadomy artefakt spoczywał w ukryciu.

O, jak bardzo był on świadomy. Miał swoje cele, swoje plany, swoje – choć brzmi to nieprawdopodobnie – marzenia! Nie miał za to żadnego sposobu na samodzielne przemieszczanie się. Dlatego też od początku swego istnienia (a sam już nawet miał trudność z określeniem tej chwili) wykorzystywał inne rasy, manipulując nimi, obiecując to, co mogło w danym momencie było danej rasie potrzebne. Wykorzystywał swój potężny intelekt oraz nagromadzoną przez milenia wiedzę.  Dla Xs’a’awi stał się wybawicielem, który uwolnił ich od bezimiennej drapieżnej rasy. Czy mówił im, że zamknie ich wrogów w wiecznym odosobnieniu? Ależ skąd! Wystarczyło, że obiecał im, że usunie ich przeciwników, co do jednego – to co działo się z wrogami było dla Xs’a’awi bez znaczenia. Mrocznej istocie mówił z kolei o więzieniu, karmiąc ją obietnicami uwolnienia jej niezliczonych braci i sióstr. Kłamał oczywiście – nie było żadnego więzienia, wchłonięte stworzenia służyły dla artefaktu jako źródło pokarmu, przedłużając jego trwające od wielu milionów lat istnienie. Udało mu się także oszukać istotę, przekonując ją, że niemożność usunięcia wszystkich komandosów spowodowana była jej słabą kontrolą nad artefaktem. Dobre sobie! W rzeczywistości artefakt nie mógł zbyt szybko wchłaniać kolejnych stworzeń. „Trawienie” wymaga przecież czasu…

Przekonał też swoją strażniczkę, że do łączności z artefaktem konieczne są telepatyczne umiejętności, podczas gdy to sam artefakt był w stanie nawiązać połączenie z kim tylko chciał. Doprawdy, niezwykłe były jego losy, jego spryt i umiejętności.

Bylibyśmy w stanie w znacznie większym stopniu docenić swoiste dokonania artefaktu, gdybyśmy znali jego główną – a w zasadzie jedyną, jeżeli wyłączymy ograniczony „apetyt” – słabość. Otóż pod względem fizycznym był on bytem bardzo kruchym. Przez cały czas swego istnienia starał się o to, by kolejne obce rasy otaczały go czcią, traktowały z całym możliwym namaszczeniem – i ostrożnością. Nikomu też nie zdradził oczywiście swojej słabości.

Nie było oczywiście tak, że upuszczenie artefaktu na ziemię mogłoby spowodować jego zniszczenie. Nie, nie, trzeba było czegoś więcej.

Na przykład upadku z wysokości kilometra w płonącym promie Armii Federacji.

* * *

Jeżeli zatem choć trochę udało nam się ogarnąć rozumem całą potęgę artefaktu, nie trudno pojąć też, że tak niezwykły byt  po prostu nie może odejść w ciszy…

* * *

W chwili, gdy prom Federacji uderzył w powierzchnię górniczej planety Angor 7 zamiast oczekiwanego wybuchu, typowego w takich sytuacjach, major Richards ujrzał oślepiający błysk, po którym pozostała wyrastająca jakby z ziemi kula jasnego niczym słońce światła. Szeroka na kilka metrów rosła przez chwilę… po czym w tysięcznej części sekundy rozszerzyła się, pochłaniając zdumionego wojskowego, oraz całą osadę, wraz ze wszystkimi jej mieszkańcami i dwoma żołnierzami, którym udało się ukryć w czasie czystki przeprowadzanej przez mroczną istotę. Ogień ze światła, silniejszy niż najpotężniejsza znana ludziom broń atomowa. Eksplozja ta, rewia żaru i zniszczenia, była z łatwością dostrzegalna z orbity planety. Tyle, że nie było tam nikogo, kto mógłby ją oglądać.

Na pocieszenie można dodać, że żaden z zabitych nie cierpiał – szybkość z jaką eksplozja przetoczyła się przez planetę była znacznie większa od szybkości z jaką neurony ludzkiego mózgu transmitują informację. Jedynie major Richards, nieświadomy sprawca całej sytuacji, widząc tuż przed eksplozją świetlistą kulę miał czas, aby cokolwiek pomyśleć – ale i on nie poczuł już bólu.

Umarł, nie wiedząc, że w swych ostatnich chwilach dokonał wielkiego czynu, ratując najprawdopodobniej swoją rasą od zagłady. Gdyby artefakt opuścił Angor 7… cóż, tragiczne konsekwencja łatwo można sobie wyobrazić. Niestety, żona majora Thomasa W. Richardsa nie odebrała nigdy w jego imieniu żadnego medalu, nie oddano mu honorów przynależnych bohaterowi, a jego dzieci nigdy nie dowiedziały się, czego – przyznać trzeba szczerze, że nieco przypadkiem – dokonał ich ojciec. Ale kto powiedział, że historia jest sprawiedliwa?

* * *

Wybuch spowodowany zniszczeniem artefaktu sprawił, że w promieniu czterystu kilometrów od miejsca upadku promu, powierzchnia planety stała się gładka niczym tafla szkła, sięgająca wiele setek metrów pod powierzchnię gruntu. Po zabudowaniach, czy innych promach nie pozostał żaden ślad.

15 grudnia z nadprzestrzeni wyłonił się okręt Federacji. Jego kapitan zaniepokojony brakiem sygnałów z planety, postanowił sam zbadać powód milczenia generała Hoskinsa. To co ujrzał sprawiło, że czym prędzej zawrócił statek, oddalając się od planety, którą od tego dnia uważał za przeklętą..

Ciemna, potężna sylwetka krążownika Federacji opuściła przestrzeń wokół Angor 7 równie bezgłośnie, jak się w niej pojawiła.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przystąpiłam do lektury z pewnymi obawami, bo opowiadanie jest dość długie, jednak ostatnie zdanie początkowego fragmentu, tuż przed pierwszymi gwiazdkami, zaintrygowało mnie na tyle, że bez większego problemu, z zaciekawieniem śledziłam poczynania bohaterów i doczytałam historię do końca.

Choć umiejętnie dozujesz napięcie, stopniowo przedstawiając tajemnicze zdarzenia, powodujące kompletną dezorientację żołnierzy, choć ciąg osobliwych wypadków opisujesz, jak dla mnie, dość wiarygodnie i w miarę przystępnie, to szkoda, że nie dane mi było dowiedzieć się, czym był i skąd się wziął artefakt.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. W lekturze bardzo przeszkadzały mi liczne literówki i powtórzenia, nie zawsze czytelnie złożone zdanie oraz różne błędy i usterki, że o nie najlepszej interpunkcji i źle zapisanych dialogach nie wspomnę.

Pendergaście, chciałabym móc dodać Angor 7 do Biblioteki, ale muszę się wstrzymać do chwili kiedy sprawisz, że tekst będzie mógł zająć godne miejsce na półce.

 

Do­brze wi­dzie­li swój cel – na obrze­żach kom­plek­su za­bu­do­wań usta­wio­no wy­so­kie la­tar­nie. Ich jasne świa­tło spra­wia­ło, że już z od­da­li widać było bu­dyn­ki osady. Te z po­łu­dnio­wej stro­ny były naj­le­piej wi­docz­ne, czte­ry szare, wy­so­kie na sześć me­trów pro­sto­pa­dło­ścia­ny.

Na da­chach dwóch bu­dyn­ków… –> Powtórzenia.

 

w któ­rej prze­trzy­my­wa­no osad­ni­ków otwo­rzy­ły się z hu­kiem. Do po­miesz­cze­nia wkro­czył wy­so­ki męż­czy­zna w woj­sko­wym mun­du­rze. Kilku osad­ni­ków sie­dzą­cych… –> Powtórzenie.

 

za­czął spo­koj­nie przy­glą­dać się ich twa­rzom. Każdy, na kim spo­czął wzrok żoł­nie­rza, szyb­ko od­wra­cał oczy. Ho­skins przy­glą­dał się więź­niom przez nieco ponad mi­nu­tę. Potem skie­ro­wał oczy na znaj­du­ją­cą się za osad­ni­ka­mi ścia­nę. Pa­trzył na nią, ale jed­no­cze­śnie jakby przez nią – jego oczy błą­dzi­ły… –> Powtórzenia.

 

ujaw­nia­ła się z tłu­mio­na do tej pory z wście­kłość. –> Literówka.

 

po czym na­chy­lił się star­sze­go ofi­ce­ra… –> Pewnie miało być: …po czym na­chy­lił się do star­sze­go ofi­ce­ra

 

brwi ofi­ce­ra unio­sły się nie­znacz­nie do góry… –> Masło maślane. Czy brwi mogły unieść się do dołu?

 

Męż­czy­zna, które otrzy­mał wia­do­mość… –> Literówka.

 

– Cóż panie bur­mi­strzu […] nad małą gór­ni­czą osadą – woj­sko­wy spoj­rzał na dru­gie­go ofi­ce­ra… –> …nad małą gór­ni­czą osadą.Woj­sko­wy spoj­rzał na dru­gie­go ofi­ce­ra

Nie zawsze poprawnie zapisuje dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Major Ri­chards, wy­so­ki trzy­dzie­sto­dwu­let­ni bru­net, który jesz­cze przed mo­men­tem był wraz z Dre­bien­ką w po­ko­ju, w któ­rym prze­trzy­my­wa­ny był Win­der, pró­bo­wał do­trzy­mać star­sze­mu woj­sko­we­mu. –> Czy to ostateczna wersja zdania?

Powtórzenia.

 

–Wy­wiad bar­dziej przy­da­je się do we­wnętrz­nych roz­gry­wek… –> Brak spacji po półpauzie.

 

Co się zbli­ża­ło i ra­czej nie było to nic przy­jem­ne­go. –> Chyba literówka.

 

nie ry­zy­ko­wał by jej bez­pie­czeń­stwa… –> …nie ry­zy­ko­wałby jej bez­pie­czeń­stwa

 

– Po­dzie­lam pana zda­nie, panie puł­kow­ni­ku. Ale wra­ca­jąc do Obiek­tu cie­kaw je­stem czy mo­że­my po­le­gać na in­for­ma­cjach wy­wia­du, co do jego wiel­ko­ści? – do­cie­kał dalej Ri­chards. –> Proponuję: – Po­dzie­lam pana zda­nie, panie puł­kow­ni­ku. Ale, wra­ca­jąc do Obiek­tu, cie­kaw je­stem czy mo­że­my po­le­gać na in­for­ma­cjach wy­wia­du, co do jego wiel­ko­ści? – do­cie­kał dalej Ri­chards.

Unikaj w dialogach dodatkowych półpauz, bo sprawiają, że zapis staje się nieczytelny. Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

To silny psy­chicz­nie facet, ale nie na tyle, żeby za­cho­wać silną krew w obec­nej sy­tu­acji. –> …żeby za­cho­wać zimną krew w obec­nej sy­tu­acji.

 

co naj­mniej 350 me­trów pod po­wierzch­nią grun­tu. –> …co naj­mniej trzysta pięćdziesiąt me­trów pod po­wierzch­nią grun­tu.

Wcześniej liczebniki zapisywałeś słownie.

 

Układ osady spra­wiał, że za­da­nie żoł­nie­rzy pa­tro­lu­ją­cych za­ję­ty teraz było pro­ste jak kon­struk­cja cepa. –> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

wi­docz­ność w osa­dzie byłą do­sko­na­ła… –> Literówka.

 

cho­wa­jąc się na dużą kon­so­lą, ni­czym ptak w dziu­pli. –> Literówka.

 

Za­mknął oczy i ode­tchnął po woli kilka razy. –> Za­mknął oczy i ode­tchnął powoli kilka razy.

 

ludz­kość na­uczy­ła się wy­pra­wiać w da­le­kie ob­sza­ru ko­smo­su… –> Literówka.

 

Na po­cząt­ku były to rzeź­by, mniej­sze, dwu– czy trzy­me­tro­we… –> Na po­cząt­ku były to rzeź­by, mniej­sze, dwu- czy trzy­me­tro­we

W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

przed­sta­wia­ją­cych, jak są­dzi­li na­ukow­cy, wojną po­mię­dzy rasą… –> Literówka.

 

Ostat­nie wia­do­mość nada­na przez uczo­nych su­ge­ro­wa­ła… –> Literówka.

 

po­dróż przy­czy­ni się do na­sta­nia po­wszech­nej zgod­ny mię­dzy… –> Literówka.

 

naj­po­tęż­niej­szej (w wła­ści­wie je­dy­nej zna­nej… –> Literówka.

 

mając na celu prze­cze­ka­niu okre­su wzmo­żo­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia. –> Literówka.

 

Ale bę­dzie mu­siał pan udać do więź­niów sam… –> Ale bę­dzie mu­siał pan udać się do więź­niów sam

 

Z jego pla­ca­mi roz­legł się cichy od­głos… –> Literówki.

 

ru­szył w górę scho­dów. Zdą­żył dojść do dzie­sią­te­go z trzy­dzie­stu czte­rech schod­ków… –> Powtórzenie.

Proponuje w drugim zdaniu: Zdą­żył dojść do dzie­sią­te­go z trzy­dzie­stu czte­rech stopni

 

Nie sły­chać już był za to żad­nych strza­łów. –> Literówka.

 

Potem jeden skok, drugi … –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

nikt nigdy nie spo­dzie­wał by się po oso­bie… –> …nikt nigdy nie spo­dzie­wałby się po oso­bie

 

Po­zwo­li­ło jej przez kilka mie­się­cy żyć spo­koj­nie w osa­dzie, jako je­dy­na straż­nicz­ka przed­wiecz­ne­go Świę­te­go Na­rzę­dzia. –> …jako je­dy­nej straż­nicz­ce przed­wiecz­ne­go Świę­te­go Na­rzę­dzia.

 

zmie­nia­jąc kształt, sta­jąc się do ja­śniej­sze, to znów ciem­ne jak noc. –> Literówka.

 

opusz­czo­ne wzdłuż ciała ręce uwień­czo­ne były dłu­gi­mi za­krzy­wio­ny­mi pa­zu­ra­mi… –> Raczej: …opusz­czo­ne wzdłuż ciała ręce zakończone były dłu­gi­mi za­krzy­wio­ny­mi pa­zu­ra­mi

Sprawdź znaczenia słowa uwieńczyć.

 

gdyż chwi­lą po za­koń­cze­niu roz­mo­wy z Dre­bien­ką… –> Literówka.

 

Usta­liw­szy naj­krót­szą trasę skie­ro­wał się szyb­ko w kie­run­ku cen­trum łącz­no­ści. –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Usta­liw­szy naj­krót­szą trasę, ruszył szyb­ko w kie­run­ku cen­trum łącz­no­ści.

 

znajdował się podłużny prostopadłościan, o długości może pół metra, wysokości zaś około trzydziestu centymetrów… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …znajdował się podłużny prostopadłościan, o wymiarach może pół metra, na około trzydzieści centymetrów

 

a za chwi­lę bez­piecz­nie opu­ście prze­strzeń pla­ne­ty. –> Literówka.

 

Do­pie­ro isto­ta peł­nią­ca na Angor 7 straż przy Świę­tym Na­rzę­dziu zro­zu­mia­ła jego siłę. Zro­zu­mia­ła, jak można go uru­cho­mić… –> Piszesz o Narzędziu, a ono jest rodzaju nijakiego, więc: Zro­zu­mia­ła, jak można je uru­cho­mić

 

tego, któ­rym po­sta­no­wi­ła opu­ścić zimną pla­ne­tę. –> …tego, któ­rym po­sta­no­wi­ła opu­ścić  zimną pla­ne­tę.

 

wy­rzut­nię po­ci­sków zie­mia–po­wie­trze. –> …wy­rzut­nię po­ci­sków zie­mia-po­wie­trze.

W tego typu połączenia używamy dywizu, nie półpauzy.

 

ma­szy­na po­wo­li, ocię­ża­le unosi się do góry. –> Masło maślane.

 

nie zdoła po­dejść wiele dalej, zanim prom nie od­da­li… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …nie zdoła po­dejść wiele bliżej, zanim prom nie od­da­li

 

Jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny spo­glą­dał po­cisk na mkną­cy z ol­brzy­mią pręd­ko­ścią… –> Jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny spo­glą­dał na po­cisk mkną­cy z ol­brzy­mią pręd­ko­ścią

 

Ri­chards rzu­cił wy­rzut­nię na zie­mię… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ri­chards cisnął wy­rzut­nię na zie­mię

 

obie­cu­jąc to, co mogło w danym mo­men­cie było danej rasie po­trzeb­ne. –> Pewnie miało być: …obie­cu­jąc to, co mogło w danym mo­men­cie być danej rasie po­trzeb­ne.

 

wchło­nię­te stwo­rze­nia słu­ży­ły dla ar­te­fak­tu jako źró­dło po­kar­mu… –> …wchło­nię­te stwo­rze­nia słu­ży­ły ar­te­fak­towi jako źró­dło po­kar­mu

Służy się komuś/ czemuś, nie dla kogoś/ czegoś.

 

Je­że­li zatem choć tro­chę udało nam się ogar­nąć ro­zu­mem całą po­tę­gę ar­te­fak­tu, nie trud­no pojąć też… –> …nietrud­no pojąć też

 

To co uj­rzał spra­wi­ło, że czym prę­dzej za­wró­cił sta­tek, od­da­la­jąc się od pla­ne­ty, którą od tego dnia uwa­żał za prze­klę­tą.. –> Jeśli na końcu zdania miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dokładnie tak, jak pisze Reg. Wydawało sie, ze tekst będzie sie dłużył, ale, mimo raczej niespiesznie rozgrywającej się akcji, fabuła wciągnęła na tyle, że przeczytałem z zainteresowaniem do końca. Istotnie, jest mnóstwo drobnych usterek, ale nic, czego nie zalatwiłaby porządna korekta.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dziękuję za komentarze! Biorę się za poprawki… z uwagi na pracę zawodową może mi to kilka dni zająć… ;)

Początek nieco mi się dłużył, bo nie przepadam za walką ani opisami intryg. Ale później zaczęło się rozkręcać, pojawiły się tajemnice i tekst zyskał. Chociaż wydaje mi się, że niektóre szczegóły można wywalić bez straty dla całości.

Poczuł szarpnięcie, siła wystrzału zmusiła majora do cofnięcia się o jeden krok.

Hmmm. Nie znam się, ale pocisk zdolny do zniszczenia promu musi mieć nielichą masę i szybkość. Intuicja podpowiada mi, że odrzut może być znacznie większy niż taki możliwy do zamortyzowania jednym krokiem. Chyba że to jakaś broń podobna do bazuki.

Babska logika rządzi!

Niby nic, niby bez pośpiechu, a jednak. Dałam się wciągnąć i zaciekawić. 

Jednak ostatnie fragmenty w pewien sposób mnie rozczarowały. Po konkretnej fabule dostałam na koniec opis-streszczenie – chodzi mi głównie o historię Obiektu, o podane wprost informacje, nawet jeśli nie całkiem kompletne. Zresztą ta niekompletność ma też swój urok, bo wzbudza ciekawość. Rodzą się w głowie pytania z najważniejszym na czele: czym w końcu był ten artefakt? Zastanawia mnie też ten brak głów czterorękich na rysunkach i posągach, czy co tam ludzie znajdowali. Skoro zostało to tak dość mocno podkreślone w tekście, to miałam nadzieję, że w końcu gdzieś ta zagadka zostanie rozwiązana. A tu nic… 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dobrze poprowadzona space opera w klasycznym stylu. Mamy więc kosmiczne państwo, tajemnicę w kolonii, obcych i ich tajemnicze artefakty. Dobrze prowadziłeś fabułę i w całości w nią wsiąkłem.

Są jednak rzeczy, które należałoby poprawić. Początek wydał mi się interesujący, ale później masz tendencję do wrzucania za dużej ilości ciekawostek. Ja nie mam nic przeciwko, a poprowadzona historia wynagradza spowodowane tym spowolnienia. Ale dla niektórych takie ich stężenie może się okazać nie do strawienia.

Klik by był, ale błędy znalezione przez Reg jeszcze nie są poprawione. Zrób to, a go dostaniesz :)

A tutaj pomocne linki, by Twe przyszłe teksty były lepsze:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka