- Opowiadanie: Urbi - Cykl

Cykl

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Cykl

– Nie mam na siebie pomysłu – stwierdził człowiek bez właściwości pewnego dnia. I nie była to nowa myśl, zdarzało mu się wielokrotnie dochodzić do tego punktu bez wyjścia. Zdarzało mu się to bardzo często. Patrzył wtedy na żonę, jak małe dziecko szukające pocieszenia.

– Tabby, Tabby… – mamrotał bez sensu, jak w transie.

Kobieta doskonale znała ten objaw. Jej mąż pogrążał się w swoim mrocznym świecie, gdzie nigdy nie miała dostępu. Mogła jedynie stać na jego straży i pilnować niewidzialnych granic. Mogła obserwować te zmagania, szamotanie się w okowach niemocy, wierząc święcie, że on znajdzie drogę na powierzchnię. Do światła.

Zawsze jednak w ostatniej chwili przychodził ratunek. Nowy pomysł, nowa idea, kilka zdań, zapisanych nerwowo na kartce papieru, parę słów, które rozrastały się pod jego wprawnymi palcami, gdy już odnalazł naturalny rytm. Doraźnie wystarczało też skupienie się na prostych czynnościach, których wymagała jego skromna egzystencja. Odpowiedzi na listy od fanów, na propozycje wydawnictw, omówienie szczegółów promocji ostatniej książki. Lecz dalej nie było już nic – prócz niebezpieczeństwa konfrontacji z tym, co nieuniknione – z dezaktualizacją, odejściem w niebyt, wymazaniem raz na zawsze swych niewyraźnych kształtów. To, czym się zajmował określało go. Było jego życiem. Bez pisania nie istniał – ta prosta prawda stała się jego przekleństwem.

Zapalił papierosa, jednego, drugiego, jakby miało mu to pomóc. Był więc papieros i anonimowe usta. Prozaiczne czynności nie mogły wypełnić go energią. Były jedynie kalką, powielaniem schematu – brakowało w nich sensu, istoty. Nikotyna zasilała w jakiś sposób komórki mózgowe, pobudzała do myślenia, pozwalała się skupić. Odbierała też zdrowie, ale to przecież sprawa na później, a dla człowieka bez właściwości rzeczą pierwszej potrzeby są właściwości właśnie, teraźniejszość, nieustanne stwarzanie. Nie mógł przejmować się tymi wszystkimi banalnymi kwestiami, jakimi martwiły się rzesze określonych, pełnowymiarowych ludzi. Nie mógł i nie chciał.

W porze obiadowej znów usłyszał ten dźwięk. Najpierw gdzieś z tyłu głowy, potem w dalszej przestrzeni. Delikatne stukanie, gdzieś za drzwiami.

Było cicho, przeraźliwie cicho. Tak cicho może być tylko wtedy, gdy jesteśmy sami w wielkim domu. Nadstawił ucha, by wyłapać te niby-zgrzyty, niby-stuki, niby-jęki. Wiatr huczał za oknem, natarczywie i złowrogo, ale jednak poza obrębem murów mieszkalnych. To nie to. Zerwał się z krzesła i poczłapał do piwnicy. Za każdym razem, gdy tam schodził, w czeluście mroku, jakiś lęk ściskał mu gardło. Normalne przecież i znane wszystkim uczucie – irracjonalny strach przed ciemnością, poświatą niewidzialnego. Nie chciał stać się ofiarą krwiożerczej maszkary, mieszkającej tam od lat, choć zacięcie dramatyczne podpowiadało mu, że to rola idealna dla niego. Poprawił spodnie, spadające z bioder, by, w razie czego, bronić się ucieczką. Nie należał do tych odważnych bohaterów, którymi zapełniał stronice swych książek, bez dwóch zdań. Ofiara, postać drugoplanowa lub nawet epizodyczna, zawsze stara się uciekać, dlaczego i on nie miałby spróbować? Nim zapalił lampę, wciągnął powietrze do płuc, niby przed skokiem do wody. Napiął wszystkie ścięgna do granic wytrzymałości, zaraz, zaraz, jest blisko, czuje jej śmierdzący oddech na plecach. Pstryk – mdłe światło brudnej żarówki rozświetliło wnętrze. Siedziała tam – pokurczona, maleńka, jak robaczek świętojański, z błyszczącymi od łez oczyma. Potargana jak nieboskie stworzenie, ze śladami zadrapań na całym ciele. Krzesło, do którego ją przywiązał dla pewności, że nigdzie nie pójdzie, skrzypiało delikatnie przy każdym ruchu. Szlochała. A więc jeszcze żyła. Żyła, choć od wielu tygodni jej nie dokarmiał. Cierpiała katusze, blada i wycieńczona, czekając na wyrok, na to, co zrobi z nią na końcu opowiadania. W tej fazie wyglądała żałośnie.

Przyglądał się jej przez kilka minut. Musiał poznać ją na nowo, by raz jeszcze wrócić do rozpoczętych wątków. Nim usiadł przy biurku, nalał sobie whisky do szklanki, niemal po sam brzeg naczynia, upił kilka łyków, i zaczął stukać w klawisze:

„… Potem Vic Mooney jeszcze raz podszedł do mikrofonu. Przez chwilę milczał, napawając się atmosferą oczekiwania, a następnie oznajmił bez żadnych ozdobników:

– Zwyciężyli Tommy i Carrie. Jednym głosem.

Zapadła martwa cisza. Potem salę wypełniły oklaski, chwilami brzmiące nieco szyderczo. Zaskoczona Carrie gwałtownie wciągnęła powietrze przez zęby, a Tommy znowu poczuł (ale tym razem tylko przez sekundę) ten niesamowity zawrót głowy

(carrie carrie carrie carrie)…”

Wchodził w ciało ostrożnie, szukał wyraźnych granic, rozlokowywał się z uwagą, by nie naruszyć żadnej ważnej tkanki, organu, żyły. Stawał się żywy i namacalny, przekraczał wymiar, z którego trudno było się wydostać. Miał tę świadomość. To był rodzaj doświadczenia, sprawdzianu, jaki pozwalał na dostąpienie wtajemniczenia. Naraz zalała go fala gorąca, paniki, gdy arterie pobudziły pracę serca, jego serca. Miał je w tej chwili na własność, choć nie wiedział jeszcze, po co. Nie znał celowości tych wszystkich zabiegów, procesów, które działy się w organizmie. Skurcze jelit, powiększanie się i zmniejszanie się płuc przy każdym wdechu, mimowolne ruchy gałek ocznych, ślinianki wydzielające wilgotną, przezroczystą maź wypełniającą usta. Był obciążony cielesnością.

Steve zarejestrował jakiś ruch. W głowie huczało mu od wzrostu adrenaliny. Znów stał się Steve’em – facetem, który opowiada historie. Pod podłogą coś się poruszyło. Nie miał wątpliwości. Przygasły już byt odzyskał siły witalne. Carrie rozerwała mocowania i postanowiła nie dać o sobie zapomnieć.

– Co ty robisz? – zapytał, trzymając się za klatkę piersiową. W kręgu jasności, rzucanym przez małą lampkę, wyraźnie czuł, jak mrok podpełza coraz bliżej. Jak walczy.

„ – Wyobrażam sobie twoje serce – powiedziała Carrie. – Łatwiej mi jest, kiedy widzę różne rzeczy w głowie. Twoje serce to wielki czerwony mięsień. Moje bije szybciej, kiedy używam swojej mocy. Ale twoje bije teraz trochę wolniej. Trochę wolniej…”

Steve próbował łapać oddech. Włosy jeżyły mu się na głowie. Zabrnął za daleko. Kontakt z tą istotą był naprawdę niebezpieczny. Kosztował go bardzo wiele. Była silna. Miała moc, dzięki której wkradała się w ludzkie umysły. Wiedział, że miliony czytelników z zapartym tchem będą śledzić jej losy, jej rozpacz i powolne umieranie. Ale on też miał podobną władzę. Władzę, z której korzystał już wcześniej.

„Reflektory samochodu oblewały ją upiornym blaskiem, jak w czarno-białym filmie grozy. Cała była zakrwawiona, ociekała krwią, teraz już głównie własną. Z ramienia sterczała jej rękojeść rzeźnickiego noża, a sukienka była brudna i pozieleniała od trawy. Czołgała się przez większą część drogi z Carlin Street, niemal tracąc przytomność, czołgała się, żeby zniszczyć to miejsce – miejsce, z którym być może przeznaczenie związało jej los…”

Szklanka wyśliznęła mu się z dłoni i potoczyła po blacie. Resztka płynu chlapnęła na maszynopis, nie wyrządzając mu wielkiej szkody. Mężczyzna zgiął się wpół. Skronie zaczęły pulsować, ściśnięte niewidzialnym imadłem. Steve odwrócił się gwałtownie.

Na środku pokoju dostrzegł mglistą sylwetkę.

– Dlaczego mi to robisz? – wychrypiała. Leżała na podłodze. Jedną ręką przytrzymywała wystający nóż, drugą wyciągnęła do światła. A może do niego? – Sprawiasz mi ból. Istnieję jedynie po to, by cierpieć. Nie masz sumienia?

W pierwszym odruchu rzucił w nią paczkę tamponów, którą kupił, by sceny wydawały się bardziej wiarygodne.

– Ty krwawisz, głupia baryło. Zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj…”

Dwa światy pomieszały się ze sobą. Nie odróżniał już tego, co istniało naprawdę, a co sam powoływał do życia. Po chwili przyszło otrzeźwienie. Nie próbował nawet zaprzeczać jej słowom.

– Żyję dzięki takim bytom, jak ty. Chłonę ich energię. Wysysam ją do ostatniej iskierki. Niczym się od siebie nie różnimy – stwierdził po prostu. – Oboje mamy moc, od której nie możemy się uwolnić. – Nie potrafił znaleźć w sobie litości dla tego stworzenia, ginącego na jego oczach. Przecież za kilka dni wydawca upomni się o jego pracę. Ten wymiar miał swoje prawidła i nie zamierzał z niego rezygnować. W gruncie rzeczy balansowanie na granicy musiało wiązać się z jakąś ofiarą.

 

***

 

Był typowy. Typowy, ale nie przeciętny. Wzrostu powyżej średniego, urodzie żadnej, charakterze powtarzalnym, stylu bycia nie narzucającym się nikomu, namiętnościach, o których głośno się nie mówi. Typowy mężczyzna, jakich wielu. Z okularami na nosie sprawiał wrażenie sympatycznego, nawet odrobinę zawstydzonego. Mógłby być każdym. Był każdym. Codziennie od nowa stwarzanym, budowanym, jak domek z kart. I tak samo niweczonym wraz z zapadającym zmrokiem. Coś podpowiadało mu, że jeśli ugrzęźnie w tej formie, zatrzyma się w jej kajdanach, umrze. Jego wędrówka dusz miała sens tylko wtedy, gdy nie dawał się przyłapać. Gdy rozgryzał własne arterie i ścięgna każdego wieczora, by świtem zacząć nowy cykl. Porzucał ciało jak zużyte, przetarte ubranie, które stawało się zbyt ciasne. Wychodził wieczorem, niedbale odwieszając swe okrycie na krześle. Zdychało tam do świtu. Wyzwalał się z tego ciasnego kokonu z ulgą. Stawał się lekki, wolny, nieskrępowany przyziemnymi ograniczeniami ciasnej, materialnej powłoki. Błądził ponad ziemią, zwłaszcza, gdy jego zwielokrotnione oblicze zaścielało kolejne witryny księgarń. Lecz coraz częściej trafiał do czyśćca, pełnego winy, wyrzutów sumienia, niezidentyfikowanej żądzy mordu i wszelkiego ohydztwa. Nie sądził, że okupi swą sławę podobną karą.

 

***

Następnego dnia zwlókł się z posłania wyczerpany. Nie miał sił, a jednak musiał spróbować wyprostować kończyny, sprecyzować swoje pojęcie na temat funkcjonowania skomplikowanej, obmierzłej machiny. Gdy wstał, zakręciło mu się w głowie i runął jak długi, twarzą na dywan. Zamroczyło go. Podłoże było wilgotne i zimne – resztka krwi jego ostatniej ofiary stawała się coraz bledsza. Zaskoczył go brak kontroli nad koordynacją ruchową.

Muszę się znów nauczyć, to na pewno nic trudnego – uspokajał sam siebie. – Trzeba tylko trochę poćwiczyć bycie zwyczajnym człowiekiem.

 

 

Koniec

Komentarze

Jasne jest dla mnie o kim piszesz, Urbi, natomiast zupełnie nie pojmuję w jakim celu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przykro mi to słyszeć. Nie wiem, jak miałabym odpowiedzieć na pytanie, po co piszę. Pisanie jest potrzebą, w te słowa wierzę. A że sugerujesz, iż ten tekst powstał po nic, znaczy nic ze sobą nie niesie, niech będzie małym kamyczkiem na wyboistej drodze. Dziękuję za poświęcony czas.

Nie Urbi, nie sugeruję, że Cykl powstał po nic. Napisałam tylko, że nie rozumiem w jakim celu napisałaś o Kingu. Innymi słowy – gdybyś opowiedziała to, nie odwołując się ani do życia prywatnego pisarza, ani do jego postaci literackich, mam wrażenie, że rzecz byłaby bardziej interesująca. Przynajmniej dla mnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dlaczego właśnie o Kingu? Zapewne dlatego, że od dłuższego czasu jego książki stale mi towarzyszą. Ale nie przeceniałabym faktu, że to akurat ten, a nie inny pisarz. To miał być opis zmagań z weną, okraszony wątkiem fantastycznym: mocne wejście w wykreowany świat.  

No widzisz, Urbi, a ja odebrałam Cykl jako próbę wejścia w życie znanego człowieka, tak jak to mają zwyczaj czynić kolorowe pisemka nastawione na sensacje i skandale.

Ponadto, tak mi się wydaje, King chyba nie miewał problemów z weną. Jeśli musiał się z czymś zmagać, to raczej z własnymi słabościami.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, King nie miał kłopotów z weną, raczej ze swoimi lękami, które przelewał na papier. Choć w jego poradniku czytałam też, że, pisząc “Carrie” miał trudności z wejściem w psychikę zaszczutej nastolatki. Poza tym interesuje mnie zagadnienie – twórca – człowiek “właściwy” (że tak powiem) i człowiek “kulturowy” – stwarzanie siebie na nowo każdą kolejną książką (w tym drugim rozumieniu).

Nie piszę, to nie wiem, ale mam wrażenie, że to raczej czytelnicy tworzą sobie określony kształt/ wyobrażenie pisarza/ o pisarzu. Jestem zdania, że pisarz po prostu jest i pisze książki, że to nie książki tworzą pisarza. Choć z pewnością z każdą napisaną staje się bogatszy o nowe doświadczenia.

A King, kiedy pisał Carrie, nie miał chyba jeszcze specjalnych doświadczeń, że o umiejętności wczucia się w postać prześladowanej dziewczyny nie wspomnę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeśli powiedzenie (piłkarskie) – jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz – przyłożyć do pisarza – jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia książka – to książki stwarzają w jakimś sensie pisarza – w opinii czytelników właśnie, ale to moje gdybania.

Chyba można powiedzieć, że każdy z nas jest tak dobry, jak jego ostatnie dzieło – a to może być ostatni wypiek cukiernika, ostatnie płótno malarza, ostatni projekt architekta, ostatnia pieczeń, która udała Ci się wybornie…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dokładnie tak.

Hmmm, przeczytałem i tyle. Z lektury nic dla mnie nie wynika – ot, fikcyjna historia o prawdziwej postaci. Do tego forma strumienia świadomości jakoś specjalnie nie przemówiła. No nic, bywa.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Nie czytałam “Carrie” (acz kojarzę tytuł z Kingiem), więc wiele nie zrozumiałam.

Skumałam, że to zmagania z weną lub czymś podobnym. Trochę mnie męczył ten strumień świadomości – dzieje się niedużo, chociaż jak na szort, tekst jest dość długi.

Babska logika rządzi!

NoWhereMan, dziękuję za poświęcony czas i wnioski, które, oczywiście, rozważę.

 

Finkla, jestem wdzięczna za Twoją opinię. Sama dochodzę teraz do wniosku, że tekst niewiele wnosi.

Metafantastyka, ciekawie. Przydałaby się tu, moim zdaniem, jakaś bardziej rzeczowa pointa.

Pomysłowe, dobrze napisane ale raczej nie zapadnie w pamięć.

No nieźle.

Według mnie opowiadanie jest może odrobinę za długie, ale wcale nie jest złe. Po pierwszym zdaniu obawiałam się, że popłyniesz, stworzysz szorta na tak absurdalnym poziomie, że nie będę w stanie zrozumieć.

Na szczęście tak się nie stało.

Przedstawiłaś interesującą wizję, a to, że wybrałaś prawdziwego autora, też było fajnym zabiegiem.

Może i szorcik nie zachwiał mym światem w posadach, ale też przeczytałam bez przykrości :)

Skoneczny – dziękuję za odwiedziny i pozytywny komentarz. Rzeczywiście – dobra pointa dodałaby mocy :)

 

Iluzja – Tobie również dziękuję za odwiedziny i poświęcony czas. Cieszę się, że nie jest źle ;)

Nowa Fantastyka