Życie? Czym jest życie? Kiedy się zaczyna i kiedy kończy? Dla nas trwa wiecznie, umieramy jedynie w oczach innych. Nie pamiętamy własnych narodzin i nie zauważamy śmierci.
Czy Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo? Swym niewidzialnym palcem namalował człowieka, obdarzył trójwymiarowością i tchnął w niego duszę? Czy jesteśmy efektem ewolucji chemicznej? Czy może żartem kosmity dowcipnisia, który z Ziemi urządził sobie szkolne laboratorium?
***
O aborcji Żaneta czasem rozmawiała ze swoim chłopakiem. On lubił takie trochę filozoficzne, trochę moralne, trochę polityczne tematy. Obydwoje byli zdania, że gdyby wpadli, to trudno, tak miało być i tyle. Żaneta jeszcze dodawała, że nigdy by sobie nie wybaczyła, że dla niej aborcja to morderstwo.
– A co, jeśli dziewczyna była zgwałcona? – zapytał Bartek, kopiąc plastikową butelkę po koli.
– To nie wiem. To już jej sprawa. Ja i tak bym nie usunęła.
– A co, jeśli ja bym tego dziecka nie chciał?
– To bym się z tobą rozstała. – Żaneta zrobiła się czerwona na twarzy. – Dlaczego zadajesz mi takie pytania? Chcesz mnie zdenerwować?
Chłopak rozgniótł adidasem butelkę.
– Nie, nie chcę, słoneczko. Jestem tylko ciekawy twojej opinii. Mamy czarne oliwki?
– Tak, wczoraj kupiłam słoik. Ale, to ja… Ja bym urodziła dziecko, niezależnie, kto byłby ojcem. A innych dziewczyn nie oceniam. To taka trochę beznadziejna sytuacja. Pułapka.
Bartek zmarszczył czoło, tak dziwnie się uśmiechnął i donośnym głosem oznajmił:
– Życie, życie to pułapka! – Podskoczył i klasnął.
Żaneta przygryzła dolną wargę, po czym cicho powiedziała:
– Mnie to nie śmieszy.
***
Jak tylko wrócili do mieszkania w starej kamienicy, Żaneta przygotowała kolację, otworzyli butelkę czerwonego wina i usiedli przed telewizorem.
– Co to? – Bartek położył dłoń na udzie dziewczyny.
– Chyba thriller.
Po ekranie biegał mężczyzna w masce kruka z kosą w ręku. Co jakiś czas dopadał ofiarę i rozcinał ją na pół. Krew tryskała po ścianach, drzewach, chodnikach i dywanach.
Bartek zatrzymał film.
– To nie thriller, tylko jakiś głupi horror. Posłuchajmy lepiej muzyki. W dzisiejszych czasach nie ma co oglądać. Albo mordobicie, albo głupota, albo efekty specjalne, bez żadnej dbałości o scenariusze.
Żaneta ugryzła kawałek sera pleśniowego. Włożyła do ust oliwkę i przytaknęła, po czym wypiła łyk wina.
W pokoju rozległy się dźwięki Lacrimosy. Bartek delikatnie pocałował dziewczynę w ucho, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.
– O której masz jutro pierwsze zajęcia?
– Dopiero o jedenastej. Ćwiczenia z psychologii poznawczej. A ty?
– Ja o ósmej, wykłady z matmy, ale nie idę. A kolejne po dwunastej, też wykłady. Więc… Więc mamy trochę czasu dla siebie, słoneczko. – Chłopak włożył dłoń pod bluzkę Żanety i całkiem mocno ścisnął jej pierś.
Dziewczyna pisnęła. Dopiła wino, roześmiała się. Zaczęli się całować.
– Poczekaj. – Bartek poszedł do łazienki. Wrócił z prezerwatywą w ręce.
Jeszcze pół roku temu Żaneta zażywała tabletki antykoncepcyjne. Miała po nich ładną cerę, zapomniała, co to jest napięcie przedmiesiączkowe i bóle brzucha w trakcie okresu. Ale jak to zwykle w życiu bywa, coś za coś. Zupełnie straciła ochotę na seks i stała się taka jakaś bez wyrazu, jak smażone mięso, do którego nie dodano soli.
Bartek zdjął spodnie i powoli zaczął rozbierać partnerkę.
– Nie zimno ci, skarbie?
– Nie… – Żaneta przejechała czubkiem języka po szyi mężczyzny.
– Zaraz cię rozgrzeję.
Zbliżenie było szybkie i intensywne. Obydwoje z wypiekami na policzkach, ciężko dysząc opadli na łóżko. Przez chwilę leżeli, patrząc w sufit, po czym Bartek podniósł się i krzyknął:
– Cholera!
– Co się stało?
– Kondom pękł.
CZAS START
Żaneta zaniemówiła. Bartek zmarszczył czoło, wykrzywił usta, po czym grobowym tonem zapytał:
– W jakiej fazie miesiąca jesteś?
– Parę dni po miesiączce…
– Cholera, cholera, cholera. – Chłopak wstał, poszedł do łazienki i zaczął się myć, cały czas mamrocząc coś pod nosem.
Żaneta siedziała na łóżku i obgryzała paznokcie. W pewnym momencie poczuła w ustach krew. Chłopak wrócił, stanął przy ścianie i bardzo poważnie na nią spojrzał, po czym oznajmił:
– Musisz wziąć tę tabletkę „po”.
Żaneta spuściła wzrok. Nic nie odpowiedziała.
– No, co? Przecież nie chcemy mieć teraz dzieci, no nie? Ty jesteś dopiero na drugim roku, a ja na czwartym. Kto nas będzie utrzymywał? Nasi rodzice? Chyba nie chcesz sobie życia zmarnować?
– To, że pękła prezerwatywa, nie oznacza, że będę w ciąży.
– No, to? Tym bardziej nie powinno ci przeszkadzać zażycie pigułki. A ja będę spał spokojniej.
– Ale… Ale… – Żaneta zaczęła się jąkać. – Prze… Przecież… To to samo, co aborcja, a prze… Przecież zgodziliśmy się, że…
– To nie to samo. – Bartek odwrócił się i wolnym krokiem podszedł do okna. Westchnął i powtórzył, tym razem dużo głośniej: – To nie to samo, rozumiesz?
Żaneta zakryła dłońmi twarz. Przez chwilę milczała, po czym zrezygnowanym tonem oznajmiła:
– Dobrze, ale teraz już chyba za późno. – Spojrzała na zegar ścienny w kształcie uśmiechniętego słońca. – Już prawie dwunasta. Czy ten lek jest dostępny bez recepty?
– Nie wiem. Zaraz sprawdzę w necie. Na szczęście, z tego, co się orientuję, działa do siedemdziesięciu dwóch godzin, więc mamy jeszcze trochę czasu.
Bartek zalogował się, otworzył stronę informacyjną i powiedział:
– Nie… To znaczy, można niby dostać z Unii jakieś recepty… Ale, ale… Nie, chyba musisz iść od lekarza. Trochę tu namieszane, ale z tego czytam, bez problemu dostaniesz receptę. Skoczysz jutro rano do przychodni i po krzyku. Am… O, tu jest napisane, że najlepiej wziąć tabletkę w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Ustawię budzik, żebyś zdążyła to załatwić. Im wcześniej, tym lepiej.
Podszedł do Żanety, pocałował w czoło, tak jak się całuje dzieci na dobranoc, przytulił i wyszeptał:
– Wszystko będzie dobrze.
***
Umyli zęby i położyli się spać. Zaledwie po kilku minutach rozległo się chrapanie Bartka. Żaneta sięgnęła po woskowe stopery. Włożyła je tak mocno, że poczuła nieprzyjemny ból w lewym uchu. Cisza. Cisza, ale tylko na zewnątrz, bo w jej głowie panowała burza. Pioruny uderzały o korę mózgową, próbując przedrzeć się przez czaszkę. Czy tabletka „po” to aborcja? Ona, pewnie, i tak nie byłaby w ciąży, więc to nie to samo. To co innego. Dziewczyna próbowała przekonać samą siebie. Jaka jest prawda? Przecież prawda nie istnieje. Nic nie jest czarne albo białe, w naszym świecie dominują szarości i beże. W oczach Żanety pojawiły się łzy. Płakała, płakała, bo nie była w stanie znaleźć Absolutu, którego mogłaby zapytać, co ma robić i co wybrać. Tej nocy nie zmrużyła oka.
Zanim jeszcze zaczął wrzeszczeć budzik, podreptała do łazienki wziąć letni prysznic. Woda spływała po jej ciele, po ramionach, piersiach i brzuchu, a ona zastanawiała się, czy tam w środku rozpoczęło się nowe życie.
Poszła do kuchni przygotowywać śniadanie, ale tylko dla Bartka, bo sama straciła apetyt. Chłopak przyszedł, przeciągnął się i zapytał:
– Iść z tobą?
– Nie, dam sobie radę.
Założyła płaszcz i z zaciśniętymi ustami podreptała do przychodni. Nie czekała długo. Przed nią były jedynie dwie osoby.
„Dobrze, że to piątek, a nie poniedziałek” – pomyślała.
Za biurkiem siedziała starsza kobieta w grubych okularach.
– Słucham. Co pani dolega? – zapytała ochrypniętym głosem, jak tylko Żaneta pojawiła się w gabinecie.
– Wczoraj, gdy uprawialiśmy seks z moim chłopakiem, to… – zaczęła dziewczyna, cała się trzęsąc.
– To? – Lekarka zmarszczyła brwi i tak się jakoś dziwnie na nią spojrzała, trochę ze złością, trochę z pogardą.
– Pękła nam prezerwatywa, a my nie chcemy mieć jeszcze dzieci. Więc… Więc przyszłam prosić o receptę na tabletkę „po”.
– Na tabletkę „po”?
– Mhm.
– Chcesz pozbyć się własnego dziecka? Jaką ty jesteś matką? – Kobieta nachyliła się do przodu i wbiła, tym razem pełen gniewu, wzrok w Żanetę.
– Ja… Ja… – W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Wydukała: – To bardziej… To bardziej decyzja mojego chłopaka.
– Dobrze. – Lekarka odwróciła się do szafki. – Jak chcesz. Dam ci tę receptę.
Kobieta zaczęła pisać. W pewnym momencie podniosła wzrok, a Żanecie wydało się, że przez sekundę jej oczy rozbłysnęły czerwonym światłem. Poczuła spływające po czole strużki potu. Wzięła receptę i bez słowa wyszła z gabinetu.
Gdy wróciła do mieszkania, Bartek pakował plecak.
– I? – zapytał.
– Kupiłam.
– No, to… – Chłopak znacząco spojrzał na zegarek.
– Już biorę.
Żaneta wyjęła z torebki małe pudełko, nalała wodę do szklanki i połknęła tabletkę. Jak tylko to zrobiła, w jej wnętrzu zaczęło rozkwitać poczucie winy. Potencjalnie właśnie w tym momencie pozbawiła jednostkę ludzką życia… Potencjalnie kogoś zabiła. Nie próbowała uczynić swej decyzji racjonalną, pogodzić się ze zdarzeniem, którego i tak nie mogła zmienić, tylko wbiła w serce rozgrzaną szpilę i nie wiedziała, jak się jej pozbyć. Ba, czuła, że szpila będzie wwiercać się dalej i dalej…
Bartek objął ją ramieniem.
– Mam nadzieję, że nie będziesz się źle czuła. Ja zaraz po wykładzie idę na pociąg. Zadzwonię do ciebie, gdy już będę u rodziców, ale wiesz, jakby się coś działo, mam przy sobie komórkę. – Uśmiechnął się, wyjął telefon i dodał: – Pełna bateria.
***
Bartek pojechał na weekend do rodziców, a Żaneta została sama ze swoimi myślami. Fruwające w białym pokoju motyle, bezskutecznie szukające wybitej szyby. Bezsilność. Zgniatane przez recyklingowe młyny zgniłe banany. Przeznaczenie. Nie była w stanie powstrzymać pojawiających się w głowie obrazów. Próbowała pozbawić je znaczenia, zastąpić kolorami. Pomarańczą, żółcią, zielenią, błękitem… Czerwienią. Czerwień wygrała.
Dziewczyna przetarła dłonią oczy, poszła do łazienki. Odkręciła kurek i patrzyła na zaparowane lustro. Powoli weszła do wanny. Woda była za gorąca, ale ona lubiła to uczucie drętwiejących kończyn i kurczących się mięśni. Zakręciło się jej w głowie. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. Ostrożnie podniosła się i ociekająca wodą podeszła do muszli klozetowej. Zwymiotowała.
„Co się ze mną dzieje?” – zapytała w myślach samą siebie.
Wyjęła z kosza na śmieci opakowanie po tabletce i zaczęła czytać:
„Escapelle. Efekty uboczne: nudności i wymioty, bóle głowy, uczucie rozbicia…”
Ulotka trochę ją uspokoiła.
Wysłała wiadomość do Bartka, że u niej wszystko w porządku, tylko ma zamiar się wcześniej położyć, więc żeby już nie dzwonił. Poszła do łóżka, otuliła się kołdrą i mimo iż się tego nie spodziewała, zasnęła.
Obudziło ją jaskrawe słońce i okropny ból głowy. Przejrzała się w lustrze i przez chwilę odniosła wrażenie, że widzi własne mięśnie, organy wewnętrzne i żyły, jakby ktoś obdarł ją ze skóry. Mrugnęła dwa razy i obraz wrócił do normalności. Udała się do kuchni i drżącą ręką zaczęła kroić chleb. Świat wirował. Masło, szynka, żółty ser. Widziała wszystko jak przez mgłę. Komórka zaczęła dzwonić.
– Ha… Halo? – wydukała ostatkiem sił, jednocześnie siadając na zimnych płytkach.
– Cześć kochanie. Jak się czujesz? – usłyszała w telefonie przyjazny głos Bartka.
– Sła… Słabo. To… To znaczy, kręci mi się w głowie… I… I mam mdłości.
– Czy to… Czy to mogą być skutki uboczne?
– Mhm.
– Przykro mi. Czy chcesz, żebym szybciej wrócił od rodziców?
– Nie. Da… Dam sobie radę. Chy… Chyba położę się znowu do łóżka. Ja… Jak będziesz… Będziesz chciał zadzwonić, to… To wyślij najpierw SMS, bo… Bo mogę spać.
– Dobrze. Bardzo cię kocham. Tęsknię.
– Ja… Ja ciebie też – odpowiedziała bardzo cicho Żaneta, po czym przytrzymując się o meble, powoli dotarła do sypialni. Mimo iż nie starczyło jej sił, by zasłonić okna i w pokoju było wyjątkowo jasno, jak tylko schowała się pod kołdrą zapadła w głęboki sen.
***
Obudziła się w środku nocy zlana potem. Usiadła, przetarła czoło rękawem koszuli i nagle usłyszała głos:
– Żaneta, Żaneta, Żaneta. Chodź do mnie. Chodź do mnie. Chodź do mnie.
Podniosła wzrok i ujrzała kobietę w czarnej sukni ze świecą w ręce. Niewiasta wyglądała, jakby za chwilę miała uczestniczyć w czyimś pogrzebie. Żaneta była pewna, że gdzieś już wcześniej widziała tę bladą, trochę upiorną twarz. I wtedy oczy nieznajomej rozbłysnęły czerwienią. Lekarka, ta, która nie chciała wypisać recepty. Dziewczyna złapała się za serce i zaczęła sama do siebie powtarzać:
– Ja tylko śnię. Ja tylko śnię. To koszmar. Koszmar, który zaraz się skończy.
Kobieta upiór postawiła świecę na parapecie i wyciągnęła rękę w stronę Żanety, po czym powiedziała:
– Wstań, coś ci pokażę.
Żaneta, mimowolnie, jakby straciła kontrolę nad własnym ciałem, podała dłoń niewieście, po czym podniosła się i stanęła przed lustrem. Lekarka zniknęła, a Żaneta patrzyła jak zahipnotyzowana na swoje odbicie. Odbicie, w którym ona sama wyglądała jak duch, albo jakby się w ducha dopiero przekształcała. Tym razem nie tylko jej skóra była lekko przezroczysta, ale również środek. Zaczęła intensywnie mrugać, ale tym razem mruganie nie pomogło. Obraz nie chciał się zmienić. Chciała się odwrócić i uciec, ale nie mogła. Jej nogi ani drgnęły, jakby dotknął je nagły paraliż. To samo stało się z rękoma. Spróbowała ponownie mrugnąć, ale jej oczy również znieruchomiały.
Stała przed lustrem bez możliwości ruchu. Stała przed lustrem gapiąc się na siebie. Stała przed lustrem i powoli znikała.
Czasem podczas kłótni z Bartkiem, gdy na nią krzyczał, Żaneta pragnęła tak po prostu rozpuścić się w powietrzu, nie umrzeć, tylko rozpuścić, lecz teraz gdy się to działo, czuła strach. Przerażający strach.
„To się nie dzieje, to się nie dzieje…” – powtarzała w myślach.
Niebyt. Jak to jest, gdy przestajesz istnieć? Gdy nagle znikasz i nic już więcej nie czujesz? Ani bólu, ani rozpaczy, ani radości, ani smutku. Nic. Wielkie NIC. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Nieistnienie.
Rozmyślania Żanety przerwał dzwonek telefonu, ale oczywiście nie była w stanie go odebrać. Jej ciało stało się już tak przezroczyste, że doskonale widziała stojącą za nią nocną lampkę. Lampkę w kształcie uśmiechniętej gwiazdy. Oprócz słońca w salonie mieli jeszcze w łazience uśmiechniętą kometę. Sztuczne uśmiechy, sztuczne niczym uśmiechy ludzi mijanych na ulicy… Niczym uśmiech Bartka, kiedy jedynie udawał, że się na coś zgadza… Bartek… Kto to jest Bartek? Bartek. Żaneta nie znała żadnego Bartka. Mieszkała z koleżanką w akademiku, w takim małym pokoju z piętowym łóżkiem i tylko jednym biurkiem. Nie, nie miała żadnej koleżanki. Chodziła do liceum i z nikim się nie przyjaźniła. Zamiast imprezować wolała się uczyć. Zwłaszcza biologii, anatomii człowieka. Tak, na dziesiąte urodziny dostała album z czaszką na okładce.
„Co się ze mną dzieje? Tracę pamięć”. – Ciało Żanety w lustrze było ledwo widoczne.
Nie, nie było już szkoły, tylko przedszkole. Jak ona nie znosiła ryżu z jabłkami. Pachniał jak naleśniki, a to był tylko wstrętny, sklejony ryż. Tak, ciągle na nią skarżyli, że jest niejadkiem. Tak, jak miała trzy lata nie chciała pić mleka. Miała niedowagę.
Jej odbicie to jedynie kontury.
„Nie, nie, nie”.
Komórka ponownie zaczęła dzwonić. Tym razem trzy razy pod rząd.
Leżała w kołysce, a matka opowiadała jej jakieś historie. Historie, których i tak przecież nie mogła zrozumieć. Wyleciała na zewnątrz. Zapanowała ciemność, słychać było taki przyjemny szum. Kołysanie. Co to? Wody płodowe. Znowu trafiła do brzucha mamy. Bezpiecznie, miło, spokojnie. Stopniowo się zmniejszała. Była jedynie zapłodnioną komórką. I…
Odbicie w lustrze zniknęło.
CZAS STOP
Zdyszany Bartek dopadł do drzwi. Rzucił plecak na podłogę i zaczął wrzeszczeć:
– Żaneta! Żaneta! Gdzie jesteś? Nic ci nie jest?
Jak opętany biegał od pokoju do pokoju, do łazienki i do kuchni, i z powrotem do sypialni i salonu.
– Gdzie jesteś?! Do jasnej cholery!
Usiadł w fotelu i cicho powiedział do siebie samego:
– Pewnie, gdzieś poszła. Może do koleżanki.
Wstał, wybrał numer do Ani. Zadzwonił:
– Halo, tu Bartek. Jest u ciebie Żaneta?
– Nie. – Usłyszał po drugiej stronie głos dziewczyny, z którą Żaneta mieszkała na pierwszym roku.
– A czy wiesz, gdzie może być? Rozmawiałaś z nią wczoraj?
– Nie. A czy coś się stało?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Właśnie wróciłem z Zielonej Góry i jej nie ma.
– Hmm… Nie wiem, daj znać, jak ją znajdziesz, bo też zaczynam się martwić.
Bartek rozłączył się i dokładnie w tym momencie uświadomił sobie, że komórka Żanety leży na półce w sypialni, a w przedpokoju znajdują się jej płaszcz i buty. Poczuł okropny ucisk w klatce piersiowej. Założył kurtkę i szybkim krokiem udał się na najbliższy posterunek policji.
Policjant najpierw nie chciał w ogóle przyjąć zgłoszenia Bartka, argumentując, że od zniknięcia dziewczyny nie minęło jeszcze czterdzieści osiem godzin, a potem poirytowanym tonem powiedział:
– Proszę podać mi dane. Imię, nazwisko, adres.
– Żaneta Krążolewska. Ulica Mazowiecka sześćdziesiąt cztery, lokal numer trzy. Tylko… Tylko ona nie jest tam zameldowana.
– A gdzie jest? – Policjant rzucił chłopakowi podejrzliwe spojrzenie.
– U rodziców. W Lublinie. Am… To jest osiedle Słoneczne, ale nie pamiętam numeru.
– Proszę poczekać.
Policjant patrzył w monitor, klikając co jakiś czas myszką.
– Żaneta Krążolewska?
– Tak.
– Jesteś pewny?
– Tak.
– Nie mogę znaleźć takiej osoby. Może podała ci złe dane. Wiesz, dziewczyny czasem tak robią. Nie pokłóciliście się, przed tym jak zniknęła?
– Nie – odparł Bartek, marszcząc czoło.
Wyszedł z komendy, trzaskając drzwiami i niewiele się zastawiając, poszedł na dworzec autobusowy. Połączenie Karków – Lublin. Następny PKS za dwadzieścia minut. U rodziców Żanety był tylko raz, pół roku temu. Nie miał do nich numeru telefonu i nie znał dokładnego adresu, ale stwierdził, że powinien trafić, tak na wyczucie. Pięć godzin patrzył przez okno autobusu na lasy, pola, domy, znowu lasy, i znowu pola… Żaneta. Żaneta. Nagle uświadomił sobie, że nie pamięta, jakiego koloru miała włosy. A oczy? Chyba niebieskie, a może piwne? A usta? Wąskie, czy pełne? Jakiego kształtu były jej piersi? Nie pamiętał. Przetarł dłonią twarz, westchnął. Stwierdził, że musi się przespać, pewnie ze zmęczenia miesza mu się wszystko w głowie.
PKS przybył piętnaście minut przed czasem. Bartek wziął taksówkę, pojechał na osiedle Słoneczne, a tam, tak jak oczekiwał, bez trudu odnalazł dom, w którym mieszkali rodzice Żanety. Dwupiętrowy z dużym ogrodem, w którym rósł agrest. Żaneta chyba bardzo lubiła agrestowy kompot. Chyba.
Puk, Puk, Puk.
Drzwi otworzyła kobieta w długim szlafroku. Chrząknęła i spojrzała na niego pytająco.
– Jestem Bartek. Chłopak Żanety. Byłem tu z nią pół roku temu. Nie pamięta mnie pani?
– Kto to jest Żaneta?
– Pani córka.
Niewiasta zlustrowała go od stóp do głowy, po czym oznajmiła:
– Chyba się panu coś pomyliło. Ja nie mam dzieci i nigdy nie miałam.
– Ale…
Kobieta milczała, patrząc na Bartka jak na wariata.
Chłopak spuścił głowę i wolnym krokiem zaczął się oddalać. Żaneta, może ona nie miała na imię Żaneta. Może… Może on rzeczywiście jej nigdy nie poznał? Może zwariował. Drżącą ręką wyjął z portfela ich wspólne zdjęcie. Spojrzał na nie. Przetarł oczy. Spojrzał ponownie. Na fotografii poza nim były jedynie piękne góry.