- Opowiadanie: gruby100004 - Kopalnia niskich trupów

Kopalnia niskich trupów

Pierwsze opowiadanie o załodze “Jaskółki” zostało przyjęte bardzo ciepło, postanowiłem więc napisać kolejne. Mam nadzieję, że to także przypadnie wam do gustu.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kopalnia niskich trupów

 Irwin na­le­ża­ła do grupy re­la­tyw­nie ma­łych, nie­bie­skich gwiazd pa­lą­cych się na skra­ju sek­to­ra Vi­van­co. Nie dało się zna­leźć w niej nic szcze­gól­ne­go. Nie po­sia­da­ła in­ne­go spinu, nie­sa­mo­wi­tej masy, nad­zwy­czaj­ne­go skła­du czy choć­by od­stę­pu­ją­ce­go od normy ma­gicz­ne­go re­zo­nan­su. Nie za­chę­ca­ła więc, by za­trzy­mać się w jej oko­li­cy nawet, jeśli ktoś już dziw­nym tra­fem po­dró­żo­wał w tak da­le­kie za­kąt­ki Smo­czej Spi­ra­li. Miało się to jed­nak zmie­nić. Wszyst­kie gwiaz­dy Vi­van­co, w tym Irwin, od kilku mi­lio­nów lat prze­miesz­cza­ły się w pu­st­ce ko­smo­su, by usta­wić się w Po­rząd­ku. Były już bar­dzo bli­sko osią­gnię­cia ide­al­nej kon­figuracji. Wi­bra­cje ich pól ma­gicz­nych za­czy­na­ły się syn­chro­ni­zo­wać, po­tę­gu­jąc siły ma­gicz­ne w miej­scach mocy znajdujących się na przecięciach linii astralnych. Dzi­kie za­klę­cia rzu­ca­ły się sa­mo­ist­nie, po­tęż­ne ry­tu­ały wy­so­kiej magii mogły w końcu zo­stać od­pra­wio­ne, a za­po­mnia­ne, przed­wiecz­ne bó­stwa, które śniły od nie­zli­czo­nych eonów, bu­dzi­ły się w swo­ich świą­ty­niach. Ma­go­wie i kul­ty­ści cią­gnę­li do Vi­van­co od wielu ty­go­dni, by z wy­prze­dze­niem przy­go­to­wać swoje dziw­ne ob­rzę­dy. Miejsc jed­nak było mało, a chęt­nych dużo. Roz­po­czy­nał się więc wy­ścig o pierw­szeń­stwo i walka z kon­ku­ren­ta­mi, czę­sto koń­czą­ce się tra­gicz­nie.  Nie za­wsze cno­tli­we za­mia­ry magów i czar­no­księż­ni­ków two­rzy­ły popyt na usłu­gi po­szu­ki­wa­czy przy­gód, któ­rzy łatwo znaj­do­wa­li za­trud­nie­nie, bądź to w krzy­żo­wa­niu pla­nów sza­leń­ców, bądź to w po­zby­wa­niu się efek­tów ich prac. Szu­ka­li sławy, na­gród od wdzięcz­nych miesz­kań­ców ko­lo­nii i skar­bów ukry­tych w mrocz­nych sie­dli­skach po­two­rów. W ostat­nich ty­go­dniach tu­ry­sty­ka Vi­van­co prze­ży­wa­ła roz­kwit.

Wokół tej naj­zwy­czaj­niej­szej gwiaz­dy od czte­rech mi­liar­dów lat spo­koj­nie or­bi­to­wa­ła Ir­win-osiem, pla­ne­ta rów­nie, jeśli nie jesz­cze bar­dziej zwy­czaj­na. Nic w tej kwe­stii nie ule­gło zmia­nie nawet czter­na­ste­go dnia mie­sią­ca Mey­el­bin, świę­tej pory dla elfów i ludzi. Nie­bie­sko-fio­le­to­wy glob wciąż pę­dził tak, jak prze­po­wia­da­li astro­lo­go­wie i jeśli jakaś nagła ka­ta­stro­fa nie miała zmie­nić sta­tu­su quo, po­wi­nien pę­dzić przez ko­smos przez ko­lej­ne czte­ry mi­liar­dy lat, a może i wię­cej. Spo­ko­ju pro­win­cjo­nal­nej pla­ne­ty nie mą­ci­ły nawet desz­cze me­te­orów, sło­necz­ne burze, aste­ro­idy na kur­sie ko­li­zyj­nym, wolni że­gla­rze, cza­ro­dzie­je, wojny, czy za­ra­zy. Stat­ki po­ja­wia­ją­ce się w ukła­dzie, które jeśli w ogóle tam po­dró­żo­wa­ły, kie­ro­wa­ły się do sto­li­cy ukła­du, Non­mo­ty, na Ir­win-czte­ry.

Jedna załoga wyrwała się ze schematu. Ich statek opu­ścił plan astral­ny bli­sko or­bi­ty ósmej pla­ne­ty w ukła­dzie. Naj­pierw po­ja­wi­ły się jego za­ry­sy, prze­bi­ja­ją­ce cien­ką za­sło­nę rze­czy­wi­sto­ści. Do­pie­ro po chwi­li po­ja­wił się w ma­te­rial­nym pla­nie w całej kra­sie, ciało z opóź­nie­niem wy­peł­ni­ło kon­tu­ry jego ma­ni­fe­sta­cji ni­czym woda szkla­ne na­czy­nie. Czar­ny jak ota­cza­ją­cy go ko­smos, byłby pra­wie nie­do­strze­gal­ny, gdyby pro­mie­nie Irwin nie od­bi­ja­ły się od jego me­ta­licz­ne­go ka­dłu­ba nie­bie­ską po­świa­tą. Po roz­mia­rach można było za­kla­sy­fi­ko­wać go jako kor­we­tę, ale nie wy­glą­dał jak ty­po­wy przed­sta­wi­ciel tej ka­te­go­rii. Opły­wo­wy i zgrabny jak myśliwiec, o ostrym jak ptasi dziób kokpicie. Wra­że­nie to po­tę­go­wa­ły skrzy­dła zwę­ża­ją­ce się ku koń­com i usta­wio­ne pod ostrym kątem wzglę­dem ka­dłu­ba, a za przy­pa­dek zde­cy­do­wa­nie nie można było uznać roz­dwo­jo­ne­go ogona po­jaz­du. Kor­we­ta przy­po­mi­na­ła przez to ni mniej niż wię­cej tylko ja­skół­kę, jaką wi­du­je się cza­sem na oj­czy­stej pla­ne­cie ludzi, Mi­re­nium. Ob­ra­ła kurs na Ir­win-osiem i po­zwo­li­ła gra­wi­ta­cji pla­ne­ty wy­ko­nać całą pracę.

– Ben­dal, zsyn­chro­ni­zuj pola ma­gicz­ne – Henke ode­zwał się przez in­ter­kom. – Chcę wejść w atmosferę gładko i przyjemnie, bez turbulencji. Okubash, zmniejsz ciśnienie w układach plazmowych, produkujemy nadmiar mocy. Corry, przy­go­tuj sprzęt. To, co za­wsze, plus sa­la­man­dra. Co z ekwi­pun­kiem dla ol­brzy­ma?

– Jesz­cze nie­go­to­wy – Pi­skli­wy głos zbroj­mi­strza wy­wo­łał za­kłó­ce­nia w gło­śni­kach. – Cały czas się wier­ci!

– Prze­pra­szam, ale muszę dbać o sil­ni­ki. – Mi­kro­fon wy­ła­pał ciche prze­pro­si­ny trol­la.

– Za­bie­rać się do ro­bo­ty. – Ka­pi­tan wy­sy­pał na dłoń garść ko­ko­so­wych draży i zjadł je wszyst­kie naraz. – Chcę się stąd zmyć, zanim wa­ria­ci z wy­pierd­ko­wa dol­ne­go za­czną swoje ho­ku­sy-po­ku­sy – wy­mam­ro­tał z peł­ny­mi usta­mi. Bez­pro­ble­mo­wo we­szli w at­mos­fe­rę pla­ne­ty i włą­czy­li au­to­pi­lo­ta, który po­pro­wa­dził ich do Oakva­le. Le­cie­li nad po­zio­mem chmur, które przy­kry­wa­ły po­wierzch­nię pla­ne­ty. Nie pró­bo­wa­li ob­ni­żać pu­ła­pu, by coś zo­ba­czyć. Nie przy­le­cie­li tam jako tu­ry­ści. Zresz­tą, we­dług każ­de­go prze­wod­ni­ka w su­per-ne­cie, Ir­win-osiem nie mogła się po­chwa­lić ni­czym cie­ka­wym. Ty­po­wa bios­fe­ra, żad­nych roz­wi­nię­tych kul­tur. Nawet wszyst­kie wul­ka­ny usnę­ły z nudów, nie­ak­tyw­ne od setek lat. Prze­le­cie­li nad łań­cu­chem gra­ni­to­wych sze­ścio­ty­sięcz­ni­ków po­ro­śnię­tych igla­sty­mi drze­wa­mi i za­czę­li krą­żyć wokół naj­wyż­sze­go szczy­tu, szu­ka­jąc bu­dyn­ków ko­pal­ni, które opi­sy­wa­ło ogło­sze­nie. W końcu Ili­ven wska­zał pal­cem szare, sze­ścio­kąt­ne dachy przy­tu­lo­ne do zbo­cza góry.

– My­ślisz, że oni ce­lo­wo są tacy ni­ja­cy? – Henke za­py­tał elfa. Tro­pi­ciel od­po­wie­dział mu tylko wzru­sze­niem ra­mion. – To chyba prze­sa­da. – Za­żar­to­wał. Prze­łą­czył się na stan­dar­do­wą czę­sto­tli­wość ra­dio­wą. – Kon­tro­la lotów, tutaj ka­pi­tan Henke z po­kła­du „Ja­skół­ki”. Pro­szę o po­zwo­le­nie na lą­do­wa­nie.

– „Ja­skół­ka”, tutaj kon­tro­la lotów. Mo­że­cie lą­do­wać.

– Na któ­rym lą­do­wi­sku?

– Mamy tutaj tylko jedno. Po­da­je współ­rzęd­ne. – Henke i Ili­ven wy­mie­ni­li zre­zy­gnowane spoj­rze­nia­. „Ja­skół­ka” z gra­cją po­de­szła do lą­do­wa­nia, mi­ja­jąc fo­rem­ne bu­dyn­ki i mięk­ko osia­dła na be­to­no­wej pły­cie lot­ni­ska za­wie­szo­ne­go nad prze­pa­ścią mię­dzy dwoma grzbie­ta­mi gór, obok ma­lut­kie­go, jed­no­oso­bo­we­go my­śliw­ca. Drzwi znaj­du­ją­ce się na dłu­giej szyi stat­ku od­su­nę­ły się w bok, ro­biąc miej­sce dla wy­su­wa­ne­go tra­pu. Henke wy­szedł na ze­wnątrz sprę­ży­stym kro­kiem. Od okrą­głej płyty lą­do­wi­ska od­cho­dził długi chod­nik pro­wa­dzą­cy do spo­rych roz­mia­rów han­ga­ru. Jego wrota po­zo­sta­ły za­mknię­te, za­miast tego otwo­rzy­ły się drzwicz­ki wmon­to­wa­ne w ich prawy róg. Wy­szedł z nich ni­zio­łek ubra­ny w brą­zo­wą ma­ry­nar­kę i po­biegł truch­tem w stro­nę stat­ku. Ka­pi­tan nie wy­szedł mu naprze­ciw. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa, osła­nia­jąc za­pal­nicz­kę dło­nią. Wiatr roz­wie­wał mu włosy i poły no­we­go płasz­cza. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Z po­zio­mu ziemi Ir­win-osiem nie była ani tro­chę cie­kaw­sza. Szare góry, szare za­bu­do­wa­nia przy­po­mi­na­ją­ce kan­cia­ste psz­cze­le gniaz­da, szare niebo – je­dy­nym ko­lo­ro­wym ak­cen­tem były po­wty­ka­ne tu i tam zie­lo­ne krze­wy, bę­dą­ce po­kar­mem dla sze­ścio­no­gich zwie­rząt z po­kaź­ny­mi ro­ga­mi i dłu­gi­mi, umię­śnio­ny­mi ogo­na­mi, które ja­kimś cudem nie spa­da­ły z pra­wie pio­no­wych ścian. Zdą­żył wy­pa­lić pa­pie­ro­sa w trzech czwar­tych, zanim urzęd­nik przy­drep­tał do niego, czerwony z wysiłku.

– Witam w Oakva­le – przy­wi­tał ka­pi­ta­na, przykładając haftowaną chustkę do czoła. W jego gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie, ale ra­czej nie na­miast­ką ma­ra­to­nu, którą prze­biegł. Prze­krwio­ne i opuch­nię­te oczy pod­po­wia­da­ły Henke, że ni­zio­łek nie spał od wielu dni. Resz­ta za­ło­gi za­czę­ła wy­ła­niać się z trze­wi stat­ku, nio­sąc ba­ga­że i broń. – Pew­nie przy­le­cie­li­ście w spra­wie szybu pią­te­go?

– A macie tu coś cie­kaw­sze­go? – spy­tał Henke. Trzy rów­no­le­głe bli­zny na jego żu­chwie roz­cią­gnę­ły się, gdy uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. Ni­zio­łek za­sta­no­wił się przez chwi­lę, tępo pa­trząc na swo­je­go roz­mów­cę.

– Chyba nie – od­po­wie­dział w końcu zu­peł­nie po­waż­nie. – To naj­strasz­niej­sza rzecz, która zda­rzy­ła się tutaj, od kiedy pa­mię­tam. Wszy­scy o niej mówią. – Ofi­cjal­ne in­for­ma­cje po­da­wa­ły, że w Oakva­le żyło dwa ty­sią­ce oby­wa­te­li z ha­kiem, wszyscy byli niziołkami. Ka­pi­ta­na nie za­sko­czy­ła więc wieść, że wszy­scy mó­wi­li o nie­umar­łych. O ich przy­lo­cie też wie­dzie­li już pew­nie wszy­scy, łącz­nie z głu­cho-nie­my­mi. – Na­zy­wam się Bongi i mam za­pro­wa­dzić was do pani bur­mistrz Lot­tof. Na­stą­pił pe­wien roz­wój wy­pad­ków, o któ­rym po­win­ni­ście wie­dzieć. Gdy­by­ście mogli pójść za mną.

– Jasne. Corry, załóż swoją czap­kę. Nie chcę cię zgu­bić w tłu­mie. – Zbroj­mistrz fuk­nął gniew­nie. Na ra­mio­nach wi­siały mu jed­nak wa­li­zki z bro­nią z "Ja­skół­ki", któ­rych nie po­zwa­lał do­ty­kać ni­ko­mu in­ne­mu i wy­glą­dał przez to przy swo­jej mi­zer­nej po­stu­rze jak zde­ner­wo­wa­ny pin­gwin.

– O co cho­dzi ka­pi­ta­no­wi? – za­py­tał Oku­bash, po­pra­wia­jąc szel­ki ogrom­nej skrzy­ni, którą niósł na ple­cach.

– Dla niego wszyst­kie ni­zioł­ki wy­glą­da­ją tak samo.

– I myśli, że to śmiesz­ne?

– Po­wta­rza ten żart od dzie­się­ciu lat przy każ­dej oka­zji, więc tak, pew­nie tak myśli. – Troll po­dra­pał się po rudej czu­pry­nie i nie sko­men­to­wał. Bongi od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył w stro­nę mia­sta. Ka­pi­tan wy­rzu­cił nie­do­pa­łek w prze­paść  i po­dą­żył za nim, dru­ży­na zaś za ka­pi­ta­nem, jak ka­cząt­ka za matką.

– Roz­wój wy­pad­ków? – spy­tał Ben­dal, wy­ła­mu­jąc z trza­skiem palce w czar­nych rę­ka­wicz­kach.

– Tak. Wie­cie w ogóle, jak to się za­czę­ło? Kilka dni temu bry­ga­da ósma prze­bi­ła się do na­tu­ral­nej pie­cza­ry. Zanim zdo­ła­li ją zba­dać, zo­sta­li za­ata­ko­wa­ni przez upio­ry. Mieli znacz­ną prze­wa­gę li­czeb­ną, ale cóż z tego, skoro żad­nej broni? Kil­kor­gu z nich udało się uciec i za­wa­lić przej­ście. Wy­da­wa­ło się, że to za­ła­twi­ło pro­blem, ale przed­wczo­raj ni­zioł­ki za­czę­ły zni­kać z mia­sta, naj­czę­ściej w środ­ku nocy. Naj­pierw znik­nę­ła reszt­ka bry­ga­dy ósmej. Potem cała dzie­sią­ta, dwu­na­sta i szó­sta. Wszy­scy pra­co­wa­li w za­ję­tym tu­ne­lu. Nie mamy tu cza­ro­dzie­ja, ale al­che­mik stwier­dził, że mogli paść ofia­rą klą­twy. Do tej pory stra­ci­li­śmy już ponad trzy setki do­brych gór­ni­ków. Wczo­raj było naj­go­rzej. My­śle­li­śmy, że to już ko­niec. Za­gi­nie­ni gór­ni­cy wy­szli z tu­ne­lu, bla­dzi i z prze­cię­ty­mi gar­dła­mi, nie­któ­rzy bez głów i koń­czyn i nas za­ata­ko­wa­li. Od­cię­li­śmy za­si­la­nie windy, ale nie wie­dzie­li­śmy, co robić. Na szczę­ście przy­le­ciał tutaj pa­la­dyn Aka­no­na. Z da­le­ka. Z Ir­win-czte­ry. – Ka­pi­tan wy­mie­nił szyb­kie spoj­rze­nie ze swoim pierw­szym ofi­ce­rem.

– Jak się na­zy­wał? – Henke zmu­sił się, by py­ta­nie za­brzmia­ło obo­jęt­nie.  

– Nie przed­sta­wił się, po­dob­no śluby mu za­bra­nia­ją.

– My­ślisz, że to mógł być Bal­dwin? – Ben­dal py­ta­ją­co uniósł wy­pie­lę­gno­wa­ne brwi.

– Oby nie. Wo­lał­bym we­tknąć dupę w mro­wi­sko, niż go spo­tkać. My­śli­wiec sto­ją­cy obok „Ja­skół­ki” na­le­ży do tego pa­la­dy­na?

– Tak. Po­pro­sił nas, że­by­śmy pil­no­wa­li go, gdy zej­dzie do szybu.

– Jeśli czeka na nas, to od razu mówię, że nie pra­cu­ję z pa­la­dy­na­mi.

– Och nie, zszedł tam sam, kilka go­dzin temu. Wciąż cze­ka­my, aż wróci.  

– Tak mó­wisz? Nie po­do­ba mi się, co chcesz przez to po­wie­dzieć– mruk­nął Henke. Bongi nie od­po­wie­dział. Prze­szli przez ma­lut­kie drzwicz­ki i zna­leź­li się w spo­rej hali. Wiatr zo­sta­wi­li za sobą i nie wie­dzie­li, czy wy­szło im to na dobre. W środ­ku po­wie­trze było cięż­kie i śmier­dzia­ło wil­go­cią oraz grzy­bem. Tlenu było jesz­cze mniej, niż na zewnątrz – ni­zioł­ki nie po­trze­bo­wa­ły go do życia i czę­sto za­po­mi­na­ły, że inne rasy nie mogły bez niego od­dy­chać. Skal­ne skle­pie­nie wi­sia­ło osiem me­trów nad ich gło­wa­mi, pod­par­te przez sta­lo­we rusz­to­wa­nie, pod któ­rym wi­sia­ły na łań­cu­chach stare lampy, skąpo oświe­tla­ją­ce wnę­trze. W środ­ku ni­ko­go nie było. Hałdy nie­prze­ro­bio­nej rudy ty­ta­nu pię­trzy­ły się pod ścia­ną, cze­ka­jąc na za­ła­du­nek, gdy pasy trans­por­to­we wi­sia­ły nad nimi bez­czyn­nie.

Opu­ści­li halę i skrę­ci­li w jeden z licz­nych tu­ne­li wy­ku­tych w ścia­nie po pra­wej. Ze­szli ma­lut­ki­mi, stro­my­mi scho­da­mi do sta­lo­wych drzwi. Bongi od­su­nął z tru­dem sta­lo­wą za­su­wę i uchy­lił odrzwia, prze­pusz­cza­jąc gości do ko­lej­nej wiel­kiej hali. Ta była kil­ka­na­ście razy więk­sza i na pierw­szy rzut oka było widać, że słu­ży­ła innym celom, niż ta, którą zo­sta­wi­li za sobą. Tutaj skle­pie­nie gi­nę­ło gdzieś w mroku, a świa­tło da­wa­ły wy­so­kie la­tar­nie sto­ją­ce przy chod­ni­ku wci­śnię­tym mię­dzy rzędy sze­ścio­ścien­nych bu­dyn­ków. Bez wąt­pie­nia tra­fi­li do cen­trum Oakva­le. Bongi nie zmy­ślał ani nie prze­sa­dzał. Świe­żo przy­bi­te deski za­sła­nia­ły ma­lut­kie okna, a stosy złomu i sta­rych mebli za­gra­dza­ły ni­skie drzwi. Ulice, puste i mar­twe, znie­chę­ca­ły do spę­dze­nia dłuż­sze­go czasu poza domem. Ka­pi­tan splu­nął na chod­nik. Czuł się, jakby wszedł do ogrom­nej kryp­ty. Bongi ziew­nął prze­cią­gle, za­kry­wa­jąc usta dło­nią.

– Nie­spo­koj­ny sen? – za­in­te­re­so­wał się Ben­dal.

– Słu­cham? Och tak, bar­dzo. Od kilku ty­go­dni śnią mi się dziw­ne kosz­ma­ry. Całej ko­lo­nii wła­ści­wie. Nie ma się jed­nak czym mar­twić. Spraw­dzi­li­śmy dawne wpisy w ar­chi­wach i przy po­przed­niej ko­niunk­cji, osiem­set lat temu, też się to zda­rza­ło.

– A te kosz­ma­ry mają może jakiś wspól­ny mia­now­nik? – in­da­go­wał dalej kra­sno­lud. – Może jakoś łączą się z wa­szym ak­tu­al­nym pro­ble­mem? Takie ob­ja­wy skom­pli­ko­wa­nych zja­wisk ma­gicz­nych nie są rzad­ko­ścią. – Ni­zio­łek prze­tarł zmę­czo­ne oczy, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie ostat­nie sny.

– Nie, ra­czej nie. Mi cały czas śni się zmar­ła babka, ale na przy­kład moja sio­stra co noc spada, a tatę stra­szy jakiś ork.

Ben­dal ski­nął głową i nie drą­żył te­ma­tu. Bongi po­pro­wa­dził ich aż do prze­ciw­le­głej ścia­ny, do prze­my­sło­wej windy, którą zje­cha­li kil­ka­na­ście me­trów niżej. Za­rdze­wia­łe drzwi wy­pu­ści­ły ich do dużej sali, w któ­rej kłę­bił się tłum ni­zioł­ków w gór­ni­czych ka­skach. Wszy­scy byli od­wró­ce­ni do nich ple­ca­mi, wpa­try­wa­li się w coś, czego Henke na razie nie wi­dział. Szep­ta­li jeden do dru­gie­go, od­wra­ca­jąc się i sztur­cha­jąc łok­cia­mi. Co rusz któ­ryś ni­zio­łek sta­wał na pal­cach i za­dzie­rał głowę, by co­kol­wiek zo­ba­czyć, a co spryt­niej­si sta­wa­li na skrzy­niach albo przy­nie­sio­nych krze­słach. Wy­glą­da­li pra­wie iden­tycz­nie z żół­ty­mi ka­ska­mi na gło­wach, pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi, brud­ny­mi twa­rza­mi i w czar­nych stro­jach ro­bo­czych. Roz­stą­pi­li się przed krzy­czą­cym Bon­gim, który wzniósł w górę rękę z pli­kiem pa­pie­rów, żeby być le­piej wi­docz­nym. Nie było to oczy­wi­ście po­trzeb­ne. Ni­zioł­ki nie do­sta­wa­ły Henke i Il­li­ve­no­wi do pasa, a Oku­bash wy­glą­dał wśród nich jak gór­ski ol­brzym.

Na samym końcu sali, po­mię­dzy dwoma wie­życz­ka­mi au­to­ma­tycz­ny­mi, ko­ły­sa­ła się na pię­tach ni­zioł­czy­ca. Tak jak resz­ta ob­ser­wo­wa­ła wyj­ście tu­ne­lu, ale wy­da­wa­ła się być bar­dziej znie­cier­pli­wio­na, niż pod­eks­cy­to­wa­na. Za­mie­sza­nie, które wy­wo­ła­ło przy­by­cie za­ło­gi „Ja­skół­ki” wy­rwa­ło ja z za­my­śle­nia. Od­wró­ci­ła się i zmie­rzy­ła wol­nych że­gla­rzy wzro­kiem od stóp go głów. Ka­pi­tan od­wdzię­czył się jej pięk­nym za na­dob­ne, tak­su­jąc ją spoj­rze­niem zło­tych oczu. Zdzi­wi­ło go to, ale wbrew temu, co za­wsze mówił Corry’emu, tej ko­bie­ty nie po­my­lił­by w tłu­mie z kimś innym. Gruby, czar­ny war­kocz spły­wał jej po ra­mie­niu, się­ga­jąc pra­wie do pasa, mocno kon­tra­stu­jąc z białą ko­szu­lą wy­sta­ją­ca spod kra­cia­ste­go ża­kie­tu, która wy­da­wa­ła się wręcz świe­cić wśród umo­ru­sa­nych pyłem twa­rzy. Mu­sia­ła kie­dyś prze­żyć jakiś tra­gicz­ny wy­pa­dek, któ­re­go nie była w sta­nie na­pra­wić kon­wen­cjo­nal­na magia, gdyż żu­chwę i spory ka­wa­łek szczę­ki za­stę­po­wa­ła jej cy­ber­ne­tycz­na pro­te­za. Pra­wie nie dało się jej za­uwa­żyć dzię­ki do­brze do­bra­ne­mu do skóry ko­lo­ro­wi i mi­ni­mal­nej bliź­nie łą­czą­cej, ale sztucz­na, pla­sti­ko­wa po­wierzch­nia cza­sem lśni­ła w świe­tle ja­rze­nió­wek, gdy jej wła­ści­ciel­ka ru­sza­ła głową. Nie to jed­nak spra­wia­ło, że ka­pi­tan od razu zwró­cił na nią uwagę. Ota­cza­ła ją dziw­na, pra­wie na­ma­cal­na aura wła­dzy, jakby nie była bur­mi­strzem ja­kiejś za­po­mnia­nej przez bogów ko­lo­nii na sza­rym końcu Smo­czej Spi­ra­li, ale do­świad­czo­nym ad­mi­ra­łem sto­ją­cym na czele floty go­to­wej do in­wa­zji. Po­da­ła ka­pi­ta­no­wi rękę, czę­stu­jąc go sztucz­nym uśmie­chem, w któ­rym nie było ani grama ser­decz­no­ści. Jej młoda twarz nie stra­ci­ła przez to jed­nak na uro­dzie.

– Ka­pi­tan Henke z „Ja­skół­ki”, mam rację? – spy­ta­ła miłym dla ucha gło­sem. Zno­si­ła brak snu le­piej niż resz­ta miesz­kań­ców. Stała pro­sto, z wy­so­ko pod­nie­sio­ną głową. – Co ja mówię, kto inny po­ja­wił­by się tutaj tak ob­ła­do­wa­ny sprzę­tem? Oba­wiam się jed­nak, że nie­po­trzeb­nie pana tru­dzi­li­śmy. Ogło­sze­nie stra­ci­ło waż­ność kilka go­dzin temu.

– Z po­wo­du jed­ne­go pa­la­dy­na? – Ka­pi­tan uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i wpa­ko­wał do ust garść draży. – Jeśli ata­ku­ją was nie­umar­li, jeden ry­cerz, nie­waż­ne, jak cno­tli­wy, nie po­ra­dzi sobie z nimi. Tutaj po­trze­ba kilku par rąk.

– Nie wi­dział pan, jak roz­pra­wił się z tymi zom­bie. – Bongi wtrą­cił się i sta­nął obok przy­wód­czy­ni mia­sta. – Była ich tutaj setka, nie mo­gli­śmy im sta­wić nawet naj­mniej­sze­go oporu. A on tylko wzniósł rękę ze świę­tym me­da­lio­nem, try­snę­ło z niego ośle­pia­ją­ce świa­tło i po chwi­li z zom­bie nie zo­stał nawet pył!

– Wie­rzę, że mu się uda. – Lot­tof po­kle­pa­ła urzęd­ni­ka po ple­cach. – Sam Aka­non nam go ze­słał. – Gór­ni­cy zgod­nie po­ki­wa­li gło­wa­mi, kilku z nich wznio­sło ręce do mo­dli­twy. Henke spoj­rzał na swoją za­ło­gę. Nie po­do­ba­ło mu się, że od­pra­wia­no go z kwit­kiem, gdy po­fa­ty­go­wał się tak da­le­ko.

– To my od­po­wie­dzie­li­śmy na wasze proś­by jako pierw­si, nie ten pa­la­dyn. Zrywa pani umowę, cho­ciaż przy­le­cie­li­śmy tutaj spe­cjal­nie, nie oszczę­dza­jąc sil­ni­ków. Ra­dził­bym uprzej­miej trak­to­wać osoby, które mogą pani pomóc. Co, jeśli jed­nak znaj­dzie­cie się w po­trze­bie? Wtedy bę­dzie wam głu­pio i za­pła­ci­cie wię­cej.

– Na­praw­dę mi przy­kro – od­po­wie­dzia­ła mu w spo­sób jasno po­ka­zu­ją­cy, że by­naj­mniej nie było jej przy­kro. – Po pro­stu już nie po­trze­bu­je­my po­mo­cy.

– W do­brym gu­ście by­ło­by przy­naj­mniej od­da­nie nam za pa­li­wo, które spa­li­li­śmy lecąc tutaj.

– Je­ste­śmy bied­ną ko­lo­nią, ka­pi­ta­nie. Na­praw­dę mi przy­kro.

– Jasne. – Ka­pi­tan ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył w kie­run­ku windy, ale zatrzymał się w po kilku metrach. W tu­ne­lu numer trzy coś się po­ru­szy­ło. Nie­wy­raź­ny kon­tur zbli­żył się do wyj­ścia i sta­nął na tyle da­le­ko od snopa świa­tła rzu­ca­ne­go przez re­flek­tor, że zlewał się z ota­cza­ją­cą go ciem­no­ścią. Ktoś w tłu­mie za­czął kla­skać. Resz­ta pod­chwy­ci­ła jego en­tu­zjazm i sala wy­peł­ni­ła się ra­do­sny­mi okrzy­ka­mi. Henke nie przy­łą­czył się do wi­wa­tów. Zimne dresz­cze po­wo­li wspi­na­ją­ce się po jego krę­go­słu­pie da­wa­ły mu znać, że coś jest nie tak. Il­li­ven wy­tę­żył wzrok, znacz­nie lep­szy od ludz­kie­go. Prze­dłu­ża­ją­ce się mil­cze­nie z jego stro­ny ozna­cza­ło, że też nie był w sta­nie nic zo­ba­czyć. Bur­mistrz mach­nę­ła ręką na tech­ni­ka sto­ją­ce­go przy prze­no­śnej kon­so­li kon­tro­lu­ją­cej wie­życz­ki, by wy­łą­czył sys­te­my obron­ne. Try­bi­ki nie­na­oli­wio­nych me­cha­ni­zmów stęk­nę­ły i lufy cięż­kich ka­ra­bi­nów opa­dły. Cień zro­bił kilka kro­ków do przo­du, teraz można było już wy­ło­wić z mroku z grub­sza hu­ma­no­idal­ną syl­wet­kę. Za­mach­nął się i rzu­cił czymś w po­wie­trze, po czym od­wró­cił się i znik­nął w głębi tu­ne­lu. Okrą­gły przed­miot prze­fru­nął nad gło­wa­mi ze­bra­nych, odbił się od be­to­no­wej pod­ło­gi i po­tur­lał w stro­nę Henke. Ka­pi­tan za­trzy­mał go nogą i pod­niósł z pod­ło­gi. Przyj­rzał mu się do­kład­nie. W ciszy, która za­pa­dła, mógł usły­szeć bicie wła­sne­go serca. Niebieskie światła wizjerów hełmu gasły powoli, gdy mu się przyglądał. Po­trzą­snął nim i z tru­dem wy­cią­gnął z niego od­cię­tą głowę. Za­klął. Pa­trzył na twarz jesz­cze dzie­cia­ka, może dwu­dzie­sto­lat­ka. Mło­dzień­czy me­szek nie ustą­pił jesz­cze miej­sca tward­sze­mu za­ro­sto­wi. Jasne było, że ledwo co zo­sta­wił za sobą okres no­wi­cju­sza. Oczy, za­sty­głe w wy­ra­zie stra­chu i nie­do­wie­rza­nia, za­szły mgłą, upodob­nia­jąc go do ma­ne­ki­na. Henke dys­kret­nie westchnął. Spo­dzie­wał się zo­ba­czyć inną twarz, na­le­żą­cą do nie­gdy­siej­sze­go to­wa­rzy­sza broni. Nie wie­dział, czy po­czuł ulgę, czy zawód. Chyba mie­szan­kę obu. Otrzą­snął się i oddał hełm Oku­ba­sho­wi. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni płasz­cza pacz­kę pa­pie­ro­sów i za­pa­lił jed­ne­go.

– Aka­non, zdaje się, po­sta­no­wił wy­sta­wić pani wiarę na próbę. – Po­wie­dział, wy­pusz­cza­jąc gęstą chmu­rę dymu przez nos. Lot­tof długo pa­trzy­ła na od­cię­tą głowę czło­wie­ka, który jesz­cze mi­nu­tę temu sta­no­wił sym­bol jej na­dziei. W końcu podniosła wzrok.

– Je­stem w sta­nie za­pła­cić osiem­set sztuk złota – za­pro­po­no­wa­ła.

– Jako re­kom­pen­sa­tę za pa­li­wo? Bar­dzo hoj­nie z pani stro­ny. Jako za­pła­tę za ro­bo­tę? – Skrzy­wił się, jakby coś go za­bo­la­ło. – Tro­chę mało.  

– Nie mamy wię­cej. Przy­się­gam. – Głos ni­zioł­czy­cy za­ła­mał się, gdy zło­ży­ła ręce w bła­gal­nym ge­ście.  

– No cóż, ostrze­ga­łem panią…

– Ka­pi­ta­nie? – Oku­bash nieśmiało po­trzą­snął ra­mie­niem Henke. – Mogę pro­sić na słów­ko?

– Jasne. – Ode­szli na bok. Troll przy­ło­żył ka­pi­ta­no­wi do ucha hełm pa­la­dy­na i lekko stuk­nął go małym mło­tecz­kiem. Przy­łbi­ca wy­da­ła z sie­bie dźwięk nie­pa­su­ją­cy dla tak cien­kie­go me­ta­lu. Niski i głę­bo­ki, przy­wo­dził na myśl ogrom­ny, spi­żo­wy dzwon. – O żesz kurwa… to mi­th­ril? – wy­szep­tał. Troll ener­gicz­nie po­ki­wał głową.

– Tak. Stop z ty­ta­nem. Wy­da­je mi się, że naj­wyż­szej próby, około pięć­dzie­się­ciu pro­cent.

– W słod­ką pizdę Se­li­no­ry. – Ka­pi­tan prze­cze­sał rę­ka­mi włosy. – I my­ślisz, że cała jego zbro­ja mogła być z tego zro­bio­na?

– Tego nie wiem.

– Nie szko­dzi. Sam hełm jest wart małą for­tu­nę – mruk­nął do sie­bie. – Gdy­by­śmy zna­leź­li całą pły­tów­kę… warto za­ry­zy­ko­wać. – Od­wró­cił się do ni­zioł­czy­cy i oznaj­mił już nor­mal­nym gło­sem: – Okej, niech bę­dzie osiem­set, po­mo­że­my wam. Przy­go­tuj­cie za­pła­tę w prze­le­wie na konto, bo nie lubię drob­nych. Oku­bash, czas na twoją pierw­szą przy­go­dę, cie­szysz się? No jasne, że tak. Corry ma dla cie­bie pre­zent na tę oka­zję. – Uprzej­my uśmiech po­ja­wił się na ustach trol­la, ale znik­nął pra­wie od razu, gdy za­czął roz­glą­dać się po twa­rzach ota­cza­ją­cych go ni­zioł­ków, zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Tutaj je­stem, idio­to. – Corry kop­nął go w kost­kę.

– Och?

– Nie do wiary…

Roz­pa­ko­wa­li ba­ga­że i po pię­ciu mi­nu­tach byli już go­to­wi. Wszy­scy oprócz Corry'ego, który nie mu­siał od­dy­chać, za­ło­ży­li maski tlenowe za­sła­nia­ją­ce całą twarz. Na dnie ko­pal­ni na pewno stę­że­nie tlenu było ze­ro­we. Henke zamie­nił płaszcz na ka­mi­zel­kę ochron­ną, która chro­ni­ła użyt­kow­ni­ka tak przed po­ci­ska­mi i no­ża­mi, jak i przed ma­gicz­ny­mi ata­ka­mi. Ni­zioł­ki bez­czel­nie wle­pi­ły wzrok w jego biały ta­tu­aż przedstawiający skom­pli­ko­wa­ny ukła­d sca­lo­ny na pra­wej ręce, cią­gną­cy się od nad­garst­ka aż po bark, teraz od­sło­nię­ty przez czar­ny T-shirt. Za­kła­da­jąc tak­tycz­ne rę­ka­wicz­ki pa­trzył każ­de­mu z nich pro­sto w oczy, pe­sząc i zmu­sza­jąc do spusz­cze­nia wzro­ku. Zbroj­mistrz z dumną miną podał mu ka­ra­bin.

– Co to?

– Ares ARD czter­dzie­ści dwa z pod­wie­sza­ną strzel­bą. Ulep­szy­łem go ostat­nio do po­zio­mu plus trzy. Teraz za­da­je jesz­cze więk­sze ob­ra­że­nia. Za­mon­to­wa­łem tu hy­bry­do­wy ce­low­nik ko­li­ma­to­ro­wo-re­flek­so­wy, jak lu­bisz. Ma­ga­zyn­ki za­pa­ko­wa­łem amu­ni­cją wy­bu­cho­wą, stan­dar­do­wa prze­le­ci przez umar­la­ków nie ro­biąc więk­szej róż­ni­cy. Pas nośny jed­no­punk­to­wy. A tutaj masz swój re­wol­wer. Prze­czy­ści­łem go.

– Dzię­ki. – Henke wy­krę­cił bro­nią kilka młyn­ków wokół środ­ko­we­go palca i wsu­nął ją do ka­bu­ry na udzie. – Go­to­wy, Oku­bash?

– Tak mi się wy­da­je. – Troll mach­nął trzy­me­tro­wym buz­dy­ga­nem, po któ­re­go gło­wi­cy bie­ga­ły zie­lo­ne bły­ska­wi­ce. Na pasie prze­wie­szo­nym przez ramię ol­brzy­ma wi­siał gra­nat­nik ręcz­ny za­ła­do­wa­ny gra­na­ta­mi z wodą świę­co­ną. Rzepy świe­żo prze­ro­bio­ne­go pan­ce­rza trzesz­cza­ły przy jego naj­mniej­szym ruchu, gro­żąc pęk­nię­ciem. – Tro­chę cięż­ko mi się tym po­słu­gi­wać, ale przy­zwy­cza­ję się. Dzię­ku­ję.

– Nie ma za co. Bed­nal, ile jesz­cze? – Kra­sno­lud sie­dział ze skrzy­żo­wa­ny­mi w po­wie­trzu no­ga­mi na ogrom­nej skrzy­ni przy­nie­sio­nej przez trol­la. Prze­su­nął pal­cem stro­nę księ­gi za­klęć za­pi­sa­nej na da­ta­pa­dzie, mam­ro­cząc do sie­bie. Prze­rwał i spoj­rzał na ka­pi­ta­na znad oku­la­rów.

– Zaj­mu­je mi to dłu­żej za każ­dym razem, gdy mi prze­ry­wasz. – Il­li­ven za­rzu­cił na plecy swój ka­ra­bin snaj­per­ski, który w każ­dej chwi­li mógł zmie­nić kon­fi­gu­ra­cję, by strze­lać ogniem au­to­ma­tycz­nym i po­pra­wił pan­cerz no­szo­ny przez tro­pi­cie­li na jego ro­dzin­nej pla­ne­cie. Za­ło­żył płaszcz czę­ścio­wej nie­wi­dzial­no­ści i po­pra­wił złote klam­ry spi­na­ją­ce­go go pod szyją. Kiedy upew­nił się, że wszyst­ko było na miej­scu, elf wzniósł kciuk w górę. Corry za­ło­żył ban­do­lier  ob­wie­szo­ny bęb­no­wy­mi ma­ga­zyn­ka­mi, od­bez­pie­czył au­to­ma­tycz­ną strzel­bę znacz­nie więk­szą, niż on sam i za­śmiał się gar­dło­wo ni­czym ma­niak.

– Dawać mnie tutaj tych umrzy­ków – rzu­cił w stro­nę tu­ne­li. Henke ro­ze­śmiał się, po­ka­zu­jąc gar­ni­tur bia­łych, rów­nych zębów. Corry mógł za każ­dym razem pa­ko­wać ich w więk­sze i więk­sze ta­ra­pa­ty przez swoją po­ryw­czość, ale spra­wiał też, że nigdy nie wy­da­wa­ły się nawet w po­ło­wie tak po­waż­ne, jak po­win­ny.

Pod­nie­śli ple­ca­ki wy­peł­nio­ne amu­ni­cją oraz mik­stu­ra­mi i ru­szy­li w głąb szybu numer trzy. Za­pa­li­li la­tar­ki przy­twier­dzo­ne do masek. Cien­kie snopy bia­łe­go świa­tła wy­ła­nia­ły z mroku za­gru­zo­wa­ny chod­nik, tu­ma­ny pyłu i że­bro­wa­ne skle­pie­nie tu­ne­lu przy­po­mi­na­ją­ce rurę od od­ku­rza­cza. Henke pro­wa­dził. Corry truch­tał zaraz za nim, prze­glą­da­jąc da­ta­pad z mapą ko­pal­ni. Będąc ni­zioł­kiem naj­le­piej orien­to­wał się w pod­zie­miach i za­ło­ga była skłon­na za­ufać mu jako prze­wod­ni­ko­wi.

– W prawo – rzu­cił, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu. Skrę­ci­li we wska­za­ną od­no­gę, róż­nią­cą się od al­ter­na­tyw­nej tylko sym­bo­la­mi iden­ty­fi­ka­cyj­ny­mi sta­ran­nie na­nie­sio­ny­mi na ścia­ny. Prze­miesz­cza­li się po­wo­li, spraw­dza­jąc każdą mi­ja­ną wnękę. Ciało pa­la­dy­na mogło znaj­do­wać się wła­ści­wie wszę­dzie, nie mó­wiąc o przy­cza­jo­nych upio­rach. Ko­ry­ta­rze cią­gnę­ły się przez wiele ki­lo­me­trów i cały czas opa­da­ły. W miarę, jak scho­dzi­li coraz niżej, be­to­no­we skle­pie­nia ustę­po­wa­ły miej­sca sta­lo­wym pod­po­rom i siat­ce przy­bi­tej gru­by­mi koł­ka­mi do cio­sa­nych ścian. Oku­bash za­trzy­mał się na mo­ment i odłu­pał część nie­za­bez­pie­czo­nej ścia­ny. Od­piął la­tar­kę od maski i przyj­rzał się frag­men­to­wi mi­ne­ra­łu.

– Cie­ka­we. – Apa­rat znie­kształ­cił jego głos tak, że brzmiał jakby mówił do to­wa­rzy­szy przez ścia­nę wody. 

– Co ta­kie­go? – Ben­dal cof­nął się i pod­szedł do trol­la.

– To nie jest ruda ty­ta­nu, a zwy­kła skała.

– No i?

– Od kiedy we­szli­śmy tutaj, nie wi­dzia­łem więk­szych sku­pisk ty­ta­nu.

– Je­stem pro­stym kra­sno­lu­dem i nie znam się na gór­nic­twie, ale chyba o to cho­dzi, żeby tego ty­ta­nu tutaj nie było, tak? W końcu, żeby mógł być na górze, naj­pierw muszą wy­do­być go stąd.

– No tak. – Troll przy­tak­nął. – Nie po­my­śla­łem o tym. Jed­nak co dwie głowy, to nie jedna.

– Nie łam­cie szyku – skar­cił ich ka­pi­tan. – Bo jesz­cze nas coś…

– Zbli­ża się do nas horda zom­bie. – Il­li­ven wy­rósł za ple­ca­mi ka­pi­ta­na. Henke aż pod­sko­czył, w od­ru­chu się­gnął po re­wol­wer i wy­strze­lił, ale elf zła­pał go za rękę i po­cisk tra­fił w sufit za­miast w jego głowę. Huk wy­strza­łu po­niósł się echem.

– Do kurwy nędzy! – prze­klął. Nie­na­tu­ral­ny, cie­pły podmuch za­wiał nagle z głębi tu­ne­lu, pra­wie prze­wra­ca­jąc dru­ży­nę. Pył, który ze sobą niósł, odbił się od pla­sti­ko­wych masek, bo­le­śnie ude­rzył w od­sło­nię­te czę­ści ciała. Licz­ni­ki Ge­ige­ra ożyły na raz, wy­da­jąc z sie­bie gło­śne trza­ski, lecz uci­chły w mo­men­cie, gdy wiatr się uspo­ko­ił.

– Co to było? – Zdzi­wił się Oku­bash.

– Ne­kro­pla­zma. – Ben­dal splu­nął z po­gar­dą. Pył mimo to wciąż chrzę­ścił mu mię­dzy zę­ba­mi. – Jeśli łą­czysz nie­umar­łych z pro­mie­nio­wa­niem, to pewne jak amen w pa­cie­rzu. Na szczę­ście dawka była mała. – Podmuch za­wiał po­now­nie, nio­sąc ze sobą po­tę­pień­cze jęki.

– Wie­dzą, gdzie je­ste­śmy – Il­li­ven oznaj­mił spo­koj­nie.

– Co ty nie po­wiesz? Może gdy­byś nas nie stra­szył, to by nie wie­dzie­li!- krzyk­nął ka­pi­tan. Przez chwi­lę sapał cięż­ko, świ­dru­jąc za­sko­czo­ne­go tro­pi­cie­la wzro­kiem.

– Może tak byśmy…– Oku­bash wzniósł nie­śmia­ło rękę.

– Tak, kurwa, może tak byśmy! – Henke przy­tak­nął ścią­ga­jąc broń z ra­mie­nia. – Przy­go­to­wać się, nie stać jak słupy soli! Corry, roz­łóż sa­la­man­drę!

– Ha, ta jest! – Ni­zio­łek za­tarł ręce i mach­nął na Oku­ba­sha, by ten przy­klęk­nął. Zbroj­mistrz od­piął mu od ple­ca­ka sta­lo­wy cy­lin­der, po­ło­żył go na ziemi i za­czął przy nim maj­stro­wać, za­czy­na­jąc od roz­ło­że­nia trój­no­ga.

– Nie ma sensu bawić się w tak­ty­kę – in­stru­ował ich ka­pi­tan.– Zom­bie rzucą się na nas masą, jak gnomy. Jeśli zo­ba­czysz gdzieś ne­kro­man­tę – po­pa­trzył na Il­li­ve­na – to od­strzel mu łeb. Poza tym cze­ka­my, aż sa­la­man­dra zrobi swoje, a potem pa­ku­je­my w nich tyle oło­wiu, ile fa­bry­ka dała. Jasne? – Jęki na­bie­ra­ły na sile. Henke wpa­try­wał się w ciem­ność, ale nic jesz­cze nie po­ja­wi­ło się w świe­tle la­tar­ki. Spoj­rzał na swo­je­go ko­wa­la. Oku­bash, wbrew jego ocze­ki­wa­niom, stał dziel­nie, z kolbą gra­nat­ni­ka przy­ło­żo­ną do barku. Po jego za­zwy­czaj ma­śla­nym spoj­rze­niu nie było śladu. Drżał lekko, zdra­dza­jąc pierw­sze ozna­ki szału bo­jo­we­go, z któ­re­go znana była jego rasa. Henke miał tylko na­dzie­ję, że gdy już w niego wpad­nie, bę­dzie umiał roz­róż­nić przy­ja­cie­la od wroga. Ben­dal wy­szedł nieco na przód. Na­kre­ślił wska­zu­ją­cym pal­cem linię na ścia­nie i przy­ło­żył do niej grzbiet dłoni. Gdy ją pod­niósł, po­wie­trze ze­lek­try­zo­wa­ło się, za­pach­nia­ło ozo­nem, a gruba, czer­wo­na linia za­wi­sła w po­wie­trzu. Pu­łap­ka zo­sta­ła za­sta­wio­na.

– Po­śpiesz się z łaski swo­jej – po­go­nił Corry’ego, wra­ca­jąc do dru­ży­ny.

– Już, już. – Zbroj­mistrz mo­co­wał się z dźwi­gnią prze­ła­do­wu­ją­cą sa­la­man­drę, nie mogąc jej prze­sta­wić. Od­gło­sy setek kro­ków zbli­ża­ły się, a nio­są­ce je echo spra­wia­ło, że brzmia­ły jak ulew­ny deszcz. W końcu zza za­krę­tu wy­ło­ni­ły się pierw­sze zom­bie, za któ­ry­mi cią­gnął potok na­stęp­nych. Nie wyż­sze niż metr i drob­ne, nie­do­stat­ki po­stu­ry nad­ra­bia­ły ilo­ścią. Świa­tła la­ta­rek ner­wo­wo drża­ły na ich bla­dych twa­rzach i ry­bich oczach pa­trzą­cych tempo na dru­ży­nę. Nie­któ­rym bra­ko­wa­ło koń­czy­ny, innym głów, ale wszy­scy mieli na sobie jed­no­czę­ścio­we mun­du­ry gór­ni­cze, po­dziu­ra­wio­ne jak ser szwaj­car­ski, ubru­dzo­ne pla­ma­mi zżółk­nię­tej, za­schnię­tej krwi. Mru­cza­ły i ję­cza­ły, z tru­dem otwie­ra­jąc sztyw­ne żu­chwy. Po­wo­li zbli­ża­ły się w stro­nę wol­nych że­glarz, kuś­ty­ka­jąc i chci­wie wy­cią­ga­jąc przed sie­bie ręce. Henke za­klął szpet­nie. Choć horda ni­zioł­ków-zom­bie wy­glą­da­ła gro­te­sko­wo, nie­spe­cjal­nie chcia­ło mu się śmiać. Zwłasz­cza, że Corry wciąż nie mógł uru­cho­mić ich asa w rę­ka­wie. Pu­łap­ka Ben­da­la uru­cho­mi­ła się, gdy pierw­sze zom­bie prze­rwał czer­wo­ną wstę­gę. Nad hordą po­ja­wi­ły się trzy ma­lut­kie białe punk­ty. Wy­bu­chły ku­la­mi ener­gii, bez­dź­więcz­nie nisz­cząc kil­ku­na­stu nie­umar­łych na raz, by po se­kun­dzie im­plo­do­wać, za­sy­sa­jąc ko­lej­nych. Nie zro­bi­ło to jed­nak więk­szej róż­ni­cy. Zom­bie nie prze­sta­ły iść na przód, ko­lej­ne wciąż wy­cho­dzi­ły zza za­krę­tu.

– Okej, zmia­na planu. – Zde­cy­do­wał ka­pi­tan. – Ogień za­po­ro­wy! – wydał roz­kaz. Otwo­rzy­li ogień pra­wie jed­no­cze­śnie. Hu­ra­gan oło­wia­nych po­ci­sków ude­rzył w nie­umar­łych. Za­mknię­te w nich ła­dun­ki eks­plo­do­wa­ły, roz­ry­wa­jąc zom­bie na małe ka­wa­łecz­ki. Oku­bash wy­strze­li cały ma­ga­zy­nek gra­na­tów na raz. Woda świę­co­na roz­pry­sła się na cia­łach zom­bie, skwier­cząc w kon­tak­cie i paląc je żywym ogniem. Ben­dal wska­zał pod­ło­gę przed sobą sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi pal­ca­mi. Czar­na maź po­ja­wi­ła się tam w mgnie­niu oka, bul­go­cą­ca i ru­sza­ją­ca się, jakby zo­sta­ła ob­da­rzo­na wła­snym ży­ciem. Ufor­mo­wa­ła się w stado czar­nych szczu­rów, które po­bie­gło pro­sto ku hor­dzie, ska­cząc ku oczom i tor­som, żar­łocz­nie po­chła­nia­jąc oży­wień­ców. Ci mimo to na­pie­ra­li do przo­du i przez chwi­lę wy­glą­da­ło to, jakby mor­skie fale roz­bi­ja­ły się o brzeg, co­fa­jąc się, by po chwi­li znów obmyć plażę. Dziw­ny wiatr ze­rwał się po­now­nie, upior­nie wyjąc. Nie­umar­li pod­nie­śli głowy, ich oczy za­bły­sły zie­lo­nym, tru­pim bla­skiem i ru­szy­ły przed sie­bie, na­pę­dza­ne nową siłą. Dep­ta­jąc po upa­dłych, zbli­ży­li się na od­le­głość po­zwa­la­ją­cą im spoj­rzeć w lufy broni. Oku­bash za­mie­nił gra­nat­nik na bu­ła­wę i za­mach­nął się, za­mie­nia­jąc zom­bie na metr przed sobą w skwier­czą­cy pył. Ni­zioł­ki zła­pa­ły Henke za nogi, pró­bo­wa­ły rzu­cić go na zie­mię. Ka­pi­tan zła­pał ka­ra­bin jedną ręką, nie prze­sta­jąc strze­lać. Drugą wy­cią­gnął nóż i na­ci­snął przy­cisk w uchwy­cie. Mo­no­mo­le­ku­lar­ne ostrze ce­ra­micz­ne za­czę­ło drżeć w wy­so­kiej czę­sto­tli­wo­ści. Ude­rzył na odlew, na ślepo. Nóż za­śpie­wał czy­sto jak ka­mer­ton i wgryzł się w mar­twe koń­czy­ny, od­ry­wa­jąc je od ciał i uwal­nia­jąc ka­pi­ta­na ze śmier­tel­ne­go chwy­tu.

– Corry, po­śpiesz się, bo jak bogów ko­cham, wsa­dzę ci tą wie­życz­kę tak głę­bo­ko w dup­sko, że włą­czysz ją trzust­ką! – wark­nął, co­fa­jąc się, by unik­nąć wy­cią­ga­ją­cych się ku nim bla­dych pal­ców, wy­gię­tych jak szpo­ny.

– No już! – Zbroj­mistrz wy­cią­gnął zza pasa klucz wi­riań­ski i ude­rzył obu­rącz w obu­do­wę sa­la­man­dry. Dźwi­gnia od­cię­ła się, uwal­nia­jąc na­pię­tą sprę­ży­nę i sa­la­man­dra ob­ró­ci­ła się na trój­no­gu jak me­cha­nicz­ny wia­trak, wy­plu­wa­jąc z sie­bie al­che­micz­ny ogień. Ja­sno­nie­bie­ski stru­mień pło­mie­ni wy­strze­lił na kilka me­trów, paląc wszyst­ko przed sobą. Tem­pe­ra­tu­ra była tak wy­so­ka, że spa­li­ła włosy na przed­ra­mio­nach ka­pi­ta­na, cho­ciaż prze­zor­nie cof­nął się za wie­życz­kę. Mar­twe ciała za­skwier­cza­ły, pa­ru­jąc w kon­tak­cie z al­che­micz­ną sub­stan­cją. Woń pa­lo­ne­go mięsa wy­peł­ni­ła cały tunel. Napór nie­umar­łych zo­stał za­trzy­ma­ny. Dru­ży­na prze­rwa­ła ostrzał.

– Łezka w oku się kręci. – Corry wy­cią­gnął z kie­sze­ni apa­rat i zro­bił kilka zdjęć. Henke wziął głę­bo­ki wdech, na­pa­wa­jąc się ob­ra­zem znisz­cze­nia.

– Ko­cham za­pach al­che­micz­ne­go ognia. Opła­ca­ło się wy­kosz­to­wać. – Uśmiech­nął się. Zom­bie po kilku se­kun­dach zmie­sza­ły się z po­wie­trzem bądź czar­ną sadzą na ziemi. Stru­mień ognia osłabł i za­nikł. Sa­la­man­dra wy­plu­ła jesz­cze z sie­bie spa­zma­tycz­nie reszt­ki sub­stan­cji i za­pisz­cza­ła, dając znać, że opróż­ni­ła zbior­nik. Da­le­ko w głębi tu­ne­lu sta­nął nie­ru­cho­mo zom­bie, któ­re­go syl­wet­ka po­ja­wia­ła się w ostat­nich roz­bły­skach ognia. Zde­cy­do­wa­nie wyż­szy od resz­ty, na pewno nie był ni­zioł­kiem. Stał na sze­ro­ko roz­ło­żo­nych, wy­gię­tych łu­ko­wa­to pro­te­zach nóg słu­żą­cych do szyb­kie­go bie­ga­nia i ryt­micz­nie za­ci­skał w pię­ści dło­nie wsz­cze­pów, w któ­rych za­stą­pio­no palce dłu­gi­mi ostrza­mi. Przez całe jego ciało cią­gnę­ły się rury, z któ­rych ka­pa­ła ja­sno­zie­lo­na, fos­fo­ry­zu­ją­ca sub­stan­cja. Henke nie mógł być pe­wien, ale wy­da­wa­ło mu się, że ktoś wszył oży­wień­co­wi sta­lo­wą płytę zaj­mu­ją­cą pra­wie całą twarz. Ob­ró­cił się do Il­li­ve­na, by wydać mu roz­kaz, ale elf już ce­lo­wał ze swo­jej broni. Wy­strze­lił serię trzech po­ci­sków w try­bie ka­ra­bi­nu snaj­per­skie­go. Zom­bie, choć wy­da­wa­ło się to nie­moż­li­we, unik­nął tra­fie­nia, ska­cząc w bok szyb­ciej, niż ka­pi­tan mógł do­strzec. Ob­ró­cił się i po­biegł w głąb tu­ne­lu tak szyb­ko, jakby ktoś rzu­cił na niego za­klę­cie za­krzy­wia­ją­ce czas.

– Czy ty…chy­bi­łeś? – spy­tał Corry, prze­ry­wa­jąc ciszę, która za­pa­dła. Elf nie ode­zwał się, ale jego mina mó­wi­ła wszyst­ko. Chy­bił. Pierw­szy raz w życiu.

– To był cy­be­rzom­bie! – Oku­bash sap­nął, nie mogąc uwie­rzyć w to, co zo­ba­czył. – Naj­praw­dziw­szy!

– Nie ciesz się, chłop­cze. – Uspo­ko­ił go Ben­dal. – To coś na pewno spra­wi nam wię­cej kło­po­tów, niż te śmiesz­ne ni­zioł­ki.

– To był elf – mruk­nął Il­li­ven. – Mu­si­my uwol­nić go od cier­pie­nia.

– Zro­bi­my to. – Ka­pi­tan po­kle­pał go po ra­mie­niu. – Spo­koj­nie. Ktoś jest ranny?

– Pan, ka­pi­ta­nie. – Oku­bash wska­zał ogrom­nym pal­cem rany po pa­zu­rach zom­bie na udach ka­pi­ta­na. Spodnie wchło­nę­ły już część ciem­nej krwi, na­sią­ka­jąc nią. 

– Se­li­no­ro, nawet tego nie po­czu­łem. – Wy­cią­gnął z ple­ca­ka pla­sti­ko­wy bidon wy­peł­nio­ny czer­wo­nym na­po­jem i wypił całą jego za­war­tość dusz­kiem. Rany za­pie­kły, jakby ktoś przy­ło­żył do nich roz­grza­ną stal. Ich brze­gi po­ru­szy­ły się i po­łą­czy­ły, za­skle­pia­jąc się. Po głę­bo­kich ubyt­kach zo­sta­ła tylko cien­ka linia. – Od razu le­piej. Zbie­raj­my się.

Spa­ko­wa­li sa­la­man­drę, wy­mie­ni­li ma­ga­zyn­ki i ru­szy­li dalej. Tunel za­czął opa­dać jesz­cze bar­dziej. Jego ścia­ny stały się nie­rów­ne. Cza­sem po­sze­rzał się, by po chwi­li zwę­zić do wiel­ko­ści ko­ry­ta­rza. Choć nie sta­ra­li się skra­dać i nie zna­leź­li po dro­dze żad­nych odnóg, nie spo­tka­li cy­be­rzom­bie. W końcu drogę za­gro­dzi­ło im gru­zo­wi­sko, o któ­rym mówił Bongi. Cięż­kie głazy po­mie­sza­ne z siat­ką i sta­lo­wy­mi, po­wy­gi­na­ny­mi prę­ta­mi pię­trzy­ły się aż po sufit. Ktoś usu­nął skały z sa­me­go środ­ka zwa­li­ska i pod­parł je rusz­to­wa­niem. Corry pod­szedł do przej­ścia i przyj­rzał się mu z bli­ska, spraw­dza­jąc każdy ka­mień. Prze­szedł ostroż­nie na drugą stro­nę i tam zro­bił to samo.

– Hm – mruk­nął.

– Coś nie tak? – spy­tał Oku­bash.

– To mi wy­glą­da, jakby zo­sta­ło zbu­do­wa­ne od na­szej stro­ny. Usta­wie­nie ka­mie­ni, ślady wier­tła. Wszyst­ko na to wska­zu­je.

– Chcesz po­wie­dzieć, że nie zro­bi­li tego nie­umar­li? – Ben­dal zmarsz­czył brwi, pa­trząc na kon­struk­cję.

– Nie, chyba, że obe­szli to w jakiś spo­sób, ale wtedy prze­cież nie po­trze­bo­wa­li­by tego robić.

– Fak­tycz­nie dziw­ne – po­twier­dził troll. – A to już druga rzu­ca­ją­ca się w oczy rzecz, na którą na­tra­fi­li­śmy.

– Su­ge­ru­jesz, że coś tu śmier­dzi. – Henke chciał splu­nąć, ale opa­no­wał się w ostat­niej chwi­li, zanim ubru­dził maskę.

– Nie ina­czej.

– A tutaj – elf po­ja­wił się w przej­ściu, stra­sząc wszyst­kich – jest coś jesz­cze bar­dziej po­dej­rza­ne­go.

– Do kurwy je­ba­nej nędzy! – krzyk­nął Henke. – Prze­stań to robić! – Il­li­ven spoj­rzał na niego zdzi­wio­ny. Źre­ni­ce zaj­mo­wa­ły mu pra­wie całe oczy i wy­glą­dał w ciem­no­ści, jak zjawa.

– Prze­cież tu­pa­łem.

– Chuja, nie tu­pa­łeś.

– Nie wiem, czy umiem gło­śniej.

– Dobra… nie­waż­ne. Co jest bar­dziej po­dej­rza­ne? – Il­li­ven wy­cią­gnął przed sie­bie otwar­tą dłoń i po­ka­zał garść łusek po na­bo­jach.

– Ni­zioł­ki tutaj wal­czy­ły.

– A nie przy­szło ci do głowy, że pa­la­dyn też mógł mieć broń palną?

– To był czło­wiek, a lu­dzie nie mają żół­tej krwi. Kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej pod­ło­ga się od niej lepi. – Po­ka­zał po­de­szwy butów ubru­dzo­ne ciem­no­żół­tą cie­czą. – Wszędzie leży też pozostawiona broń. Ślad pro­wa­dzi do dziw­ne­go przed­sion­ka.

 – Fak­tycz­nie coś tu śmier­dzi. – Ben­dal po­dra­pał się po bro­dzie.

– Wy­glą­da na to, że pani bur­mistrz zro­bi­ła nas w chuja – Henke splu­nął. – Nikt nie po­ry­wał tych ni­zioł­ków, a już na pewno nie ucie­ka­ły. Wy­sy­ła­ła ich tutaj z bro­nią, żeby za­bi­ły zom­bie. Kłam­li­wa, ma­ni­pu­la­cyj­na suka.

Prze­szli przez wy­ko­pa­ną w gru­zo­wi­sku dziu­rę i po­dą­ży­li za elfem. Za za­to­rem nikt nie roz­ło­żył już siat­ki. Sufit pod­pie­ra­ły gdzieniegdzie grube fi­la­ry skały, spe­cjal­nie po­mi­nię­tej w cza­sie ko­pa­nia. Tunel po­wo­li zwę­żał się i koń­czył ka­mien­nym por­ta­lem ozdo­bio­nym za­tar­ty­mi ru­na­mi. Ben­dal przyj­rzał się na­pi­som.

–  „Zgrze­szył, oby jego imię zo­sta­ło za­po­mnia­ne.” Tylko tyle tutaj pisze. To język orków.

-Ni­g­dy nie wy­do­by­wa­li ty­ta­nu w tym szy­bie. Cały ten ko­ry­tarz słu­żył tylko temu, żeby do­stać się do tego miej­sca. Pięk­nie, kurwa. Pięk­nie – wes­tchnął Henke. -Tego nam bra­ko­wa­ło, wy­so­kiej magii orków.

Prze­szli pod ka­mien­nym łu­kiem do du­że­go, mu­ro­wa­ne­go po­miesz­cze­nia. Przed­nia ścia­na zo­sta­ła zbu­rzo­na, ka­mien­ne bloki wciąż le­ża­ły w nie­ła­dzie na pod­ło­dze, od­sła­nia­ją­cy salę tak ogrom­ną, że świa­tła la­ta­rek nie były w sta­nie do­trzeć do jej końca. Licz­ni­ki Ge­ige­ra zwa­rio­wa­ły, gdy zo­sta­ły skie­ro­wa­ne w jej stro­nę. Po pra­wej, opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę, sie­dział bez­gło­wy kor­pus. Henke pod­szedł do niego i ci­chut­ko gwizd­nął. Pa­la­dyn miał na sobie naj­now­szą zbro­ję wspo­ma­ga­ną, jaką wi­dział w swoim życiu. Grube na cen­ty­metr płyty wy­gi­na­ły się w or­ga­nicz­ne kształ­ty, osła­nia­jąc pra­wie całe ciało. Jej twór­ca nie szczę­dził mi­th­ri­lu, bądź co bądź naj­droż­sze­go mi­ne­ra­łu w ga­lak­ty­ce, nawet na ob­szer­niej­sze na­ra­mien­ni­ki, oboj­czyk chro­nią­cy szyję czy wie­lo­fol­go­wy far­tuch, by zbłą­ka­ny po­cisk przy­pad­kiem nie tra­fił wła­ści­cie­la w pa­chwi­nę. Pod pły­ta­mi bie­gły grube włók­na sztucz­nych mię­śni za­pew­ne zwięk­sza­ją­ce wie­lo­krot­nie siłę. Pa­la­dyn nie zde­cy­do­wał się po­ma­lo­wać zbroi, zo­sta­wia­jąc su­ro­wą, sre­brzy­stą po­wło­kę. Je­dy­ną ozdo­bą, na jaką sobie po­zwo­lił, była kunsz­tow­na pła­sko­rzeź­ba na pier­si przed­sta­wia­ją­ca ry­ce­rza z lwią głową za­miast hełmu, trzy­ma­ją­ce­go obu­rącz zła­ma­ny miecz skie­ro­wa­ny ostrzem w górę, herb Aka­no­na. W za­ci­śnię­tej dłoni błysz­czał się srebr­ny me­da­lion. Ka­pi­tan się­gnął do pasa de­na­ta i od­piął od niego miecz w pro­stej, skó­rza­nej po­chwie. Henke wy­cią­gnął broń przed sie­bie i oce­nił ją pa­trząc pod róż­ny­mi ką­ta­mi. Sta­lo­we czę­ści rę­ko­je­ści błysz­cza­ły się od złota. Gło­wi­ca miała kształt łzy, a jelec wy­gi­nał się de­li­kat­nie w stro­nę ostrza. Bie­gną­cy mię­dzy nimi uchwyt wy­ko­na­no z ciem­ne­go drew­na. Głow­nia mie­cza była pro­sta, wręcz po­spo­li­ta. Długa na pół­to­rej metra i sze­ro­ka jak dłoń, z bruz­dą cią­gną­cą się aż po sam sztych. Miecz bez­dy­sku­syj­nie zo­stał wy­ku­ty do walki, a nie na pa­ra­dy, ale cie­szył oko mimo swo­jej pro­sto­ty. Od broni było przy­jem­ne, roz­luź­nia­ją­ce cie­pło. Za­mach­nął się i tra­fił w ścia­nę. Skała nie sta­wi­ła mu więk­sze­go oporu, niż po­wie­trze.

– Za­bez­piecz ciało – rzu­cił do Ben­da­la. – Nie chce­my, żeby ktoś tutaj przy­szedł i je ukradł. – Kra­sno­lud wy­ko­nał skom­pli­ko­wa­ny gest i wy­po­wie­dział kilka słów mocy. Po­wie­trze zgęst­nia­ło wokół bez­gło­we­go ciała, za­fa­lo­wa­ło. Kor­pus po chwi­li znik­nął, jakby się roz­pły­nął.

– Go­to­we – po­wie­dział cza­ro­dziej.

– Okej. To za­bierz­my się za źró­dło pro­ble­mu.

– Ka­pi­ta­nie? – Oku­bash złapał Henke na rękę i pra­wie wy­rwał mu ją ze stawu,.

– Co?

– Źró­dło za­bra­ło się za nas. – Po­ka­zał pal­cem dwój­kę nie­umar­łych sto­ją­cych za nimi. Obok cy­be­rzom­bie, go­tu­ją­ce­go się do ataku, stał ko­ścio­trup. Wy­sta­ją­ce z dol­ne­go rzędu zębów kły iden­ty­fi­ko­wa­ły go jako orka. Nie miał na sobie nic oprócz po­dar­te­go, czar­ne­go płasz­cza za­rzu­co­ne­go na ra­mio­na i ogrom­ne­go na­szyj­ni­ka z klej­no­tem wy­peł­nio­nym ne­kro­pla­zmą owi­nię­te­go wokół le­we­go przed­ra­mie­nia. W jego pu­stych oczo­do­łach błysz­cza­ły się dwa zie­lo­ne ogni­ki.

– Jakim cudem nas obe­szli? – Zdzi­wił się Henke, ale nikt nie zdą­żył mu od­po­wie­dzieć. Cy­be­rzom­bie sko­czył do przo­du, bez roz­pę­du, z miej­sca. Choć dzie­li­ło ich ponad dzie­sięć me­trów, do­sko­czył do Corry’ego i ciął go ostrza­mi przez pierś. Ni­zio­łek od­le­ciał w bok, pchnię­ty samą siłą ude­rze­nia.

– Corry! – Henke ru­szył mu z po­mo­cą, ale coś bły­snę­ło na skra­ju jego pola wi­dze­nia. Od­sko­czył od­ru­cho­wo. Zie­lo­na bły­ska­wi­ca, wy­strze­lo­na z pal­ców ko­ścio­tru­pa, mu­snę­ła mu brzuch, zo­sta­wia­jąc na ka­mi­zel­ce zwę­glo­ną pręgę. Ben­dal wy­krzy­czał za­klę­cie i od­po­wie­dział ogrom­ną kulą kwasu. Sfera po­gna­ła w stro­nę nie­umar­łe­go i po­chło­nę­ła go w ca­ło­ści. Ten mach­nął jed­nak ręką od nie­chce­nia i roz­wiał chmu­rę, wy­cho­dząc z niej bez szwan­ku. Henke za­klął i wy­strze­lił do niego z ka­ra­bi­nu. Zie­lo­na sfera roz­bły­sła wokół szkie­le­tu, dez­in­te­gru­jąc po­ci­ski.

– O kurwa. – Ka­pi­tan prze­łknął ślinę.

– O kurwa – zgo­dził się Ben­dal. Oku­bash do­sko­czył do cy­be­rzom­bie i za­mach­nął się bu­ła­wą, ale nie tra­fił. Oży­wio­ny elf wbił mu szpo­ny w udo i ro­ze­rwał je szarp­nię­ciem w dół. Troll zawył. Upu­ścił bu­ła­wę i ude­rzył pię­ścia­mi na odlew, od­rzu­ca­jąc prze­ciw­ni­ka. Il­li­ven do­sko­czył do niego ze swoim za­krzy­wio­nym ostrzem, by ude­rzyć, zanim się pod­nie­sie, ale nie zdą­żył. Cy­be­rzom­bie za­blo­ko­wał cię­cie sta­lo­wą ręką, zła­pał je i roz­bro­ił tro­pi­cie­la, wbi­ja­jąc mu drugą dłoń w brzuch. Ciem­na krew try­snę­ła z rany. Elf syk­nął, ale nie pod­dał się. Wbił nie­umar­łe­mu szty­let w sta­lo­wą płyt­kę wszy­tą w twarz. Zom­bie pu­ścił swoją ofia­rę i od­sko­czył do tyłu, jak opa­rzo­ny. Wy­cią­gnął broń z głowy i rzu­cił nią w elfa. Il­li­ven prze­tur­lał się, uni­ka­jąc ostrza wy­ce­lo­wa­ne­go w jego serce. Oku­bash ryk­nął, aż za­drża­ły ścia­ny tu­ne­lu i ude­rzył cy­be­rzom­bie znad głowy obie­ma rę­ka­mi, wgnia­ta­jąc go w zie­mię. Ude­rzył go jesz­cze raz. I jesz­cze raz. Wzniósł ręce do ko­lej­ne­go ude­rze­nia i wtedy ude­rzy­ły go splo­ty zie­lo­nej ener­gii. Nie za­trzy­mu­jąc się, oplo­tły go i przy­bi­ły do ścia­ny. Troll pró­bo­wał się uwol­nić, roz­ry­wa­jąc je, ale nawet nie drgnę­ły. Orczy mag za­ci­snął pięść. Splo­ty za­czę­ły po­wo­li za­cie­śniać uchwyt, wgry­za­jąc się w ciało Oku­ba­sha. Drugą ręką mach­nął na Ben­da­la, po­sy­ła­jąc w jego stro­nę ko­lej­ną zie­lo­ną bły­ska­wi­cę. Kra­sno­lud roz­ło­żył ręce, rzu­ca­jąc za­klę­cie ochron­ne, ale pio­run prze­bił je, jak my­dla­ną bańkę i ude­rzył go pro­sto w pierś, po­sy­ła­jąc nie­przy­tom­ne­go kilka me­trów do tyłu. Henke pod­biegł do ko­ścio­tru­pa i ciął mie­czem pa­la­dy­na wkłąb. Nie­umar­ły unik­nął ciosu nie­dba­łym kro­kiem w tył. Zie­lo­ne ogni­ki za­drża­ły, za­świe­ci­ły się moc­niej, jakby się śmiał. Ka­pi­tan wy­ko­rzy­stał impet chy­bio­ne­go ciosu. Ob­ró­cił się w pi­ru­ecie i ude­rzył znad głowy. Szkie­let za­sło­nił się ra­mie­niem. Cios ze­śli­zgnął się po kości, nie ro­biąc mu krzyw­dy. Mag zła­pał go prawą ręką za gar­dło i pod­niósł. Zimne jak lód palce za­ci­snę­ły się na jego gar­dle z nie­na­tu­ral­ną siłą, za­my­ka­jąc tcha­wi­cę. Za­char­czał, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc zła­pać od­dech. Za­czy­nał tra­cić świa­do­mość. Ob­ró­cił głowę i spoj­rzał na Il­li­ve­na wal­czą­ce­go z cy­be­rzom­bie. Tro­pi­ciel prze­gry­wał walkę. Nie­umar­ły spo­licz­ko­wał go grzbie­tem dłoni, po­sy­ła­jąc na pod­ło­gę. Na­chy­lił się nad swoją ofia­rą i ude­rzył pa­zu­ra­mi. Elf zła­pał go w prze­gu­bie, za­trzy­mu­jąc ostrza kilka cen­ty­me­trów od gar­dła, ale nie miał siły, by po­wstrzy­mać prze­ciw­ni­ka. Szpo­ny nie­ubła­ga­nie zbli­ża­ły się do grdy­ki tro­pi­cie­la. Bra­ko­wa­ło im już mi­li­me­trów, ręka Il­li­ve­na drża­ła z wy­sił­ku. Cy­be­rzom­bie wzniósł drugą rękę do ciosu. Prze­rwał mu wy­strzał. Pierw­szy tra­fił go w głowę, prze­wra­ca­jąc do tyłu i od­ry­wa­jąc sta­lo­wą bla­chę od twa­rzy. Drugi tra­fił w kor­pus. Trze­ci, czwar­ty, piąty, szó­sty, siód­my i ósmy lą­do­wa­ły już gdzie po­pad­nie, za­mie­nia­jąc nie­umar­łe­go strzę­py ob­la­ne ne­kro­pla­zmą.

– Wara…od mo­je­go kum­pla…śmie­ciu – wy­stę­kał Corry. Krew spły­wa­ła mu gęstą stru­gą z ką­ci­ka ust. Dym uno­sił się z lufy jego au­to­ma­tycz­nej strzel­by, którą trzy­mał drżą­cy­mi rę­ka­mi. Mag-ko­ścio­trup wska­zał ni­zioł­ka ręką, ale nic się nie stało. Spoj­rzał na dłoń, nie ro­zu­mie­jąc, co się stało.

– Bez tego może być ci cięż­ko – wy­chry­piał Henke, pod­no­sząc me­da­lion z ne­kro­pla­zmą. Strze­lił do niego z re­wol­we­ru. Na­szyj­nik eks­plo­do­wał, roz­sy­pu­jąc się w drob­ny mak. Po­czuł, jak uścisk na jego gar­dle staje się lżej­szy. Oku­bash spadł na równe nogi, gdy ma­gicz­ne więzy pękły. Za­ry­czał, jak jesz­cze nigdy i za­szar­żo­wał, na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści jak po­ciąg. Wszyst­ko do­oko­ła za­trzę­sło się w rytm jego kro­ków. Wbiegł w maga, ta­ra­nu­jąc go bar­kiem i przy­gnia­ta­jąc do ścia­ny. Henke upadł obok. Troll ude­rzył maga ogrom­ny­mi pię­ścia­mi. Raz. Drugi. Trze­ci. Bił go, wrzesz­cząc, do­pó­ki z jego kości nie zo­stał pył, a on nie padł nie­przy­tom­ny. Ale tego już Henke nie wi­dział, bo sam uto­nął w mroku.

Ktoś obok niego prze­szedł. Drob­ne, lek­kie kroki. Zmu­sił się do otwo­rze­nia oczu. Ile czasu mi­nę­ło? Nie miał po­ję­cia. Dra­pa­ło go w gar­dle. Za­ka­słał. Za­bar­wio­na czer­wie­nią plwo­ci­na ubru­dzi­ła wi­zjer maski tle­no­wej. Kroki usta­ły. Żadna la­tar­ka nie świe­ci­ła w kie­run­ku, z któ­re­go do­cho­dzi­ły. Wi­dział przed sobą tylko ciem­ność.

– Żyje pan, ka­pi­ta­nie? – spy­ta­ła Lot­tof. Sta­nę­ła obok niego i przy­kuc­nę­ła, by spoj­rzeć mu w oczy. Ob­ję­ła jego maskę drob­ny­mi dłoń­mi. – Nie­by­wa­łe.

– Po…mocy… – wy­szep­tał.

– Na­praw­dę mi przy­kro, ale nie mogę panu pomóc. – Bur­mistrz uśmiech­nę­ła się smut­no. – Pana ob­ra­że­nia są zbyt po­waż­ne..

– Nie mi… im. – Z naj­wyż­szym tru­dem wska­zał drżą­cym pal­cem resz­tę za­ło­gi.

– Oni? Och, ich już za­bi­łam. Nie musi się pan o nich mar­twić. Wkrót­ce pan do nich do­łą­czy. Dzię­ku­ję za po­zby­cie się straż­ni­ków. Górnicy nie dali rady, paladyn nie dał rady, ale panu jakoś się udało. Gdyby nie pańska załoga, nie miałabym szans. Że­gnam, ka­pi­ta­nie. – Się­gnę­ła do prze­wo­du z tle­nem i wy­szarp­nę­ła go z gniaz­da. Po­wie­trze pod ci­śnie­niem szyb­ko ucie­kło spod maski. Henke za­czął się dusić. Ni­zioł­czy­ca wsta­ła i prze­szła przez zbu­rzo­ną ścia­nę pro­sto do na­pro­mie­nio­wa­nej sali. Henke zła­pał prze­wód i spró­bo­wał wci­snąć go z po­wro­tem, ale drżą­ce ręce nie mogły tra­fić w otwór. Ogar­nął go chłód. Sły­szał już tylko kroki gi­ną­ce w od­da­li. Za­mknął oczy. Cho­ciaż wo­ko­ło pa­no­wał mrok, wy­da­wa­ło mu się, że jesz­cze zgęst­niał. A mimo to, coś nie po­zwa­la­ło mu za­snąć. Nie­wy­raź­na łuna na skra­ju pola wi­dze­nia. Z tru­dem ob­ró­cił głowę. Miecz pa­la­dy­na, le­żą­cy tam, gdzie mag zła­pał go za gar­dło, ja­śniał de­li­kat­nym bla­skiem. Henke czuł, jak pro­mie­niu­je z niego cie­pło. Wy­cią­gnął po niego rękę, ale ledwo mu­snął zdrę­twia­ły­mi pal­ca­mi gło­wi­cę. Po­czuł, jak wzbie­ra w nim gniew. Wście­kłość. Nie. Jeśli ma zgi­nąć, niech cho­ciaż do­sta­nie szan­sę za­bi­cia tej suki. Za Corry’ego, za Ben­da­la i Il­li­ve­na. I Oku­ba­sha. Ze­brał w sobie reszt­ki sił i ob­ró­cił się na brzuch. Za­parł się no­ga­mi i ode­pchnął. Jesz­cze raz. Wy­cią­gnął przed sie­bie drżą­cą rękę. Udało się! Za­ci­snął dłoń na drew­nia­nej rę­ko­je­ści. Miecz roz­bły­snął, ośle­pia­jąc go. Cie­pło roz­grza­ło mu rękę i roz­la­ło się po całym ciele. Siły wró­ci­ły do niego, ciem­ność za­snu­wa­ją­ca wzrok roz­pro­szy­ła się. We­tknął prze­wód w gniaz­do maski i łap­czy­wie za­czerp­nął po­wie­trza. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. Pod­niósł się na ko­la­nach, cięż­ko sa­piąc. Sta­nął na nogi. Pod­szedł do Oku­ba­sha. Krew z roz­cię­tej tęt­ni­cy roz­la­ła się ka­łu­żą na ziemi i dawno za­krze­pła. Na ra­mio­nach i tor­sie wi­docz­ne były głę­bo­kie rany za­da­ne mu przez magię szkie­le­tu. Spraw­dził puls. Nic. Przy­ło­żył ucho do serca. Cisza.

– Kurwa! – ryk­nął, waląc pię­ścią w mar­twe ciało. Po­czuł, jak łzy na­pły­wa­ją mu do oczu. Za­ci­snął szczę­kę tak mocno, że aż za­zgrzy­ta­ły zęby. – Nie, nie po­zwa­lam ci. Sły­szysz, kurwa twoja mać? – Zła­pał trol­la za głowę. – Pod­pi­sa­li­śmy kon­trakt, a ja cię z niego nie zwal­niam. Za chuja, ja­sne­go, pana. – Chwy­cił zimną dłoń ko­wa­la i za­ci­snął ją na mie­czu. Za­czął się mo­dlić. Żar­li­wie, jak jesz­cze nigdy w życiu. Do boga, któ­re­go nie­na­wi­dził. Miał na­dzie­ję, że bez wza­jem­no­ści. Klę­czał nad trol­lem, szep­cząc. Nic się nie dzia­ło. Miecz za­czął się wy­chła­dzać. Gdy zmó­wił znane mu mo­dli­twy, za­czął od nowa. Gdy skoń­czył za dru­gim razem, za­czął wy­my­ślać wła­sne. Gdy skoń­czy­ły mu się po­my­sły, spoj­rzał w sufit, mając na­dzie­ję, że nawet w trze­wiach góry Aka­non jest w sta­nie go zo­ba­czyć.

– Na li­tość boską! Mo­że­my się nie zno­sić, ale ten chło­pak nie za­słu­żył, żeby tak zdech­nąć. Nie bądź chu­jem i pokaż, że mo­żesz.

– Ka­pi­ta­nie? – Oku­bash pod­niósł głowę, pa­trząc na Henkę. – Na co pan pa­trzy? – Henke przez chwi­lę pa­trzył na trol­la z nie­do­wie­rza­niem. Szyb­ko jed­nak się zmi­ty­go­wał.  

– Na jajco, de­bi­lu. – Klep­nął go w po­ty­li­cę. Resz­ta za­ło­gi też się po­ru­szy­ła, pod­nio­sła na łok­ciach.

– Ta szma­ta po­de­rżnę­ła mi gar­dło! – Corry do­tknął czer­wo­nej od krwi szyi, przed chwi­lą jesz­cze otwar­tej. – Jakim cudem?

– Cza­sem nawet taki gnój jak ty za­słu­gu­je na drugą szan­sę. – Henke wstał i za­ci­snął dłoń na mie­czu. Kost­ki po­bie­la­ły mu na i tak bla­dej skó­rze. – Idę za nią. Po­wie­dzia­ła, że za­bi­li­śmy ja­kichś straż­ni­ków i we­szła do tej sali. Cze­go­kol­wiek pil­no­wa­li, nie mogę po­zwo­lić jej na uwol­nie­nie tego.

– Tam jest pro­mie­nio­wa­nie prze­kra­cza­ją­ce skalę – sap­nął Ben­dal, pod­no­sząc się z kolan. – Nawet twoja ludz­ka od­por­ność nie wy­star­czy na prze­ży­cie.

– Za­ry­zy­ku­ję. Jeśli nie wrócę do go­dzi­ny, od­la­tuj­cie stąd. Wszyst­ko, co chcia­łem po­wie­dzieć, a nie po­wie­dzia­łem, zo­sta­wi­łem na da­ta­pa­dzie w sej­fie. Znasz kod?

– Znam. – Kra­sno­lud kiw­nął głową.

– To do­brze. – Prze­kro­czył ruiny zbu­rzo­nej ścia­ny i zszedł dłu­gi­mi, ka­mien­ny­mi scho­da­mi. Ścia­ny sali były mu­ro­wa­ne. Cią­gnę­ła się przez dobry ki­lo­metr, pod­pie­ra­na ka­mien­ny­mi, smu­kły­mi ko­lum­na­mi. Go­tyc­kie łuki wzno­si­ły się od ziemi aż po gi­ną­cy w mroku sufit, się­ga­jąc do że­bro­wa­nych skle­pień. Pro­mie­nio­wa­nie da­wa­ło mu się we znaki. Dresz­cze prze­bie­ga­ły mu po skó­rze. Na końcu, pod ścia­ną, w spo­rych cza­rach pa­li­ły się dwa zie­lo­ne pło­mie­nie. Mię­dzy nimi leżał pro­sty, ka­mien­ny oł­tarz, na któ­rych spo­czy­wa­ły za­ban­da­żo­wa­ne zwło­ki. Lot­tof stała przed nim, wzno­sząc ręce do góry i skan­du­jąc orcze za­klę­cia w eks­ta­zie. Jej miły głos przy­po­mi­nał teraz war­kot psa.

– Rag’shasz, mu war­tar­ga­rat! Dert’bud’go­harz! – Choć oprócz ich dwój­ki nie było tam ni­ko­go in­ne­go, Henke miał wra­że­nie, że sły­szy, jak ktoś szep­cze do wtóru ni­zioł­czy­cy. Zbli­żył się i wy­strze­lił z ka­ra­bi­nu. Zie­lo­ne pole ochron­ne za­trzy­ma­ło po­ci­ski. Spo­dzie­wał się tego, ale wolał spró­bo­wać. Lot­tof ob­ró­ci­ła się w jego stro­nę.

– Ty?! Po­wi­nie­neś być mar­twy!

– A ty po­win­naś być mil­sza.

– Nie po­wstrzy­masz mnie! Nie po­wstrzy­masz już jego! – krzyk­nę­ła. – To się dzie­je! Gwiaz­dy uło­ży­ły się w po­rząd­ku, a on po­wsta­nie!

– Kto? – wark­nął, od­rzu­ca­jąc ka­ra­bin i się­ga­jąc po miecz. – Kto, do kurwy nędzy? Te zwło­ki?

– Szep­tał do mnie – po­wie­dzia­ła mięk­ko. Spoj­rza­ła na le­żą­cą na oł­ta­rzu mumię, uśmie­cha­jąc się. – Szep­tał do mnie w snach. Naj­słod­sze słowa, jakie kie­dy­kol­wiek sły­sza­łam.

– I po to wy­sła­łaś tych ni­zioł­ków na śmierć i ka­tu­sze jako zom­bie? Tego pa­la­dy­na? Dla ja­kie­goś ze­wło­ka?

– Głup­cze! Byli na to go­to­wi! Umie­ra­li i cier­pie­li dla niego! On nas wy­brał, je­ste­śmy jego ako­li­ta­mi! A teraz przy­wró­ci ich do życia, tak jak ja przy­wró­cę jego! Wiesz, czego ża­łu­ję? Że nie wszy­scy usły­sze­li jego głos w snach! Że nie przy­by­li, by być świad­kiem, jak od­zy­sku­je swoje imię! A pa­la­dyn? Oby każdy zdechł. Czemu się przej­mu­jesz? On szep­tał mi też o tobie. Też ich nie­na­wi­dzisz.

– Co ci obie­cał? Bo­gac­two? Życie wiecz­ne? Wła­dzę? To wszyst­ko kłam­stwa. To za­wsze są kłam­stwa.

– Nie musi mi nic obie­cy­wać. Ja go ko­cham.

– Co?

– Ko­cham go. Robię to dla niego, z mi­ło­ści. A ty? Nie liczy się dla cie­bie nic, poza zło­tem. Zsze­dłeś tutaj po łatwy łup, ścią­gnię­ty z trupa, a nie by nam pomóc. Dla cie­bie nie ma zba­wie­nia, tylko ni­cość!

– No to po­zwo­lisz, że naj­pierw za­bi­ję cie­bie, zanim sam się w nią osunę? – za­py­tał i sko­czył do przo­du. Miecz odbił się od zie­lon­ka­wej sfery, uwal­nia­jąc jesz­cze więk­sze pro­mie­nio­wa­nie. Ból ode­zwał się w ko­niusz­kach pal­ców.

– Nie uda ci się! Chro­ni nas jego moc!

– Zo­ba­czy­my! – Ude­rzył mie­czem po­now­nie. Jesz­cze raz. I ko­lej­ny. Krew roz­la­ła mu się w ustach że­la­zi­stym sma­kiem. Czar­ne plamy mar­twi­cy po­ja­wi­ły się na skó­rze. Cięż­ko było mu ze­brać od­dech, ale nie pod­dał się. Ude­rzył po­now­nie. Na sfe­rze po­ja­wi­ło się pęk­nię­cie. Wbił w nie sztych mie­cza i na­parł z ca­łych sił. Szcze­li­na za­czę­ła się po­więk­szać.

– Nie, ze­psu­jesz wszyst­ko!

– Na to liczę – wy­sa­pał. Za­parł się no­ga­mi o sto­pień i pchnął jesz­cze raz. Miecz eks­plo­do­wał setką ma­łych ka­wał­ków. Pole ochron­ne roz­pro­szy­ło się uwal­nia­jąc sku­mu­lo­wa­ną w nim moc, która roz­sy­pa­ła le­żą­ce na stole zwło­ki, a Henke i Lot­tof wy­rzu­ci­ła w po­wie­trze. Zanim ka­pi­tan zdą­żył wstać, ni­zioł­czy­ca rzu­ci­ła się na niego z nożem w ręce.

– Nie­eee! Za­bi­łeś go! – Strze­lił jej w głowę z re­wol­we­ru. Bez słowa, bez zbęd­nych ge­stów. 

– To za moją za­ło­gę, wy­wło­ko. – Pod­niósł ją i wrzu­cił do pa­lą­ce­go się ognia. Ła­ko­me pło­mie­nie po­chło­nę­ły jej ciało pra­wie na­tych­miast.

 

 

* * *

 

 

Drew­nia­ne drzwi do za­kry­stii otwo­rzy­ły się i wy­szedł z nich troll ubra­ny w ce­re­mo­nial­ne szaty opły­wa­ją­ce zło­tem. Henke zga­sił pa­pie­ro­sa i wy­cią­gnął z płasz­cza pacz­kę żelek. Wy­cią­gnął kilka, krzy­wiąc się z bólu. Z naj­do­tkliw­szych efek­tów dzia­ła­nia ne­kro­pla­zmy zdo­łał się już wy­le­czyć, ale wciąż sikał krwią, a włosy wy­pa­da­ły mu kę­pa­mi.

– Ty. – Ka­płan za­trzy­mał się i spio­ru­no­wał ka­pi­ta­na wzro­kiem.

– Ja. – Henke po­ki­wał głową.

– Czego tu chcesz, bluź­nier­co?

– Tylko zo­sta­wić pacz­kę. – Po­kle­pał pla­sti­ko­wą skrzy­nię, na któ­rej sie­dział. Obok uno­si­ła się na an­ty­gra­wi­ta­cyj­nym pod­no­śni­ku druga, iden­tycz­na. – Zna­leź­li­śmy człon­ka wa­sze­go za­ko­nu na Ir­win-osiem. Nie po­szczę­ści­ło mu się, więc zwra­cam wam go. W tej skrzy­ni jest jego zbro­ja i miecz. Miecz tro­chę się po­sy­pał, ale wie­rzę, że zło­ży­cie go do kupy. Druga skrzy­nia to trum­na. – Troll uspo­ko­ił się, opu­ścił za­ci­śnię­te pię­ści, ale wciąż z oczu biła mu nie­na­wiść.

– Bal­dwin nie przyj­mie tej zbroi ani mie­cza. Nie od cie­bie.

– Gówno mnie ob­cho­dzi Balwdin i jego gór­no­lot­na duma. – Henke wzru­szył ra­mio­na­mi i ugryzł ko­lej­ne żelki. – Jeśli o mnie cho­dzi, może ją sobie wsa­dzić w dupę, a zbro­je wy­wa­lić nawet do gnoju, ale umar­łych, z tego co wiem, trze­ba grze­bać. Le­piej tu, niż gdzieś na dnie ko­pal­ni.

– Masz rację. Dzię­ku­ję, że zwra­casz nam brata – troll nie­chęt­nie ski­nął głową – ale czemu to ro­bisz? Po­wi­nie­neś wziąć zbro­ję i ją sprze­dać.

– Mam swoje po­wo­dy.

– Jakie?

– Nic ci do tego. – Ka­pi­tan wstał i ru­szył do wyj­ścia. Ka­płan od­pro­wa­dził go wzro­kiem, nie ro­zu­mie­jąc, co się dzie­je. Olśnie­nie spły­nę­ło na niego nie­ocze­ki­wa­nie.  

– Aka­non ci po­mógł, praw­da? Ze­słał na cie­bie swoje świa­tło? – Pod­niósł głos, bo Henke był już w pra­wie przy drzwiach. – Tak czy nie? Mów!

– A nawet jeśli? – mruk­nął ka­pi­tan.

– Po­peł­nił błąd!  Nie za­słu­gu­jesz na jego łaskę. – Twarz trol­la wy­gię­ła się w po­gar­dzie i nie­na­wi­ści. – Co­kol­wiek wy­da­rzy­ło się na Ir­win-osiem, nie po­wi­nien cię ra­to­wać.

– Cie­ka­wi mnie, czy w chwi­li próby uznał­by, że ty za­słu­gu­jesz? W końcu two­je­go brata nie ura­to­wał. – Henke uśmiech­nął się, zamykając za sobą drzwi.

 

 

Koniec

Komentarze

No i mamy zwycięzcę konkursu. Super!

 

Jakiego konkursu? :D

No, dobra. From the top.

Fabuła trzyma się, mniej więcej, kupy. Pomysł, jaki przez nią przegląda, nie jest specjalnie głęboki, ale nie jest też zły – mimo warhammerowatego świata, można by z tego zrobić niezłą, mroczną przygodówkę. Niestety, trzeba się w tym celu trochę bardziej postarać:

 Irwin należała do grupy relatywnie małych, niebieskich gwiazd palących się na skraju sektora Vivanco. Nie dało się znaleźć w niej nic szczególnego.

Ja napisałabym tak: Irwin była zupełnie przeciętną przedstawicielką grupy małych, niebieskich gwiazd na skraju sektora Vivanco. (Tak w ogóle, niebieskie gwiazdy są duże, ale to fantasy, więc odpuszczam.)

 Nie posiadała innego spinu, niesamowitej masy, nadzwyczajnego składu czy choćby odstępującego od normy magicznego rezonansu.

"Posiadać" nie jest synonimem "mieć". Od czego miałby być inny ten spin? Spróbuj zwięźlej: Nie wyróżniała się spinem, masą, składem ani charakterem rezonansu magicznego.

 Miało się to jednak zmienić. Wszystkie gwiazdy Vivanco, w tym Irwin, od kilku milionów lat przemieszczały się w pustce kosmosu, by ustawić się w Porządku. Były już bardzo blisko osiągnięcia idealnej konstelacji.

Wszystkie gwiazdy się przemieszczają, a konstelacja to układ gwiazd widziany z konkretnego punktu odniesienia – ale to fantasy.

 potęgując siły magiczne w odpowiednich miejscach mocy.

Do czego "odpowiednich"?

 Miejsc jednak było mało, a chętnych dużo.

Brzmi to tak, jakby konkurowali o miejsca w hotelu.

 Rozpoczynał się więc wyścig o pierwszeństwo i walka z konkurentami, często kończące się tragicznie.

Ale to zdanie brzmi komicznie. Można je w ogóle wyrzucić.

 Nie zawsze cnotliwe zamiary

Zamiary nie mogą być cnotliwe, a najwyżej cne (lub niecne).

 tworzyły popyt na usługi poszukiwaczy przygód, którzy łatwo znajdowali zatrudnienie, bądź to w krzyżowaniu planów szaleńców, bądź to w pozbywaniu się efektów ich prac.

To brzmi tak, jakby ktoś założył firmę "Sprzątex: sprzątanie po stukniętych magach, utylizacja odpadów nekromantycznych". Nie pasuje do fantasy, a i do space opery nie za bardzo.

 W ostatnich tygodniach turystyka Vivanco przeżywała rozkwit.

Jak wyżej.

 Nic w tej kwestii nie uległo zmianie nawet czternastego dnia miesiąca Meyelbin, świętej pory dla elfów i ludzi.

Może lepiej świętego czasu, albo okresu – ale czy to ma jakieś znaczenie dla całości? Czy konkretna data cokolwiek tu zmienia?

 Niebiesko-fioletowy glob wciąż pędził tak, jak przepowiadali astrologowie i jeśli jakaś nagła katastrofa nie miała zmienić statusu quo, powinien pędzić przez kosmos przez kolejne cztery miliardy lat, a może i więcej. Spokoju prowincjonalnej planety nie mąciły nawet deszcze meteorów, słoneczne burze, asteroidy na kursie kolizyjnym, wolni żeglarze, czarodzieje, wojny, czy zarazy. Statki pojawiające się w układzie, które jeśli w ogóle tam podróżowały, kierowały się do stolicy układu, Nonmoty, na Irwin-cztery.

Dobrze, przekonałeś mnie, że to największy wygwizdów galaktyki – ale jakoś przesadnie i przewracanie oczu wywołująco. Nawet zarazy?

 Jeden statek jednakże nie zachował się jak reszta.

Powtórzony dźwięk (jeden, jednakże), zupełnie niepotrzebnie. Czy statki się zachowują?

 Najpierw pojawiły się jego zarysy, przebijające cienką zasłonę rzeczywistości. Dopiero po chwili pojawił się w materialnym planie w całej krasie, ciało z opóźnieniem wypełniło kontury jego manifestacji niczym woda szklane naczynie.

Manifestacja w tym kontekście nie pasuje. Statek nie ma ciała (chyba, że ma: http://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/LivingShip). Ja zrobiłabym tak: Pierwsze zza zasłony rzeczywistości przebiły zarysy, potem materia statku wypełniła je, jak woda szklankę.

 Czarny jak otaczający go kosmos, byłby prawie niedostrzegalny, gdyby promienie Irwin nie odbijały się od jego metalicznego kadłuba niebieską poświatą.

Metalowego kadłuba. Bez oświetlenia wszystko jest niedostrzegalne.

 Po rozmiarach można było zaklasyfikować go jako korwetę, ale nie wyglądał jak typowy przedstawiciel tej kategorii. Opływowym kształtem zbliżał się bardziej do myśliwca albo śmigacza, a kokpitowi nadano kształt przynoszący na myśl ptasi dziób.

Nie po polsku: Rozmiarów korwety, kształtem przypominał raczej myśliwiec, smukły i drapieżny, o ostrym jak ptasi dziób kokpicie.

 a za przypadek zdecydowanie nie można było uznać rozdwojonego ogona pojazdu.

Na pewno nie, chyba, że inżynier był pijany. Po co właściwie opisujesz ten statek tak rozwlekle?

 Henke odezwał się przez intercom.

Interkom.

 Tego samego nie chcę też od naszych plazmowych silników

Nie chce od silników zakłóceń generatorów? Wiem, o co chodzi, ale uładź to. Dialogi w ogóle są zbyt długie i okrągłe – w gorączce walki nikt nie buduje złożonych zdań. Przeczytaj też poradnik formatowania dialogów, który jest tu gdzieś na forach.

 Piskliwy głos zbrojmistrza wywołał zakłócenia w głośnikach.

Nie możesz opisać, jak sieje?

 Mikrofon wyłapał ciche przeprosiny trolla.

Po to był.

 Kapitan wysypał na dłoń garść kokosowych draży i zjadł je wszystkie naraz

Czemu? Nie jadł śniadania, ma cukrzycę, lubi coś pochrupać przed robotą?

 Chcę się stąd zmyć zanim wariaci z wypierdkowa dolnego zaczną swoje hokusy-pokusy

Zmyć, zanim. Swoje hokus-pokus (to się nie odmienia, chociaż najemnik-twardziel mógłby tak powiedzieć, żeby okazać lekceważenie dla norm językowych – wtedy dobrze).

 Bezproblemowo weszli w atmosferę planety i włączyli autopilota, który poprowadził ich do Oakvale.

Bez problemów weszli w atmosferę planety. Do Oakvale poprowadził już autopilot.

 Lecieli nad poziomem chmur, które przykrywały powierzchnię planety. Nie próbowali obniżać pułapu, by coś zobaczyć. Nie przylecieli tam jako turyści. Z resztą, według każdego przewodnika w super-necie, Irwin-osiem nie mogła się pochwalić niczym ciekaweym.

Zresztą, ciekawym. Niepotrzebnie zapewniasz mnie z ręką na sercu, że nie przylecieli zwiedzać – naprawdę Ci wierzę.

 Nawet wszystkie wulkany usnęły z nudów, nieaktywne od setek lat.

To wywołałoby problemy z atmosferą, ale to fantasy.

Henke i Iliven wymienili się zrezygnowanymi spojrzeniami.

Wymienili zrezygnowane spojrzenia.

 mijając foremne budynki

"Foremny" w niematematycznym kontekście znaczy "piękny". Na pewno o to Ci chodziło?

 robiąc miejsce dla wysuwanego trapezu

Trapu. Opis lądowiska trochę przegadany.

 Wyszedł z nich niziołek ubrany w brązową marynarkę i pobiegł truchtem w stronę statku. Kapitan nie wyszedł mu na przeciw.

Naprzeciw. Ja napisałabym: Niziołek w brązowej marynarce wygramolił się na płytę lotniska i potruchtał w stronę kapitana. (i dalej opis tegoż, stojącego i palącego)

 kanciaste, pszczele gniazda

Zbędny przecinek.

 Zdążył wypalić papierosa w trzech czwartych, zanim urzędnik przydreptał do niego, zdyszany.

Strasznie wolno biega ten urzędnik (albo lądowisko jest ogromne) – poza tym, dalej piszesz, że niziołki nie oddychają, więc czemu jest zdyszany?

 namiastką maratonu

"Namiastka" to coś, co zastępuje inne coś. Nie pasuje tu.

 Przekrwione i opuchnięte oczy podpowiadały Henke, że niziołek nie spał od wielu dni.

Wystarczy, że go opiszesz i pozwolisz nam wyciągnąć wnioski.

 Oficjalne informacje podawały, że w Oakvale żyło dwa tysiące obywateli z hakiem, każdy był niziołkiem.

Według oficjalnych źródeł Oakvale zamieszkiwało dwa tysiące i trochę obywateli, samych niziołków.

 mówili o infekcji nieumarłych

Czyli o tym, że nieumarli dostali grypy. Chyba, że masz na myśli inwazję.

 mam zaprowadzić was do pani burmistrz Lottof. Nastąpił pewien rozwój wypadków, o którym powinniście wiedzieć. Gdybyście mogli pójść za mną.

Mam was zaprowadzić. Stało się coś, o czym powinniście wiedzieć – w ogóle spróbuj jak najbardziej skracać dialogi, nie gubiąc wartości informacyjnej.

 Corry, załóż swoją czapkę.

A czyją ma włożyć?

 Na ramionach wisiał mu jednak tuzin walizek z bronią

Wydaje mi się to jednak przesadą.

 podążył za nim. Drużyna zaś za kapitanem, jak kaczątka za matką.

…ruszył za nim, drużyna zaś za kapitanem, jak kaczątka za matką.

 Bendal pytająco uniósł wypielęgnowane brwi.

Dlaczego one są wypielęgnowane? U twardziela-najemnika?

 Poprosił nas, żebyśmy pilnowali go, gdy zejdzie do szybu.

Poprosił, żeby go przypilnować, kiedy zejdzie do szybu.

Tak mówisz? Nie podoba mi się, co chcesz przez to powiedzieć– mruknął Henke. Bongi nie odpowiedział.

Powtórzenie ("mówisz", dwa razy "powiedział"). Skąd kapitan wie, co on chce przez to powiedzieć? Wie tylko, co powiedział.

 malutkie drzwiczki

Drzwiczki z definicji są malutkie.

 Wiatr zostawili za sobą i nie wiedzieli, czy wyszło im to na dobre.

No, nie wiem. Może raczej nie mogli się zdecydować, czy nie woleliby zostać na dworze?

 W środku powietrze było ciężkie i śmierdziało wilgocią oraz grzybem. Tlenu było jeszcze mniej – niziołki nie potrzebowały go do życia i często zapominały, że inne rasy nie mogły bez niego oddychać.

Brak tlenu nie oznacza automatycznie stęchlizny (wszelkie gnicie go wymaga). Jak, u Eru Iluvatara, niziołki mogą żyć bez oddychania? Odrzucasz podstawowe prawo biologii (a może nawet fizyki – skąd one biorą energię do życia?) i wypadałoby to wyjaśnić.

 Skalne sklepienie wisiało osiem metrów nad ich głowami, podparte przez stalowe rusztowanie, pod którym wisiały na łańcuchach stare lampy, skąpo oświetlające wnętrze.

Dwa razy "wisiało". Po co podajesz dokładne wymiary? Skąd on wie takie rzeczy? Jeśli sklepienie "wisi" to sugeruje, że może w każdej chwili spaść.

 Opuścili halę i skręcili

Wystarczy, że skręcili do tunelu – to jasne, że opuścili przy tym halę.

 Hałdy nieprzerobionej rudy tytanu

W zasadzie tytan jest domieszką do rud innych metali – ale to fantasy.

sześciościennych budynków

Sześciennych. Nudnawy ten opis miasta, zdania z jednego szablonu, nikogo nie ma, nic się nie dzieje.

 Bongi nie zmyślał ani nie przesadzał.

A była taka obawa?

 Świeżo przybite deski zasłaniały malutkie okna, a stosy złomu i starych mebli zagradzały niskie drzwi.

Po co? Są pod ziemią, nie ma przed czym chronić nieużywanych wnętrz. A zombie jeszcze tu nie dotarły.

 wyglądał wśród nich, jak górski olbrzym

Niepotrzebny przecinek.

 kołysała się na piętach niziołczyca

Strasznie brzydkie słowo. Dlaczego ona się kołysze? Bo myśli? – ale myśli, gapiąc się w przestrzeń, czy obserwuje tak intensywnie, że nie zwraca na nic uwagi?

 Tak jak reszta obserwowała wyjście tunelu, ale wydawała się być bardziej zniecierpliwiona, niż podekscytowana. Zamieszanie, które wywołało przybycie załogi „Jaskółki” wyrwało ja z zamyślenia.

Jak pozostali, obserwowała wyjście z tunelu, ale wyglądała raczej na zniecierpliwioną, niż podekscytowaną. Drgnęła i odwróciła się, słysząc zamieszanie wywołane przybyciem załogi "Jaskółki".

 zmierzyła wolnych żeglarzy wzrokiem od stóp go głów. Kapitan odwdzięczył się jej pięknym za nadobne, taksując ją spojrzeniem złotych oczu

Czemu on nagle ma "złote" oczy? Ja dałabym: zmierzyła wolnych żeglarzy przeciągłym spojrzeniem. Kapitan nie pozostał jej dłużny.

 Prawie nie dało się jej zauważyć dzięki dobrze dobranemu do skóry kolorowi i minimalnej bliźnie łączącej, ale sztuczna, plastikowa powierzchnia czasem lśniła w świetle jarzeniówek

Ale jednak się dało. Co to jest "blizna łącząca"? Jarzeniówki daj na początek opisu, bo już sobie wyobraziłam ciemniawą salę.

 Podała kapitanowi rękę, częstując go sztucznym uśmiechem, w którym nie było ani grama serdeczności. Jej młoda twarz nie straciła przez to jednak na urodzie.

Może tak: Podała kapitanowi rękę, uśmiechnięta profesjonalnie, chłodno, jak piękny manekin.

 Była ich tutaj setka, nie mogliśmy im stawić nawet najmniejszego oporu.

Najmniejszy na pewno mogli. Co z rzucaniem przedmiotami, ogniem, smołą/klejem/inszym lepiszczem?

 A on tylko wzniósł rękę ze świętym medalionem, trysnęło z niego oślepiające światło

Z paladyna?

 przerwał w połowie kroku

Czyli z nogą w powietrzu?

 trzewiach tunelu numer trzy

Tunel ma trzewia (czyli flaki) tylko metaforycznie, podobnie zresztą, jak statek. Skąd on wie, że to tunel nr. trzy? Z tabliczki?

 Niewyraźny kontur zbliżył się do wyjścia i stanął na tyle daleko od snopu światła rzucanego przez reflektor, że zmywał się z otaczającą go ciemnością.

Kontury nie chodzą. Zlewał się, nie zmywał. I od snopa światła.

 Zimne dreszcze powoli wspinające się po jego kręgosłupie dawały mu znać,

Nie czuje cudzych dreszczy.

 Przedłużające się milczenie z jego strony oznaczało, że też nie był w stanie nic zobaczyć.

A może po prostu: Milczał. To oznaczało, że on też nic nie widzi.

 poturlał w stronę Henke

Czemu nie odmieniasz nazwiska kapitana?

 Trzymał w rękach hełm, którego niebieskie światła wizjerów powoli zaczynały gasnąć.

Trzymał w rękach hełm, niebieskie światła wizjerów którego powoli zaczynały gasnąć. Albo lepiej: Niebieskie iskierki wizjerów hełmu, który trzymał w ręku, gasły powoli.

 Jasne było, że ledwo co zostawił za sobą okres nowicjusza.

Jasne było, że ledwo zakończył nowicjat.

 Henke dyskretnie wzdychnął

Westchnął.

 odciętą, zmasakrowaną głowę

Głowa nie jest zmasakrowana, sądząc z poprzedniego opisu.

uniosła wzrok

Podniosła.

 Okubash delikatnie potrząsnął ramieniem Henke

Wiem, o co chodzi, ale jakieś to nie takie.

 Przyłbica wydała z siebie dźwięk niepasujący dla tak cienkiego metalu.

Dźwięk, który wydała przyłbica, był niespodziewanie głęboki, jak na tak cienką blachę.

 Wydaje mi się, że najwyższej próby, około pięćdziesięciu procent.

Próbę oznacza się w przypadku metali szlachetnych (jeśli mithril się do nich zalicza, to OK), ale pięćdziesiąt procent to nie może być najwyższa możliwa zawartość składnika w mieszaninie. Może być najwyższa, jakiej się praktycznie używa, ale powiedz to.

 założyli maski przeciwgazowe zasłaniające całą twarz. Na dnie kopalni na pewno stężenie tlenu było zerowe.

Jeśli nie było tlenu, to nie było czym oddychać – powinni mieć nie maski PG, ale butle i aparaty do oddychania.

 wymienił płaszcz na kamizelkę

"Wymienił" czyli przehandlował. Powinno być "zamienił".

 Niziołki bezczelnie wlepiły wzrok w jego biały tatuaż skomplikowanego układu scalonego na prawej ręce, ciągnący się od nadgarstka aż po bark, teraz odsłonięty przez czarny T-shirt.

Czyli co on miał na ręku?

 Henke wykręcił bronią kilka młynków wokół środkowego palca

Lepsi od niego stracili w ten sposób tyłki. Broń palna to nie zabawka.

 Rzepy świeżo przerobionego pancerza trzeszczały przy jego najmniejszym ruchu

Wystarczy: Rzepy świeżo przerobionego pancerza trzeszczały przy każdym ruchu

 Krasnolud siedział na ogromnej skrzyni przyniesionej przez trolla ze skrzyżowanymi w powietrzu nogami.

Troll musiałby lewitować, żeby przynieść skrzynię, mając skrzyżowane w powietrzu nogi. Widzisz problem?

 Zajmuje mi to dłużej za każdym razem, gdy mi przerywasz.

Nie po polsku. Może: Nie przerywaj, bo tracę czas.

 karabin snajperski, który w każdej chwili mógł zmienić konfigurację, by strzelać ogniem automatycznym

W opisach ekwipunku widać fascynację bronią, którą nie każdy czytelnik musi podzielać – to nie wada, jeśli piszesz dla pasjonatów, ale zaznaczam.

 Gdy upewnił się, że wszystko było na miejscu

Consecutio temporum. Kiedy się upewnił, że wszystko jest na miejscu.

 zaśmiał się gardłowo niczym maniak

Anglicyzm – "maniak" i "szaleniec" to nie całkiem to samo.

 Dawać mnie tutaj tych umrzyków

Dawać mi.

 Corry mógł za każdym razem pakować ich w większe i większe tarapaty przez swoją porywczość, ale niech ta kopalnia zwali mu się na łeb, jeśli nie sprawiał też, że nigdy nie wydawały się nawet w połowie tak poważne, jak powinny.

Angielska składnia. Owszem, Corry ze swoją porywczością wiecznie pakował ich w tarapaty, ale z nim u boku kapitan mógłby przenieść cały łańcuch górski.

 plecaki wypełnione prowiantem, amunicją oraz miksturami

Jakimi miksturami? Eliksirami chyba? I jak tam będą jeść, skoro nie mogą zdjąć masek?

 zagruzowany chodnik

Zasypany gruzem.

 przypominające rurę od odkurzacza

Nie pasuje do fantasy.

Skręcili we wskazaną odnogę, różniącą się od alternatywnej tylko

Dlaczego "alternatywnej"? Wobec czego ona stanowi alternatywę? Nie używaj słów, których nie rozumiesz.

 Ciało paladyna mogło znajdować się właściwie wszędzie

Ciało paladyna mogło leżeć gdziekolwiek.

 Korytarze ciągnęły się przez wiele kilometrów i cały czas opadały.

Korytarze prowadziły w dół, cały czas w dół.

 Okubash zatrzymał się na moment i odłupał część niezabezpieczonej ściany. Odpiął latarkę od maski i przyjrzał się fragmentowi minerału

"Fragment" nie zawsze może zastąpić "kawałek". Podobnie "część". Ja dałabym: Okubash przystanął, żeby odłamać od niezabezpieczonej ściany kawałek kamienia. Przyjrzał mu się w świetle latarki, którą odpiął od maski.

 Aparat zniekształcił jego głos, także brzmiał, jakby mówił do towarzyszy przez ścianę wody.

Aparat zniekształcił jego głos tak, że brzmiał, jakby mówił przez ścianę wody.

 chyba o to chodzi, żeby tego tytanu tutaj nie było, tak? W końcu, żeby mógł być na górze, najpierw muszą wydobyć go stąd.

Nie rozumiem. Oni się dziwią, że w kopalni nie ma rudy, tak? To można prosto wyjaśnić – korytarze bliższe wyjścia są już wyeksploatowane. Ale żeby ją skądś wydobyć, ruda musi gdzieś być.

 pocisk trafił w sufit zamiast w jego głowę. Huk wystrzału poniósł się echem.

Kamienie nie poleciały im na głowy?

 Nienaturalny, ciepły wiatr zawiał nagle z głębi tunelu, prawie przewracając drużynę. Pył, który ze sobą niósł, odbił się od plastikowych masek, boleśnie uderzył w odsłonięte części ciała. Liczniki Geigera ożyły na raz, wydając z siebie głośne trzaski, lecz ucichły w momencie, gdy wiatr się uspokoił.

Wiatr? Pod ziemią raczej podmuch: Z głębi tunelu buchnął gorący podmuch, pył zabębnił w maski, zakłuł w ramiona i nogi. Wszystkie naraz, liczniki Geigera zaterkotały. (to sugeruje, że potem ucichły)

 Pył mimo to wciąż chrzęścił mu między zębami

"mimo to" jest zbędne – wiemy, co zrobił, żeby się pozbyć pyłu.

 Jęki nabierały na sile

Nabierały siły, albo przybierały na sile.

Okubash, wbrew jego oczekiwaniom, stał dzielnie

Dlaczego kapitan oczekiwał, że nie będzie stał dzielnie?

 Po jego zazwyczaj maślanym spojrzeniu nie było śladu.

Wiem, o co chodzi, ale niezgrabne.

 umiał rozróżnić przyjaciela od wroga

Odróżnić.

 Bendal wyszedł nieco na przód

Naprzód.

 powietrze zelektryzowało się, zapachniało ozonem, a gruba, czerwona linia zawisła w powietrzu

Powtórzenie ("powietrze") – i co to znaczy, że powietrze się zelektryzowało? Trzaskanie iskier?

 Odgłosy setek kroków zbliżały się, a niosące je echo sprawiało, że brzmiały jak ulewny deszcz.

Tak nagle? Może lepiej: Szum w odległym tunelu przybliżał się, mogli już rozróżnić odgłosy kroków.

 niedostatki postury nadrabiały ilością

Liczbą.

 Niektórym brakowało kończyny

Wszystkim tej samej?

 podziurawione jak ser szwajcarski

Czy w tym świecie istnieje Szwajcaria?

 zżółkniętej, zaschniętej krwi

Raczej pożółkłej i zaschłej.

 Powoli zbliżały się w stronę wolnych żeglarz, kuśtykając

Żeglarzy (tak swoją drogą, to oni nie żeglują, ale niech tam) i utykając.

 Choć horda niziołków-zombie wyglądała groteskowo, niespecjalnie chciało mu się śmiać.

To można wyrzucić.

 kilkunastu nieumarłych na raz (…) nie przestały iść na przód,

Naraz, naprzód.

Huragan ołowianych pocisków

Zbyt kwieciste.

 skwiercząc w kontakcie

W kontakcie musi być z czymś.

 Bendal wskazał podłogę przed sobą szeroko rozłożonymi palcami.

Czemu nie rozcapierzył dłoni nad podłogą?

 Czarna maź pojawiła się tam w mgnieniu oka, bulgocąca i ruszająca się, jakby została obdarzona własnym życiem.

Bo została, ale lepiej by było: W mgnieniu oka wykwitła z niej kałuża czarnej, bulgocącej mazi.

 Dziwny wiatr zerwał się ponownie, upiornie wyjąc.

Wiemy, że ponownie (pamiętamy, że już wiał).

 Nieumarli podnieśli głowy, ich oczy zabłysły zielonym, trupim blaskiem i ruszyły przed siebie, napędzane nową siłą.

Ich oczy ruszyły?

 Deptając po upadłych, zbliżyli się na odległość pozwalającą im spojrzeć w lufy broni.

Depcząc. Depcząc po trupach, podeszli pod lufy broni żeglarzy.

 Okubash zamienił granatnik na buławę i zamachnął się, zamieniając zombie na metr przed sobą w skwierczący pył.

Dwa razy "zamienić". Okubash sięgnął po buławę i jednym zamachem obrócił w pył zombie na metr przed sobą.

 Niziołki złapały Henke za nogi, próbowały rzucić go na ziemię. Kapitan złapał karabin jedną ręką, nie przestając strzelać. Drugą wyciągnął nóż i nacisnął przycisk w uchwycie.

Jak on to robi?

 Monomolekularne ostrze ceramiczne zaczęło drżeć w wysokiej częstotliwości.

Strasznie techniczne.

 wgryzł się w martwe kończyny, odrywając je od ciał i uwalniając kapitana ze śmiertelnego chwytu.

Tak kwieciste, że można bukiety robić.

cofając się, by uniknąć wyciągających się ku nim bladych palców

uskakując przed wyciągającymi się ku niemu bladymi palcami.

 Dźwignia odcięła się

Nie wiem, co to znaczy.

 Temperatura była tak wysoka, że spaliła włosy

Temperatura nie spala. Ogień spala. Nawiasem mówiąc, bez tlenu nie ma ognia (nazwa "tlen" pochodzi od tlenia). "Alchemiczna substancja" musi zawierać jakiś utleniacz.

 Woń palonego mięsa wypełniła cały tunel.

Jak ją czują przez maski?

 Łezka w oku się kręci. – Corry wyciągnął z kieszeni aparat i zrobił kilka zdjęć.

… bo nie miał nic lepszego do roboty?

 Zombie po kilku sekundach zmieszały się z powietrzem bądź czarną sadzą na ziemi.

Znowu – wiem, o co chodzi, ale brzmi to niezgrabnie.

 wypluła jeszcze z siebie spazmatycznie resztki substancji

Dlaczego spazmatycznie?

 zombie, którego sylwetka pojawiała się w ostatnich rozbłyskach ognia

Czyli z ognia powstał?

 Henke nie mógł być pewien, ale wydawało mu się, że ktoś wszył ożywieńcowi stalową płytę zajmującą prawie całą twarz.

Sama się tam nie znalazła, nie?

 już celował ze swojej broni

Już celował. Kropka.

 Wystrzelił serię trzech pocisków w trybie karabinu snajperskiego.

Techniczne.

 Spodnie wchłonęły już część ciemnej krwi, nasiąkając nią.

Część krwi wsiąkła już w tkaninę spodni.

 Rany zapiekły, jakby ktoś przyłożył do nich rozgrzaną stal.

Zaryzykuję twierdzenie, że to by pierońsko bolało.

 Ich brzegi poruszyły się i połączyły, zasklepiając się. Po głębokich ubytkach została tylko cienka linia

Powtórzone "się". Jedna linia?

 Jego ściany stały się nierówne.

Wcześniej były równe?

 wyglądał w ciemności, jak zjawa

Wyglądał jak zjawa.

 To był człowiek, a ludzie nie mają żółtej krwi.

Ale tutejsze zombie mają, skoro były żółtokrwiste za życia (jak sugerujesz wyżej). Paladyn mógłby ich kilku postrzelić.

 Kłamliwa, manipulacyjna suka.

Manipulująca, ale ja wycięłabym ten przymiotnik, bo niewiele wnosi i jest niezgrabny.

 Sufit podpierały gdzie nie gdzie grube filary skały, specjalnie pominiętej w czasie kopania.

Gdzieniegdzie: Gdzieniegdzie strop podpierały grube filary, wykute przez budowniczych tego tunelu.

 Tylko tyle tutaj pisze.

Jest napisane.

 Liczniki Geigera zwariowały, gdy zostały skierowane w jej stronę.

W stronę czego?

 najnowszą zbroję wspomaganą, jaką widział w swoim życiu

Prosto z katalogu jesiennego?

 płyty wyginały się w organiczne kształty

Organiczne kształty to kształty naturalne. Nie pasuje.

 mithrilu, bądź co bądź najdroższego minerału w galaktyce

Minerału – czy metalu? To nie to samo. Opis przesadnie techniczny.

 Paladyn nie zdecydował się pomalować zbroi, zostawiając surową, srebrzystą powłokę

Jaką powłokę? Ta zbroja jest spasywowana, czy jak? Drugi przecinek zbędny.

 Stalowe części rękojeści błyszczały się od złota.

Błyszczały od złota.

 Od broni było przyjemne, rozluźniające ciepło.

Biło. To magiczny miecz? Chyba tak, skoro tnie skałę.

 Wystające z dolnego rzędu zębów kły identyfikowały go jako orka.

Zostały bowiem wylegitymowane: Kły sterczące z żuchwy wskazywały na orka.

 naszyjnika z klejnotem wypełnionym nekroplazmą owiniętego wokół lewego przedramienia

Naszyjnik wyobrażamy sobie automatycznie na szyi. Może zacznij od klejnotu, a potem powiedz, że wisiał na łańcuchu owiniętym, itd.

 Bendal wykrzyczał zaklęcie i odpowiedział ogromną kulą kwasu.

Wiem, o co chodzi, ale to bardzo niezgrabne.

 rozwiał chmurę

To chmura – czy wielka kropla? Cała scena walki mnie dezorientuje, więc tylko garść uwag:

 Ożywiony elf

Elf-ożywieniec ("ożywiony elf" sugeruje elfa, który nabrał wigoru, a w drużynie jest jeden).

Wbił nieum

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Zwycięzcę konkursu na najdłuższy komentarz. Tarnina, szacun! 24101 znaków xDDDDDDD

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

I jeszcze go obcięło XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A ja wciąż nie wiem, o jaki konkurs chodziło rybakowi :D Tarnina, dzięki za tak długi komentarz. Choć nie zostawił na mnie suchej nitki, to wysiłek, jaki w niego włożyłaś, zdradza, że jest w tekście coś, co na to zasługuje. Dla skrócenia pogrupuję cytaty, żeby sekcja komentarzy nie była dłuższa, niż opowiadanie, które może na to nie zasługiwać :P

 

1. Jeśli chodzi o błędy interpunkcyjne, gramatyczne i stylistyczne, biję się w pierś, mea culpa. Biorę się za poprawianie, zanim Regulatorzy je zobaczy – specjalnie dla niej sprawdzałem tekst dwa razy, ale chyba i tak się pośpieszyłem. Dzięki i przepraszam. “Metaliczny kadłub” oznacza zaś, że jest pokryty metalem, bądź przypomina metal.

 

2. Odnośnie zachowań postaci, tak wymienionych z imienia, jak i tłumów: takich ich stworzyłem i reagują na otaczający ich świat tak, jak każe im psychika. Większość błędów w wymowie (”Dawać mnie tutaj tych umrzyków”) oraz przyzwyczajeń (kapitan zjada całą paczkę draży na raz) wynika z ich osobowości. Cóż z tego, że nieumarli nie dotarli do centrum miasta? Niziołki SPOILER ALERT myślały, że ktoś porywa je z domów w środku nocy, a nawet gdyby tak nie myślały, na dole czyhała na nie horda nieumarłych. Panikowali więc i nie zachowywali się racjonalnie.

 

3. Świat przedstawiony jaki jest, każdy widzi. Jak pisałem w przedmowie, to już drugie opowiadanie w tym świecie, uznałem więc, że kilka elementów mogę pozostawić bez wyjaśnień. Może to błąd, może nie. Krasnoludy, na ten przykład, są artystami i znawcami mody, mają to zapisane w genomie. Bendal, choćby obrał karierę śmieciarza (a nie zrobiłby tego), wciąż dbałby o wygląd i codziennie depilował brwi. Świat jest mocno magiczny, więc niziołki mogą żyć bez oddychania. Wykorzystują do procesów biologicznych, powiedzmy, energią kosmiczną bądź też właśnie magiczną (aczkolwiek błąd z zadyszką poprawię). Nie powinno to dziwić, zwłaszcza, że Henke z samej racji bycia człowiekiem jest odporny na promieniowanie i toksyny, a to nie zostało wytłumaczone. Oczy kapitana są złote, bo zastąpił je protezami. Zupełnie już na marginesie dodam, że płyta lotniska nie musiała być długa. Niziołek mógł wolno truchtać, a Henke wypalić papierosa w dziesięć sekund, zaciągając się, jakby od tego zależało jego życie. Niektórzy nałogowcy tak mają.

 

4. Sporo zdań poprawiasz dla samego poprawiania. Może i ładniej brzmią dla ciebie w takim wydaniu, ale zachowam je w niezmienionej formie, jeśli są zbudowane poprawnie.

 

5. No i na koniec powiem, że w żadnym wypadku nie chciałem nadać opowiadaniu klimatu warhammera, tak fantasy jak i 40k. Mam nadzieję, że inni tak tego nie odbiorą. Skłaniam się bardziej ku Wolsungowi i Borderlands, choć tekst wyszedł faktycznie mroczny w porównaniu do poprzedniego.

To teraz krótko i zwięźle:

“Metaliczny kadłub” oznacza zaś, że jest pokryty metalem, bądź przypomina metal.

W takim razie powinien być “metalizowany’. Albo ‘pokryty metalem”.

Odnośnie zachowań postaci, tak wymienionych z imienia, jak i tłumów: takich ich stworzyłem i reagują na otaczający ich świat tak, jak każe im psychika.

Świetnie – po prostu sygnalizujesz to trochę zbyt skrótowo. Kiedy kapitan ciągle je, rozumiem, że to jego nawyk, ale skąd on się bierze? Jeśli o panikujące niziołki chodzi, to ustępuję – masz rację, inwazja zombie nie sprzyja rozsądnemu wykorzystaniu zasobów.

to już drugie opowiadanie w tym świecie, uznałem więc, że kilka elementów mogę pozostawić bez wyjaśnień

Ale nie możesz oczekiwać, że wszyscy czytaliśmy pierwsze.

Krasnoludy, na ten przykład, są artystami i znawcami mody, mają to zapisane w genomie.

Hmm. Słowa mają znaczenie. ‘Krasnolud’ ma określone konotacje, których nie możesz zmieniać bez ostrzeżenia, bo skonfundujesz czytelnika.

Świat jest mocno magiczny, więc niziołki mogą żyć bez oddychania.

Twoja wola, ale fizyka i chemia nie są doklejone do świata sztucznie – stanowią reguły jego działania. W Twoim obowiązują inne, dobrze, ale skąd ja mogę to wiedzieć, jeśli mi nie powiesz?

Oczy kapitana są złote, bo zastąpił je protezami.

Tego też nie mogłam wiedzieć, chyba, że z poprzedniego opowiadania, ale patrz wyżej.

Sporo zdań poprawiasz dla samego poprawiania.

Ja już tak mam smiley. Powodzenia.

 

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dzięki :)

Hmmm. O ile pierwsza część była wesoła i fajna (jeśli dobrze pamiętam), to obecna mnie nudziła. Ot, zwykły quest typowy dla fantasy, tyle że w sztafażu space opery. Nic, tylko walki i opisy broni… Zabrakło świeżości, humoru, wszystkiego oprócz mordobicia.

Nie bardzo rozumiem, po co właściwie pani burmistrz ściągała pomoc, której nie potrzebowała. Własnymi siłami nie potrafiłaby pokonać tych strażników?

Ale po korekcie Tarniny tekst wygląda przyzwoicie.

Sufit podpierały gdzie nie gdzie grube filary skały,

Gdzieniegdzie – łącznie.

Babska logika rządzi!

Od początku planowałem akurat tą część jako typowy quest fantasy przerobiony na space operę, niewiele ponad “guilty pleasure”. Miałem nadzieję, że niespodzianka na końcu kogoś zaskoczy i podniesie poziom tekstu. Widać nadzieja to za mało :) Cieszę się, że chociaż wygląda przyzwoicie, nawet po korekcie. Niczym Michael Bay nie poddam się i wcielę w życie kolejny pomysł, nieco bardziej oryginalny, niż ten.

Niespodzianka na końcu fajna, nawet ze dwie się znajdą. Ale droga do nich zbytnio mnie zmęczyła.

Babska logika rządzi!

Przegadane. Jest tu pomysł, fabuła ma naprawdę potencjał, ale rozwadniasz wszystko masą rzeczy, które zapewne wydają Ci się fajne, ale czytane przez osobę z zewnątrz już takie nie są. Kres nazywa to w “Galerii Złamanych Piór” przypadłością pisarza-gracza rpg. Jak opisy – to tylko szczegółowe. Jak wydarzenia – to zrelacjonowane do każdego detalu.

Tymczasem powinno się dawkować napięcie, umiejętnie dobierać sceny, by czytelnik zrozumiał i czekał na dalsze losy. Zobacz jaki jest u Ciebie początek – najpierw infodump o systemie (bardzo szczegółowy), potem co załoga robi przed i tuż po lądowaniu. Pojawia się informacja o paladynie, zejście do podziemi, głowa młodzika ląduje u stóp kapitana. I dopiero wtedy jest wyjście na misję. Nim potem dojechałem do interesujących fragmentów, ponownie zmagałem się z zapychaczami.

Moja rada – stosuj częściej brzytwę Okhama. Za mało informacji o świecie to źle, ale za dużo to równie niedobrze. Elementy dodatkowe mają urozmaicić świat, nie zaś go rozwodnić.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nie łatwo to przyznać, ale macie rację :( Za dużo szczegółów, źle dozowane napięcie. No cóż, kolejny dzień, kolejna lekcja rzemiosła. Dzięki!

Mam wrażenie, Gruby, że tym razem poszedłeś na ilość, zamiast na jakość. Tak jak Zwyczajny dzień czytałam z przyjemnością, tak nie mogę tego powiedzieć o Kopalni niskich trupów – opowieść zdała mi się dość rozwleczona, niezbyt ciekawa i, niestety, raczej mało zabawna. Niby była tu przygoda, ale wielka szkoda, że sprowadzona niemal wyłącznie do kolejnych potyczek.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. :(

 

Wi­bra­cje ich pól ma­gicz­nych za­czy­na­ły się syn­chro­ni­zo­wać, po­tę­gu­jąc siły ma­gicz­ne… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Nie­bie­sko-fio­le­to­wy glob wciąż pę­dził tak… –> Jeśli glob nie był dwukolorowy, jak np. polska flaga, i miał jednolitą barwę, to: Nie­bie­skofio­le­to­wy glob wciąż pę­dził tak

 

jeśli jakaś nagła ka­ta­stro­fa nie miała zmie­nić sta­tu­su quo… –> …jeśli jakaś nagła ka­ta­stro­fa nie miała zmie­nić sta­tu­s quo

W języku polskim status quo nie odmienia się.

 

po­wi­nien pę­dzić przez ko­smos przez ko­lej­ne czte­ry mi­liar­dy lat, a może i wię­cej. –> Raczej: po­wi­nien pę­dzić przez ko­smos przez ko­lej­ne czte­ry mi­liar­dy lat, a może i dłużej.

 

Naj­pierw po­ja­wi­ły się jego za­ry­sy, prze­bi­ja­ją­ce cien­ką za­sło­nę rze­czy­wi­sto­ści. Do­pie­ro po chwi­li po­ja­wił się… –> Powtórzenie.

 

Nie pró­bo­wa­li ob­ni­żać pu­ła­pu, by coś zo­ba­czyć. Nie przy­le­cie­li tam jako tu­ry­ści. –> Nie przy­le­cie­li tu jako tu­ry­ści

 

– Mamy tutaj tylko jedno. Po­da­je współ­rzęd­ne. –> Literówka.

 

dla sze­ścio­no­gich zwie­rząt z po­kaź­ny­mi ro­ga­mi i dłu­gi­mi, umię­śnio­ny­mi ogo­na­mi, które ja­kimś cudem nie spa­da­ły z pra­wie pio­no­wych ścian. –> Dlaczego ogony miałyby spadać ze ścian?

 

W jego gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie, ale ra­czej nie na­miast­ką ma­ra­to­nu, którą prze­biegł. –> Czy można przebiec namiastkę, choćby i maratonu?

Proponuję: W jego gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie, ra­czej nie spowodowane dystansem, który prze­biegł.

 

 Ofi­cjal­ne in­for­ma­cje po­da­wa­ły, że w Oakva­le żyło dwa ty­sią­ce oby­wa­te­li z ha­kiem… –> Co to znaczy, że obywatele żyli z hakiem?

Może: Ofi­cjal­ne in­for­ma­cje po­da­wa­ły, że w Oakva­le żyło ponad dwa ty­sią­ce oby­wa­te­li

 

wszy­scy byli ni­zioł­ka­mi. Ka­pi­ta­na nie za­sko­czy­ła więc wieść, że wszy­scy mó­wi­li o nie­umar­łych. O ich przy­lo­cie też wie­dzie­li już pew­nie wszy­scy, łącz­nie z głu­cho-nie­my­mi. –> …łącz­nie z głu­chonie­my­mi.

Powtórzenia.

 

który wzniósł w górę rękę z pli­kiem pa­pie­rów… –> Masło maślane. Czy można wznieść coś w dół?

 

Zimne dresz­cze po­wo­li wspi­na­ją­ce się po jego krę­go­słu­pie da­wa­ły mu znać… –> Czy oba zaimki są konieczne

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

 Oczy, za­sty­głe w wy­ra­zie stra­chu i nie­do­wie­rza­nia, za­szły mgłą, upodob­nia­jąc go do ma­ne­ki­na.–> Kogo, skoro mamy do czynienia wyłącznie z głową?

 

O żesz kurwa… to mi­th­ril? –> Ożeż, kurwa… to mi­th­ril?

 

Uprzej­my uśmiech po­ja­wił się na ustach trol­la, ale znik­nął pra­wie od razu, gdy za­czął roz­glą­dać się po twa­rzach ota­cza­ją­cych go ni­zioł­ków, zdez­o­rien­to­wa­ny. –> Czy dobrze rozumiem, że uprzejmy uśmiech pojawił się ale zniknął, gdy patrzył na twarze niziołków, co go zdezorientowało?

 

Henke zamie­nił płaszcz na ka­mi­zel­kę ochron­ną, która chro­ni­ła użyt­kow­ni­ka… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Henke wy­krę­cił bro­nią kilka młyn­ków… –> Raczej: Henke za­krę­cił bro­nią kilka młyn­ków

Młynki się chyba kręci, nie wykręca.

 

elf wzniósł kciuk w górę. –> Masło maślane.

 

Licz­ni­ki Ge­ige­ra ożyły na raz… –> Licz­ni­ki Ge­ige­ra ożyły naraz

 

Może gdy­byś nas nie stra­szył, to by nie wie­dzie­li!- krzyk­nął ka­pi­tan. –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Ben­dal wy­szedł nieco na przód. –> Ben­dal wy­szedł nieco naprzód

Po­wo­li zbli­ża­ły się w stro­nę wol­nych że­glarz… –> Literówka.

 

Corry wciąż nie mógł uru­cho­mić ich asa w rę­ka­wie. Pu­łap­ka Ben­da­la uru­cho­mi­ła się, gdy pierw­sze zom­bie prze­rwał czer­wo­ną wstę­gę. –> Powtórzenie. Literówka.

 

bez­dź­więcz­nie nisz­cząc kil­ku­na­stu nie­umar­łych na raz… –> …bez­dź­więcz­nie nisz­cząc kil­ku­na­stu nie­umar­łych naraz

 

Zom­bie nie prze­sta­ły iść na przód… –> Zom­bie nie prze­sta­ły iść naprzód

 

Hu­ra­gan oło­wia­nych po­ci­sków ude­rzył w nie­umar­łych. –> Raczej: Grad oło­wia­nych po­ci­sków ude­rzył w nie­umar­łych.

 

Oku­bash wy­strze­li cały ma­ga­zy­nek gra­na­tów na raz. –> Oku­bash wy­strze­li cały ma­ga­zy­nek gra­na­tów naraz.

 

Nie­umar­li pod­nie­śli głowy, ich oczy za­bły­sły zie­lo­nym, tru­pim bla­skiem i ru­szy­ły przed sie­bie, na­pę­dza­ne nową siłą. –> Czy dobrze rozumiem, że oczy porzuciły nieumarłych i poczuwszy moc, samodzielnie ruszyły przed siebie?

 

Oku­bash za­mie­nił gra­nat­nik na bu­ła­wę i za­mach­nął się, za­mie­nia­jąc zom­bie na metr przed sobą w skwier­czą­cy pył. –> Powtórzenie.

Może: Oku­bash za­mie­nił gra­nat­nik na bu­ła­wę i jednym machnięciem sprawił, że zom­bie stojący metr przed nim, stali się skwier­czą­cym pyłem.

 

Ni­zioł­ki zła­pa­ły Henke za nogi, pró­bo­wa­ły rzu­cić go na zie­mię. Ka­pi­tan zła­pał ka­ra­bin… –> Powtórzenie. 

 

wsa­dzę ci wie­życz­kę tak głę­bo­ko w dup­sko… –> …wsa­dzę ci wie­życz­kę tak głę­bo­ko w dup­sko

 

by unik­nąć wy­cią­ga­ją­cych się ku nim bla­dych pal­ców, wy­gię­tych jak szpo­ny.

– No już! – Zbroj­mistrz wy­cią­gnął zza pasa klucz wi­riań­ski… –> Powtórzenie.

 

dło­nie wsz­cze­pów, w któ­rych za­stą­pio­no palce dłu­gi­mi ostrza­mi. Przez całe jego ciało cią­gnę­ły się rury, z któ­rych ka­pa­ła… –> Nie brzmi to zbyt dobrze. 

 

– Czy ty…chy­bi­łeś? –> Brak spacji po wielokropku.

 

„Zgrzeszył oby jego imię zostało zapomniane.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

-Nigdy nie wydobywali tytanu w tym szybie. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

 -Tego nam brakowało, wysokiej magii orków. –> Jak wyżej.

 

kamienne bloki wciąż leżały w nieładzie na podłodze, odsłaniający salę tak ogromną… –> Literówka.

 

Po prawej, oparty plecami o ścianę, siedział bezgłowy korpus. –>Sam korpus? Bez rąk i nóg?

 

W zaciśniętej dłoni błyszczał się srebrny medalion. –> W zaciśniętej dłoni błyszczał srebrny medalion.

 

Stalowe części rękojeści błyszczały się od złota. –> Ponieważ dwa zdania wcześniej błyszczał medalion, proponuję: Stalowe części rękojeści lśniły od złota.

 

Długa na półtorej metra… –> Metr jest rodzaju męskiego, więc: Długa na półtora metra

 

Od broni było przyjemne, rozluźniające ciepło. –> Literówka.

 

Okubash złapał Henke na rękę i prawie wyrwał mu ją ze stawu,. –> Literówka. Zbędny przecinek przed kropką.

 

W jego pustych oczodołach błyszczały się dwa zielone ogniki. –> W jego pustych oczodołach błyszczały dwa zielone ogniki.

 

Cyberzombie zablokował cięcie stalową ręką, złapał je i rozbroił tropiciela… –> Czy dobrze rozumiem, że złapał cięcie?

 

wtedy uderzyły go sploty zielonej energii. Nie zatrzymując się, oplotły go… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Henke podbiegł do kościotrupa i ciął mieczem paladyna wkłąb. –> Co to jest wkłąb?

 

zaświeciły się mocniej, jakby się śmiał. –> …zaświeciły mocniej, jakby się śmiał.

 

lądowały już gdzie popadnie, zamieniając nieumarłego strzępy oblane nekroplazmą. –> Tu chyba czegoś zabrakło.

 

– Wara…od mojego kumpla…śmieciu – wystękał Corry. –> Brak spacji po wielokropkach.

 

Mag-kościotrup wskazał niziołka ręką, ale nic się nie stało. Spojrzał na dłoń, nie rozumiejąc, co się stało. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

– Bez tego może być ci ciężko – wychrypiał Henke, podnosząc medalion z nekroplazmą. –> Raczej: – Bez tego może być ci trudno

 

Naszyjnik eksplodował, rozsypując się w drobny mak. Poczuł, jak uścisk na jego gardle staje się lżejszy. –> Czy dobrze rozumiem, że zelżał ucisk na gardle naszyjnika?

 

– Po…mocy… – wyszeptał. –> Brak spacji po pierwszym wielokropku.

 

– Pana obrażenia są zbyt poważne.. –> Jeśli miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

– Nie mi… im. –> Raczej: – Nie mnie… im.

 

Miecz paladyna, leżący tam, gdzie mag złapał go za gardło, jaśniał delikatnym blaskiem. –> No cóż, dobry mag potrafi złapać miecz za gardło.

 

Stanął na nogi. –> Czy można stanąć inaczej, nie na nogi? I nie mam na myśl stawania na głowie.

 

Przekroczył ruiny zburzonej ściany i zszedł długimi, kamiennymi schodami. Ściany sali były murowane. –> Powtórzenie.

 

Promieniowanie dawało mu się we znaki. Dreszcze przebiegały mu po skórze. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Lottof stała przed nim, wznosząc ręce do góry… –> Masło maślane.

 

Ciężko było mu zebrać oddech, ale nie poddał się. –> Jak zbiera się oddech?

 

Drewniane drzwi do zakrystii otworzyły się i wyszedł z nich troll… –> Czy to na pewno była zakrystia?

 

ubrany w ceremonialne szaty opływające złotem. –> Raczej: …ubrany w ceremonialne szaty kapiące/ ociekające złotem.

 

Henke zgasił papierosa i wyciągnął z płaszcza paczkę żelek. Wyciągnął kilka… –> Powtórzenie.

 

może ją sobie wsadzić w dupę, a zbroje wywalić nawet do gnoju… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka