Pierwsze opowiadanie o załodze “Jaskółki” zostało przyjęte bardzo ciepło, postanowiłem więc napisać kolejne. Mam nadzieję, że to także przypadnie wam do gustu.
Pierwsze opowiadanie o załodze “Jaskółki” zostało przyjęte bardzo ciepło, postanowiłem więc napisać kolejne. Mam nadzieję, że to także przypadnie wam do gustu.
Irwin należała do grupy relatywnie małych, niebieskich gwiazd palących się na skraju sektora Vivanco. Nie dało się znaleźć w niej nic szczególnego. Nie posiadała innego spinu, niesamowitej masy, nadzwyczajnego składu czy choćby odstępującego od normy magicznego rezonansu. Nie zachęcała więc, by zatrzymać się w jej okolicy nawet, jeśli ktoś już dziwnym trafem podróżował w tak dalekie zakątki Smoczej Spirali. Miało się to jednak zmienić. Wszystkie gwiazdy Vivanco, w tym Irwin, od kilku milionów lat przemieszczały się w pustce kosmosu, by ustawić się w Porządku. Były już bardzo blisko osiągnięcia idealnej konfiguracji. Wibracje ich pól magicznych zaczynały się synchronizować, potęgując siły magiczne w miejscach mocy znajdujących się na przecięciach linii astralnych. Dzikie zaklęcia rzucały się samoistnie, potężne rytuały wysokiej magii mogły w końcu zostać odprawione, a zapomniane, przedwieczne bóstwa, które śniły od niezliczonych eonów, budziły się w swoich świątyniach. Magowie i kultyści ciągnęli do Vivanco od wielu tygodni, by z wyprzedzeniem przygotować swoje dziwne obrzędy. Miejsc jednak było mało, a chętnych dużo. Rozpoczynał się więc wyścig o pierwszeństwo i walka z konkurentami, często kończące się tragicznie. Nie zawsze cnotliwe zamiary magów i czarnoksiężników tworzyły popyt na usługi poszukiwaczy przygód, którzy łatwo znajdowali zatrudnienie, bądź to w krzyżowaniu planów szaleńców, bądź to w pozbywaniu się efektów ich prac. Szukali sławy, nagród od wdzięcznych mieszkańców kolonii i skarbów ukrytych w mrocznych siedliskach potworów. W ostatnich tygodniach turystyka Vivanco przeżywała rozkwit.
Wokół tej najzwyczajniejszej gwiazdy od czterech miliardów lat spokojnie orbitowała Irwin-osiem, planeta równie, jeśli nie jeszcze bardziej zwyczajna. Nic w tej kwestii nie uległo zmianie nawet czternastego dnia miesiąca Meyelbin, świętej pory dla elfów i ludzi. Niebiesko-fioletowy glob wciąż pędził tak, jak przepowiadali astrologowie i jeśli jakaś nagła katastrofa nie miała zmienić statusu quo, powinien pędzić przez kosmos przez kolejne cztery miliardy lat, a może i więcej. Spokoju prowincjonalnej planety nie mąciły nawet deszcze meteorów, słoneczne burze, asteroidy na kursie kolizyjnym, wolni żeglarze, czarodzieje, wojny, czy zarazy. Statki pojawiające się w układzie, które jeśli w ogóle tam podróżowały, kierowały się do stolicy układu, Nonmoty, na Irwin-cztery.
Jedna załoga wyrwała się ze schematu. Ich statek opuścił plan astralny blisko orbity ósmej planety w układzie. Najpierw pojawiły się jego zarysy, przebijające cienką zasłonę rzeczywistości. Dopiero po chwili pojawił się w materialnym planie w całej krasie, ciało z opóźnieniem wypełniło kontury jego manifestacji niczym woda szklane naczynie. Czarny jak otaczający go kosmos, byłby prawie niedostrzegalny, gdyby promienie Irwin nie odbijały się od jego metalicznego kadłuba niebieską poświatą. Po rozmiarach można było zaklasyfikować go jako korwetę, ale nie wyglądał jak typowy przedstawiciel tej kategorii. Opływowy i zgrabny jak myśliwiec, o ostrym jak ptasi dziób kokpicie. Wrażenie to potęgowały skrzydła zwężające się ku końcom i ustawione pod ostrym kątem względem kadłuba, a za przypadek zdecydowanie nie można było uznać rozdwojonego ogona pojazdu. Korweta przypominała przez to ni mniej niż więcej tylko jaskółkę, jaką widuje się czasem na ojczystej planecie ludzi, Mirenium. Obrała kurs na Irwin-osiem i pozwoliła grawitacji planety wykonać całą pracę.
– Bendal, zsynchronizuj pola magiczne – Henke odezwał się przez interkom. – Chcę wejść w atmosferę gładko i przyjemnie, bez turbulencji. Okubash, zmniejsz ciśnienie w układach plazmowych, produkujemy nadmiar mocy. Corry, przygotuj sprzęt. To, co zawsze, plus salamandra. Co z ekwipunkiem dla olbrzyma?
– Jeszcze niegotowy – Piskliwy głos zbrojmistrza wywołał zakłócenia w głośnikach. – Cały czas się wierci!
– Przepraszam, ale muszę dbać o silniki. – Mikrofon wyłapał ciche przeprosiny trolla.
– Zabierać się do roboty. – Kapitan wysypał na dłoń garść kokosowych draży i zjadł je wszystkie naraz. – Chcę się stąd zmyć, zanim wariaci z wypierdkowa dolnego zaczną swoje hokusy-pokusy – wymamrotał z pełnymi ustami. Bezproblemowo weszli w atmosferę planety i włączyli autopilota, który poprowadził ich do Oakvale. Lecieli nad poziomem chmur, które przykrywały powierzchnię planety. Nie próbowali obniżać pułapu, by coś zobaczyć. Nie przylecieli tam jako turyści. Zresztą, według każdego przewodnika w super-necie, Irwin-osiem nie mogła się pochwalić niczym ciekawym. Typowa biosfera, żadnych rozwiniętych kultur. Nawet wszystkie wulkany usnęły z nudów, nieaktywne od setek lat. Przelecieli nad łańcuchem granitowych sześciotysięczników porośniętych iglastymi drzewami i zaczęli krążyć wokół najwyższego szczytu, szukając budynków kopalni, które opisywało ogłoszenie. W końcu Iliven wskazał palcem szare, sześciokątne dachy przytulone do zbocza góry.
– Myślisz, że oni celowo są tacy nijacy? – Henke zapytał elfa. Tropiciel odpowiedział mu tylko wzruszeniem ramion. – To chyba przesada. – Zażartował. Przełączył się na standardową częstotliwość radiową. – Kontrola lotów, tutaj kapitan Henke z pokładu „Jaskółki”. Proszę o pozwolenie na lądowanie.
– „Jaskółka”, tutaj kontrola lotów. Możecie lądować.
– Na którym lądowisku?
– Mamy tutaj tylko jedno. Podaje współrzędne. – Henke i Iliven wymienili zrezygnowane spojrzenia. „Jaskółka” z gracją podeszła do lądowania, mijając foremne budynki i miękko osiadła na betonowej płycie lotniska zawieszonego nad przepaścią między dwoma grzbietami gór, obok malutkiego, jednoosobowego myśliwca. Drzwi znajdujące się na długiej szyi statku odsunęły się w bok, robiąc miejsce dla wysuwanego trapu. Henke wyszedł na zewnątrz sprężystym krokiem. Od okrągłej płyty lądowiska odchodził długi chodnik prowadzący do sporych rozmiarów hangaru. Jego wrota pozostały zamknięte, zamiast tego otworzyły się drzwiczki wmontowane w ich prawy róg. Wyszedł z nich niziołek ubrany w brązową marynarkę i pobiegł truchtem w stronę statku. Kapitan nie wyszedł mu naprzeciw. Zapalił papierosa, osłaniając zapalniczkę dłonią. Wiatr rozwiewał mu włosy i poły nowego płaszcza. Rozejrzał się dookoła. Z poziomu ziemi Irwin-osiem nie była ani trochę ciekawsza. Szare góry, szare zabudowania przypominające kanciaste pszczele gniazda, szare niebo – jedynym kolorowym akcentem były powtykane tu i tam zielone krzewy, będące pokarmem dla sześcionogich zwierząt z pokaźnymi rogami i długimi, umięśnionymi ogonami, które jakimś cudem nie spadały z prawie pionowych ścian. Zdążył wypalić papierosa w trzech czwartych, zanim urzędnik przydreptał do niego, czerwony z wysiłku.
– Witam w Oakvale – przywitał kapitana, przykładając haftowaną chustkę do czoła. W jego głosie słychać było zmęczenie, ale raczej nie namiastką maratonu, którą przebiegł. Przekrwione i opuchnięte oczy podpowiadały Henke, że niziołek nie spał od wielu dni. Reszta załogi zaczęła wyłaniać się z trzewi statku, niosąc bagaże i broń. – Pewnie przylecieliście w sprawie szybu piątego?
– A macie tu coś ciekawszego? – spytał Henke. Trzy równoległe blizny na jego żuchwie rozciągnęły się, gdy uśmiechnął się półgębkiem. Niziołek zastanowił się przez chwilę, tępo patrząc na swojego rozmówcę.
– Chyba nie – odpowiedział w końcu zupełnie poważnie. – To najstraszniejsza rzecz, która zdarzyła się tutaj, od kiedy pamiętam. Wszyscy o niej mówią. – Oficjalne informacje podawały, że w Oakvale żyło dwa tysiące obywateli z hakiem, wszyscy byli niziołkami. Kapitana nie zaskoczyła więc wieść, że wszyscy mówili o nieumarłych. O ich przylocie też wiedzieli już pewnie wszyscy, łącznie z głucho-niemymi. – Nazywam się Bongi i mam zaprowadzić was do pani burmistrz Lottof. Nastąpił pewien rozwój wypadków, o którym powinniście wiedzieć. Gdybyście mogli pójść za mną.
– Jasne. Corry, załóż swoją czapkę. Nie chcę cię zgubić w tłumie. – Zbrojmistrz fuknął gniewnie. Na ramionach wisiały mu jednak walizki z bronią z "Jaskółki", których nie pozwalał dotykać nikomu innemu i wyglądał przez to przy swojej mizernej posturze jak zdenerwowany pingwin.
– O co chodzi kapitanowi? – zapytał Okubash, poprawiając szelki ogromnej skrzyni, którą niósł na plecach.
– Dla niego wszystkie niziołki wyglądają tak samo.
– I myśli, że to śmieszne?
– Powtarza ten żart od dziesięciu lat przy każdej okazji, więc tak, pewnie tak myśli. – Troll podrapał się po rudej czuprynie i nie skomentował. Bongi odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę miasta. Kapitan wyrzucił niedopałek w przepaść i podążył za nim, drużyna zaś za kapitanem, jak kaczątka za matką.
– Rozwój wypadków? – spytał Bendal, wyłamując z trzaskiem palce w czarnych rękawiczkach.
– Tak. Wiecie w ogóle, jak to się zaczęło? Kilka dni temu brygada ósma przebiła się do naturalnej pieczary. Zanim zdołali ją zbadać, zostali zaatakowani przez upiory. Mieli znaczną przewagę liczebną, ale cóż z tego, skoro żadnej broni? Kilkorgu z nich udało się uciec i zawalić przejście. Wydawało się, że to załatwiło problem, ale przedwczoraj niziołki zaczęły znikać z miasta, najczęściej w środku nocy. Najpierw zniknęła resztka brygady ósmej. Potem cała dziesiąta, dwunasta i szósta. Wszyscy pracowali w zajętym tunelu. Nie mamy tu czarodzieja, ale alchemik stwierdził, że mogli paść ofiarą klątwy. Do tej pory straciliśmy już ponad trzy setki dobrych górników. Wczoraj było najgorzej. Myśleliśmy, że to już koniec. Zaginieni górnicy wyszli z tunelu, bladzi i z przeciętymi gardłami, niektórzy bez głów i kończyn i nas zaatakowali. Odcięliśmy zasilanie windy, ale nie wiedzieliśmy, co robić. Na szczęście przyleciał tutaj paladyn Akanona. Z daleka. Z Irwin-cztery. – Kapitan wymienił szybkie spojrzenie ze swoim pierwszym oficerem.
– Jak się nazywał? – Henke zmusił się, by pytanie zabrzmiało obojętnie.
– Nie przedstawił się, podobno śluby mu zabraniają.
– Myślisz, że to mógł być Baldwin? – Bendal pytająco uniósł wypielęgnowane brwi.
– Oby nie. Wolałbym wetknąć dupę w mrowisko, niż go spotkać. Myśliwiec stojący obok „Jaskółki” należy do tego paladyna?
– Tak. Poprosił nas, żebyśmy pilnowali go, gdy zejdzie do szybu.
– Jeśli czeka na nas, to od razu mówię, że nie pracuję z paladynami.
– Och nie, zszedł tam sam, kilka godzin temu. Wciąż czekamy, aż wróci.
– Tak mówisz? Nie podoba mi się, co chcesz przez to powiedzieć– mruknął Henke. Bongi nie odpowiedział. Przeszli przez malutkie drzwiczki i znaleźli się w sporej hali. Wiatr zostawili za sobą i nie wiedzieli, czy wyszło im to na dobre. W środku powietrze było ciężkie i śmierdziało wilgocią oraz grzybem. Tlenu było jeszcze mniej, niż na zewnątrz – niziołki nie potrzebowały go do życia i często zapominały, że inne rasy nie mogły bez niego oddychać. Skalne sklepienie wisiało osiem metrów nad ich głowami, podparte przez stalowe rusztowanie, pod którym wisiały na łańcuchach stare lampy, skąpo oświetlające wnętrze. W środku nikogo nie było. Hałdy nieprzerobionej rudy tytanu piętrzyły się pod ścianą, czekając na załadunek, gdy pasy transportowe wisiały nad nimi bezczynnie.
Opuścili halę i skręcili w jeden z licznych tuneli wykutych w ścianie po prawej. Zeszli malutkimi, stromymi schodami do stalowych drzwi. Bongi odsunął z trudem stalową zasuwę i uchylił odrzwia, przepuszczając gości do kolejnej wielkiej hali. Ta była kilkanaście razy większa i na pierwszy rzut oka było widać, że służyła innym celom, niż ta, którą zostawili za sobą. Tutaj sklepienie ginęło gdzieś w mroku, a światło dawały wysokie latarnie stojące przy chodniku wciśniętym między rzędy sześciościennych budynków. Bez wątpienia trafili do centrum Oakvale. Bongi nie zmyślał ani nie przesadzał. Świeżo przybite deski zasłaniały malutkie okna, a stosy złomu i starych mebli zagradzały niskie drzwi. Ulice, puste i martwe, zniechęcały do spędzenia dłuższego czasu poza domem. Kapitan splunął na chodnik. Czuł się, jakby wszedł do ogromnej krypty. Bongi ziewnął przeciągle, zakrywając usta dłonią.
– Niespokojny sen? – zainteresował się Bendal.
– Słucham? Och tak, bardzo. Od kilku tygodni śnią mi się dziwne koszmary. Całej kolonii właściwie. Nie ma się jednak czym martwić. Sprawdziliśmy dawne wpisy w archiwach i przy poprzedniej koniunkcji, osiemset lat temu, też się to zdarzało.
– A te koszmary mają może jakiś wspólny mianownik? – indagował dalej krasnolud. – Może jakoś łączą się z waszym aktualnym problemem? Takie objawy skomplikowanych zjawisk magicznych nie są rzadkością. – Niziołek przetarł zmęczone oczy, próbując przypomnieć sobie ostatnie sny.
– Nie, raczej nie. Mi cały czas śni się zmarła babka, ale na przykład moja siostra co noc spada, a tatę straszy jakiś ork.
Bendal skinął głową i nie drążył tematu. Bongi poprowadził ich aż do przeciwległej ściany, do przemysłowej windy, którą zjechali kilkanaście metrów niżej. Zardzewiałe drzwi wypuściły ich do dużej sali, w której kłębił się tłum niziołków w górniczych kaskach. Wszyscy byli odwróceni do nich plecami, wpatrywali się w coś, czego Henke na razie nie widział. Szeptali jeden do drugiego, odwracając się i szturchając łokciami. Co rusz któryś niziołek stawał na palcach i zadzierał głowę, by cokolwiek zobaczyć, a co sprytniejsi stawali na skrzyniach albo przyniesionych krzesłach. Wyglądali prawie identycznie z żółtymi kaskami na głowach, podkrążonymi oczami, brudnymi twarzami i w czarnych strojach roboczych. Rozstąpili się przed krzyczącym Bongim, który wzniósł w górę rękę z plikiem papierów, żeby być lepiej widocznym. Nie było to oczywiście potrzebne. Niziołki nie dostawały Henke i Illivenowi do pasa, a Okubash wyglądał wśród nich jak górski olbrzym.
Na samym końcu sali, pomiędzy dwoma wieżyczkami automatycznymi, kołysała się na piętach niziołczyca. Tak jak reszta obserwowała wyjście tunelu, ale wydawała się być bardziej zniecierpliwiona, niż podekscytowana. Zamieszanie, które wywołało przybycie załogi „Jaskółki” wyrwało ja z zamyślenia. Odwróciła się i zmierzyła wolnych żeglarzy wzrokiem od stóp go głów. Kapitan odwdzięczył się jej pięknym za nadobne, taksując ją spojrzeniem złotych oczu. Zdziwiło go to, ale wbrew temu, co zawsze mówił Corry’emu, tej kobiety nie pomyliłby w tłumie z kimś innym. Gruby, czarny warkocz spływał jej po ramieniu, sięgając prawie do pasa, mocno kontrastując z białą koszulą wystająca spod kraciastego żakietu, która wydawała się wręcz świecić wśród umorusanych pyłem twarzy. Musiała kiedyś przeżyć jakiś tragiczny wypadek, którego nie była w stanie naprawić konwencjonalna magia, gdyż żuchwę i spory kawałek szczęki zastępowała jej cybernetyczna proteza. Prawie nie dało się jej zauważyć dzięki dobrze dobranemu do skóry kolorowi i minimalnej bliźnie łączącej, ale sztuczna, plastikowa powierzchnia czasem lśniła w świetle jarzeniówek, gdy jej właścicielka ruszała głową. Nie to jednak sprawiało, że kapitan od razu zwrócił na nią uwagę. Otaczała ją dziwna, prawie namacalna aura władzy, jakby nie była burmistrzem jakiejś zapomnianej przez bogów kolonii na szarym końcu Smoczej Spirali, ale doświadczonym admirałem stojącym na czele floty gotowej do inwazji. Podała kapitanowi rękę, częstując go sztucznym uśmiechem, w którym nie było ani grama serdeczności. Jej młoda twarz nie straciła przez to jednak na urodzie.
– Kapitan Henke z „Jaskółki”, mam rację? – spytała miłym dla ucha głosem. Znosiła brak snu lepiej niż reszta mieszkańców. Stała prosto, z wysoko podniesioną głową. – Co ja mówię, kto inny pojawiłby się tutaj tak obładowany sprzętem? Obawiam się jednak, że niepotrzebnie pana trudziliśmy. Ogłoszenie straciło ważność kilka godzin temu.
– Z powodu jednego paladyna? – Kapitan uśmiechnął się półgębkiem i wpakował do ust garść draży. – Jeśli atakują was nieumarli, jeden rycerz, nieważne, jak cnotliwy, nie poradzi sobie z nimi. Tutaj potrzeba kilku par rąk.
– Nie widział pan, jak rozprawił się z tymi zombie. – Bongi wtrącił się i stanął obok przywódczyni miasta. – Była ich tutaj setka, nie mogliśmy im stawić nawet najmniejszego oporu. A on tylko wzniósł rękę ze świętym medalionem, trysnęło z niego oślepiające światło i po chwili z zombie nie został nawet pył!
– Wierzę, że mu się uda. – Lottof poklepała urzędnika po plecach. – Sam Akanon nam go zesłał. – Górnicy zgodnie pokiwali głowami, kilku z nich wzniosło ręce do modlitwy. Henke spojrzał na swoją załogę. Nie podobało mu się, że odprawiano go z kwitkiem, gdy pofatygował się tak daleko.
– To my odpowiedzieliśmy na wasze prośby jako pierwsi, nie ten paladyn. Zrywa pani umowę, chociaż przylecieliśmy tutaj specjalnie, nie oszczędzając silników. Radziłbym uprzejmiej traktować osoby, które mogą pani pomóc. Co, jeśli jednak znajdziecie się w potrzebie? Wtedy będzie wam głupio i zapłacicie więcej.
– Naprawdę mi przykro – odpowiedziała mu w sposób jasno pokazujący, że bynajmniej nie było jej przykro. – Po prostu już nie potrzebujemy pomocy.
– W dobrym guście byłoby przynajmniej oddanie nam za paliwo, które spaliliśmy lecąc tutaj.
– Jesteśmy biedną kolonią, kapitanie. Naprawdę mi przykro.
– Jasne. – Kapitan obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku windy, ale zatrzymał się w po kilku metrach. W tunelu numer trzy coś się poruszyło. Niewyraźny kontur zbliżył się do wyjścia i stanął na tyle daleko od snopa światła rzucanego przez reflektor, że zlewał się z otaczającą go ciemnością. Ktoś w tłumie zaczął klaskać. Reszta podchwyciła jego entuzjazm i sala wypełniła się radosnymi okrzykami. Henke nie przyłączył się do wiwatów. Zimne dreszcze powoli wspinające się po jego kręgosłupie dawały mu znać, że coś jest nie tak. Illiven wytężył wzrok, znacznie lepszy od ludzkiego. Przedłużające się milczenie z jego strony oznaczało, że też nie był w stanie nic zobaczyć. Burmistrz machnęła ręką na technika stojącego przy przenośnej konsoli kontrolującej wieżyczki, by wyłączył systemy obronne. Trybiki nienaoliwionych mechanizmów stęknęły i lufy ciężkich karabinów opadły. Cień zrobił kilka kroków do przodu, teraz można było już wyłowić z mroku z grubsza humanoidalną sylwetkę. Zamachnął się i rzucił czymś w powietrze, po czym odwrócił się i zniknął w głębi tunelu. Okrągły przedmiot przefrunął nad głowami zebranych, odbił się od betonowej podłogi i poturlał w stronę Henke. Kapitan zatrzymał go nogą i podniósł z podłogi. Przyjrzał mu się dokładnie. W ciszy, która zapadła, mógł usłyszeć bicie własnego serca. Niebieskie światła wizjerów hełmu gasły powoli, gdy mu się przyglądał. Potrząsnął nim i z trudem wyciągnął z niego odciętą głowę. Zaklął. Patrzył na twarz jeszcze dzieciaka, może dwudziestolatka. Młodzieńczy meszek nie ustąpił jeszcze miejsca twardszemu zarostowi. Jasne było, że ledwo co zostawił za sobą okres nowicjusza. Oczy, zastygłe w wyrazie strachu i niedowierzania, zaszły mgłą, upodobniając go do manekina. Henke dyskretnie westchnął. Spodziewał się zobaczyć inną twarz, należącą do niegdysiejszego towarzysza broni. Nie wiedział, czy poczuł ulgę, czy zawód. Chyba mieszankę obu. Otrząsnął się i oddał hełm Okubashowi. Wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów i zapalił jednego.
– Akanon, zdaje się, postanowił wystawić pani wiarę na próbę. – Powiedział, wypuszczając gęstą chmurę dymu przez nos. Lottof długo patrzyła na odciętą głowę człowieka, który jeszcze minutę temu stanowił symbol jej nadziei. W końcu podniosła wzrok.
– Jestem w stanie zapłacić osiemset sztuk złota – zaproponowała.
– Jako rekompensatę za paliwo? Bardzo hojnie z pani strony. Jako zapłatę za robotę? – Skrzywił się, jakby coś go zabolało. – Trochę mało.
– Nie mamy więcej. Przysięgam. – Głos niziołczycy załamał się, gdy złożyła ręce w błagalnym geście.
– No cóż, ostrzegałem panią…
– Kapitanie? – Okubash nieśmiało potrząsnął ramieniem Henke. – Mogę prosić na słówko?
– Jasne. – Odeszli na bok. Troll przyłożył kapitanowi do ucha hełm paladyna i lekko stuknął go małym młoteczkiem. Przyłbica wydała z siebie dźwięk niepasujący dla tak cienkiego metalu. Niski i głęboki, przywodził na myśl ogromny, spiżowy dzwon. – O żesz kurwa… to mithril? – wyszeptał. Troll energicznie pokiwał głową.
– Tak. Stop z tytanem. Wydaje mi się, że najwyższej próby, około pięćdziesięciu procent.
– W słodką pizdę Selinory. – Kapitan przeczesał rękami włosy. – I myślisz, że cała jego zbroja mogła być z tego zrobiona?
– Tego nie wiem.
– Nie szkodzi. Sam hełm jest wart małą fortunę – mruknął do siebie. – Gdybyśmy znaleźli całą płytówkę… warto zaryzykować. – Odwrócił się do niziołczycy i oznajmił już normalnym głosem: – Okej, niech będzie osiemset, pomożemy wam. Przygotujcie zapłatę w przelewie na konto, bo nie lubię drobnych. Okubash, czas na twoją pierwszą przygodę, cieszysz się? No jasne, że tak. Corry ma dla ciebie prezent na tę okazję. – Uprzejmy uśmiech pojawił się na ustach trolla, ale zniknął prawie od razu, gdy zaczął rozglądać się po twarzach otaczających go niziołków, zdezorientowany.
– Tutaj jestem, idioto. – Corry kopnął go w kostkę.
– Och?
– Nie do wiary…
Rozpakowali bagaże i po pięciu minutach byli już gotowi. Wszyscy oprócz Corry'ego, który nie musiał oddychać, założyli maski tlenowe zasłaniające całą twarz. Na dnie kopalni na pewno stężenie tlenu było zerowe. Henke zamienił płaszcz na kamizelkę ochronną, która chroniła użytkownika tak przed pociskami i nożami, jak i przed magicznymi atakami. Niziołki bezczelnie wlepiły wzrok w jego biały tatuaż przedstawiający skomplikowany układ scalony na prawej ręce, ciągnący się od nadgarstka aż po bark, teraz odsłonięty przez czarny T-shirt. Zakładając taktyczne rękawiczki patrzył każdemu z nich prosto w oczy, pesząc i zmuszając do spuszczenia wzroku. Zbrojmistrz z dumną miną podał mu karabin.
– Co to?
– Ares ARD czterdzieści dwa z podwieszaną strzelbą. Ulepszyłem go ostatnio do poziomu plus trzy. Teraz zadaje jeszcze większe obrażenia. Zamontowałem tu hybrydowy celownik kolimatorowo-refleksowy, jak lubisz. Magazynki zapakowałem amunicją wybuchową, standardowa przeleci przez umarlaków nie robiąc większej różnicy. Pas nośny jednopunktowy. A tutaj masz swój rewolwer. Przeczyściłem go.
– Dzięki. – Henke wykręcił bronią kilka młynków wokół środkowego palca i wsunął ją do kabury na udzie. – Gotowy, Okubash?
– Tak mi się wydaje. – Troll machnął trzymetrowym buzdyganem, po którego głowicy biegały zielone błyskawice. Na pasie przewieszonym przez ramię olbrzyma wisiał granatnik ręczny załadowany granatami z wodą święconą. Rzepy świeżo przerobionego pancerza trzeszczały przy jego najmniejszym ruchu, grożąc pęknięciem. – Trochę ciężko mi się tym posługiwać, ale przyzwyczaję się. Dziękuję.
– Nie ma za co. Bednal, ile jeszcze? – Krasnolud siedział ze skrzyżowanymi w powietrzu nogami na ogromnej skrzyni przyniesionej przez trolla. Przesunął palcem stronę księgi zaklęć zapisanej na datapadzie, mamrocząc do siebie. Przerwał i spojrzał na kapitana znad okularów.
– Zajmuje mi to dłużej za każdym razem, gdy mi przerywasz. – Illiven zarzucił na plecy swój karabin snajperski, który w każdej chwili mógł zmienić konfigurację, by strzelać ogniem automatycznym i poprawił pancerz noszony przez tropicieli na jego rodzinnej planecie. Założył płaszcz częściowej niewidzialności i poprawił złote klamry spinającego go pod szyją. Kiedy upewnił się, że wszystko było na miejscu, elf wzniósł kciuk w górę. Corry założył bandolier obwieszony bębnowymi magazynkami, odbezpieczył automatyczną strzelbę znacznie większą, niż on sam i zaśmiał się gardłowo niczym maniak.
– Dawać mnie tutaj tych umrzyków – rzucił w stronę tuneli. Henke roześmiał się, pokazując garnitur białych, równych zębów. Corry mógł za każdym razem pakować ich w większe i większe tarapaty przez swoją porywczość, ale sprawiał też, że nigdy nie wydawały się nawet w połowie tak poważne, jak powinny.
Podnieśli plecaki wypełnione amunicją oraz miksturami i ruszyli w głąb szybu numer trzy. Zapalili latarki przytwierdzone do masek. Cienkie snopy białego światła wyłaniały z mroku zagruzowany chodnik, tumany pyłu i żebrowane sklepienie tunelu przypominające rurę od odkurzacza. Henke prowadził. Corry truchtał zaraz za nim, przeglądając datapad z mapą kopalni. Będąc niziołkiem najlepiej orientował się w podziemiach i załoga była skłonna zaufać mu jako przewodnikowi.
– W prawo – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu. Skręcili we wskazaną odnogę, różniącą się od alternatywnej tylko symbolami identyfikacyjnymi starannie naniesionymi na ściany. Przemieszczali się powoli, sprawdzając każdą mijaną wnękę. Ciało paladyna mogło znajdować się właściwie wszędzie, nie mówiąc o przyczajonych upiorach. Korytarze ciągnęły się przez wiele kilometrów i cały czas opadały. W miarę, jak schodzili coraz niżej, betonowe sklepienia ustępowały miejsca stalowym podporom i siatce przybitej grubymi kołkami do ciosanych ścian. Okubash zatrzymał się na moment i odłupał część niezabezpieczonej ściany. Odpiął latarkę od maski i przyjrzał się fragmentowi minerału.
– Ciekawe. – Aparat zniekształcił jego głos tak, że brzmiał jakby mówił do towarzyszy przez ścianę wody.
– Co takiego? – Bendal cofnął się i podszedł do trolla.
– To nie jest ruda tytanu, a zwykła skała.
– No i?
– Od kiedy weszliśmy tutaj, nie widziałem większych skupisk tytanu.
– Jestem prostym krasnoludem i nie znam się na górnictwie, ale chyba o to chodzi, żeby tego tytanu tutaj nie było, tak? W końcu, żeby mógł być na górze, najpierw muszą wydobyć go stąd.
– No tak. – Troll przytaknął. – Nie pomyślałem o tym. Jednak co dwie głowy, to nie jedna.
– Nie łamcie szyku – skarcił ich kapitan. – Bo jeszcze nas coś…
– Zbliża się do nas horda zombie. – Illiven wyrósł za plecami kapitana. Henke aż podskoczył, w odruchu sięgnął po rewolwer i wystrzelił, ale elf złapał go za rękę i pocisk trafił w sufit zamiast w jego głowę. Huk wystrzału poniósł się echem.
– Do kurwy nędzy! – przeklął. Nienaturalny, ciepły podmuch zawiał nagle z głębi tunelu, prawie przewracając drużynę. Pył, który ze sobą niósł, odbił się od plastikowych masek, boleśnie uderzył w odsłonięte części ciała. Liczniki Geigera ożyły na raz, wydając z siebie głośne trzaski, lecz ucichły w momencie, gdy wiatr się uspokoił.
– Co to było? – Zdziwił się Okubash.
– Nekroplazma. – Bendal splunął z pogardą. Pył mimo to wciąż chrzęścił mu między zębami. – Jeśli łączysz nieumarłych z promieniowaniem, to pewne jak amen w pacierzu. Na szczęście dawka była mała. – Podmuch zawiał ponownie, niosąc ze sobą potępieńcze jęki.
– Wiedzą, gdzie jesteśmy – Illiven oznajmił spokojnie.
– Co ty nie powiesz? Może gdybyś nas nie straszył, to by nie wiedzieli!- krzyknął kapitan. Przez chwilę sapał ciężko, świdrując zaskoczonego tropiciela wzrokiem.
– Może tak byśmy…– Okubash wzniósł nieśmiało rękę.
– Tak, kurwa, może tak byśmy! – Henke przytaknął ściągając broń z ramienia. – Przygotować się, nie stać jak słupy soli! Corry, rozłóż salamandrę!
– Ha, ta jest! – Niziołek zatarł ręce i machnął na Okubasha, by ten przyklęknął. Zbrojmistrz odpiął mu od plecaka stalowy cylinder, położył go na ziemi i zaczął przy nim majstrować, zaczynając od rozłożenia trójnoga.
– Nie ma sensu bawić się w taktykę – instruował ich kapitan.– Zombie rzucą się na nas masą, jak gnomy. Jeśli zobaczysz gdzieś nekromantę – popatrzył na Illivena – to odstrzel mu łeb. Poza tym czekamy, aż salamandra zrobi swoje, a potem pakujemy w nich tyle ołowiu, ile fabryka dała. Jasne? – Jęki nabierały na sile. Henke wpatrywał się w ciemność, ale nic jeszcze nie pojawiło się w świetle latarki. Spojrzał na swojego kowala. Okubash, wbrew jego oczekiwaniom, stał dzielnie, z kolbą granatnika przyłożoną do barku. Po jego zazwyczaj maślanym spojrzeniu nie było śladu. Drżał lekko, zdradzając pierwsze oznaki szału bojowego, z którego znana była jego rasa. Henke miał tylko nadzieję, że gdy już w niego wpadnie, będzie umiał rozróżnić przyjaciela od wroga. Bendal wyszedł nieco na przód. Nakreślił wskazującym palcem linię na ścianie i przyłożył do niej grzbiet dłoni. Gdy ją podniósł, powietrze zelektryzowało się, zapachniało ozonem, a gruba, czerwona linia zawisła w powietrzu. Pułapka została zastawiona.
– Pośpiesz się z łaski swojej – pogonił Corry’ego, wracając do drużyny.
– Już, już. – Zbrojmistrz mocował się z dźwignią przeładowującą salamandrę, nie mogąc jej przestawić. Odgłosy setek kroków zbliżały się, a niosące je echo sprawiało, że brzmiały jak ulewny deszcz. W końcu zza zakrętu wyłoniły się pierwsze zombie, za którymi ciągnął potok następnych. Nie wyższe niż metr i drobne, niedostatki postury nadrabiały ilością. Światła latarek nerwowo drżały na ich bladych twarzach i rybich oczach patrzących tempo na drużynę. Niektórym brakowało kończyny, innym głów, ale wszyscy mieli na sobie jednoczęściowe mundury górnicze, podziurawione jak ser szwajcarski, ubrudzone plamami zżółkniętej, zaschniętej krwi. Mruczały i jęczały, z trudem otwierając sztywne żuchwy. Powoli zbliżały się w stronę wolnych żeglarz, kuśtykając i chciwie wyciągając przed siebie ręce. Henke zaklął szpetnie. Choć horda niziołków-zombie wyglądała groteskowo, niespecjalnie chciało mu się śmiać. Zwłaszcza, że Corry wciąż nie mógł uruchomić ich asa w rękawie. Pułapka Bendala uruchomiła się, gdy pierwsze zombie przerwał czerwoną wstęgę. Nad hordą pojawiły się trzy malutkie białe punkty. Wybuchły kulami energii, bezdźwięcznie niszcząc kilkunastu nieumarłych na raz, by po sekundzie implodować, zasysając kolejnych. Nie zrobiło to jednak większej różnicy. Zombie nie przestały iść na przód, kolejne wciąż wychodziły zza zakrętu.
– Okej, zmiana planu. – Zdecydował kapitan. – Ogień zaporowy! – wydał rozkaz. Otworzyli ogień prawie jednocześnie. Huragan ołowianych pocisków uderzył w nieumarłych. Zamknięte w nich ładunki eksplodowały, rozrywając zombie na małe kawałeczki. Okubash wystrzeli cały magazynek granatów na raz. Woda święcona rozprysła się na ciałach zombie, skwiercząc w kontakcie i paląc je żywym ogniem. Bendal wskazał podłogę przed sobą szeroko rozłożonymi palcami. Czarna maź pojawiła się tam w mgnieniu oka, bulgocąca i ruszająca się, jakby została obdarzona własnym życiem. Uformowała się w stado czarnych szczurów, które pobiegło prosto ku hordzie, skacząc ku oczom i torsom, żarłocznie pochłaniając ożywieńców. Ci mimo to napierali do przodu i przez chwilę wyglądało to, jakby morskie fale rozbijały się o brzeg, cofając się, by po chwili znów obmyć plażę. Dziwny wiatr zerwał się ponownie, upiornie wyjąc. Nieumarli podnieśli głowy, ich oczy zabłysły zielonym, trupim blaskiem i ruszyły przed siebie, napędzane nową siłą. Deptając po upadłych, zbliżyli się na odległość pozwalającą im spojrzeć w lufy broni. Okubash zamienił granatnik na buławę i zamachnął się, zamieniając zombie na metr przed sobą w skwierczący pył. Niziołki złapały Henke za nogi, próbowały rzucić go na ziemię. Kapitan złapał karabin jedną ręką, nie przestając strzelać. Drugą wyciągnął nóż i nacisnął przycisk w uchwycie. Monomolekularne ostrze ceramiczne zaczęło drżeć w wysokiej częstotliwości. Uderzył na odlew, na ślepo. Nóż zaśpiewał czysto jak kamerton i wgryzł się w martwe kończyny, odrywając je od ciał i uwalniając kapitana ze śmiertelnego chwytu.
– Corry, pośpiesz się, bo jak bogów kocham, wsadzę ci tą wieżyczkę tak głęboko w dupsko, że włączysz ją trzustką! – warknął, cofając się, by uniknąć wyciągających się ku nim bladych palców, wygiętych jak szpony.
– No już! – Zbrojmistrz wyciągnął zza pasa klucz wiriański i uderzył oburącz w obudowę salamandry. Dźwignia odcięła się, uwalniając napiętą sprężynę i salamandra obróciła się na trójnogu jak mechaniczny wiatrak, wypluwając z siebie alchemiczny ogień. Jasnoniebieski strumień płomieni wystrzelił na kilka metrów, paląc wszystko przed sobą. Temperatura była tak wysoka, że spaliła włosy na przedramionach kapitana, chociaż przezornie cofnął się za wieżyczkę. Martwe ciała zaskwierczały, parując w kontakcie z alchemiczną substancją. Woń palonego mięsa wypełniła cały tunel. Napór nieumarłych został zatrzymany. Drużyna przerwała ostrzał.
– Łezka w oku się kręci. – Corry wyciągnął z kieszeni aparat i zrobił kilka zdjęć. Henke wziął głęboki wdech, napawając się obrazem zniszczenia.
– Kocham zapach alchemicznego ognia. Opłacało się wykosztować. – Uśmiechnął się. Zombie po kilku sekundach zmieszały się z powietrzem bądź czarną sadzą na ziemi. Strumień ognia osłabł i zanikł. Salamandra wypluła jeszcze z siebie spazmatycznie resztki substancji i zapiszczała, dając znać, że opróżniła zbiornik. Daleko w głębi tunelu stanął nieruchomo zombie, którego sylwetka pojawiała się w ostatnich rozbłyskach ognia. Zdecydowanie wyższy od reszty, na pewno nie był niziołkiem. Stał na szeroko rozłożonych, wygiętych łukowato protezach nóg służących do szybkiego biegania i rytmicznie zaciskał w pięści dłonie wszczepów, w których zastąpiono palce długimi ostrzami. Przez całe jego ciało ciągnęły się rury, z których kapała jasnozielona, fosforyzująca substancja. Henke nie mógł być pewien, ale wydawało mu się, że ktoś wszył ożywieńcowi stalową płytę zajmującą prawie całą twarz. Obrócił się do Illivena, by wydać mu rozkaz, ale elf już celował ze swojej broni. Wystrzelił serię trzech pocisków w trybie karabinu snajperskiego. Zombie, choć wydawało się to niemożliwe, uniknął trafienia, skacząc w bok szybciej, niż kapitan mógł dostrzec. Obrócił się i pobiegł w głąb tunelu tak szybko, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie zakrzywiające czas.
– Czy ty…chybiłeś? – spytał Corry, przerywając ciszę, która zapadła. Elf nie odezwał się, ale jego mina mówiła wszystko. Chybił. Pierwszy raz w życiu.
– To był cyberzombie! – Okubash sapnął, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. – Najprawdziwszy!
– Nie ciesz się, chłopcze. – Uspokoił go Bendal. – To coś na pewno sprawi nam więcej kłopotów, niż te śmieszne niziołki.
– To był elf – mruknął Illiven. – Musimy uwolnić go od cierpienia.
– Zrobimy to. – Kapitan poklepał go po ramieniu. – Spokojnie. Ktoś jest ranny?
– Pan, kapitanie. – Okubash wskazał ogromnym palcem rany po pazurach zombie na udach kapitana. Spodnie wchłonęły już część ciemnej krwi, nasiąkając nią.
– Selinoro, nawet tego nie poczułem. – Wyciągnął z plecaka plastikowy bidon wypełniony czerwonym napojem i wypił całą jego zawartość duszkiem. Rany zapiekły, jakby ktoś przyłożył do nich rozgrzaną stal. Ich brzegi poruszyły się i połączyły, zasklepiając się. Po głębokich ubytkach została tylko cienka linia. – Od razu lepiej. Zbierajmy się.
Spakowali salamandrę, wymienili magazynki i ruszyli dalej. Tunel zaczął opadać jeszcze bardziej. Jego ściany stały się nierówne. Czasem poszerzał się, by po chwili zwęzić do wielkości korytarza. Choć nie starali się skradać i nie znaleźli po drodze żadnych odnóg, nie spotkali cyberzombie. W końcu drogę zagrodziło im gruzowisko, o którym mówił Bongi. Ciężkie głazy pomieszane z siatką i stalowymi, powyginanymi prętami piętrzyły się aż po sufit. Ktoś usunął skały z samego środka zwaliska i podparł je rusztowaniem. Corry podszedł do przejścia i przyjrzał się mu z bliska, sprawdzając każdy kamień. Przeszedł ostrożnie na drugą stronę i tam zrobił to samo.
– Hm – mruknął.
– Coś nie tak? – spytał Okubash.
– To mi wygląda, jakby zostało zbudowane od naszej strony. Ustawienie kamieni, ślady wiertła. Wszystko na to wskazuje.
– Chcesz powiedzieć, że nie zrobili tego nieumarli? – Bendal zmarszczył brwi, patrząc na konstrukcję.
– Nie, chyba, że obeszli to w jakiś sposób, ale wtedy przecież nie potrzebowaliby tego robić.
– Faktycznie dziwne – potwierdził troll. – A to już druga rzucająca się w oczy rzecz, na którą natrafiliśmy.
– Sugerujesz, że coś tu śmierdzi. – Henke chciał splunąć, ale opanował się w ostatniej chwili, zanim ubrudził maskę.
– Nie inaczej.
– A tutaj – elf pojawił się w przejściu, strasząc wszystkich – jest coś jeszcze bardziej podejrzanego.
– Do kurwy jebanej nędzy! – krzyknął Henke. – Przestań to robić! – Illiven spojrzał na niego zdziwiony. Źrenice zajmowały mu prawie całe oczy i wyglądał w ciemności, jak zjawa.
– Przecież tupałem.
– Chuja, nie tupałeś.
– Nie wiem, czy umiem głośniej.
– Dobra… nieważne. Co jest bardziej podejrzane? – Illiven wyciągnął przed siebie otwartą dłoń i pokazał garść łusek po nabojach.
– Niziołki tutaj walczyły.
– A nie przyszło ci do głowy, że paladyn też mógł mieć broń palną?
– To był człowiek, a ludzie nie mają żółtej krwi. Kilkadziesiąt metrów dalej podłoga się od niej lepi. – Pokazał podeszwy butów ubrudzone ciemnożółtą cieczą. – Wszędzie leży też pozostawiona broń. Ślad prowadzi do dziwnego przedsionka.
– Faktycznie coś tu śmierdzi. – Bendal podrapał się po brodzie.
– Wygląda na to, że pani burmistrz zrobiła nas w chuja – Henke splunął. – Nikt nie porywał tych niziołków, a już na pewno nie uciekały. Wysyłała ich tutaj z bronią, żeby zabiły zombie. Kłamliwa, manipulacyjna suka.
Przeszli przez wykopaną w gruzowisku dziurę i podążyli za elfem. Za zatorem nikt nie rozłożył już siatki. Sufit podpierały gdzieniegdzie grube filary skały, specjalnie pominiętej w czasie kopania. Tunel powoli zwężał się i kończył kamiennym portalem ozdobionym zatartymi runami. Bendal przyjrzał się napisom.
– „Zgrzeszył, oby jego imię zostało zapomniane.” Tylko tyle tutaj pisze. To język orków.
-Nigdy nie wydobywali tytanu w tym szybie. Cały ten korytarz służył tylko temu, żeby dostać się do tego miejsca. Pięknie, kurwa. Pięknie – westchnął Henke. -Tego nam brakowało, wysokiej magii orków.
Przeszli pod kamiennym łukiem do dużego, murowanego pomieszczenia. Przednia ściana została zburzona, kamienne bloki wciąż leżały w nieładzie na podłodze, odsłaniający salę tak ogromną, że światła latarek nie były w stanie dotrzeć do jej końca. Liczniki Geigera zwariowały, gdy zostały skierowane w jej stronę. Po prawej, oparty plecami o ścianę, siedział bezgłowy korpus. Henke podszedł do niego i cichutko gwizdnął. Paladyn miał na sobie najnowszą zbroję wspomaganą, jaką widział w swoim życiu. Grube na centymetr płyty wyginały się w organiczne kształty, osłaniając prawie całe ciało. Jej twórca nie szczędził mithrilu, bądź co bądź najdroższego minerału w galaktyce, nawet na obszerniejsze naramienniki, obojczyk chroniący szyję czy wielofolgowy fartuch, by zbłąkany pocisk przypadkiem nie trafił właściciela w pachwinę. Pod płytami biegły grube włókna sztucznych mięśni zapewne zwiększające wielokrotnie siłę. Paladyn nie zdecydował się pomalować zbroi, zostawiając surową, srebrzystą powłokę. Jedyną ozdobą, na jaką sobie pozwolił, była kunsztowna płaskorzeźba na piersi przedstawiająca rycerza z lwią głową zamiast hełmu, trzymającego oburącz złamany miecz skierowany ostrzem w górę, herb Akanona. W zaciśniętej dłoni błyszczał się srebrny medalion. Kapitan sięgnął do pasa denata i odpiął od niego miecz w prostej, skórzanej pochwie. Henke wyciągnął broń przed siebie i ocenił ją patrząc pod różnymi kątami. Stalowe części rękojeści błyszczały się od złota. Głowica miała kształt łzy, a jelec wyginał się delikatnie w stronę ostrza. Biegnący między nimi uchwyt wykonano z ciemnego drewna. Głownia miecza była prosta, wręcz pospolita. Długa na półtorej metra i szeroka jak dłoń, z bruzdą ciągnącą się aż po sam sztych. Miecz bezdyskusyjnie został wykuty do walki, a nie na parady, ale cieszył oko mimo swojej prostoty. Od broni było przyjemne, rozluźniające ciepło. Zamachnął się i trafił w ścianę. Skała nie stawiła mu większego oporu, niż powietrze.
– Zabezpiecz ciało – rzucił do Bendala. – Nie chcemy, żeby ktoś tutaj przyszedł i je ukradł. – Krasnolud wykonał skomplikowany gest i wypowiedział kilka słów mocy. Powietrze zgęstniało wokół bezgłowego ciała, zafalowało. Korpus po chwili zniknął, jakby się rozpłynął.
– Gotowe – powiedział czarodziej.
– Okej. To zabierzmy się za źródło problemu.
– Kapitanie? – Okubash złapał Henke na rękę i prawie wyrwał mu ją ze stawu,.
– Co?
– Źródło zabrało się za nas. – Pokazał palcem dwójkę nieumarłych stojących za nimi. Obok cyberzombie, gotującego się do ataku, stał kościotrup. Wystające z dolnego rzędu zębów kły identyfikowały go jako orka. Nie miał na sobie nic oprócz podartego, czarnego płaszcza zarzuconego na ramiona i ogromnego naszyjnika z klejnotem wypełnionym nekroplazmą owiniętego wokół lewego przedramienia. W jego pustych oczodołach błyszczały się dwa zielone ogniki.
– Jakim cudem nas obeszli? – Zdziwił się Henke, ale nikt nie zdążył mu odpowiedzieć. Cyberzombie skoczył do przodu, bez rozpędu, z miejsca. Choć dzieliło ich ponad dziesięć metrów, doskoczył do Corry’ego i ciął go ostrzami przez pierś. Niziołek odleciał w bok, pchnięty samą siłą uderzenia.
– Corry! – Henke ruszył mu z pomocą, ale coś błysnęło na skraju jego pola widzenia. Odskoczył odruchowo. Zielona błyskawica, wystrzelona z palców kościotrupa, musnęła mu brzuch, zostawiając na kamizelce zwęgloną pręgę. Bendal wykrzyczał zaklęcie i odpowiedział ogromną kulą kwasu. Sfera pognała w stronę nieumarłego i pochłonęła go w całości. Ten machnął jednak ręką od niechcenia i rozwiał chmurę, wychodząc z niej bez szwanku. Henke zaklął i wystrzelił do niego z karabinu. Zielona sfera rozbłysła wokół szkieletu, dezintegrując pociski.
– O kurwa. – Kapitan przełknął ślinę.
– O kurwa – zgodził się Bendal. Okubash doskoczył do cyberzombie i zamachnął się buławą, ale nie trafił. Ożywiony elf wbił mu szpony w udo i rozerwał je szarpnięciem w dół. Troll zawył. Upuścił buławę i uderzył pięściami na odlew, odrzucając przeciwnika. Illiven doskoczył do niego ze swoim zakrzywionym ostrzem, by uderzyć, zanim się podniesie, ale nie zdążył. Cyberzombie zablokował cięcie stalową ręką, złapał je i rozbroił tropiciela, wbijając mu drugą dłoń w brzuch. Ciemna krew trysnęła z rany. Elf syknął, ale nie poddał się. Wbił nieumarłemu sztylet w stalową płytkę wszytą w twarz. Zombie puścił swoją ofiarę i odskoczył do tyłu, jak oparzony. Wyciągnął broń z głowy i rzucił nią w elfa. Illiven przeturlał się, unikając ostrza wycelowanego w jego serce. Okubash ryknął, aż zadrżały ściany tunelu i uderzył cyberzombie znad głowy obiema rękami, wgniatając go w ziemię. Uderzył go jeszcze raz. I jeszcze raz. Wzniósł ręce do kolejnego uderzenia i wtedy uderzyły go sploty zielonej energii. Nie zatrzymując się, oplotły go i przybiły do ściany. Troll próbował się uwolnić, rozrywając je, ale nawet nie drgnęły. Orczy mag zacisnął pięść. Sploty zaczęły powoli zacieśniać uchwyt, wgryzając się w ciało Okubasha. Drugą ręką machnął na Bendala, posyłając w jego stronę kolejną zieloną błyskawicę. Krasnolud rozłożył ręce, rzucając zaklęcie ochronne, ale piorun przebił je, jak mydlaną bańkę i uderzył go prosto w pierś, posyłając nieprzytomnego kilka metrów do tyłu. Henke podbiegł do kościotrupa i ciął mieczem paladyna wkłąb. Nieumarły uniknął ciosu niedbałym krokiem w tył. Zielone ogniki zadrżały, zaświeciły się mocniej, jakby się śmiał. Kapitan wykorzystał impet chybionego ciosu. Obrócił się w piruecie i uderzył znad głowy. Szkielet zasłonił się ramieniem. Cios ześlizgnął się po kości, nie robiąc mu krzywdy. Mag złapał go prawą ręką za gardło i podniósł. Zimne jak lód palce zacisnęły się na jego gardle z nienaturalną siłą, zamykając tchawicę. Zacharczał, bezskutecznie próbując złapać oddech. Zaczynał tracić świadomość. Obrócił głowę i spojrzał na Illivena walczącego z cyberzombie. Tropiciel przegrywał walkę. Nieumarły spoliczkował go grzbietem dłoni, posyłając na podłogę. Nachylił się nad swoją ofiarą i uderzył pazurami. Elf złapał go w przegubie, zatrzymując ostrza kilka centymetrów od gardła, ale nie miał siły, by powstrzymać przeciwnika. Szpony nieubłaganie zbliżały się do grdyki tropiciela. Brakowało im już milimetrów, ręka Illivena drżała z wysiłku. Cyberzombie wzniósł drugą rękę do ciosu. Przerwał mu wystrzał. Pierwszy trafił go w głowę, przewracając do tyłu i odrywając stalową blachę od twarzy. Drugi trafił w korpus. Trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy i ósmy lądowały już gdzie popadnie, zamieniając nieumarłego strzępy oblane nekroplazmą.
– Wara…od mojego kumpla…śmieciu – wystękał Corry. Krew spływała mu gęstą strugą z kącika ust. Dym unosił się z lufy jego automatycznej strzelby, którą trzymał drżącymi rękami. Mag-kościotrup wskazał niziołka ręką, ale nic się nie stało. Spojrzał na dłoń, nie rozumiejąc, co się stało.
– Bez tego może być ci ciężko – wychrypiał Henke, podnosząc medalion z nekroplazmą. Strzelił do niego z rewolweru. Naszyjnik eksplodował, rozsypując się w drobny mak. Poczuł, jak uścisk na jego gardle staje się lżejszy. Okubash spadł na równe nogi, gdy magiczne więzy pękły. Zaryczał, jak jeszcze nigdy i zaszarżował, nabierając prędkości jak pociąg. Wszystko dookoła zatrzęsło się w rytm jego kroków. Wbiegł w maga, taranując go barkiem i przygniatając do ściany. Henke upadł obok. Troll uderzył maga ogromnymi pięściami. Raz. Drugi. Trzeci. Bił go, wrzeszcząc, dopóki z jego kości nie został pył, a on nie padł nieprzytomny. Ale tego już Henke nie widział, bo sam utonął w mroku.
Ktoś obok niego przeszedł. Drobne, lekkie kroki. Zmusił się do otworzenia oczu. Ile czasu minęło? Nie miał pojęcia. Drapało go w gardle. Zakasłał. Zabarwiona czerwienią plwocina ubrudziła wizjer maski tlenowej. Kroki ustały. Żadna latarka nie świeciła w kierunku, z którego dochodziły. Widział przed sobą tylko ciemność.
– Żyje pan, kapitanie? – spytała Lottof. Stanęła obok niego i przykucnęła, by spojrzeć mu w oczy. Objęła jego maskę drobnymi dłońmi. – Niebywałe.
– Po…mocy… – wyszeptał.
– Naprawdę mi przykro, ale nie mogę panu pomóc. – Burmistrz uśmiechnęła się smutno. – Pana obrażenia są zbyt poważne..
– Nie mi… im. – Z najwyższym trudem wskazał drżącym palcem resztę załogi.
– Oni? Och, ich już zabiłam. Nie musi się pan o nich martwić. Wkrótce pan do nich dołączy. Dziękuję za pozbycie się strażników. Górnicy nie dali rady, paladyn nie dał rady, ale panu jakoś się udało. Gdyby nie pańska załoga, nie miałabym szans. Żegnam, kapitanie. – Sięgnęła do przewodu z tlenem i wyszarpnęła go z gniazda. Powietrze pod ciśnieniem szybko uciekło spod maski. Henke zaczął się dusić. Niziołczyca wstała i przeszła przez zburzoną ścianę prosto do napromieniowanej sali. Henke złapał przewód i spróbował wcisnąć go z powrotem, ale drżące ręce nie mogły trafić w otwór. Ogarnął go chłód. Słyszał już tylko kroki ginące w oddali. Zamknął oczy. Chociaż wokoło panował mrok, wydawało mu się, że jeszcze zgęstniał. A mimo to, coś nie pozwalało mu zasnąć. Niewyraźna łuna na skraju pola widzenia. Z trudem obrócił głowę. Miecz paladyna, leżący tam, gdzie mag złapał go za gardło, jaśniał delikatnym blaskiem. Henke czuł, jak promieniuje z niego ciepło. Wyciągnął po niego rękę, ale ledwo musnął zdrętwiałymi palcami głowicę. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Wściekłość. Nie. Jeśli ma zginąć, niech chociaż dostanie szansę zabicia tej suki. Za Corry’ego, za Bendala i Illivena. I Okubasha. Zebrał w sobie resztki sił i obrócił się na brzuch. Zaparł się nogami i odepchnął. Jeszcze raz. Wyciągnął przed siebie drżącą rękę. Udało się! Zacisnął dłoń na drewnianej rękojeści. Miecz rozbłysnął, oślepiając go. Ciepło rozgrzało mu rękę i rozlało się po całym ciele. Siły wróciły do niego, ciemność zasnuwająca wzrok rozproszyła się. Wetknął przewód w gniazdo maski i łapczywie zaczerpnął powietrza. Zakręciło mu się w głowie. Podniósł się na kolanach, ciężko sapiąc. Stanął na nogi. Podszedł do Okubasha. Krew z rozciętej tętnicy rozlała się kałużą na ziemi i dawno zakrzepła. Na ramionach i torsie widoczne były głębokie rany zadane mu przez magię szkieletu. Sprawdził puls. Nic. Przyłożył ucho do serca. Cisza.
– Kurwa! – ryknął, waląc pięścią w martwe ciało. Poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Zacisnął szczękę tak mocno, że aż zazgrzytały zęby. – Nie, nie pozwalam ci. Słyszysz, kurwa twoja mać? – Złapał trolla za głowę. – Podpisaliśmy kontrakt, a ja cię z niego nie zwalniam. Za chuja, jasnego, pana. – Chwycił zimną dłoń kowala i zacisnął ją na mieczu. Zaczął się modlić. Żarliwie, jak jeszcze nigdy w życiu. Do boga, którego nienawidził. Miał nadzieję, że bez wzajemności. Klęczał nad trollem, szepcząc. Nic się nie działo. Miecz zaczął się wychładzać. Gdy zmówił znane mu modlitwy, zaczął od nowa. Gdy skończył za drugim razem, zaczął wymyślać własne. Gdy skończyły mu się pomysły, spojrzał w sufit, mając nadzieję, że nawet w trzewiach góry Akanon jest w stanie go zobaczyć.
– Na litość boską! Możemy się nie znosić, ale ten chłopak nie zasłużył, żeby tak zdechnąć. Nie bądź chujem i pokaż, że możesz.
– Kapitanie? – Okubash podniósł głowę, patrząc na Henkę. – Na co pan patrzy? – Henke przez chwilę patrzył na trolla z niedowierzaniem. Szybko jednak się zmitygował.
– Na jajco, debilu. – Klepnął go w potylicę. Reszta załogi też się poruszyła, podniosła na łokciach.
– Ta szmata poderżnęła mi gardło! – Corry dotknął czerwonej od krwi szyi, przed chwilą jeszcze otwartej. – Jakim cudem?
– Czasem nawet taki gnój jak ty zasługuje na drugą szansę. – Henke wstał i zacisnął dłoń na mieczu. Kostki pobielały mu na i tak bladej skórze. – Idę za nią. Powiedziała, że zabiliśmy jakichś strażników i weszła do tej sali. Czegokolwiek pilnowali, nie mogę pozwolić jej na uwolnienie tego.
– Tam jest promieniowanie przekraczające skalę – sapnął Bendal, podnosząc się z kolan. – Nawet twoja ludzka odporność nie wystarczy na przeżycie.
– Zaryzykuję. Jeśli nie wrócę do godziny, odlatujcie stąd. Wszystko, co chciałem powiedzieć, a nie powiedziałem, zostawiłem na datapadzie w sejfie. Znasz kod?
– Znam. – Krasnolud kiwnął głową.
– To dobrze. – Przekroczył ruiny zburzonej ściany i zszedł długimi, kamiennymi schodami. Ściany sali były murowane. Ciągnęła się przez dobry kilometr, podpierana kamiennymi, smukłymi kolumnami. Gotyckie łuki wznosiły się od ziemi aż po ginący w mroku sufit, sięgając do żebrowanych sklepień. Promieniowanie dawało mu się we znaki. Dreszcze przebiegały mu po skórze. Na końcu, pod ścianą, w sporych czarach paliły się dwa zielone płomienie. Między nimi leżał prosty, kamienny ołtarz, na których spoczywały zabandażowane zwłoki. Lottof stała przed nim, wznosząc ręce do góry i skandując orcze zaklęcia w ekstazie. Jej miły głos przypominał teraz warkot psa.
– Rag’shasz, mu wartargarat! Dert’bud’goharz! – Choć oprócz ich dwójki nie było tam nikogo innego, Henke miał wrażenie, że słyszy, jak ktoś szepcze do wtóru niziołczycy. Zbliżył się i wystrzelił z karabinu. Zielone pole ochronne zatrzymało pociski. Spodziewał się tego, ale wolał spróbować. Lottof obróciła się w jego stronę.
– Ty?! Powinieneś być martwy!
– A ty powinnaś być milsza.
– Nie powstrzymasz mnie! Nie powstrzymasz już jego! – krzyknęła. – To się dzieje! Gwiazdy ułożyły się w porządku, a on powstanie!
– Kto? – warknął, odrzucając karabin i sięgając po miecz. – Kto, do kurwy nędzy? Te zwłoki?
– Szeptał do mnie – powiedziała miękko. Spojrzała na leżącą na ołtarzu mumię, uśmiechając się. – Szeptał do mnie w snach. Najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszałam.
– I po to wysłałaś tych niziołków na śmierć i katusze jako zombie? Tego paladyna? Dla jakiegoś zewłoka?
– Głupcze! Byli na to gotowi! Umierali i cierpieli dla niego! On nas wybrał, jesteśmy jego akolitami! A teraz przywróci ich do życia, tak jak ja przywrócę jego! Wiesz, czego żałuję? Że nie wszyscy usłyszeli jego głos w snach! Że nie przybyli, by być świadkiem, jak odzyskuje swoje imię! A paladyn? Oby każdy zdechł. Czemu się przejmujesz? On szeptał mi też o tobie. Też ich nienawidzisz.
– Co ci obiecał? Bogactwo? Życie wieczne? Władzę? To wszystko kłamstwa. To zawsze są kłamstwa.
– Nie musi mi nic obiecywać. Ja go kocham.
– Co?
– Kocham go. Robię to dla niego, z miłości. A ty? Nie liczy się dla ciebie nic, poza złotem. Zszedłeś tutaj po łatwy łup, ściągnięty z trupa, a nie by nam pomóc. Dla ciebie nie ma zbawienia, tylko nicość!
– No to pozwolisz, że najpierw zabiję ciebie, zanim sam się w nią osunę? – zapytał i skoczył do przodu. Miecz odbił się od zielonkawej sfery, uwalniając jeszcze większe promieniowanie. Ból odezwał się w koniuszkach palców.
– Nie uda ci się! Chroni nas jego moc!
– Zobaczymy! – Uderzył mieczem ponownie. Jeszcze raz. I kolejny. Krew rozlała mu się w ustach żelazistym smakiem. Czarne plamy martwicy pojawiły się na skórze. Ciężko było mu zebrać oddech, ale nie poddał się. Uderzył ponownie. Na sferze pojawiło się pęknięcie. Wbił w nie sztych miecza i naparł z całych sił. Szczelina zaczęła się powiększać.
– Nie, zepsujesz wszystko!
– Na to liczę – wysapał. Zaparł się nogami o stopień i pchnął jeszcze raz. Miecz eksplodował setką małych kawałków. Pole ochronne rozproszyło się uwalniając skumulowaną w nim moc, która rozsypała leżące na stole zwłoki, a Henke i Lottof wyrzuciła w powietrze. Zanim kapitan zdążył wstać, niziołczyca rzuciła się na niego z nożem w ręce.
– Nieeee! Zabiłeś go! – Strzelił jej w głowę z rewolweru. Bez słowa, bez zbędnych gestów.
– To za moją załogę, wywłoko. – Podniósł ją i wrzucił do palącego się ognia. Łakome płomienie pochłonęły jej ciało prawie natychmiast.
* * *
Drewniane drzwi do zakrystii otworzyły się i wyszedł z nich troll ubrany w ceremonialne szaty opływające złotem. Henke zgasił papierosa i wyciągnął z płaszcza paczkę żelek. Wyciągnął kilka, krzywiąc się z bólu. Z najdotkliwszych efektów działania nekroplazmy zdołał się już wyleczyć, ale wciąż sikał krwią, a włosy wypadały mu kępami.
– Ty. – Kapłan zatrzymał się i spiorunował kapitana wzrokiem.
– Ja. – Henke pokiwał głową.
– Czego tu chcesz, bluźnierco?
– Tylko zostawić paczkę. – Poklepał plastikową skrzynię, na której siedział. Obok unosiła się na antygrawitacyjnym podnośniku druga, identyczna. – Znaleźliśmy członka waszego zakonu na Irwin-osiem. Nie poszczęściło mu się, więc zwracam wam go. W tej skrzyni jest jego zbroja i miecz. Miecz trochę się posypał, ale wierzę, że złożycie go do kupy. Druga skrzynia to trumna. – Troll uspokoił się, opuścił zaciśnięte pięści, ale wciąż z oczu biła mu nienawiść.
– Baldwin nie przyjmie tej zbroi ani miecza. Nie od ciebie.
– Gówno mnie obchodzi Balwdin i jego górnolotna duma. – Henke wzruszył ramionami i ugryzł kolejne żelki. – Jeśli o mnie chodzi, może ją sobie wsadzić w dupę, a zbroje wywalić nawet do gnoju, ale umarłych, z tego co wiem, trzeba grzebać. Lepiej tu, niż gdzieś na dnie kopalni.
– Masz rację. Dziękuję, że zwracasz nam brata – troll niechętnie skinął głową – ale czemu to robisz? Powinieneś wziąć zbroję i ją sprzedać.
– Mam swoje powody.
– Jakie?
– Nic ci do tego. – Kapitan wstał i ruszył do wyjścia. Kapłan odprowadził go wzrokiem, nie rozumiejąc, co się dzieje. Olśnienie spłynęło na niego nieoczekiwanie.
– Akanon ci pomógł, prawda? Zesłał na ciebie swoje światło? – Podniósł głos, bo Henke był już w prawie przy drzwiach. – Tak czy nie? Mów!
– A nawet jeśli? – mruknął kapitan.
– Popełnił błąd! Nie zasługujesz na jego łaskę. – Twarz trolla wygięła się w pogardzie i nienawiści. – Cokolwiek wydarzyło się na Irwin-osiem, nie powinien cię ratować.
– Ciekawi mnie, czy w chwili próby uznałby, że ty zasługujesz? W końcu twojego brata nie uratował. – Henke uśmiechnął się, zamykając za sobą drzwi.
No i mamy zwycięzcę konkursu. Super!
Jakiego konkursu? :D
No, dobra. From the top.
Fabuła trzyma się, mniej więcej, kupy. Pomysł, jaki przez nią przegląda, nie jest specjalnie głęboki, ale nie jest też zły – mimo warhammerowatego świata, można by z tego zrobić niezłą, mroczną przygodówkę. Niestety, trzeba się w tym celu trochę bardziej postarać:
Irwin należała do grupy relatywnie małych, niebieskich gwiazd palących się na skraju sektora Vivanco. Nie dało się znaleźć w niej nic szczególnego.
Ja napisałabym tak: Irwin była zupełnie przeciętną przedstawicielką grupy małych, niebieskich gwiazd na skraju sektora Vivanco. (Tak w ogóle, niebieskie gwiazdy są duże, ale to fantasy, więc odpuszczam.)
Nie posiadała innego spinu, niesamowitej masy, nadzwyczajnego składu czy choćby odstępującego od normy magicznego rezonansu.
"Posiadać" nie jest synonimem "mieć". Od czego miałby być inny ten spin? Spróbuj zwięźlej: Nie wyróżniała się spinem, masą, składem ani charakterem rezonansu magicznego.
Miało się to jednak zmienić. Wszystkie gwiazdy Vivanco, w tym Irwin, od kilku milionów lat przemieszczały się w pustce kosmosu, by ustawić się w Porządku. Były już bardzo blisko osiągnięcia idealnej konstelacji.
Wszystkie gwiazdy się przemieszczają, a konstelacja to układ gwiazd widziany z konkretnego punktu odniesienia – ale to fantasy.
potęgując siły magiczne w odpowiednich miejscach mocy.
Do czego "odpowiednich"?
Miejsc jednak było mało, a chętnych dużo.
Brzmi to tak, jakby konkurowali o miejsca w hotelu.
Rozpoczynał się więc wyścig o pierwszeństwo i walka z konkurentami, często kończące się tragicznie.
Ale to zdanie brzmi komicznie. Można je w ogóle wyrzucić.
Nie zawsze cnotliwe zamiary
Zamiary nie mogą być cnotliwe, a najwyżej cne (lub niecne).
tworzyły popyt na usługi poszukiwaczy przygód, którzy łatwo znajdowali zatrudnienie, bądź to w krzyżowaniu planów szaleńców, bądź to w pozbywaniu się efektów ich prac.
To brzmi tak, jakby ktoś założył firmę "Sprzątex: sprzątanie po stukniętych magach, utylizacja odpadów nekromantycznych". Nie pasuje do fantasy, a i do space opery nie za bardzo.
W ostatnich tygodniach turystyka Vivanco przeżywała rozkwit.
Jak wyżej.
Nic w tej kwestii nie uległo zmianie nawet czternastego dnia miesiąca Meyelbin, świętej pory dla elfów i ludzi.
Może lepiej świętego czasu, albo okresu – ale czy to ma jakieś znaczenie dla całości? Czy konkretna data cokolwiek tu zmienia?
Niebiesko-fioletowy glob wciąż pędził tak, jak przepowiadali astrologowie i jeśli jakaś nagła katastrofa nie miała zmienić statusu quo, powinien pędzić przez kosmos przez kolejne cztery miliardy lat, a może i więcej. Spokoju prowincjonalnej planety nie mąciły nawet deszcze meteorów, słoneczne burze, asteroidy na kursie kolizyjnym, wolni żeglarze, czarodzieje, wojny, czy zarazy. Statki pojawiające się w układzie, które jeśli w ogóle tam podróżowały, kierowały się do stolicy układu, Nonmoty, na Irwin-cztery.
Dobrze, przekonałeś mnie, że to największy wygwizdów galaktyki – ale jakoś przesadnie i przewracanie oczu wywołująco. Nawet zarazy?
Jeden statek jednakże nie zachował się jak reszta.
Powtórzony dźwięk (jeden, jednakże), zupełnie niepotrzebnie. Czy statki się zachowują?
Najpierw pojawiły się jego zarysy, przebijające cienką zasłonę rzeczywistości. Dopiero po chwili pojawił się w materialnym planie w całej krasie, ciało z opóźnieniem wypełniło kontury jego manifestacji niczym woda szklane naczynie.
Manifestacja w tym kontekście nie pasuje. Statek nie ma ciała (chyba, że ma: http://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/LivingShip). Ja zrobiłabym tak: Pierwsze zza zasłony rzeczywistości przebiły zarysy, potem materia statku wypełniła je, jak woda szklankę.
Czarny jak otaczający go kosmos, byłby prawie niedostrzegalny, gdyby promienie Irwin nie odbijały się od jego metalicznego kadłuba niebieską poświatą.
Metalowego kadłuba. Bez oświetlenia wszystko jest niedostrzegalne.
Po rozmiarach można było zaklasyfikować go jako korwetę, ale nie wyglądał jak typowy przedstawiciel tej kategorii. Opływowym kształtem zbliżał się bardziej do myśliwca albo śmigacza, a kokpitowi nadano kształt przynoszący na myśl ptasi dziób.
Nie po polsku: Rozmiarów korwety, kształtem przypominał raczej myśliwiec, smukły i drapieżny, o ostrym jak ptasi dziób kokpicie.
a za przypadek zdecydowanie nie można było uznać rozdwojonego ogona pojazdu.
Na pewno nie, chyba, że inżynier był pijany. Po co właściwie opisujesz ten statek tak rozwlekle?
Henke odezwał się przez intercom.
Interkom.
Tego samego nie chcę też od naszych plazmowych silników
Nie chce od silników zakłóceń generatorów? Wiem, o co chodzi, ale uładź to. Dialogi w ogóle są zbyt długie i okrągłe – w gorączce walki nikt nie buduje złożonych zdań. Przeczytaj też poradnik formatowania dialogów, który jest tu gdzieś na forach.
Piskliwy głos zbrojmistrza wywołał zakłócenia w głośnikach.
Nie możesz opisać, jak sieje?
Mikrofon wyłapał ciche przeprosiny trolla.
Po to był.
Kapitan wysypał na dłoń garść kokosowych draży i zjadł je wszystkie naraz
Czemu? Nie jadł śniadania, ma cukrzycę, lubi coś pochrupać przed robotą?
Chcę się stąd zmyć zanim wariaci z wypierdkowa dolnego zaczną swoje hokusy-pokusy
Zmyć, zanim. Swoje hokus-pokus (to się nie odmienia, chociaż najemnik-twardziel mógłby tak powiedzieć, żeby okazać lekceważenie dla norm językowych – wtedy dobrze).
Bezproblemowo weszli w atmosferę planety i włączyli autopilota, który poprowadził ich do Oakvale.
Bez problemów weszli w atmosferę planety. Do Oakvale poprowadził już autopilot.
Lecieli nad poziomem chmur, które przykrywały powierzchnię planety. Nie próbowali obniżać pułapu, by coś zobaczyć. Nie przylecieli tam jako turyści. Z resztą, według każdego przewodnika w super-necie, Irwin-osiem nie mogła się pochwalić niczym ciekaweym.
Zresztą, ciekawym. Niepotrzebnie zapewniasz mnie z ręką na sercu, że nie przylecieli zwiedzać – naprawdę Ci wierzę.
Nawet wszystkie wulkany usnęły z nudów, nieaktywne od setek lat.
To wywołałoby problemy z atmosferą, ale to fantasy.
Henke i Iliven wymienili się zrezygnowanymi spojrzeniami.
Wymienili zrezygnowane spojrzenia.
mijając foremne budynki
"Foremny" w niematematycznym kontekście znaczy "piękny". Na pewno o to Ci chodziło?
robiąc miejsce dla wysuwanego trapezu
Trapu. Opis lądowiska trochę przegadany.
Wyszedł z nich niziołek ubrany w brązową marynarkę i pobiegł truchtem w stronę statku. Kapitan nie wyszedł mu na przeciw.
Naprzeciw. Ja napisałabym: Niziołek w brązowej marynarce wygramolił się na płytę lotniska i potruchtał w stronę kapitana. (i dalej opis tegoż, stojącego i palącego)
kanciaste, pszczele gniazda
Zbędny przecinek.
Zdążył wypalić papierosa w trzech czwartych, zanim urzędnik przydreptał do niego, zdyszany.
Strasznie wolno biega ten urzędnik (albo lądowisko jest ogromne) – poza tym, dalej piszesz, że niziołki nie oddychają, więc czemu jest zdyszany?
namiastką maratonu
"Namiastka" to coś, co zastępuje inne coś. Nie pasuje tu.
Przekrwione i opuchnięte oczy podpowiadały Henke, że niziołek nie spał od wielu dni.
Wystarczy, że go opiszesz i pozwolisz nam wyciągnąć wnioski.
Oficjalne informacje podawały, że w Oakvale żyło dwa tysiące obywateli z hakiem, każdy był niziołkiem.
Według oficjalnych źródeł Oakvale zamieszkiwało dwa tysiące i trochę obywateli, samych niziołków.
mówili o infekcji nieumarłych
Czyli o tym, że nieumarli dostali grypy. Chyba, że masz na myśli inwazję.
mam zaprowadzić was do pani burmistrz Lottof. Nastąpił pewien rozwój wypadków, o którym powinniście wiedzieć. Gdybyście mogli pójść za mną.
Mam was zaprowadzić. Stało się coś, o czym powinniście wiedzieć – w ogóle spróbuj jak najbardziej skracać dialogi, nie gubiąc wartości informacyjnej.
Corry, załóż swoją czapkę.
A czyją ma włożyć?
Na ramionach wisiał mu jednak tuzin walizek z bronią
Wydaje mi się to jednak przesadą.
podążył za nim. Drużyna zaś za kapitanem, jak kaczątka za matką.
…ruszył za nim, drużyna zaś za kapitanem, jak kaczątka za matką.
Bendal pytająco uniósł wypielęgnowane brwi.
Dlaczego one są wypielęgnowane? U twardziela-najemnika?
Poprosił nas, żebyśmy pilnowali go, gdy zejdzie do szybu.
Poprosił, żeby go przypilnować, kiedy zejdzie do szybu.
Tak mówisz? Nie podoba mi się, co chcesz przez to powiedzieć– mruknął Henke. Bongi nie odpowiedział.
Powtórzenie ("mówisz", dwa razy "powiedział"). Skąd kapitan wie, co on chce przez to powiedzieć? Wie tylko, co powiedział.
malutkie drzwiczki
Drzwiczki z definicji są malutkie.
Wiatr zostawili za sobą i nie wiedzieli, czy wyszło im to na dobre.
No, nie wiem. Może raczej nie mogli się zdecydować, czy nie woleliby zostać na dworze?
W środku powietrze było ciężkie i śmierdziało wilgocią oraz grzybem. Tlenu było jeszcze mniej – niziołki nie potrzebowały go do życia i często zapominały, że inne rasy nie mogły bez niego oddychać.
Brak tlenu nie oznacza automatycznie stęchlizny (wszelkie gnicie go wymaga). Jak, u Eru Iluvatara, niziołki mogą żyć bez oddychania? Odrzucasz podstawowe prawo biologii (a może nawet fizyki – skąd one biorą energię do życia?) i wypadałoby to wyjaśnić.
Skalne sklepienie wisiało osiem metrów nad ich głowami, podparte przez stalowe rusztowanie, pod którym wisiały na łańcuchach stare lampy, skąpo oświetlające wnętrze.
Dwa razy "wisiało". Po co podajesz dokładne wymiary? Skąd on wie takie rzeczy? Jeśli sklepienie "wisi" to sugeruje, że może w każdej chwili spaść.
Opuścili halę i skręcili
Wystarczy, że skręcili do tunelu – to jasne, że opuścili przy tym halę.
Hałdy nieprzerobionej rudy tytanu
W zasadzie tytan jest domieszką do rud innych metali – ale to fantasy.
sześciościennych budynków
Sześciennych. Nudnawy ten opis miasta, zdania z jednego szablonu, nikogo nie ma, nic się nie dzieje.
Bongi nie zmyślał ani nie przesadzał.
A była taka obawa?
Świeżo przybite deski zasłaniały malutkie okna, a stosy złomu i starych mebli zagradzały niskie drzwi.
Po co? Są pod ziemią, nie ma przed czym chronić nieużywanych wnętrz. A zombie jeszcze tu nie dotarły.
wyglądał wśród nich, jak górski olbrzym
Niepotrzebny przecinek.
kołysała się na piętach niziołczyca
Strasznie brzydkie słowo. Dlaczego ona się kołysze? Bo myśli? – ale myśli, gapiąc się w przestrzeń, czy obserwuje tak intensywnie, że nie zwraca na nic uwagi?
Tak jak reszta obserwowała wyjście tunelu, ale wydawała się być bardziej zniecierpliwiona, niż podekscytowana. Zamieszanie, które wywołało przybycie załogi „Jaskółki” wyrwało ja z zamyślenia.
Jak pozostali, obserwowała wyjście z tunelu, ale wyglądała raczej na zniecierpliwioną, niż podekscytowaną. Drgnęła i odwróciła się, słysząc zamieszanie wywołane przybyciem załogi "Jaskółki".
zmierzyła wolnych żeglarzy wzrokiem od stóp go głów. Kapitan odwdzięczył się jej pięknym za nadobne, taksując ją spojrzeniem złotych oczu
Czemu on nagle ma "złote" oczy? Ja dałabym: zmierzyła wolnych żeglarzy przeciągłym spojrzeniem. Kapitan nie pozostał jej dłużny.
Prawie nie dało się jej zauważyć dzięki dobrze dobranemu do skóry kolorowi i minimalnej bliźnie łączącej, ale sztuczna, plastikowa powierzchnia czasem lśniła w świetle jarzeniówek
Ale jednak się dało. Co to jest "blizna łącząca"? Jarzeniówki daj na początek opisu, bo już sobie wyobraziłam ciemniawą salę.
Podała kapitanowi rękę, częstując go sztucznym uśmiechem, w którym nie było ani grama serdeczności. Jej młoda twarz nie straciła przez to jednak na urodzie.
Może tak: Podała kapitanowi rękę, uśmiechnięta profesjonalnie, chłodno, jak piękny manekin.
Była ich tutaj setka, nie mogliśmy im stawić nawet najmniejszego oporu.
Najmniejszy na pewno mogli. Co z rzucaniem przedmiotami, ogniem, smołą/klejem/inszym lepiszczem?
A on tylko wzniósł rękę ze świętym medalionem, trysnęło z niego oślepiające światło
Z paladyna?
przerwał w połowie kroku
Czyli z nogą w powietrzu?
trzewiach tunelu numer trzy
Tunel ma trzewia (czyli flaki) tylko metaforycznie, podobnie zresztą, jak statek. Skąd on wie, że to tunel nr. trzy? Z tabliczki?
Niewyraźny kontur zbliżył się do wyjścia i stanął na tyle daleko od snopu światła rzucanego przez reflektor, że zmywał się z otaczającą go ciemnością.
Kontury nie chodzą. Zlewał się, nie zmywał. I od snopa światła.
Zimne dreszcze powoli wspinające się po jego kręgosłupie dawały mu znać,
Nie czuje cudzych dreszczy.
Przedłużające się milczenie z jego strony oznaczało, że też nie był w stanie nic zobaczyć.
A może po prostu: Milczał. To oznaczało, że on też nic nie widzi.
poturlał w stronę Henke
Czemu nie odmieniasz nazwiska kapitana?
Trzymał w rękach hełm, którego niebieskie światła wizjerów powoli zaczynały gasnąć.
Trzymał w rękach hełm, niebieskie światła wizjerów którego powoli zaczynały gasnąć. Albo lepiej: Niebieskie iskierki wizjerów hełmu, który trzymał w ręku, gasły powoli.
Jasne było, że ledwo co zostawił za sobą okres nowicjusza.
Jasne było, że ledwo zakończył nowicjat.
Henke dyskretnie wzdychnął
Westchnął.
odciętą, zmasakrowaną głowę
Głowa nie jest zmasakrowana, sądząc z poprzedniego opisu.
uniosła wzrok
Podniosła.
Okubash delikatnie potrząsnął ramieniem Henke
Wiem, o co chodzi, ale jakieś to nie takie.
Przyłbica wydała z siebie dźwięk niepasujący dla tak cienkiego metalu.
Dźwięk, który wydała przyłbica, był niespodziewanie głęboki, jak na tak cienką blachę.
Wydaje mi się, że najwyższej próby, około pięćdziesięciu procent.
Próbę oznacza się w przypadku metali szlachetnych (jeśli mithril się do nich zalicza, to OK), ale pięćdziesiąt procent to nie może być najwyższa możliwa zawartość składnika w mieszaninie. Może być najwyższa, jakiej się praktycznie używa, ale powiedz to.
założyli maski przeciwgazowe zasłaniające całą twarz. Na dnie kopalni na pewno stężenie tlenu było zerowe.
Jeśli nie było tlenu, to nie było czym oddychać – powinni mieć nie maski PG, ale butle i aparaty do oddychania.
wymienił płaszcz na kamizelkę
"Wymienił" czyli przehandlował. Powinno być "zamienił".
Niziołki bezczelnie wlepiły wzrok w jego biały tatuaż skomplikowanego układu scalonego na prawej ręce, ciągnący się od nadgarstka aż po bark, teraz odsłonięty przez czarny T-shirt.
Czyli co on miał na ręku?
Henke wykręcił bronią kilka młynków wokół środkowego palca
Lepsi od niego stracili w ten sposób tyłki. Broń palna to nie zabawka.
Rzepy świeżo przerobionego pancerza trzeszczały przy jego najmniejszym ruchu
Wystarczy: Rzepy świeżo przerobionego pancerza trzeszczały przy każdym ruchu
Krasnolud siedział na ogromnej skrzyni przyniesionej przez trolla ze skrzyżowanymi w powietrzu nogami.
Troll musiałby lewitować, żeby przynieść skrzynię, mając skrzyżowane w powietrzu nogi. Widzisz problem?
Zajmuje mi to dłużej za każdym razem, gdy mi przerywasz.
Nie po polsku. Może: Nie przerywaj, bo tracę czas.
karabin snajperski, który w każdej chwili mógł zmienić konfigurację, by strzelać ogniem automatycznym
W opisach ekwipunku widać fascynację bronią, którą nie każdy czytelnik musi podzielać – to nie wada, jeśli piszesz dla pasjonatów, ale zaznaczam.
Gdy upewnił się, że wszystko było na miejscu
Consecutio temporum. Kiedy się upewnił, że wszystko jest na miejscu.
zaśmiał się gardłowo niczym maniak
Anglicyzm – "maniak" i "szaleniec" to nie całkiem to samo.
Dawać mnie tutaj tych umrzyków
Dawać mi.
Corry mógł za każdym razem pakować ich w większe i większe tarapaty przez swoją porywczość, ale niech ta kopalnia zwali mu się na łeb, jeśli nie sprawiał też, że nigdy nie wydawały się nawet w połowie tak poważne, jak powinny.
Angielska składnia. Owszem, Corry ze swoją porywczością wiecznie pakował ich w tarapaty, ale z nim u boku kapitan mógłby przenieść cały łańcuch górski.
plecaki wypełnione prowiantem, amunicją oraz miksturami
Jakimi miksturami? Eliksirami chyba? I jak tam będą jeść, skoro nie mogą zdjąć masek?
zagruzowany chodnik
Zasypany gruzem.
przypominające rurę od odkurzacza
Nie pasuje do fantasy.
Skręcili we wskazaną odnogę, różniącą się od alternatywnej tylko
Dlaczego "alternatywnej"? Wobec czego ona stanowi alternatywę? Nie używaj słów, których nie rozumiesz.
Ciało paladyna mogło znajdować się właściwie wszędzie
Ciało paladyna mogło leżeć gdziekolwiek.
Korytarze ciągnęły się przez wiele kilometrów i cały czas opadały.
Korytarze prowadziły w dół, cały czas w dół.
Okubash zatrzymał się na moment i odłupał część niezabezpieczonej ściany. Odpiął latarkę od maski i przyjrzał się fragmentowi minerału
"Fragment" nie zawsze może zastąpić "kawałek". Podobnie "część". Ja dałabym: Okubash przystanął, żeby odłamać od niezabezpieczonej ściany kawałek kamienia. Przyjrzał mu się w świetle latarki, którą odpiął od maski.
Aparat zniekształcił jego głos, także brzmiał, jakby mówił do towarzyszy przez ścianę wody.
Aparat zniekształcił jego głos tak, że brzmiał, jakby mówił przez ścianę wody.
chyba o to chodzi, żeby tego tytanu tutaj nie było, tak? W końcu, żeby mógł być na górze, najpierw muszą wydobyć go stąd.
Nie rozumiem. Oni się dziwią, że w kopalni nie ma rudy, tak? To można prosto wyjaśnić – korytarze bliższe wyjścia są już wyeksploatowane. Ale żeby ją skądś wydobyć, ruda musi gdzieś być.
pocisk trafił w sufit zamiast w jego głowę. Huk wystrzału poniósł się echem.
Kamienie nie poleciały im na głowy?
Nienaturalny, ciepły wiatr zawiał nagle z głębi tunelu, prawie przewracając drużynę. Pył, który ze sobą niósł, odbił się od plastikowych masek, boleśnie uderzył w odsłonięte części ciała. Liczniki Geigera ożyły na raz, wydając z siebie głośne trzaski, lecz ucichły w momencie, gdy wiatr się uspokoił.
Wiatr? Pod ziemią raczej podmuch: Z głębi tunelu buchnął gorący podmuch, pył zabębnił w maski, zakłuł w ramiona i nogi. Wszystkie naraz, liczniki Geigera zaterkotały. (to sugeruje, że potem ucichły)
Pył mimo to wciąż chrzęścił mu między zębami
"mimo to" jest zbędne – wiemy, co zrobił, żeby się pozbyć pyłu.
Jęki nabierały na sile
Nabierały siły, albo przybierały na sile.
Okubash, wbrew jego oczekiwaniom, stał dzielnie
Dlaczego kapitan oczekiwał, że nie będzie stał dzielnie?
Po jego zazwyczaj maślanym spojrzeniu nie było śladu.
Wiem, o co chodzi, ale niezgrabne.
umiał rozróżnić przyjaciela od wroga
Odróżnić.
Bendal wyszedł nieco na przód
Naprzód.
powietrze zelektryzowało się, zapachniało ozonem, a gruba, czerwona linia zawisła w powietrzu
Powtórzenie ("powietrze") – i co to znaczy, że powietrze się zelektryzowało? Trzaskanie iskier?
Odgłosy setek kroków zbliżały się, a niosące je echo sprawiało, że brzmiały jak ulewny deszcz.
Tak nagle? Może lepiej: Szum w odległym tunelu przybliżał się, mogli już rozróżnić odgłosy kroków.
niedostatki postury nadrabiały ilością
Liczbą.
Niektórym brakowało kończyny
Wszystkim tej samej?
podziurawione jak ser szwajcarski
Czy w tym świecie istnieje Szwajcaria?
zżółkniętej, zaschniętej krwi
Raczej pożółkłej i zaschłej.
Powoli zbliżały się w stronę wolnych żeglarz, kuśtykając
Żeglarzy (tak swoją drogą, to oni nie żeglują, ale niech tam) i utykając.
Choć horda niziołków-zombie wyglądała groteskowo, niespecjalnie chciało mu się śmiać.
To można wyrzucić.
kilkunastu nieumarłych na raz (…) nie przestały iść na przód,
Naraz, naprzód.
Huragan ołowianych pocisków
Zbyt kwieciste.
skwiercząc w kontakcie
W kontakcie musi być z czymś.
Bendal wskazał podłogę przed sobą szeroko rozłożonymi palcami.
Czemu nie rozcapierzył dłoni nad podłogą?
Czarna maź pojawiła się tam w mgnieniu oka, bulgocąca i ruszająca się, jakby została obdarzona własnym życiem.
Bo została, ale lepiej by było: W mgnieniu oka wykwitła z niej kałuża czarnej, bulgocącej mazi.
Dziwny wiatr zerwał się ponownie, upiornie wyjąc.
Wiemy, że ponownie (pamiętamy, że już wiał).
Nieumarli podnieśli głowy, ich oczy zabłysły zielonym, trupim blaskiem i ruszyły przed siebie, napędzane nową siłą.
Ich oczy ruszyły?
Deptając po upadłych, zbliżyli się na odległość pozwalającą im spojrzeć w lufy broni.
Depcząc. Depcząc po trupach, podeszli pod lufy broni żeglarzy.
Okubash zamienił granatnik na buławę i zamachnął się, zamieniając zombie na metr przed sobą w skwierczący pył.
Dwa razy "zamienić". Okubash sięgnął po buławę i jednym zamachem obrócił w pył zombie na metr przed sobą.
Niziołki złapały Henke za nogi, próbowały rzucić go na ziemię. Kapitan złapał karabin jedną ręką, nie przestając strzelać. Drugą wyciągnął nóż i nacisnął przycisk w uchwycie.
Jak on to robi?
Monomolekularne ostrze ceramiczne zaczęło drżeć w wysokiej częstotliwości.
Strasznie techniczne.
wgryzł się w martwe kończyny, odrywając je od ciał i uwalniając kapitana ze śmiertelnego chwytu.
Tak kwieciste, że można bukiety robić.
cofając się, by uniknąć wyciągających się ku nim bladych palców
uskakując przed wyciągającymi się ku niemu bladymi palcami.
Dźwignia odcięła się
Nie wiem, co to znaczy.
Temperatura była tak wysoka, że spaliła włosy
Temperatura nie spala. Ogień spala. Nawiasem mówiąc, bez tlenu nie ma ognia (nazwa "tlen" pochodzi od tlenia). "Alchemiczna substancja" musi zawierać jakiś utleniacz.
Woń palonego mięsa wypełniła cały tunel.
Jak ją czują przez maski?
Łezka w oku się kręci. – Corry wyciągnął z kieszeni aparat i zrobił kilka zdjęć.
… bo nie miał nic lepszego do roboty?
Zombie po kilku sekundach zmieszały się z powietrzem bądź czarną sadzą na ziemi.
Znowu – wiem, o co chodzi, ale brzmi to niezgrabnie.
wypluła jeszcze z siebie spazmatycznie resztki substancji
Dlaczego spazmatycznie?
zombie, którego sylwetka pojawiała się w ostatnich rozbłyskach ognia
Czyli z ognia powstał?
Henke nie mógł być pewien, ale wydawało mu się, że ktoś wszył ożywieńcowi stalową płytę zajmującą prawie całą twarz.
Sama się tam nie znalazła, nie?
już celował ze swojej broni
Już celował. Kropka.
Wystrzelił serię trzech pocisków w trybie karabinu snajperskiego.
Techniczne.
Spodnie wchłonęły już część ciemnej krwi, nasiąkając nią.
Część krwi wsiąkła już w tkaninę spodni.
Rany zapiekły, jakby ktoś przyłożył do nich rozgrzaną stal.
Zaryzykuję twierdzenie, że to by pierońsko bolało.
Ich brzegi poruszyły się i połączyły, zasklepiając się. Po głębokich ubytkach została tylko cienka linia
Powtórzone "się". Jedna linia?
Jego ściany stały się nierówne.
Wcześniej były równe?
wyglądał w ciemności, jak zjawa
Wyglądał jak zjawa.
To był człowiek, a ludzie nie mają żółtej krwi.
Ale tutejsze zombie mają, skoro były żółtokrwiste za życia (jak sugerujesz wyżej). Paladyn mógłby ich kilku postrzelić.
Kłamliwa, manipulacyjna suka.
Manipulująca, ale ja wycięłabym ten przymiotnik, bo niewiele wnosi i jest niezgrabny.
Sufit podpierały gdzie nie gdzie grube filary skały, specjalnie pominiętej w czasie kopania.
Gdzieniegdzie: Gdzieniegdzie strop podpierały grube filary, wykute przez budowniczych tego tunelu.
Tylko tyle tutaj pisze.
Jest napisane.
Liczniki Geigera zwariowały, gdy zostały skierowane w jej stronę.
W stronę czego?
najnowszą zbroję wspomaganą, jaką widział w swoim życiu
Prosto z katalogu jesiennego?
płyty wyginały się w organiczne kształty
Organiczne kształty to kształty naturalne. Nie pasuje.
mithrilu, bądź co bądź najdroższego minerału w galaktyce
Minerału – czy metalu? To nie to samo. Opis przesadnie techniczny.
Paladyn nie zdecydował się pomalować zbroi, zostawiając surową, srebrzystą powłokę
Jaką powłokę? Ta zbroja jest spasywowana, czy jak? Drugi przecinek zbędny.
Stalowe części rękojeści błyszczały się od złota.
Błyszczały od złota.
Od broni było przyjemne, rozluźniające ciepło.
Biło. To magiczny miecz? Chyba tak, skoro tnie skałę.
Wystające z dolnego rzędu zębów kły identyfikowały go jako orka.
Zostały bowiem wylegitymowane: Kły sterczące z żuchwy wskazywały na orka.
naszyjnika z klejnotem wypełnionym nekroplazmą owiniętego wokół lewego przedramienia
Naszyjnik wyobrażamy sobie automatycznie na szyi. Może zacznij od klejnotu, a potem powiedz, że wisiał na łańcuchu owiniętym, itd.
Bendal wykrzyczał zaklęcie i odpowiedział ogromną kulą kwasu.
Wiem, o co chodzi, ale to bardzo niezgrabne.
rozwiał chmurę
To chmura – czy wielka kropla? Cała scena walki mnie dezorientuje, więc tylko garść uwag:
Ożywiony elf
Elf-ożywieniec ("ożywiony elf" sugeruje elfa, który nabrał wigoru, a w drużynie jest jeden).
Wbił nieum
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Zwycięzcę konkursu na najdłuższy komentarz. Tarnina, szacun! 24101 znaków xDDDDDDD
"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol
I jeszcze go obcięło XD
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
A ja wciąż nie wiem, o jaki konkurs chodziło rybakowi :D Tarnina, dzięki za tak długi komentarz. Choć nie zostawił na mnie suchej nitki, to wysiłek, jaki w niego włożyłaś, zdradza, że jest w tekście coś, co na to zasługuje. Dla skrócenia pogrupuję cytaty, żeby sekcja komentarzy nie była dłuższa, niż opowiadanie, które może na to nie zasługiwać :P
1. Jeśli chodzi o błędy interpunkcyjne, gramatyczne i stylistyczne, biję się w pierś, mea culpa. Biorę się za poprawianie, zanim Regulatorzy je zobaczy – specjalnie dla niej sprawdzałem tekst dwa razy, ale chyba i tak się pośpieszyłem. Dzięki i przepraszam. “Metaliczny kadłub” oznacza zaś, że jest pokryty metalem, bądź przypomina metal.
2. Odnośnie zachowań postaci, tak wymienionych z imienia, jak i tłumów: takich ich stworzyłem i reagują na otaczający ich świat tak, jak każe im psychika. Większość błędów w wymowie (”Dawać mnie tutaj tych umrzyków”) oraz przyzwyczajeń (kapitan zjada całą paczkę draży na raz) wynika z ich osobowości. Cóż z tego, że nieumarli nie dotarli do centrum miasta? Niziołki SPOILER ALERT myślały, że ktoś porywa je z domów w środku nocy, a nawet gdyby tak nie myślały, na dole czyhała na nie horda nieumarłych. Panikowali więc i nie zachowywali się racjonalnie.
3. Świat przedstawiony jaki jest, każdy widzi. Jak pisałem w przedmowie, to już drugie opowiadanie w tym świecie, uznałem więc, że kilka elementów mogę pozostawić bez wyjaśnień. Może to błąd, może nie. Krasnoludy, na ten przykład, są artystami i znawcami mody, mają to zapisane w genomie. Bendal, choćby obrał karierę śmieciarza (a nie zrobiłby tego), wciąż dbałby o wygląd i codziennie depilował brwi. Świat jest mocno magiczny, więc niziołki mogą żyć bez oddychania. Wykorzystują do procesów biologicznych, powiedzmy, energią kosmiczną bądź też właśnie magiczną (aczkolwiek błąd z zadyszką poprawię). Nie powinno to dziwić, zwłaszcza, że Henke z samej racji bycia człowiekiem jest odporny na promieniowanie i toksyny, a to nie zostało wytłumaczone. Oczy kapitana są złote, bo zastąpił je protezami. Zupełnie już na marginesie dodam, że płyta lotniska nie musiała być długa. Niziołek mógł wolno truchtać, a Henke wypalić papierosa w dziesięć sekund, zaciągając się, jakby od tego zależało jego życie. Niektórzy nałogowcy tak mają.
4. Sporo zdań poprawiasz dla samego poprawiania. Może i ładniej brzmią dla ciebie w takim wydaniu, ale zachowam je w niezmienionej formie, jeśli są zbudowane poprawnie.
5. No i na koniec powiem, że w żadnym wypadku nie chciałem nadać opowiadaniu klimatu warhammera, tak fantasy jak i 40k. Mam nadzieję, że inni tak tego nie odbiorą. Skłaniam się bardziej ku Wolsungowi i Borderlands, choć tekst wyszedł faktycznie mroczny w porównaniu do poprzedniego.
To teraz krótko i zwięźle:
“Metaliczny kadłub” oznacza zaś, że jest pokryty metalem, bądź przypomina metal.
W takim razie powinien być “metalizowany’. Albo ‘pokryty metalem”.
Odnośnie zachowań postaci, tak wymienionych z imienia, jak i tłumów: takich ich stworzyłem i reagują na otaczający ich świat tak, jak każe im psychika.
Świetnie – po prostu sygnalizujesz to trochę zbyt skrótowo. Kiedy kapitan ciągle je, rozumiem, że to jego nawyk, ale skąd on się bierze? Jeśli o panikujące niziołki chodzi, to ustępuję – masz rację, inwazja zombie nie sprzyja rozsądnemu wykorzystaniu zasobów.
to już drugie opowiadanie w tym świecie, uznałem więc, że kilka elementów mogę pozostawić bez wyjaśnień
Ale nie możesz oczekiwać, że wszyscy czytaliśmy pierwsze.
Krasnoludy, na ten przykład, są artystami i znawcami mody, mają to zapisane w genomie.
Hmm. Słowa mają znaczenie. ‘Krasnolud’ ma określone konotacje, których nie możesz zmieniać bez ostrzeżenia, bo skonfundujesz czytelnika.
Świat jest mocno magiczny, więc niziołki mogą żyć bez oddychania.
Twoja wola, ale fizyka i chemia nie są doklejone do świata sztucznie – stanowią reguły jego działania. W Twoim obowiązują inne, dobrze, ale skąd ja mogę to wiedzieć, jeśli mi nie powiesz?
Oczy kapitana są złote, bo zastąpił je protezami.
Tego też nie mogłam wiedzieć, chyba, że z poprzedniego opowiadania, ale patrz wyżej.
Sporo zdań poprawiasz dla samego poprawiania.
Ja już tak mam . Powodzenia.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Dzięki :)
Hmmm. O ile pierwsza część była wesoła i fajna (jeśli dobrze pamiętam), to obecna mnie nudziła. Ot, zwykły quest typowy dla fantasy, tyle że w sztafażu space opery. Nic, tylko walki i opisy broni… Zabrakło świeżości, humoru, wszystkiego oprócz mordobicia.
Nie bardzo rozumiem, po co właściwie pani burmistrz ściągała pomoc, której nie potrzebowała. Własnymi siłami nie potrafiłaby pokonać tych strażników?
Ale po korekcie Tarniny tekst wygląda przyzwoicie.
Sufit podpierały gdzie nie gdzie grube filary skały,
Gdzieniegdzie – łącznie.
Babska logika rządzi!
Od początku planowałem akurat tą część jako typowy quest fantasy przerobiony na space operę, niewiele ponad “guilty pleasure”. Miałem nadzieję, że niespodzianka na końcu kogoś zaskoczy i podniesie poziom tekstu. Widać nadzieja to za mało :) Cieszę się, że chociaż wygląda przyzwoicie, nawet po korekcie. Niczym Michael Bay nie poddam się i wcielę w życie kolejny pomysł, nieco bardziej oryginalny, niż ten.
Niespodzianka na końcu fajna, nawet ze dwie się znajdą. Ale droga do nich zbytnio mnie zmęczyła.
Babska logika rządzi!
Przegadane. Jest tu pomysł, fabuła ma naprawdę potencjał, ale rozwadniasz wszystko masą rzeczy, które zapewne wydają Ci się fajne, ale czytane przez osobę z zewnątrz już takie nie są. Kres nazywa to w “Galerii Złamanych Piór” przypadłością pisarza-gracza rpg. Jak opisy – to tylko szczegółowe. Jak wydarzenia – to zrelacjonowane do każdego detalu.
Tymczasem powinno się dawkować napięcie, umiejętnie dobierać sceny, by czytelnik zrozumiał i czekał na dalsze losy. Zobacz jaki jest u Ciebie początek – najpierw infodump o systemie (bardzo szczegółowy), potem co załoga robi przed i tuż po lądowaniu. Pojawia się informacja o paladynie, zejście do podziemi, głowa młodzika ląduje u stóp kapitana. I dopiero wtedy jest wyjście na misję. Nim potem dojechałem do interesujących fragmentów, ponownie zmagałem się z zapychaczami.
Moja rada – stosuj częściej brzytwę Okhama. Za mało informacji o świecie to źle, ale za dużo to równie niedobrze. Elementy dodatkowe mają urozmaicić świat, nie zaś go rozwodnić.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Nie łatwo to przyznać, ale macie rację :( Za dużo szczegółów, źle dozowane napięcie. No cóż, kolejny dzień, kolejna lekcja rzemiosła. Dzięki!
Mam wrażenie, Gruby, że tym razem poszedłeś na ilość, zamiast na jakość. Tak jak Zwyczajny dzień czytałam z przyjemnością, tak nie mogę tego powiedzieć o Kopalni niskich trupów – opowieść zdała mi się dość rozwleczona, niezbyt ciekawa i, niestety, raczej mało zabawna. Niby była tu przygoda, ale wielka szkoda, że sprowadzona niemal wyłącznie do kolejnych potyczek.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. :(
Wibracje ich pól magicznych zaczynały się synchronizować, potęgując siły magiczne… –> Czy to celowe powtórzenie?
Niebiesko-fioletowy glob wciąż pędził tak… –> Jeśli glob nie był dwukolorowy, jak np. polska flaga, i miał jednolitą barwę, to: Niebieskofioletowy glob wciąż pędził tak…
…jeśli jakaś nagła katastrofa nie miała zmienić statusu quo… –> …jeśli jakaś nagła katastrofa nie miała zmienić status quo…
W języku polskim status quo nie odmienia się.
…powinien pędzić przez kosmos przez kolejne cztery miliardy lat, a może i więcej. –> Raczej: powinien pędzić przez kosmos przez kolejne cztery miliardy lat, a może i dłużej.
Najpierw pojawiły się jego zarysy, przebijające cienką zasłonę rzeczywistości. Dopiero po chwili pojawił się… –> Powtórzenie.
Nie próbowali obniżać pułapu, by coś zobaczyć. Nie przylecieli tam jako turyści. –> Nie przylecieli tu jako turyści.
– Mamy tutaj tylko jedno. Podaje współrzędne. –> Literówka.
…dla sześcionogich zwierząt z pokaźnymi rogami i długimi, umięśnionymi ogonami, które jakimś cudem nie spadały z prawie pionowych ścian. –> Dlaczego ogony miałyby spadać ze ścian?
W jego głosie słychać było zmęczenie, ale raczej nie namiastką maratonu, którą przebiegł. –> Czy można przebiec namiastkę, choćby i maratonu?
Proponuję: W jego głosie słychać było zmęczenie, raczej nie spowodowane dystansem, który przebiegł.
Oficjalne informacje podawały, że w Oakvale żyło dwa tysiące obywateli z hakiem… –> Co to znaczy, że obywatele żyli z hakiem?
Może: Oficjalne informacje podawały, że w Oakvale żyło ponad dwa tysiące obywateli…
…wszyscy byli niziołkami. Kapitana nie zaskoczyła więc wieść, że wszyscy mówili o nieumarłych. O ich przylocie też wiedzieli już pewnie wszyscy, łącznie z głucho-niemymi. –> …łącznie z głuchoniemymi.
Powtórzenia.
…który wzniósł w górę rękę z plikiem papierów… –> Masło maślane. Czy można wznieść coś w dół?
Zimne dreszcze powoli wspinające się po jego kręgosłupie dawały mu znać… –> Czy oba zaimki są konieczne
Miejscami nadużywasz zaimków.
Oczy, zastygłe w wyrazie strachu i niedowierzania, zaszły mgłą, upodobniając go do manekina.–> Kogo, skoro mamy do czynienia wyłącznie z głową?
– O żesz kurwa… to mithril? –> – Ożeż, kurwa… to mithril?
Uprzejmy uśmiech pojawił się na ustach trolla, ale zniknął prawie od razu, gdy zaczął rozglądać się po twarzach otaczających go niziołków, zdezorientowany. –> Czy dobrze rozumiem, że uprzejmy uśmiech pojawił się ale zniknął, gdy patrzył na twarze niziołków, co go zdezorientowało?
Henke zamienił płaszcz na kamizelkę ochronną, która chroniła użytkownika… –> Nie brzmi to najlepiej.
Henke wykręcił bronią kilka młynków… –> Raczej: Henke zakręcił bronią kilka młynków…
Młynki się chyba kręci, nie wykręca.
…elf wzniósł kciuk w górę. –> Masło maślane.
Liczniki Geigera ożyły na raz… –> Liczniki Geigera ożyły naraz…
Może gdybyś nas nie straszył, to by nie wiedzieli!- krzyknął kapitan. –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.
Bendal wyszedł nieco na przód. –> Bendal wyszedł nieco naprzód.
Powoli zbliżały się w stronę wolnych żeglarz… –> Literówka.
Corry wciąż nie mógł uruchomić ich asa w rękawie. Pułapka Bendala uruchomiła się, gdy pierwsze zombie przerwał czerwoną wstęgę. –> Powtórzenie. Literówka.
…bezdźwięcznie niszcząc kilkunastu nieumarłych na raz… –> …bezdźwięcznie niszcząc kilkunastu nieumarłych naraz…
Zombie nie przestały iść na przód… –> Zombie nie przestały iść naprzód…
Huragan ołowianych pocisków uderzył w nieumarłych. –> Raczej: Grad ołowianych pocisków uderzył w nieumarłych.
Okubash wystrzeli cały magazynek granatów na raz. –> Okubash wystrzeli cały magazynek granatów naraz.
Nieumarli podnieśli głowy, ich oczy zabłysły zielonym, trupim blaskiem i ruszyły przed siebie, napędzane nową siłą. –> Czy dobrze rozumiem, że oczy porzuciły nieumarłych i poczuwszy moc, samodzielnie ruszyły przed siebie?
Okubash zamienił granatnik na buławę i zamachnął się, zamieniając zombie na metr przed sobą w skwierczący pył. –> Powtórzenie.
Może: Okubash zamienił granatnik na buławę i jednym machnięciem sprawił, że zombie stojący metr przed nim, stali się skwierczącym pyłem.
Niziołki złapały Henke za nogi, próbowały rzucić go na ziemię. Kapitan złapał karabin… –> Powtórzenie.
…wsadzę ci tą wieżyczkę tak głęboko w dupsko… –> …wsadzę ci tę wieżyczkę tak głęboko w dupsko…
…by uniknąć wyciągających się ku nim bladych palców, wygiętych jak szpony.
– No już! – Zbrojmistrz wyciągnął zza pasa klucz wiriański… –> Powtórzenie.
…dłonie wszczepów, w których zastąpiono palce długimi ostrzami. Przez całe jego ciało ciągnęły się rury, z których kapała… –> Nie brzmi to zbyt dobrze.
– Czy ty…chybiłeś? –> Brak spacji po wielokropku.
„Zgrzeszył oby jego imię zostało zapomniane.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
-Nigdy nie wydobywali tytanu w tym szybie. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.
-Tego nam brakowało, wysokiej magii orków. –> Jak wyżej.
…kamienne bloki wciąż leżały w nieładzie na podłodze, odsłaniający salę tak ogromną… –> Literówka.
Po prawej, oparty plecami o ścianę, siedział bezgłowy korpus. –>Sam korpus? Bez rąk i nóg?
W zaciśniętej dłoni błyszczał się srebrny medalion. –> W zaciśniętej dłoni błyszczał srebrny medalion.
Stalowe części rękojeści błyszczały się od złota. –> Ponieważ dwa zdania wcześniej błyszczał medalion, proponuję: Stalowe części rękojeści lśniły od złota.
Długa na półtorej metra… –> Metr jest rodzaju męskiego, więc: Długa na półtora metra…
Od broni było przyjemne, rozluźniające ciepło. –> Literówka.
Okubash złapał Henke na rękę i prawie wyrwał mu ją ze stawu,. –> Literówka. Zbędny przecinek przed kropką.
W jego pustych oczodołach błyszczały się dwa zielone ogniki. –> W jego pustych oczodołach błyszczały dwa zielone ogniki.
Cyberzombie zablokował cięcie stalową ręką, złapał je i rozbroił tropiciela… –> Czy dobrze rozumiem, że złapał cięcie?
…wtedy uderzyły go sploty zielonej energii. Nie zatrzymując się, oplotły go… –> Nie brzmi to najlepiej.
Henke podbiegł do kościotrupa i ciął mieczem paladyna wkłąb. –> Co to jest wkłąb?
…zaświeciły się mocniej, jakby się śmiał. –> …zaświeciły mocniej, jakby się śmiał.
…lądowały już gdzie popadnie, zamieniając nieumarłego strzępy oblane nekroplazmą. –> Tu chyba czegoś zabrakło.
– Wara…od mojego kumpla…śmieciu – wystękał Corry. –> Brak spacji po wielokropkach.
Mag-kościotrup wskazał niziołka ręką, ale nic się nie stało. Spojrzał na dłoń, nie rozumiejąc, co się stało. –> Czy to celowe powtórzenie?
– Bez tego może być ci ciężko – wychrypiał Henke, podnosząc medalion z nekroplazmą. –> Raczej: – Bez tego może być ci trudno…
Naszyjnik eksplodował, rozsypując się w drobny mak. Poczuł, jak uścisk na jego gardle staje się lżejszy. –> Czy dobrze rozumiem, że zelżał ucisk na gardle naszyjnika?
– Po…mocy… – wyszeptał. –> Brak spacji po pierwszym wielokropku.
– Pana obrażenia są zbyt poważne.. –> Jeśli miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.
– Nie mi… im. –> Raczej: – Nie mnie… im.
Miecz paladyna, leżący tam, gdzie mag złapał go za gardło, jaśniał delikatnym blaskiem. –> No cóż, dobry mag potrafi złapać miecz za gardło.
Stanął na nogi. –> Czy można stanąć inaczej, nie na nogi? I nie mam na myśl stawania na głowie.
Przekroczył ruiny zburzonej ściany i zszedł długimi, kamiennymi schodami. Ściany sali były murowane. –> Powtórzenie.
Promieniowanie dawało mu się we znaki. Dreszcze przebiegały mu po skórze. –> Czy oba zaimki są konieczne?
Lottof stała przed nim, wznosząc ręce do góry… –> Masło maślane.
Ciężko było mu zebrać oddech, ale nie poddał się. –> Jak zbiera się oddech?
Drewniane drzwi do zakrystii otworzyły się i wyszedł z nich troll… –> Czy to na pewno była zakrystia?
…ubrany w ceremonialne szaty opływające złotem. –> Raczej: …ubrany w ceremonialne szaty kapiące/ ociekające złotem.
Henke zgasił papierosa i wyciągnął z płaszcza paczkę żelek. Wyciągnął kilka… –> Powtórzenie.
…może ją sobie wsadzić w dupę, a zbroje wywalić nawet do gnoju… –> Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)