- Opowiadanie: Blue_Ice - Zegar

Zegar

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Zegar

Rozmowy

Chichester, lato 1990

 

 

Dirk Graham szedł Parkiem Priory. Jak zwykle na granicy światła i mroku w koronach najwyższych drzew gromadziły się czarne ptaki. Lada moment w sąsiedniej uliczce miała zapłonąć stylizowana na dziewiętnasty wiek latarnia gazowa. Rzeczywiście, tuż za zakrętem tęgawy mężczyzna w czarnym płaszczu i przekrzywionym meloniku na głowie sięgał właśnie klosza lampy długą tyczką. Dirk dołączył do grupki gapiów. Kiedy w szklanym mini-pałacu rozbłysło światło, czarny jegomość, żywa część atrakcji turystycznej, odszedł do swojego świata, nie patrząc nikomu w oczy.

Nadciągała burza, w powietrzu czuć było niepokój. Dirk kontynuował spacer, oślepiony powidokami latarni, a wokół niego jeszcze chwilę tańczyły złote kwadraty. Kiedy słyszał za sobą kroki, przystawał, bo nie znosił, gdy ktoś szedł tuż za nim i dyszał mu w kołnierz. Udawał wtedy, że pilnie przeszukuje kieszenie albo podciągał rękaw, jakby sprawdzał godzinę. W gorsze dni po prostu czekał, aż ten ktoś przejdzie.

Gorąco. Duchota. Noc gęstniała z minuty na minutę. Dirk czuł, że biała koszula klei mu się do ciała. Wkrótce pot przeniknie do lnianych włókien eleganckiej marynarki, martwił się, a o dziewiętnastej miała wpaść do niego gospodyni, Nina Posen, żeby ugotować obiad na kilka dni. Młoda, pulchna. Pachnąca. W żadnym razie nie powinna go oglądać nieświeżego. Nikt nie powinien. On sam uciekał od brudu i potu.

Kiedy poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu, duże i ciepłe, zaczął biec. Zamknął drzwi domu dokładnie w momencie, kiedy lunęło.

Gospodyni już nie było, za to woń pieczonego mięsiwa wypełniała dom. Zajrzał do kuchni i zobaczył na kuchennych płytach dwa garnki w dzierganych, kolorowych kapturach oraz dużą brytfannę. Dotknął pokrywek – jeszcze gorące. Musieli minąć się z Niną o minuty. Z niejakim zdziwieniem poczuł rozczarowanie, że jej nie zastał.

Kiedy, już odświeżony, wchodził po schodach z kubkiem schłodzonej herbaty earl grey, deszcz bębnił w dach. Miły dźwięk, z domowej perspektywy. Usiadł przy secesyjnie rzeźbionym stoliku i popijając herbatę podziwiał piękny zegar, wiszący na ścianie. Kupił go kiedyś na targu staroci w Linz, w Austrii. Sporo za niego zapłacił, ale warto było. Przez kilka lat zżył się z tym antykiem jak ze starym druhem. Zawsze mógł z nim porozmawiać o sensie życia. Ten rozmówca, w przeciwieństwie do tylu ludzi, których znał, nie mówił za dużo, płytko i niepotrzebnie. Żadnego agresywnego wielosłowia. Wyrażał tylko to, co najważniejsze. Bo kiedy Dirk patrzył na tarczę koloru wnętrza starej, mądrej księgi, na krąg dwunastu rzymskich cyfr, widział dużo więcej, niż tylko godzinę. Widział w jakim punkcie się znajduje. Dokąd dąży, dokąd już doszedł. Co powinien zrobić. 

Inna rzecz na ile z tej “tajemnej” wiedzy korzystał.

Zegar, eleganckie dzieło w orzechu czarnym, wiśni i czerwonym amarancie, zdobny miedzianymi okuciami, miał pewną cechę szczególną, mianowicie sekundowa wskazówka była krótsza od godzinowej. Do tej pory Dirk tylko raz widział tak skonstruowaną tarczę, a była to historyczna tarcza Uhrturm, na Wieży Zegarowej w austriackim Graz. Antyk miał też inne, ciekawe elementy, drobiazgi, które zastanawiały i cieszyły oko. Na przykład mały, nieuzasadniony konstrukcyjnie otwór w górnej części skrzyni czy owalne okienko w części dolnej. Osobliwości było więcej, chociażby ta, że czasami sekundnik cykał nierówno. Cóż, w końcu Dirk cenił sobie rzeczy oryginalne, z charakterem. Zresztą, może mu się wydawało? Bywał często zmęczony wielogodzinnym ślęczeniem w bankowym okienku. Dziesiątki twarzy dziennie, anonimowych mimo imion i nazwisk, głosy i liczby zlewające się w jedno, potrafiły znużyć. Ale nawet jeśli to nie złudzenie, to o ile sekundnik płatał figle, to godzina zawsze się zgadzała. W swoim braku perfekcji ten zegar byłby podobny do człowieka, a jednocześnie wystarczająco od niego różny. Nieidealny – ale niezawodny. Skoro przedmioty nie żyją, to również nie umierają, snuł rozważania Dirk, tylko istnieją gdzieś pomiędzy. Ale cóż ludzie mogą o wiedzieć o takim bytowaniu?

Tik-tak, puls świata. Zasłuchany, odstawił szklankę z niedopitą herbatą i zamknął oczy.

Tymczasem z małego otworu w zegarze powoli, niezauważona, wydostała się malutka, bardzo kolorowa kulka. A za nią druga, i trzecia. Po chwili w pokoju unosiło się sześć pierzastych stworzeń, niewiele cięższych od powietrza. To milczący mieszkańcy zegara – liieny, delikatne istoty wielkości orzecha, powstałe na skutek przeobrażeń drobin kurzu w zegarowym wnętrzu. Zmierzały w kierunku sufitu, ale tam nie dotarły. Prędko zaczęły wytracać wysokość i jeden po drugim smętnie opadały na podłogę, aby stać się na powrót tylko mieszanką sproszkowanego piasku, złuszczonego naskórka, włosów, włókien ubrań i roślin. Jak zmarnowane minuty ludzkiego czasu. Kolor, który umarł, niezauważony.

Pogrążony w dziwnym półśnie Dirk nie usłyszał, że zegar zwalnia. Jego serce uspokajało się, ciało rozluźniało, a rysy twarzy łagodniały. W głowie zobaczył obraz: Nina Posen w pogniecionej, krótkiej sukience w wielkie kwiaty, z bosymi stopami, pijąca earl greya. Na jego tarasie. Skąd ta wizja? To się nigdy nie wydarzyło.

Czy może jednak?

Myśli Dirka rozpływały się, rozpadały. Powieki ciążyły.

Powinno.

Powinno się wydarzyć.

 

Zegar tykał coraz wolniej, aż w końcu się zatrzymał.

I chwilę później Dirk Graham przestał oddychać.

 

 

Kłamstwa

Warszawa, jesień 2005

 

 

Teresa Górska zamknęła za sobą drzwi. Starała się nie myśleć o tym, jaka jest śmieszna ze swoim małym podstępem. Schowała nożyczki, resztę zielonego papieru prezentowego i szpulę z wstążką z powrotem do szuflady. Sprawdziła, czy pod stołem kuchennym nie zostawiła żadnych ścinków. Pozostało uzbroić się w cierpliwość.

Jak pająk w sieci.

Nalała sobie wody gazowanej i podreptała do salonu. Fotel był przepastny, miękki. Nie to, co wózek inwalidzki, na piękne oczy pożyczony niedawno z ośrodka dla seniorów. Odstawiła tam scenę, udając potworne bóle, pokazała stare wyniki badań. Udało się.

Słoneczna plama oświetliła wiszący na ścianie portret jej męża, Tomasza. Człowieka, który wrócił cało z wojny, a zmarł ponad czterdzieści lat później, w fotelu, patrząc na zegar, ten sam, który teraz wisiał obok portretu. Żadnych ran. Żadnej choroby. Klik – i pustka. Mówią, że gdy dzieje się coś bardzo złego, czas staje w miejscu. Tamtego dnia rzeczywistość wyszła poza metaforę, bo nawet ów zegar ścienny, który Tomasz przywiózł z podróży, przestał chodzić. Zupełnie jakby mechanizm napędzało bicie serca właściciela.

Minęły tygodnie, zanim otrząsnęła się z pierwszego smutku i postanowiła iść z antykiem do zegarmistrza. Był ciężki jak diabeł po obiedzie, ale Teresa nakręcenie go uznała za swój obowiązek. Mąż był do niego szczególnie przywiązany. Za życia często go odkurzał specjalną szczotką z kolorowych piór, doczyszczał, polerował, zachwalał przy każdej okazji. I chociaż nie podzielała tych zachwytów, po jego śmierci sama się do antyku przywiązała. Siadywała naprzeciwko i studiowała okrągłą tarczę z uwagą, jakby to była ludzka twarz. Słuchała. Kiedy wybijał godzinę, brzmiał jak dzwon kościelny z oddali.

Potem zaczęła do niego mówić. Wtedy trochę przeszło jej Tamto.

Teresa wstała z fotela i podeszła do okna. Lubiła z góry, ze swojego mieszkania na dziesiątym piętrze, obserwować pantomimę na skrzyżowaniu dwóch dużych ulic. Nagle zobaczyła maleńkie, niewyraźne kulki kolorów, coś jakby bańki mydlane. Chwilę jeszcze patrzyła w szybę, nie rozumiejąc, po której stronie widzi ruch. Kiedy się odwróciła, kolory znikły. Zamrugała oczami, wzruszyła ramionami i powróciła do swoich niewesołych rozmyślań.

„Tamto” zaczęło się jakieś dwa lata po śmierci Tomasza. Zaczepianie ludzi. Na przystankach, w sklepach. Na poczcie. Ludzi odsuwających się, chowających w sobie, zasklepionych, na poły dzikich – tych ze słuchawkami w uszach albo bawiących się telefonami komórkowymi, coraz mniejszymi w kieszeni, a coraz większymi w życiu. Tak właśnie, stwierdziła, ściga się z gadżetami, wojuje pod niezdobytymi twierdzami. Za każdym razem, kiedy się odzywała, zabierała ludziom cenne sekundy, może nawet minuty.

Złodziejka sekund. Tym dla nich była.

Wszyscy się dokądś śpieszyli, wyprzedzali ją. Listonosz z awizo, trzy sygnały domofonu i już pyk, do skrzynki. Dozorca, z mruknięciem podsuwający tabelki, wciskający długopis, myślący już o następnym numerze mieszkania. Nawet ksiądz po kolędzie, ten raz w roku też koniecznie „musiał już iść dalej”.

Szukała jakiejś iskry, ale to było jak próba zapalenia zapałki na wietrze.

Oparła głowę o chłodną szybę. Jakby to było być przedmiotem? Mieć duszę w nieruchomym ciele – i tylko obserwować?

Jak zegar.

W międzyczasie liieny z trudem doleciały do sufitu, tam chwilę obijały się wzdłuż białej tafli, jak komary. Maleńkie, ultra-kolorowe stadko, którego sekundy były policzone. Coś się działo z ich domem. Coś niedobrego. W ich mateczniku.

W zegarze.

 

 

Trzy dni później

 

– Dzień dobry, jestem pani sąsiadką. – Stojąca w progu wysoka kobieta po trzydziestce wskazała na drzwi mieszkania naprzeciwko. – Roma mam na imię. Przepraszam za najście, ale miała to pani na wycieraczce. – Podała siedzącej na wózku inwalidzkim Teresie zielone pudełko przewiązane wstążką. – Leży tu już chyba trzeci dzień.

Starsza kobieta uśmiechnęła się szeroko.

– Ojej, stokrotne dzięki! – Położyła prezent na kolanach, nie spuszczając wzroku z gościa. – Żadne najście! Wie pani, pani Romo, ja niewiele wychodzę z domu. Właściwie już z tego nie wstaję. – Poklepała wymownie poręcze wózka, w którym zdążyła usiąść na dźwięk dzwonka do drzwi.

– Rozumiem. No nic, to już nie przeszkadzam…

– A nie, kochana, nie ma mowy! Proszę mi pozwolić, że odwdzięczę się kawą i ciasteczkami! – Starsza kobieta wycofała się w głąb mieszkania i gestem zaprosiła sąsiadkę do środka. – Gdyby nie pani, ktoś na pewno pozbawiłby mnie upominku od tajemniczego nieznajomego! – Mrugnęła porozumiewawczo.

Sieć pająka zadrżała. I znieruchomiała.

 

Od czasu tamtej kawy z ciastkiem Roma wpadała prawie codziennie. Czasami na stole lądowała też wytrawna nalewka albo wino. Rozmawiały o wielu rzeczach, ale Teresa najchętniej opowiadała o synu, Edwardzie. Mądrym, zdolnym, zaradnym. Opisując go błądziła wzrokiem gdzieś w przestrzeni, jakby recytowała z pamięci poemat. A może tak było? Edward. Tak by miał na imię, gdyby istniał, myślała Teresa.

Roma mówiła o mężu, bogatym Holendrze. Skrzętnie pomijała fakt, że to nie jej mężem był. Nie wspominała o stanie zawieszenia, o godzinach czekania, aż ukochany Per dobrze okłamie żonę i będzie mógł urwać się do wynajętej po kryjomu garsoniery. Grała nie swoją rolę. I czuła się w niej dobrze.

W ten sposób Roma mówiła nieprawdziwe rzeczy o człowieku, który istniał, a Teresa – prawdziwe rzeczy o kimś, kto nie istniał. Wyścig marzeń. Przyjaźń dwóch samotnych kobiet, tak łatwo wchodząca w krwiobieg. Jakby w nim była od zawsze. Wystarczy wiedzieć, o czym sobie kłamać.

 

Któregoś razu Teresa pokazywała Romie pamiątki z podróży męża. Przechodziły z pokoju do pokoju, wysoka kobieta i mobilna staruszka na spacerze w przeszłości. Roma poznała historię wiszącego w salonie zegara Tomasza. Był to dość oryginalny chronometr, którego datę produkcji i styl trudno było określić. Okrągła tarcza umieszczona w górnej części podłużnej, eklektycznej skrzyni z mieszanego drewna, zdobionego miedzią. Cyferblat miał kolor pożółkłego papieru. Godzinę wskazywały artystycznie wygięte wskazówki, przy czym sekundnik był krótszy niż wskazówka godzinowa. W górnej części zegar miał mały otwór, a w dolnej owalne okienko, w którym majaczyły kontury mechanizmu. Mechaniczne trzewia.

– Pochodzi z Anglii. Dziwak upolowany w antykwariacie, gdzieś we wschodnim Sussex. Tomka zwabił ponoć ciekawy napis na drzwiach: „Rzeczy martwe nie istnieją”. I to, że wskazówki zamieniły się rolami. Wiesz, kiedy go wieszał na ścianie w swoim gabinecie, powiedział… – Urwała i zakryła oczy drżącą dłonią. – …Powiedział: „To była ostatnia podróż bez ciebie”.

– Często wyjeżdżał sam?

– Często? – zaśmiała się gorzko Teresa. – Zawsze. Ani razu nie poprosił mnie, żebym mu towarzyszyła. Tak, jak nigdy nie powiedział mi, w jaki sposób załatwił sobie paszport. A ja nie pytałam. Teraz żałuję…

Nagle chwyciła Romę mocno za łokieć.

– Weź ten zegar, później. Kiedyś. Tam jest skrzynka, w której został przywieziony. Włożyłam do niej stare gazety Tomasza, które zachował, nie wiem po co.

– Ale o czym ty mówisz? – Roma, zaskoczona, spojrzała we wskazanym kierunku. Po oknem stała skrzynka z jasnej sklejki, wypełniona makulaturą.

– Ze wszystkich rzeczy, które po nim zostały, ten zegar jest najbardziej jego. Przeniosłam go nawet z gabinetu do salonu, bo tu siedzę najczęściej.

I dlatego, że zabija ciszę, pomyślała.

Roma milczała. Kręciła tylko głową.

– Czy ty wiesz, co to jest samotność? – spytała starsza kobieta cicho. Kiedy podniosła głowę, ich spojrzenia się spotkały. – Syk gazu w szklance wody. Tej, którą sama sobie przyniosłaś. Jakby uchodziło z ciebie życie. – Ścisnęła poręcze wózka inwalidzkiego, aż zbielały jej palce.

 

Pewnego popołudnia, kilka dni po rozmowie o zegarze, Teresa nie zareagowała na dzwonek drzwi. Roma czekała kilka minut, dzwoniąc i przestępując z nogi na nogę. Czy to możliwe, żeby sąsiadka ucięła sobie poobiednią drzemkę w porze, kiedy się najczęściej spotykały? Nie, nie. Roma spróbowała ostatni raz, potem na wszelki wypadek jeszcze zapukała, ale bez skutku.

Nacisnęła klamkę. Otwarte.

Stąpała niepewnie, jak po lodzie niewiadomej grubości. Jakby wchodziła tam pierwszy raz. Mieszkanie tonęło w słońcu i bezruchu. Roma miała wrażenie, że z każdym następnym krokiem jest coraz ciszej.

Zobaczyła ją w salonie. Siedziała w fotelu. Ale nie tym na kółkach – na dużym fotelu, obitym brązową skórą. Nocna koszula, ciemny szlafrok. Fala niemal przezroczystych włosów spływająca na piersi, jak rzeka lodu. Oczy otwarte, nieruchome. Ponad nią, w wieczornym słońcu leniwie dryfowały drobinki kurzu. Ostatnie spojrzenie Teresy utkwione było w zegarze. Wskazówki stanęły na za dziesięć ósma rano. Osiem godzin wcześniej.

Połykając łzy, Roma bezradnie rozglądała się wokół.

Co się stało?

 

Bezsenną noc spędziła na kanapie, z butelką brandy. Per nie przyszedł. Jesienny chłód, ciągnący z otwartego okna, raz po raz dotykał jej policzków.

Dopilnowała wszystkiego. Wezwała pogotowie. Widziała ich przez okno, nieśpiesznie wychodzących z erki, białe postaci rozpraszające mrok. „Ustanie pracy serca”. I co, tylko tyle? Nie wierzyła im. Tu było coś jeszcze. Na pewno.

Zadzwoniła też po karawan. Ktoś musiał. Tak, zajmie się pogrzebem. Tak, zapłaci. Tak, weźmie kilka rzeczy zanim do mieszkania przyjadą służby miejskie. Tak, rozumie, że reszta pójdzie na bezdomnych, i na wysypisko śmieci, tak. Nie, na pewno Teresa nie ma rodziny.

Tyle już wiedziała.

Widmowy syn, który nie zadzwonił ani razu w czasie ich częstych spotkań. Dwa fotele. Świeże błoto na butach, w któryś deszczowy dzień.

Ale to nieważne. Miała przyjaciółkę.

Przez chwilę.

Siedziała tak, aż nadszedł świt. Bezsłoneczny, zimny. Wstała po to, żeby wyjąć z szafy swoje dwie duże walizy. Postawiła je na środku pokoju, a potem wróciła na kanapę i zasnęła z wyczerpania.

 

Po paru godzinach

 

Brązowe, kartonowe pudło stało na kontuarze małego zakładu zegarmistrzowskiego Za Bramą. Ze środka dochodziło tykanie. Drobne dłonie z fioletowymi paznokciami ujęły pakunek po bokach i pociągnęły, ale napotkały opór.

– Ciekawy okaz. – Barczysty mężczyzna z lekkim zarostem i uważnymi, brązowymi oczami przytrzymywał zegar, szukając spojrzenia Romy. – Unikat.

– To znaczy? – Była naprawdę zmęczona. Wolałaby to załatwić szybko.

– Nie wiem, ilu ten sprzęt miał w sumie właścicieli, ale na moje rozeznanie ileś razy go przerabiano. Albo raz a porządnie. To jest taki zlepek z różnych rodzajów drewna, tu otwór, tam szybka, w środku jakaś kostka, taka jakby miniaturowa czarna skrzynka, przyklejona do ścianki skrzyni tuż pod mechanizmem. Nie bardzo wiem, jaką ta kostka ma funkcję. Co zawiera. Ogólnie na zewnątrz elegancko, a w środku obce elementy, dość siermiężnie połączone… – Zegarmistrz w końcu cofnął ręce, ale wciąż wpatrywał się w Romę, jakby liczył niewidzialne sprężynki w jej głowie. – Nie wspomnę już o dziwnym pomyśle z zamianą wskazówek. No ale ja na wszelki wypadek nic tu nie ruszałem, w końcu miałem go tylko nakręcić. – Nagle sięgnął do szuflady i wyjął pożółkłą gazetę. – Prawie o tym zapomniałem, a pewnie panią to zainteresuje. – Założył okulary, wyszukał odpowiedni fragment tekstu i podał jej do przeczytania.

Potomkowie kontrowersyjnego austriackiego naukowca i wynalazcy Karla Ottena znaleźli dokumenty dotyczące konstrukcji dwufunkcyjnego zegara-pulsomierza. Ekspert sądzi, że przebywający w nieznanym miejscu zegar może zawierać część lub części prototypu pulsomierza bezprzewodowego.

Zegar, wynik eksperymentu wynalazcy, został sprzedany jeszcze za jego życia. Córka wynalazcy prosi o kontakt każdego, kto miał styczność z tym przedmiotem. Wysoka nagroda. Adres poniżej”.

 

Roma zerknęła na datę dziennika. 1995 rok.

– Skąd pan ma tę gazetę?

– Pani mi ją dała.

– Ja?!

– Zegar był nią owinięty. Ja zawsze patrzę co wyrzucam.

Roma przypomniała sobie, że zanim włożyła zegar do skrzynki i zabrała go z mieszkania Teresy, rzeczywiście zawinęła go w gazetę.

– Tak, oczywiście, wezmę ją. Bardzo dziękuję. – Roma odwróciła się w kierunku drzwi.

– Jakby pani potrzebowała kiedyś cokolwiek nakręcić, to zapraszam. Naprawiam też różne inne rzeczy. – Wyszedł zza kontuaru i patrzył, jak Roma opuszcza zakład. – Jestem zawsze!

Przystanęła z ręką na klamce, nie odwracając się. Trzy sekundy. Trzy tyknięcia zegara.

 

Po powrocie postawiła zegar Górskich na stole, a obok niego komórkę, pokazującą godzinę. Na wyświetlaczu widniały też cztery nieodebrane połączenia od Pera i dwa SMS-y, ale zignorowała to. Po kilku minutach uważnego śledzenia wskazówek, zmarszczyła brwi. Sekundnik czasem przyśpieszał lub zwalniał, ale przed pełną minutą zatrzymywał się i przesuwał na rzymską dwunastkę dopiero o odpowiedniej porze. Przez chwilę myślała nad tym, co odkryła, po czym wstała poszukać ciśnieniomierza, mając nadzieję, że Per jakimś cudem uznał go za przydatną rzecz w swoim miłosnym gniazdku.

Przez ten czas z małego otworu w zegarze wyruszył pojedynczy liien. Wyglądał jak mikroskopijny koliberek o przyrośniętych skrzydełkach. Przesuwał się ciężko i osowiale, jakby był czymś nasączony. Kilkanaście sekund skanował mały odcinek rzeczywistości nad stołem, później z trudem uniósł się jeszcze kawałek ku brzegowi wiszącej nad nim lampy, lecz stamtąd nagle opadł na obrus i zlał się z kwiatowym wzorem na materiale. Kiedy Roma znów siadała przy stole, był już tylko szarą odrobiną, którą nieznaczny ruch powietrza przesunął poza zasięg jej wzroku.

Okazało się, że Per trzymał ciśnieniomierz razem z najpotrzebniejszymi lekami w czerwonej, samochodowej apteczce z krzyżem. Mężczyzna aktywny, pomyślała Roma, w ciągłym ruchu pomiędzy kłamstwem A i kłamstwem B.

Zasiadła znów przed zegarem, owinęła sobie rękaw ciśnieniomierza wokół przedramienia i zaczęła mierzyć puls, jednocześnie patrząc na sekundnik. Wszystko się zgadzało – krótsza wskazówka, w tym przypadku sekundowa, odtwarzała wahania pulsu, po czym korygowała czas tuż przed osiągnięciem pełnej minuty.

To ten zegar. Dostrajał się do właściciela. Wytwarzał relację. I coś jak pole magnetyczne. A potem… Już pojęła chronologię zdarzeń.

Nagle zaczęło jej się śpieszyć. Spakowała do przygotowanych w nocy walizek swoje rzeczy. Zajęło to kwadrans.

Hotel.

Załatwić pogrzeb Teresy.

Potem odwiedzić mamę, w domu godzinę drogi z Warszawy.

A później – zacząć wszystko od nowa.

Jeszcze przed wyjazdem odeśle zegar do Austrii. Przecież nie może go zatrzymać.

 

A raczej powstrzymać.

 

 

Wypadek

Grudzień 2005, okolice Bad Ischl

 

Mir Rode miał ostatni kurs tego dnia. W bazie został już tylko najmniejszy dostawczak z plandeką. Poupychał towar i wyruszył.

Kilka kilometrów od kolejnego miasteczka trasa wiodła w górę, przez las. Było zimno i ślisko. Włączył ogrzewanie “na maksa”. Jechał w ciszy, chociaż przez chwilę wydawało mu się, że z tyłu, ze stosu paczek i listów, dochodzi jakiś szmer, coś jakby dziobanie małego dzięcioła. Dłużej się jednak nad tym nie zastanawiał, bo nagle zadzwoniła komórka. Aż podskoczył. Zupełnie zapomniał! Miał wykonać telefon, ale tego dnia tyle się działo, że zupełnie wyleciało mu to z głowy. W dodatku nie podłączył zestawu głośnomówiącego. I co teraz? Policja nie znała litości. Służbowych też nie oszczędzała. Z drugiej strony… to tylko jedna krótka rozmowa, informacyjna, kilkanaście sekund pewnie wystarczy.

Telefon przestał dzwonić, po czym zaczął znowu. Rode odebrał.

Już prawie kończył rozmawiać, kiedy przed koła wybiegło mu jakieś zwierzę, nawet nie zdążył zobaczyć, jakie, bo stracił panowanie nad kierownicą. Kiedy tańczył na drodze, próbując opanować auto, drzwi z tyłu puściły, paczki wystrzeliły na wszystkie strony i część przekoziołkowała w dół zbocza, znikając z pola widzenia.

 

 

Pierwszy śnieg

Na stoku, koniec roku 2005

 

Leży w niewielkiej niecce leśnej i równo odmierza czas. Nie wymagają już od niego, żeby był czymś więcej, niż sądem godzin. Nikt nawet na niego nie patrzy. I on nie musi zbliżać się do ludzi tak bardzo, żeby widzieć, na ile sposobów marnują swój czas.

Jest tylko miękkie igliwie na dole, a w górze delikatne przechylanie ku sobie koron drzew – i puls Ziemi.

Nieopodal, w zimozielonym krzaku jagód, leży mała, czarna, plastikowa kostka, która przez zbitą szybkę wypadła z zegarowych trzewi. Jak kamień, który spadł z serca. I teraz zegar już nigdy nie odczyta pulsu ludzkiego życia.

Pierwszy śnieg powoli gromadzi się na powierzchni nagiej tarczy zegara, stopniowo przykrywając rysy czasu. W przebijających przez świerki i jodły promieniach słońca leżące wokół pokruszone szkło, wraz z gwiazdkami śniegu, zaczyna migotać.

Wkrótce wskazówki odpoczną pod śnieżną kołdrą.

Po pewnym czasie z zegarowej dziupli wylatuje kilka liienów. Początkowo niepewne, dryfują w powietrzu próbując zrozumieć, co się stało i gdzie się znajdują. Czują siłę, a zarazem lekkość. Pod wpływem wilgoci maciupeńkie skrzydełka błyszczą. Stopniowo liieny unoszą się coraz wyżej i wyżej, ku powoli znikającemu za chmurami słońcu. Nigdy już nie powrócą do swojej pierwotnej postaci, do kłębków kurzu. Poza zasięgiem zła to, co raz zalśni kolorem, już nigdy nie będzie szarością.

 

 

 

Koniec

Komentarze

“z różnych rodzaje drewna” → błąd w odmianie, powinno być “rodzajów”

 

“W bazie została już tylko najmniejszy dostawczak z plandeką.” → literówka

 

Hm, mam mieszane odczucia w stosunku do tego utworu. Z jednej strony mi się podoba. Ma w sobie coś melancholijnie romantycznego, ale z drugiej wydaje mi się zbyt… Przerysowany. Na początek pozytywne aspekty, które chwilami będą zarówno tym, co odbierałam jako pozytywne, ale też jako negatywne. Na początek: opisy. Z jednej strony malownicze i barwne, z drugiej chwilami zbyt przerysowane i posługujące się nader wydumanymi porównaniami. Szczególnie w pierwszej części tekstu męczyły lub drażniły, potem chyba po prostu się przyzwyczaiłam, że to taka stylistyka. Ogólnie myślę, że stylizacja pasuje do treści, ale jednocześnie jest taka, jakby miejscami jeszcze była zbyt papierowa, a za mało żywa. Następnie tempo. Bardzo powolne. Właściwie brakuje tu jakiejkolwiek akcji, nic się nie dzieje, a jednak to tempo pasuje do treści i opisywanego przedmiotu, więc trudno policzyć to jako jednoznaczny minus. Sądzę, że to kwestia gustu, ja akurat policzyłabym na plus, bo jeśli pasuje do tematyki, to znaczy, że wszystko jest ok. Jeśli chodzi o poprawność, to wydaje mi się, że wszystko było okej, ale też nie jestem w tej kwestii ekspertem. W kwestii postaci, najwyraźniej i najlepiej prezentowała się Teresa, była najciekawsza, właściwie jako jedyna mnie intrygowała i bawiła, pozostałe postaci są trochę nijakie. Wielki plus za koncept liienów, bardzo mi się podobał, choć gdy w pierwszej chwili się pojawiły, ich opis wydał mi się zbyt zagmatwany i nie rozumiałam do końca, czym są… Najpierw, że kukułki, a potem pyłki kurzu? Myślę, że wyszło to niefortunnie tylko dlatego, że w pierwszej chwili myślałam, że ta kukułka, to taka, która siedzi w każdym zegarze – domyślam się, że skojarzenie było przez Ciebie zamierzone, ale właśnie ono mąciło w zrozumieniu i odbiorze. 

Największy, jednoznaczny minus za końcówkę, która niczego właściwie nie wnosi… Jest rozmyta. Nie ma rozwiązania, właściwie tak jak nic się nie działo, tak nadal, na końcu, nic się nie dzieje. Trochę szkoda, bo jednak chciałoby się, żeby ten zegar miał jakieś znaczenie, a wychodzi na to, że nie miał i mieć go nie będzie… 

Podsumowując, tekst do przeczytania, ale zachwytu nie wzbudził. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Rosebelle – dziękuję za odwiedziny i życzliwe przeczytanie. Te dwie literówki poprawię, jak wrócę do domu, na komputerze, bo teraz jestem na komórce i trudno mi dysponować tekstem. W każdym razie teraz dopisałam w końcówce jeszcze jedno zdanie, tuż po zdaniu mówiącym, ze było tak, jakby kamień spadł z serca. Co do liienów…no nie, to nie są i nie miały być kukułki. Jedyne odniesienie do ptactwa, które miałoby jakiś sens, zostało poczynione, ale był to maciupki koliber. Liieny, jak wspominam w tekście, są wielkości orzecha, milczące, niewiele cięższe od powietrza… Co do tego, że Twoim zdaniem okazuje się, że zegar nie miał w tym opowiadaniu żadnej roli…no nie. Miał rolę kluczową. I tak, był czymś duo więcej, niż zegarem i tak był traktowany przez bohaterów. W opowiadaniu są porozmieszczane sugestie czym jest i co robi. Koniec też odnosi się do tego, tyle, że sytuacja po wypadku go zmienia – i to też tam jest. Wydawało mi się, że zrobiłam to wszystko w miarę sugestywnie, choć czasami trochę może metaforycznie, symbolicznie. Chciałam jednak uniknąć chwytów typu zegar mówiący ludzkim głosem itp., spersonifikowany i uziemiony dosłownością…..Hm…co do zarzutu, że w opku się nic nie dzieje…nie wiem, jak się przed tym zarzutem bronić, bo go nie rozumiem. Staram się pisać takie teksty, które sama lubię czytać. I gdzieś tam zawsze tli się nadzieja, że nie tylko ja… Pozdrawiam.

Bardzo zacny pomysł. Niezwykle spodobało mi się nieśpieszne tempo opowieści, jakby wyznaczone przez stary zegar. Czasem, kiedy zdarza mi się patrzeć na takie zabytkowe eksponaty, towarzyszy mi wrażenie, że dawniej zegary chodziły chyba nieco wolniej, statecznym tempem sprzed lat, jakże innym od dzisiejszego, galopującego, wyznaczanego przez współczesne czasomierze.

Znalazłam tu także szczególny, pełen niepokoju i tajemniczości klimat, sprawiający że Zegar czytałam jak horror. Szalenie satysfakcjonująca lektura.

Mam nadzieję, Blue_Ice, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc kliknąć Bibliotekę. ;)

 

z kub­kiem schło­dzo­nej her­ba­ty Earl Grey… –> …z kub­kiem schło­dzo­nej her­ba­ty earl grey… Nazwy produktów zapisujemy małymi literami. http://sjp.pwn.pl/zasady/;629431

 

Oso­bli­wo­ści było wię­cej, cho­ciaż­by ta, że cza­sa­mi se­kund­nik cho­dził nie­rów­no. –> Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że chodzi zegar, wskazówki raczej się przesuwają.

 

pi­ją­ca her­ba­tę Earl Grey. –> …pi­ją­ca her­ba­tę earl grey.

 

Ma­leń­kie, ul­tra-ko­lo­ro­we stad­ko… –> Ma­leń­kie, ul­trako­lo­ro­we stad­ko

 

Dzień dobry, je­stem pani są­siad­ką. – Sto­ją­ca w progu wy­so­ka ko­bie­ta… –> Dzień dobry, je­stem pani są­siad­ką. – Sto­ją­ca w progu wy­so­ka ko­bie­ta

Dialog rozpoczyna półpauza/ pauza.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Przypominam: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Edward. Tak by się na­zy­wał, gdyby ist­niał, my­śla­ła Te­re­sa. –> Edward. Tak by miał na imię, gdyby ist­niał, my­śla­ła Te­re­sa.

 

Grała nie­swo­ją rolę. –> Grała nie­ swo­ją rolę.

Za SJP PWN: nieswój «zachowujący się w sposób inny niż zazwyczaj, wytrącony z równowagi psychicznej; też: niezupełnie zdrowy»

 

Tomka zwa­bił ponoć cie­ka­wy napis na drzwiach: „rze­czy mar­twe nie ist­nie­ją”. –> Czy napis nie rozpoczynał się wielką literą?

 

Wiesz, kiedy go wie­szał na ścia­nie w swoim ga­bi­ne­cie, po­wie­dział… – urwa­ła i za­kry­ła oczy drżą­cą dło­nią. – Po­wie­dział: „To była ostat­nia po­dróż bez cie­bie.” –> Wiesz, kiedy go wie­szał na ścia­nie w swoim ga­bi­ne­cie, po­wie­dział… – Urwa­ła i za­kry­ła oczy drżą­cą dło­nią. – Po­wie­dział: „To była ostat­nia po­dróż bez cie­bie”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Za parę go­dzin. –> Raczej: Po paru godzinach.

 

– Cie­ka­wy okaz – bar­czy­sty męż­czy­zna z lek­kim za­ro­stem… –> – Cie­ka­wy okaz.Bar­czy­sty męż­czy­zna z lek­kim za­ro­stem

 

– Nie wiem, ile ten sprzęt miał w sumie wła­ści­cie­li… –> – Nie wiem, ilu ten sprzęt miał w sumie wła­ści­cie­li

 

zna­leź­li do­ku­men­ty do­ty­czą­ce kon­struk­cji dwu-funk­cyj­ne­go ze­ga­ra – pul­so­mie­rza. –> …zna­leź­li do­ku­men­ty do­ty­czą­ce kon­struk­cji dwufunk­cyj­ne­go ze­ga­ra-pul­so­mie­rza

 

Adres po­ni­żej.” –> Adres po­ni­żej”.

 

Wy­szedł za kon­tu­ar i pa­trzył, jak wy­cho­dzi. –> Raczej: Wy­szedł zza kon­tu­aru i pa­trzył, jak opuszcza zakład.

 

Za­ła­twić po­grzeb Te­re­sy. Potem dom go­dzi­nę drogi z War­sza­wy. U mamy. –> Nie rozumiem drugiego zdania – czy załatwiwszy pogrzeb, miała w planie załatwienie domu w określonym miejscu, czy chciała załatwić dom u mamy?

 

Z dru­giej stro­ny…to tylko jedna krót­ka roz­mo­wa… –> Brak spacji po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak jak Rosebelle, widzę pewne przerysowanie w opisach i porównaniach. Z tymi, że dla mnie jest to jednoznacznie plus – po prostu lubię taki styl. Zwłaszcza, że nie przesadzasz i nie wpadasz w wydumaną poetyckość.

Tak jak Reg, dostrzegam niesamowitą atmosferę i lekko zaznaczone napięcie, co sprawia, ze pomimo melancholijnej wymowy, tekst czyta się trochę jak horror.

Bardzo ładnie, choć krótko i pobieżnie, nakreślona znajomość (przyjaźń?) dwóch samotnych kobiet. Godząca sprzeczności – szczera, choć oparta na kłamstwach.

Minusy – fabuła. Nie, żeby całkowicie, co to, to nie :-) Właściwie nie tyle chodzi o brak jakiegoś wyraźnego akcentu na koniec, co raczej… No niby wiem o czym jest opowiadanie, ale brakuje mi w tym wszystkim jakiejś przyczyny, celu. Niby wiem, co robił zegar, ale czy to on zatrzymywał serca? Czy odwrotnie, śmierć właściciela zatrzymywała wskazówki? I po co? Kara za tracony czas? No i w końcu czym, a przede wszystkim po co, były liieny? Bo albo czegoś nie zrozumiałem, albo były tylko fajną, niesamowitą ozdóbką, a tekst mógłby bez problemu funkcjonować bez nich…

Podobno to dobrze, jeśli krótkie opowiadanie bardziej tworzy pytania, niż na nie odpowiada. Ale ja wolę to drugie.

Mimo wszystko, to bardzo dobry tekst, który przeczytałem z przyjemnością. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

@Regulatorzy…chyba, że jednak wolisz: Reg ;) Tak czy inaczej – miło mi było gościć Cię w moich skromnych progach! :) Oczywiście ogromnie dziękuję za uaktywnienie Twojego niezawodnego Wykrywacza Usterek. Już (chyba) wszystkie wytknięte usunęłam :)

Bardzo się cieszę przede wszystkim dlatego, że klimat – świadomie skonstruowany – został odebrany przez Ciebie (i thargone też!) dokładnie tak, jak marzyłam, że zostanie odebrany. I że tempo opowieści jednak usprawiedliwiasz głównym bohaterem, czyli zegarem. Tak, właśnie z jego powodu zarówno sposób opowiadania, ale też i fabuła – takiej “gęstości” a nie innej – zostały tak przeze mnie pomyślane. Są jeszcze inne powody (oprócz, zwyczajnie, moich osobistych preferencji literackich) – np. miałam nadzieję, że będzie widoczne to, że ten tekst jest jeszcze o czymś, o pewnym zjawisku, które chyba każdy z nas chociaż w jakimś wymiarze, zna… no i niekoniecznie lubi (umieściłam to w tagach, więc tutaj nie będę powielać podpowiedzi). Oczywiście, ten temat można realizować na różne sposoby, ja wybrałam taki.

No i… cóż. Ja też zegary uwielbiam, te analogowe. W pokoju, gdzie śpię (!), cyka mi ich cztery, cztery mniejsze, a piąty, duży, ścienny, z wahadłem, wciąż czeka na (re)aktywację :)

 

Pozdrawiam niesamowicie i wdzięcznam za krzepiące słowa ;)))

 

@thargone – dziękuję, że wpadłeś i poczytałeś :) Z zadowoleniem odnotowałam Twoje zadowolenie ;) No bo chyba ogólnie lektura się podobała? :)

I teraz…co ja mam zrobić? Jest istotną, kluczową dla opowiadania sprawą kwestia co tutaj pierwsze przestaje bić: zegar, czy ludzkie serce. I poczytywałam sobie nieskromnie za plus to, że moja to ta mniej oczywista wersja :P :) No ale… jak to?… na serio tak wypieszczone przeze mnie podpowiedzi i sugestie w samym opowiadaniu, skrzętnie pilnowana chronologia… nic nie pomogły? :( Bo niby mogę to wziąć na siebie, karnie opuścić głowę, lękliwie podkulić ogon, ale… sama nie wiem. Wydaje mi się, że rola zegara jest tutaj jasno zarysowana. Zresztą, rola niejako podwójna…a nawet potrójna :) I jedno wynika z drugiego, i na trzecie wpływa.

Co do liienów. Skąd się wzięły? Po pierwsze i przede wszystkim: dla przyjemności. Zły powód? :) Prawdę mówiąc, tak, wymyśliłam je dla siebie samej. Malutcy, kolorowi, ledwo – albo wcale – zauważalni mieszkańcy tajemniczego zegara. ALE. Żeby nie było, że TYLKO dla przyjemności. Otóż pełnią one tam funkcję metaforyczną. Symboliczną. W tekście jest to konkretnie zasugerowane, więc nie wiem, czy to tłumaczyć w komentarzu.

Co do pytań i odpowiedzi… Myślę, że tutaj nie chodzi ani o pytania za bardzo, ani o odpowiedzi. Treściowo chyba jest dość bogaty (nie mam na myśli samego następstwa zdarzeń), więc każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Taką mam nadzieję.

Ale tak nawiasem… odpowiedzi? Cóż, jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie “kto zabił?” – odpowiedź jest :P :)

Pozdrawiam i zapraszam :)

 

Blue_Ice, ależ możesz się zwracać jak tylko zechcesz, a jeśli mogę o coś prosić, to żebyś robiła to znacznie częściej, nie tylko raz na rok.

No i ogromnie się cieszę, że moja przyjemność z lektury sprawiła radość także Tobie. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cóż, mojego kręcenia nosem na fabułę nie należy jakoś specjalnie przeceniać. Często podkreślam, że u mnie nielekko z kojarzeniem wszelakich (nomen omen) wskazówek, powiązań, mniej lub bardziej ukrytych tropów i smaczków. I nie ma co liczyć na moją domyślność, bo uwielbiam mieć wszystko podane na srebrnej tacy. I uwielbiam wiedzieć kto zabił, nawet jeśli wyjaśnienie miałoby być w stylu porucznika Columbo ;-) 

Tak, że śmiem twierdzić, iż inni nie będą mieli kłopotów z fabułą :-) 

Wyjaśnienie istnienia liienow przyjmuję. Choć wciąż uważam, że są tylko ładnym ornamentem :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Reg… – a już myślałam, że jednak dłuższa nieobecność (znowu…) ujdzie mi płazem. Myliłam się ;) Ale potraktuję to jako komplement :)

… to już rok? Ano właśnie. Coś mi chyba czasomierze szwankują :P Może gdzie kucharek sześć… itd. ;)

 

Thargone – postaram się w takim razie przecenić co najwyżej niespecjalnie ;) Ale, tak nawiasem mówiąc, ja się naprawdę nie obrażam, nie oburzam… bronię się tylko, mniej lub bardziej udatnie :)

Osobiście: może na tacy to nie, bynajmniej, ale też mnie czasami denerwuje, kiedy ktoś niemiłosiernie kluczy w tekście, a potem czeka na interpretacje. Niektóre przypadki takiego procederu aż proszą się o podejrzenie, że sam autor nie bardzo wie, o co mu chodziło i zostawia gros intelektualnej roboty interpretatorom. A wtedy powstaje “dzieło zbiorowe” ;) Zresztą, to dotyczy wielu dziedzin współczesnej twórczości… W przypadku “Zegara” autorka nie ma na sumieniu braku określonych zamierzeń i konkretnych sensów, jakby co. Tyle dobrze, nie? ;)

Nie ornamentem! One w tym zegarze po prostu mieszkały, to co miałam z nimi zrobić?? Trochę dość już miałam uśmiercania przy pisaniu tego opka ;)

Reg – aha, i DZIĘKUJĘ za klik :)

Zasłużyłaś! ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Właściwie mogę się podpisać pod komentarzem Thargone’a.

Bardzo fajny pomysł na zegar. Ustrojstwo jednocześnie spokojne i złowrogie.

Czy Roma naprawdę potrzebowała ciśnieniomierza, żeby sprawdzić puls? Nie wystarczy przyłożyć palce do szyi?

Babska logika rządzi!

Blue_Ice – zaglądam ponownie, bo chciałam jedynie odpowiedzieć, czy może wyjaśnić, że moje słowa odnośnie fabuły nie były zarzutem, przed którym miałaś się bronić. Po prostu ja osobiście wolę, gdy w opowiadaniu bardziej wyraziście zarysowana jest akcja, a z resztą chyba napisałam, że to powolne tempo pasuje do całości tekstu, więc w sumie jest dobrze? To jest wyłącznie kwestia gustu, tak jak napisałaś. Możliwe, że ja też odczuwam przesyt podobnych tekstów, bo czytam na studiach dużo klasyki literackiej i jak tutaj zaglądam, to się poniekąd spodziewam wartkich akcji fantasy, ale jak widzisz, żadna ze mnie wyrocznia i nie należy się zbytnio przejmować takim zarzutem. Co się komu podoba ;) A co do tego, co robi zegar… To miałam, szczerze mówiąc, podobne wątpliwości co Thargone. Może źle się wyraziłam pisząc, że on nic nie robi. Rozumiem, że odmierza puls i zabija tych, którzy są w jego posiadaniu, ale szczerze powiedziawszy, jest to tak niedosłowne, że trudno po prostu zrozumieć, czy on rzeczywiście coś zmienia, czy ci ludzie nie umarliby po prostu tak, czy siak, niezależnie od obecności zegara w ich życiu i właśnie o to mi chodziło, kiedy pisałam, że on nic nie robi… Z drugiej strony pewnie masz rację, że dosłowność nie podziałałaby dobrze w tym opowiadaniu… 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Finklo, dziękuję za odwiedziny, pozytywny odbiór i klika :)

No, moim zdaniem nie bardzo z tymi palcami do szyi. Po pierwsze, zależy kto ma jaką szyję, to tak, jak z żyłami, nie? Jedni mają wyraźnie zarysowane i łatwo pobrać krew, u innych trzeba długo szukać i macać, żeby się do żyły odpowiednio dobrać – i to nawet nie musi chodzić o tuszę. Poza tym – szyja czy nawet nadgarstek (chyba wyraźniejszy) – informacja, jakiej potrzebowała Roma, to: jak dużo szybsze w danym momencie są uderzenia jej serca, niż 60 uderzeń serca na minutę (a w jej przypadku, w tym wieku, w środku emocjonalnie naładowanych wydarzeń, byłby pewnie wyraźnie szybszy) – i czy wskazówka sekundowa zegara na to reaguje. Wystarczyło zmierzyć puls i już potem skupić się na sekundniku, który w tej sytuacji musi zatrzymywać się przed “XII” i przeskakiwać. Wydaje mi się, że taką rzecz lepiej zrobić bazując jednak tylko na jednym zmyśle na raz: wzroku – a nie z jednej strony patrzeć na wskazówki i wyświetlacz komórki obok – a z drugiej wczuwać się w swoje ciało. Poza tym, chciałam zbliżyć te dwa przedmioty w tekście, bo w końcu sam twórca zegara je połączył. 

A tak a propos – wyczuwanie pulsu na szyi idzie mi bardzo kiepsko. Mam z tym duże trudności :D

Pozdrawiając… :)

OK, Twój tekst, Twoja wizja. Mnie na szyi jest najłatwiej (na nadgarstku nigdy nie potrafiłam wyczuć). I nie wplątywałabym do tego drugiego zegara. Palce na tętnicę i widać, czy sekundnik rusza się w tym samym rytmie.

Babska logika rządzi!

Wiesz…jeśliby na przykład zestawić ze sobą dwa zegarki, ich sekundniki i tak nie będą chodzić cyknięcie w cyknięcie, prędzej czy później się rozminą. I nie będzie to znaczyło, że któryś z zegarków źle chodzi. Pulsowanie tętnicy i tak nie pokryłoby się stuprocentowo z sekundnikiem tego zegara i nie o dokładność tej korelacji tutaj chodzi, w pewnym sensie ona wręcz jest niewskazana. Ten zegar został stworzony jako mniej lub bardziej udany wynalazek o podwójnej funkcji, jednak sprzęt, a nie byt fikcyjny, pierwotnie o konkretnym, nieszkodliwym przeznaczeniu – i to musi w tekście mimo wszystko zostać, więc wolę, jeśli sprawdzanie tego odbywa się z zegarkiem elektronicznym i ciśnieniomierzem, również sprzętami o konkretnej funkcji. Sprawdzanie zasady chodzenia tego zegara bezpośrednio z żyłą pośrednio oddala mnie od kwestii dwufunkcyjnego wynalazku, a niebezpiecznie zbliża do bytu stricte fikcyjnego i nieprawdopodobnego. Tymczasem tu ma być tyle i nie więcej bytu fikcyjnego, a reszta ma być starym, poczciwym zegarem, który robi, co mu twórca nakazał – a z drugiej strony również przyjacielem (a przynajmniej tak go traktowali kolejni właściciele), który zdradził, bo poprzez tę właśnie konstrukcję sprawy wymknęły się spod kontroli i zegar za bardzo zbliżył się do człowieka. Nie potrafię w tej chwili tego lepiej wytłumaczyć – w każdym razie powtarzam, że jest to mój świadomy wybór, a nie wynikający np. z tego, że nie wiem, że Roma mogłaby się złapać za przegub ;) Inna rzecz, że nigdy nie mierzyłam sobie w ten sposób pulsu. :)

A widzisz, ja myślałam, że zegar dostosowuje się do rytmu serca i idzie cyk w cyk, a na końcu minuty dociąga do prawidłowej godziny.

Babska logika rządzi!

Rosebelle – no cóż, wszyscy kiedyś umrzemy, jak to powiadają ;) A tak na poważnie… rozumiem, o co Ci chodzi, ale w gruncie rzeczy nie bardzo miałam możliwości doboru bohaterów tak, żeby to było w stu procentach jednoznaczne. Mógłby na przykład jeden z nich być kimś dużo młodszym, ale – szczególnie w dzisiejszych czasach – wiek niewiele zmienia, nie daje gwarancji. W dodatku młodszy bohater byłby tu nie na miejscu z przynajmniej dwóch konkretnych powodów, których wolałabym nie zdradzać, bo już i tak zupełnie kuchnię tu zaczynam odsłaniać ;) Generalnie, musiałabym mocno podkreślać, że bohaterowie byli bardzo zdrowi, może to by było wykonalne, ale chyba sztuczne. Dlatego starałam się innymi sposobami ujednoznacznić tę kwestię. Udało się na tyle, na ile się udało…

Co do wartkości akcji – rozumiem, no trudno. Naprawdę nie mam pretensji, nie odbieram tego przecież jako czepianie się dla czepiania. Sporo osób woli akcję szybszą i bardziej błyskotliwą, zdaję sobie z tego sprawę. Ja akurat wolę bardziej “transowe” snucie narracji, mam do tego słabość – i to paradoksalnie nawet w gatunkach, które są na akcji oparte. Zauważyłam nawet, że drażni mnie, jeśli w książce są opisane głównie czynności, wydarzenia jedno po drugiem, tekst jest, jakby to ująć, gęsty od czasowników i dialogów, a ubogi w opisy i myśli. Oczywiście, to sprawy względne, bywa różnie, bo jeszcze chodzi o samą treść i wykonanie.

Ależ oczywiście, że jesteś wyrocznią! :) Prawie każdy czytelnik jest wyrocznią dla autora tekstu :)

Pozdrawiam :)

Finkla – tak było – mniej więcej :) I to mniej więcej ma zostać – sprawdzone tak, a nie inaczej, i tylko tak. Brak możliwej stuprocentowej pewności był zamierzony, bo odciąga od możliwości zidentyfikowania tego zegara jako jakiegoś diabła wcielonego czy – z drugiej strony – wynalazku na miarę Tesli (wówczas z kolei musiałabym wejśc w s-f, w którym to gatunku czuję się, delikatnie mówiąc, średnio :) )

Aha, niewykluczone, że gdyby Roma nie znalazła u Pera tego ciśnieniomierza, to byłaby skazana na badanie sobie pulsu ręcznie :D ;)

Właściwie mogę się podpisać pod komentarzem Thargone’a. Jest tu pomysł, sam zegar wyszedł bardzo fajnie. Nieśpieszny styl i dokładne opisy mają swój urok – zwłaszcza pierwszy fragment mnie ujął opisem poszczególnych elementów wieczoru i finalnym zegara.

Technicznie nie mam się do czego przyczepić.

Podsumowując: fajny, nieśpieszny koncert fajerwerków. Dam klika, bo jest dobrze wykonany technicznych i bardzo spodobał mi się motyw zegara.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję uprzejmie, a nawet bardzo :) I za klika, oczywiście!

Technicznie rzeczywiście sporo przy tym tekście popracowałam, szczególnie przy pilnowaniu atmosfery…jedno zdrobnienie za dużo i czar pryska…

Pozdrawiam :)

 

Śliczny tekst. Urzekły mnie piękne opisy, klimat opowiadania i sama koncepcja zegara. Również nie mam żadnych zastrzeżeń odnośnie techniki. Dobrze dobrane słowa, ładnie skonstruowane zdania… Wciągająca, trochę mroczna atmosfera. Pojawiają się pewne niedopowiedzenia, ale mi to nie przeszkadza. Ogólnie jestem bardzo zadowolona z lektury i oczywiście idę zagłosować na bibliotekę :)

Wielkie dzięki, katia72, za miłą, pozytywną opinię :) Cieszę się! … tym bardziej, że już się zaczęłam naprawdę obawiać hasła “niedopowiedzenie”… :D Moim zdaniem to jest tak, że poza cienką granicą legendarnego niedopowiedzenia często czyha bynajmniej nie stan optymalny, a przedobrzenie i tak zwane i – równie legendarne, a może nawet bardziej – “niepozostawienie czytelnikowi pola wyobraźni” ;) W każdym razie dzięki również za zaufanie w tej kwestii – oraz za hucznie powitanego przeze mnie klika :) Pozdrawiam!

Tempo opowiadania jest powolne, jak gdyby odmierzane przez tytułowy zegar. Jest melancholijne i smutne, a do tego klimatyczne. No i niby jest to fajne, ale przez to nie porywa. Ja raczej wolę jazdę bez trzymanki, a Ty raczej prowadzisz nas przez historię na wózku inwalidzkim bohaterki. Choć w sumie pasuje to do samotnych bohaterów opowiadania. 

Ciekawe jest to, że głównym bohaterem jest właśnie ten zegar. Fajny pomysł na opowiadanie. Może nie zachwyciło mnie to, ale nawet się spodobało. 

Wykonanie miejscami pozostawia trochę do życzenia, ale nie jest aż tak źle, aby musiał jakoś specjalnie narzekać.

Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Bardzo, bardzo, Blue Ice. :)

Piękna ta nieśpieszna historia, co prawda pierwszy fragment jest minimalnie zbyt wolny. Gdzieś tam poprzestawiałbym lub zmienił kilka zdań (zegar pojawia się nagle, a jego opis jest bardzo długi), ale to nie jest jakiś wielki problem. Ładnie przeszłaś do “polskiej” historii, zazwyczaj tego nie lubię. Coś się dzieje, gdzieś w świecie, kosmosie, na innej planecie i nagle łup! Polacy, jesteśmy tu! Tobie dobrze to wyszło. Kolejne fragmenty są już krótsze i mimo, że nadal nieśpieszne, to historia nabrała płynności. Liieny – bardzo ciekawy pomysł. :) Dodają spirit do utworu, a może ducha nostalgii, tajemnicy? Kto wie.

Nie pojąłem tylko chronologii Teresy. ;) Bo jeśli zegar i zdarzenia były tylko impulsem, żeby zacząć życie od nowa, to zdania:

Nagle zaczęło jej się śpieszyć. Spakowała do przygotowanych w nocy walizek swoje rzeczy. Zajęło to kwadrans.

Mówią dokładnie coś innego, jakby podjęła decyzję o załatwieniu jakiś (jakiejś) spraw, konkretnych. Jeśli nie, to wolałbym zdania bardziej nostalgiczne, jak reszta opowiadania.

Satysfakcjonująca lektura.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Bardzo przyjemne opowiadanie.

Samo powiązanie zegara z upływem ludzkiego życia nie jest może nowe, ale tutaj potraktowałaś to dosłownie i bardzo fajnie Ci to wyszło.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Fajnie tak zatrzymać się czasem przy starym zegarze, albo takim opowiadaniu ;)

 

Dzięki, moi drodzy, za wizytę i pozytywne nastawienie :) No strasznie się cieszę :)

@Pietrek Lecter – :) Z tym tempem opowieści to jest nie tylko tak, że dopasowałąm je do problemu samotności – chodzi też o zamierzoną atmosferę pozornego spokoju, odprężenia, w której to atmosferze czai się zdrada… poza tym przecież nie mogłam raczej zdecydować się na ludzi i bieg rzeczy, które praktycznie wykluczałaby jakiekolwiek skupienie się na czymś takim, jak tykający zegar! W tempie się takich rzeczy na ogół nie zauważa. Tylko na przykład właśnie w chwilach samotnej ciszy… I owszem – to samo dotyczy doboru bohaterów.

@Darcon – :) Być może, że z pierwszym fragmentem z tempem przedobrzyłam… w każdym razie rozumiem, o co Ci chodzi.

Pewne aspekty polskości w fantasy (głównie mam na myśli aspekt językowy: imiona, nazwiska, nazwy…) to wg mnie w ogóle dość trudny orzech do zgryzienia… Cieszę się, że w miarę gładko to przebiegło, przynajmniej w kwestii przeniesienia akcji do Warszawy.

Co do Teresy…o ile dobrze Ciebie zrozumiałam, chodzi Ci chyba o Romę? Chronologia, o której wspomina Roma, dotyczy właśnie tego, co pierwsze przestawało bić: serca bohaterów (Teresy i jej męża, co do innych mogła tylko domniemywać), czy zegar. W pewnym momencie Roma już domyśla się kolejności. A “Pośpieszyłam” ją pod koniec, bo chciałam z jednej strony zasugerować, że ona nie ma zamiaru przejąć zegara (już wie, czym to grozi), wprost przeciwnie, chce go się jak najszybciej pozbyć – a z drugiej… no… chce jak najszybciej zacząć nowe życie, dostała “szwungu”, czuła, że natychmiast, już, od teraz musi przestać marnować cenny czas (np.bezsensowny dla niej i wg niej związek). Ale pisząc to, przemknęło mi przez myśl pytanie, czy to nagłe przyśpieszenie na pewno będzie zrozumiałe… I zaryzykowałam.

@Anet – :) Tak, właśnie ta dosłowność była moim pomysłem. Chciałam uczynić zegar takim zdradzieckim przyjacielem, chociaż zdradzieckim nie do końca z własnej winy.

@enderek – :) Zapraszam!! :)

 

Ludzi odsuwających się, chowających w sobie, zasklepionych, na poły dzikich – tych ze słuchawkami w uszach albo bawiących się telefonami komórkowymi, coraz mniejszymi w kieszeni, a coraz większymi w życiu.

Telefony były mniejsze w kieszeni, a większe w życiu? Nie powinna być tu pauza (lub dywiz, lub jakkolwiek Reg by to nazwała :p) zamiast przecinka?

 

Opowiadanie klimatem stoi i, ach, Blue ice, tylko przez to zacząłem się zastanawiać, czy do błękitu pasuje brąz. Mierziło mnie trochę, że akcja działa się w czasach prawie że współczesnych, bo opisy i atmosferę wykreowałaś takie, że sugerowało mi to początek XX, może nawet XIX wiek. Ale to pierdoła.

Jest coś w tym, że ten tekst ma w sobie cechy horroru. Potrafisz detalami utrzymać napięcie i czerpać co najlepsze z tego, moim zdaniem dość trudnego, gatunku. Zsynchronizowany z biciem serca zegar to kapitalny patent, a już w ogóle pieję z zachwytu, że pamiętałaś o niemiarowości oddechowej. <3

Ale. Niepokojący i niebezpieczny zegar jest taki tylko powierzchownie, bo w sumie co on takiego robi? Morduje tych swoich właścicieli? Jeśli tak, to brakuje kawału kontekstu na temat kontynuowania morderczego cyklu. Jeśli natomiast po prostu reaguje na bicie serca właściciela i staje wraz z nim, to bardzo bym chciał się dowiedzieć, albo chociaż pospekulować, jaki takie urządzenie miało oryginalnie mieć cel. Bo po co ktoś miałby łączyć czasomierz z pulsomierzem? Nie wiem też jaka była rola tych kolorowych świetlików. Wydają mi się zbędne. Sam zegar to delikatna, ale jednak fantastyka – w rozsądnym stężeniu.

Zakończenie mnie rozczarowało. To jest jednak sztuka w satysfakcjonujący sposób zakończyć historię opartą na rewelacyjnym motywie. Czytelnik oczekuje, że finał będzie równie ciekawy co pomysł. Ty zaserwowałaś wypadek, niejakie przerwanie morderczego cyklu albo zwyczajny koniec interesującego gadżetu. Niby komponuje się to z niespiesznym nastrojem całej opowieści, ale oczekiwałem chyba czegoś bardziej zapadającego w pamięć.

Niemniej bohaterowie super, relacja sąsiadek nakreślona krótko ale tak szalenie treściwie, że nic, tylko się uczyć. Takie trochę romantyczne refleksje, może odrobinę egzaltowane, trzeba lubić. Ja lubię. ;)

Pozdrawiam!

 

Edytka: Jeszcze kwestie techniczne zapomniałem poruszyć. Czytało mi się bardzo dobrze za wyjątkiem pierwszego akapitu. Nagromadziłaś dużo zdań o podobnej budowie, krótkich i pierwsze wrażenie miałem dość nieprzyjemne. Później natomiast zdecydowałaś się parokrotnie na użycie “być” zamiast jakiegoś bardziej eleganckiego czasownika lub konstrukcji. To detal, ale sądzę, że do takich szczegółów warto przywiązywać uwagę, by tekst był czystszy.

@MrBrighside – dziękuję za odwiedziny i recenzję :)

Uwaga: SPOILER! >>>

Tak, zegar morduje, ale w czasie wypadku na końcu opowieści uszkodził się jako całościowy byt, wykreowany przez wynalazcę (wypadała “czarna skrzynka”, a konretnie część pulsomierza bezprzewodowego) – i w domyśle, w puencie, on się od tego zła, tego procederu, uwalnia, a wraz z nim zdowieją liieny, byty wyjątkowo subtelne :) ) Były i prostsze możliwości zakończenia (bardziej skomplikowane może i też, ale nie wiem, czy by posłużyły temu opowiadaniu), ale się na nie nie zdecydowałam >>>

 

Po co łączyć chronometr z pulsomierzem – wynalazca tego zegara eksperymentował ze światem rzeczy tak zwanych martwych. Chciał zbliżyć zegar, czyli coś, co nam towarzyszy na co dzień, do człowieka. I zbliżył, tyle, że wymkęło się to spod kontroli.

 

Liieny – jak już wcześniej napisałam: stworzyłam liieny dla własnej przyjemności :) “Widziałam” je jako mieszkańców tego zegara. I tyle. Jeśli tylko mnie satysfakcjonuje ich istnieje, to przepraszam, ale nie byłam w stanie z nich zrezygnować.

Co do początku – jeszcze zerknę pomiędzy zdania…

No, egzaltacji staram się unikać… aczkolwiek jak przychodzi co do czego to w dobrych książkach czytam całe fragmenty, które mogłyby uchodzić za egzaltowane, czy banalne ale się to “kupuje”, bo traktuje o tym, co dla nas ważne…

Jeszcze raz dzięki za miłą i przydatną opinię, pozdrawiam :)

 

Liieny to całkiem sympatyczne i ciekawe urozmaicenie tej historii. Robią swoją robotę, czyli wzbudzają ciekawość. Niestety nie jest ona zaspokojona, bo nic się nie wyjaśnia na ich temat do samego końca. Nie pomaga fakt, że sama przyznajesz, że to tylko skrzący się ozdobnik. Równie dobrze mogłoby ich nie być, historia by na tym nie ucierpiała.

Może masz rację, że historia by nie ucierpiała, gdyby Liienów nie było – chociaż wg mnie jest to kwestia sporna. Przyznałam, że stworzyłam je dla siebie, ale nie, że są tylko ozdobnikiem, to jednak różnica ;) Były dodatkiem, ale jednak nie tylko ornamentem. Mieszkańcy zegara z funkcją metaforyczną, ale jednak funkcją…druga funkcja to taka, że w końcowej scenie podkreślają zmianę, jaka zachodzi w zegarze po wypadku (wypada jego część). Funcje Liienów są więc – jaka one same – subtelne, ale nie nieistotne – według mnie. Ale masz pełne prawo chcieć więcej ;) Czytelnik jest przecież najważniejszy :)

Bardzo ładne i takie nastrojowe opowiadanie. Spodobał mi się pomysł z pulsomierzem. Zastanawiałem się trochę nad tymi stworkami na literę l i z jednej strony zabrakło mi trochę jakiegoś ich większego związku z fabułą (lub może mi umknął). Ale z drugiej strony nawet jako wyłącznie dekoracja pasują do treści i klimatu tekstu.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Ładnie napisane. Takie, ośmielam się powiedzieć, momentami bemikowe ;)

Kilka fajnych myśli, zręcznie wplecionych w tekst. Konsekwentnie melancholijny klimat, ale przecież nie dołujący, z gorzko-słodkimi perełkami, jak postać gosposi, czy prezent w zielonym papierze.

Liieny mnie ostatecznie rozczarowały, ale skoro twierdzisz, że takie, a nie inne mieszkały w tym zegarze, to muszę się z tym pogodzić.

Bardziej drażni mnie nazwa “pulsomierz bezprzewodowy”, bardzo współczesna, a w takim zegarze widziałbym coś bardziej steampunkowo-clockworkowego (nomen omen) w charakterze. W ogóle mam problemy z umiejscowieniem momentu konstrukcji urządzenia w czasie – klimat początku opowieści sugeruje, że będzie odwołanie do dziewiętnastego wieku, potem zegar nabyty na targu staroci, w końcówce “potomkowie naukowca”, a potem wyskakuje ta anachroniczna nazwa i okazuje się, że potomkiem jest po prostu córka.

@SzyszkowyDziadek – dziękuję za miłe odwiedziny :) Na nastroju mi faktycznie zależało, a wszyscy wiemy, że trudno jest trzymać słowa na wodzy, żeby nie fikały i sztucznie nie rozjaśniały półmroków opowieści

… Liieny pozdrawiają kolorowo, ja nie mniej :)

 

@cobold – Dzięki za przeczytanie i opinię :)

Bemikowe? To chyba potraktuję to jako komplement :) ;)

Liieny, jak widzę, są chyba czarną… ee, kolorową owcą tego tekstu, niestety… Większość ma do nich jakieś pretensje :D

Co do pulsomierza bezprzewodowego…no, owa potomkini zawezwała specjalistę i uradzili, że to mógł być prototyp… Prototypy różnymi drogami czasowymi chadzają, a pamiętam, że sprawdzałam dość dokładnie, czy to się wszystko trzyma kupy jeśli chodzi o daty i było ok, chociaż nie odtworzę teraz całego łańcuszka researchowego, bo mi gdzieś zniknęły zakładki …albo ich nigdy nie zrobiłam :/ … Klimat początkowej części może rzeczywiście troszkę mylić, bo tam jest taka piramidka, że pod koniec XX wieku stawiają w parku latarnię stylizowaną na XIX wiek…jako atrakcję turystyczną, jeszcze do tego działający latarnik… właśnie te elementy przenoszą w przeszłość :P

 

„Udawał wtedy, że pilnie przeszukuje kieszenie[-,] albo podciągał rękaw…”

 

„Gorąco. Duchota.” – Akapit, który zaczyna się od tych słów, jest jakoś dziwnie sformatowany, niewyjustowany.

 

„Wyrażał tylko to, co najważniejsze. Bo kiedy Dirk patrzył na tarczę koloru wnętrza starej, mądrej księgi, na krąg dwunastu rzymskich cyfr, widział dużo więcej, niż tylko godzinę.”

 

A w końcu Dirk cenił sobie rzeczy oryginalne, z charakterem, a w swoim braku perfekcji ten zegar byłby podobny do człowieka. A jednocześnie wystarczająco od niego różny.”

 

„A za nią druga[-,] i trzecia.”

 

„Za chwilę w pokoju unosiło się sześć pierzastych stworzeń, niewiele cięższych od powietrza.” – Po chwili, nie za chwilę.

 

„Za chwilę stały się na powrót…” – jw.

 

„Stojąca w progu wysoka kobieta po trzydziestce wskazała na drzwi mieszkania na przeciwko.” – naprzeciwko

 

„Przepraszam za najście[+,] ale miała to pani na wycieraczce.”

 

„Tak, rozumie, że reszta pójdzie na bezdomnych[-,] i na wysypisko śmieci, tak.”

 

Przeczytałam z zainteresowaniem, ale choć podoba mi się sam koncept, nie jestem zbytnio usatysfakcjonowana rozwiązaniem. Jakoś do mnie nie przemówiło i tyle. Co takiego złego jest w życiu zwykłych ludzi, że liieny umierały, a lepiej im było w środku lasu?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@Joseheim – dzięki za odwiedziny i uwagi korekcyjne. Poprawiłam wskazane przez Ciebie drobiażdżki, a co do tego przecinka przed “i”: zrobiłam to świadomie, bo chciałam bardziej wydzielić treść po “i”, dać oddech, tak, jak w mowie, podkreślić sytuację pewnego dorzucenia czegoś po chwili. Mogłam użyć dywizu, ale ten z kolei wydzieliłby za bardzo. Jest, jak pamiętam, szereg wyjątków, jeśli chodzi o przecinek przed “i” , a celowe oddzielenie do nich chyba należy – no, ale jeśli w tych akurat przypadkach to było surowo zabronione, to poprawię :)

Znowu Liieny…naprawdę zaczyna mi być ich żal… To nie tak, że w życiu zwykłych ludzi było coś nie tak, przecież ono właśnie zostało przeze mnie docenione, warte celebrowania chwil i kolorowych drobiazgów – to z zegarem było coś nie tak, a Liieny w nim mieszkały. Nawet podkreśliłam tę kwestię w zdaniach: “Maleńkie, ultra-kolorowe stadko, którego sekundy były policzone. Coś się działo z ich domem. Coś niedobrego. W ich mateczniku. W zegarze.”

Pozdrawiam wiosennie!

 

 

 

 

Ha, jeśli chodzi o przytoczone przez Ciebie zdanie to przyznam, że myślałam, że chodzi o to, że z Teresą i jej życiem jest coś nie tak, a nie z zegarem…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

W życiu Dirka, Teresy i jej męża owszem, było coś nie tak, w pewnych aspektach, mam nadzieję, że jest czytalne, w których – ale nie chodziło o życie zwykłe czy niezwykłe. Bardziej o to, jak wykorzystujemy swój czas oraz o samotność i jej oblicza, że się tak wyrażę… Myślę, że w każdym życiu, takim czy innym, przydałoby się więcej świadomości szybko upływającego czasu, na przykład. Niby to wiadomo, niby truizm, ale nie potrafimy nic z tym zrobić, rzadko kto umie żyć stuprecentowo zanurzony w każdej minucie, żyjemy raczej od-do, a przez to wiele rzeczy umyka, małych i dużych. Budzimy się tylko czasem i nawet przyrzekamy sobie żyć bardziej świadomie, celebrując, ale za chwilę znów płyniemy szybkim nurtem. Mnie ostatnio ten problem zajmuje, stąd też i ten tekst.

Trochę to była dygresja, ale nie do końca…

Nie zniechęcaj się do swoich liienów i nieistotne czy komuś przeszkadzają, czy są ich zdaniem zbędnym dodatkiem. To Twoje opowiadanie i Twoje liieny i pouciekają Ci z zegarów jak się od nich odwrócisz. ;)

No właśnie! Znowu pouciekają! ;) Niee, ja je zaakceptowałam i nie ma mowy, żeby z mojej strony coś im groziło :) ;)

No kurde, no, zupełnie mnie nie przekonało.

Zachwyt za formą, metaforą i klimatem murem stoi, ale sama historia ni jak mi się nie podoba. Albo nie, jest coś, co mnie zachwyciło – Teresa, Roma, ich relacje i kłamstwa. To jest naprawdę świetnie zbudowany, klimatyczny akcent.

Natomiast sam zegar, jego ni to magiczna, ni naukowa funkcja i historia jako taka po prostu zupełnie mi nie podeszły.

Zacznę może od tego, że nie wiem, czemu miał służyć pierwszy fragment. Był jakiś gościu, a potem go nie było. Do tego mamy pierwszy rzut okiem na zegar i w sumie tyle. W dodatku rzut to raczej fatalny, bo mocno mi zazgrzytało w trybach, że ścienny zegar kupiony w jakimś antykwariacie czy innym sklepie ze starociami, więc jakby antyk, wyposażony jest w sekundnik. Już pal licho, że po coś – nadal tak naprawdę nie wiem, po co – ma skróconą/zamienioną wskazówkę, ale im bardziej próbowałem to sobie wyobrazić, tym bardziej widziałem współczesny tandeciak stylizowany na archaik. Nie wiem w sumie, kiedy dokładnie w zegarach zaczęto stosować wskazówki sekundowe, więc bardzo możliwe, że mam fałszywe wyobrażenie na ten temat, ale i tak, patrząc na antyczny zegar ukazujący się mojej wyobraźni, nie dostrzegam w nim trzeciej wskazówki. Szczególnie, że uległem złudzeniu – ach, ten klimat! – że akcja pierwszego rozdziału dzieje się na początku, a nie pod koniec XX w. Fakt, później naprostowałem to niedopatrzenie i okazało się, że ten zegar to wcale nie taki znowu antyk, jak obiecała pierwsza plotka, ale zgrzyt i tak pozostał.

No więc mamy gościa, który sobie jest, a potem go nie ma. Co więcej, jest to gość, który zupełnie nie wywiera żadnego realnego wpływu na fabułę. Co zatem wynika z tej historii? Chyba nic. Ot, krótki, z perspektywy czytelnika zupełnie nieistotny rozdział historii zegara i (chyba?) nic ponadto. A mnie tu właśnie brakowało jakiegoś sensownego połączenia tej historii z całą resztą, nadanie jej jakiegoś “po coś”.

Teresa i Roma, jak już wspomniałem, w całej tej historii podobały mi się najbardziej. Z resztą w ogóle podobały mi się, tak po prostu – pomysł z wózkiem i paczką naprawdę przeuroczy, choć przy tym dojmująco smutny. Zegar natomiast, no cóż, bardziej chyba po prostu szkodzi niż robi cokolwiek innego. Nie tylko nie tworzy on żadnego zgrabnego spójnika całej historii (no bo popatrz: jest gościu z 95-go, umiera, przeskok o dziesięć lat, jest Tereska i jest Roma, przyjaźnią się, potem Teresa umiera i Roma tak po prostu pozbywa się zegara, który, de facto, w całej tej historii nie ma znaczenia ani realnego wpływu na nic: nawet na życie właścicieli – on je tylko “rejestruje“, a nie “reguluje”. A potem już finał, też dla mnie niejasny) ale też sam w sobie jest mocno niespójny. Z jednej strony mamy jakąś magię i żyjące w samoświadomym zegarze samoświadome kulkowe byty, co do których, tak naprawdę, też ciężko się ustosunkować, bo nie wiem, czemu miały służyć, a z drugiej strony upchniętą całkiem zgrabnym, ale wciąż jednak imperatywem narracyjnym technologię, która z tego, bądź co bądź ciekawego urządzenia, odarła całą fascynującą tajemniczość, zostawiając jakiś niezgrabny, raczej rozczarowujący twór pozbawiony większej racji bytu. Koniec końców sam nie wiem, czym ten zegar faktycznie był, czym nie był, czym zostać mógł i chciał, a czym nie został.

Finał też mi się nie podobał. Wspominasz w nim, że “Poza zasięgiem zła to, co raz zalśni kolorem, już nigdy nie będzie szarością.” Tyle, że ja nigdzie w tym opowiadaniu nie widzę żadnego zła, wręcz przeciwnie, więc interpretacje, tak z marszu, mam dwie: pierwsza jest taka, że złem są sufity^^, a druga, że złem jest życie, skoro zegar poczuł się szczęśliwy i wolny dopiero, gdy uwolnił się od konieczności monitorowania czyjegoś.

Generalnie nie kupuję też akcji z pulsomierzem. I to nie tylko dlatego, że upychanie takiego urządzenia do najprostszej domowej apteczki osobiście wydaje mi się zbyt naciągane. Problemem też jest, że czyniąc z zegara taką hybrydę, o czym zresztą już wspominałem wyżej, nie tylko jego samego odzierasz z magii, ale też niemal do gołego okradasz z romantyzmu całe opowiadanie (późniejsza próba – sam finał – by ten romantyzm przywrócić, wypada słabo i dosyć nijako, głównie za zaprawą tej mieszanki magiczno-technologcznej, która dla mnie jest niestrawna).

Podsumowując – opowiadanie jest naprawdę ładne, literatura piękna, ale zupełnie mnie nie przekonuje, niestety.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Czytałem kilka dni temu, ale nie miałem pomysłu na komentarz. Bo opowiadanie wydało mi się po prostu średnie. A mówi się (chyba?), że najgorszą dla artysty reakcją jest obojętność. 

Po kilku dniach niestety nie zmieniłem zdania. Lubię fantastykę dziejącą się współcześnie, lubię też magiczne rekwizyty. Nie lubię jednak – chyba że autor przekona mnie, że tym razem lubię – historii bez interesującego bohatera. Nie twierdzę, że w każdym opowiadaniu musi być wyrazisty protagonista. Czasem postaci mogą być tłem tak, jak były tutaj. Ale mój problem z tym tekstem polega na tym, że nie wiedziałem, czego się spodziewać ani z czym mam do czynienia. 

Nie rozumiem, jakie znaczenie dla fabuły ma przydługawy początek. Zapoznajesz czytelnika z Dirkiem, nie szczędząc nieistotnych i – co gorsza – nudnych szczegółów. Wolałbym czytać o czymś innym niż o pogodzie. Budowanie klimatu? No nie, bo potem klimat i sceneria się zmieniają. Zmienia się też główny bohater. I nie wiem, czy powróci. Nie wiem, czy dwa wątki będą się przeplatać. Czy może zegar będzie przechodził przez kilka rąk? W skrócie: opowiadanie leży na poziomie konstrukcyjnym. Oczywiście to tylko moje zdanie. 

Fragmenty o drugiej właścicielce lepsze, szczegóły są tam ciekawsze, a zarazem dające poczucie istotności. 

Końcówka mało wyrazista. 

Tytuł z rodzaju tych najgorszych: nudny, niecharakterystyczny. Zajrzałem do Twojego profilu i wiem, że potrafisz lepiej. 

Ogólnie nie jest źle, piszesz przyzwoicie, ale daleki jestem od zachwytu. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Lada moment w sąsiedniej uliczce miała zapłonąć stylizowana na XIX wiek latarnia gazowa. – a nie byłoby lepiej słownie?

 

Ze niejakim zdziwieniem poczuł rozczarowanie, że jej nie zastał. – w tym przypadku to raczej z

 

Zegar, eleganckie dzieło w orzechu czarnym, wiśni i czerwonym amarancie, – dlaczego tu taki szyk? Przyznaję, że się na nim potknęłam.

 

Zmierzały w kierunku sufitu, ale tam nie dotarły. Prędko zaczęły wytracać wysokość i jeden po drugim smętnie opadały na podłogę, – piszesz w poprzednim zdaniu o istotach, więc masz zmierzały, dotarły, zaczęły, opadały, ale po drodze masz określenie jeden po drugim – co sprawiło, że potknęłam się na tym pomieszaniu rodzajów

 

Okazało się, że Per trzymał ciśnieniomierz razem z najpotrzebniejszymi lekami w czerwonej, samochodowej apteczce z krzyżem. – ile bym nie widziała ciśnieniomierzy (a trochę różnych nawet w moim domu się przewinęło) i apteczek samochodowych (standardowych, bo nie wspominasz, że ta jest jakaś wyjątkowa), to nie widzę opcji, żeby ciśnieniomierz zmieścił się w takiej apteczce, zwłaszcza razem z czymś jeszcze.

 

Nieopodal, w zimozielonym krzaku jagód, leży mała, czarna, plastikowa kostka, która przez zbitą szybkę wypadła z zegarowych trzewi. – jakich jagód? Może wyjdę tu na upierdliwca, ale z tego co wiem, to potocznie zwana jagoda, czyli borówka czarna zrzuca liście na zimę. Z kolei zimozielona jest borówka brusznica, o której nie słyszałam nigdy i nigdzie, by ktoś mówił na nią jagoda. Chyba że to jakaś bardzo lokalna nazwa z regionu, z którego pochodzisz? 

 

 

Jest w tekście pewien klimat. Z pewnością, moim zdaniem, w dużej mierze robią go liieny. Są urocze, chociaż tak do końca nie wiem, czym są. I nie jestem też przekonana, czy mi bardziej przeszkadza czy nie przeszkadza.

Intryguje mnie też sam zegar – jest w końcu antykiem, czy nie? Zegarmistrz stwierdza, że najprawdopodobniej był przerabiany (czy takie coś liczy się jako antyk?). Czy był to rzeczywisty antyk przerobiony przez Ottena, czy Otten go sam zbudował? Szczerze mówiąc, nie potrafię go sobie wyobrazić. Niby jest głównym bohaterem opowiadania, ale jego opis zupełnie do mnie nie trafił. 

Osobną kwestią jest dla mnie połączenie magii (zdecydowanie liieny) i nauki (bezprzewodowy pulsomierz). I jak lubię mieszanie i eksperymenty, tak ten tutaj mi nie podszedł. Nie ma w tekście przybliżenia działania pulsometru i powiązania z nim zegara. Za to są magiczne istoty, żyjące w zegarze, wyraźnie też powiązane z życiem właściciela czasomierza. Postrzegam to jako stanie w rozkroku na granicy i brak zdecydowania, w którą stronę pociągnąć czytelnika – magia, czy nauka. I to jest chyba powód, dla którego lektura nie usatysfakcjonowała mnie do końca i pozostawiła raczej obojętną.  

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Wracam z piórkowym komentarzem.

Powiem szczerze, że nic z treści nie zapamiętałem. Przeczytałem więc jeszcze raz, potem odświeżyłem komentarz. Nadal motyw zegara fajny, a nieśpieszne tempo ma swój urok. Ale poza tymi elementami (i dobrym wykonaniem) nic jakoś do mnie nie przemawia. Nic nie pcha się do przodu i zostawia swój ślad w pamięci. Jest przyzwoicie – tyle i aż tyle. Dlatego jestem teraz na NIE.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

@Cień Burzy: dziękuję za przeczytanie i poświęcenie chwili czasu temu tekstowi.

Żeby nie popaść w opiniowanie opinii, komentowanie komentowania może odpowiem w kilku słowach, wybiórczo.

Jak to “nigdzie w tym opowiadaniu nie widzisz zła”? Jestem szczerze zdziwiona, bo zegar, jakby nie było, zabija swoich właścicieli, dopóki się nie rozwali i nie zgubi tego i owego ze swego unikatowego wnętrza. 

Drugie zło to samotność.

Innych zeł też bym się doszukała…

Co do “mamy sobie gościa, który jest, a potem go nie ma” – cóż, życie każdego z nas prędzej czy później będzie można tak streścić – nie mówiąc już o jednym dniu z życia, tak, jak w przypadku Dirka ;) No ale tak już poważniej: postać tego gościa, jak i pozostałych, jest zbudowana wokół zegara. Wszyscy są jego waścicielami, natomiast jedyną osobą, która nie stała się jego ofiarą, jest Roma, która w porę dostrzegła wzór. Powodem, dla którego te postaci – i w ogóle ten tekst – powstały, jest próba dotknięcia samotności i jej różnych twarzy.

Co do samego zegara: skonstruowałam go takim, żeby nie można go było do końca dookreślić. Miał być dziwadłem i dziwadłem się stał. Jeśli Ci nie przypadł do gustu, po prostu go nie kupuj ;) Niech wisi nad półką i kurzy się. Z kurzu powstają liieny.

Za pochwałę Teresy i Romy odzielnie dziękuję. Akurat miałam z tym wątkiem największe dylematy, toteż cieszę się, że udało się sprawy w miarę gładko przedstawić.

Nie będę walczyła o ten tekst z szablą w dłoni. Sama lubię tego typu teksty, takie trochę transowe bardziej niż fabularne, choć nie wykluczam, że przydałoby się “temu misiu” trochę więcej czasu na doklejenie oczka…;) Ba, jestem tego (prawie) pewna.

Pozdrawiam.

@funthesystem – dziękuję, że dałeś szansę “Zegarowi”.

Tytuł…taak…mam go na sumieniu, niestety. I parę innych rzeczy też. Co prawda Twoja krytyka konstrukcji jest fatalna i totalna, ale pewnie się należy, przynajmniej cześciowo. W ogóle klaruje mi się takie przekonanie, że porwałam się trochę z motyką na słońce, a zbyt krótko szukałam odpowiedniej motyki… W przyszłości na pewno będę chciała pisać teksty tego typu, ale będę trochę ostrożniejsza w ocenie, czy są już gotowe. Praca z doskoku i na totalnym zmęczeniu też nie sprzyjała, a chciałam jeszcze zdążyć z “Jestem legendą”… na konkurs i tak nie zdążyłam, a zegar zabił za wcześnie…

Przyzwoicie pozdrawiam.

 

@śniąca – dzięki za odwiedziny! :)

Oczywiście z niejakim zdziwieniem widzę, że czasem ktoś mnie posądza o to, że moje omsknięcia literowe są świadomie popełnionymi błędami… Aż tak źle chyba nie jest ten tekst napisany? :D “Ze niejakim zdziwieniem” – oczywiście to literówka, zapewne pozostałość po innym sformułowaniu “ze zdziwieniem” – dodałam “niejakim” i nie zauważyłam, że zostało “ze”. Taki jest mechanizm tego typu błędów, przynajmniej u mnie. Co innego “XIX wiek”. Tu rzeczywiście byk. Czasem zapominam niestety o liczebnikach i tp. A propos sformułowań z rodzajami drewna: nie rozumiem Twojego potknięcia. Rodzaj przy opisie liienów: również nie rozumiem potknięcia. Wstaw sobie np. “koty” zamiast liienów i rodzaj wskoczy na swoje miejsce. Zwłaszcza, że na kurz też mówi się czasem “koty” ;))) Ciśnieniomierz w apteczce: słuszna uwaga… aczkolwiek mój by się zmieścił ;) Jagoda…użyłam tego słowa jako określenie ogólnego typu rośliny… w końcu nawet o owocach czarnego bzu mówi się “jagody” (jadalne są jego i kwiaty, i owoce). Po prostu na zasadzie: jakieś jagody, ale bez precyzowania.

Przykro mi, że pozostałaś obojętną czy raczej obojętną. Nie stanęłam w rozkroku pomiędzy magią i nauką, a jeśli nawet, było to świadomie. Efekt może być niezadowalający, ale jest tym zamierzonym. Liieny mają powiązanie przede wszystkim z zegarem, bo się w nim rodzą, to ich matecznik (i albo żyją krócej, albo dłużej, w pewnej zależności) – a dopiero wtórnie ważne są dla postaci. Można je uznać za, jeśli mogę to tak ująć, papierek lakmusowy stanu duszy tego zegara.

Pozdrowienia.

 

Jak to “nigdzie w tym opowiadaniu nie widzisz zła”? Jestem szczerze zdziwiona, bo zegar, jakby nie było, zabija swoich właścicieli, dopóki się nie rozwali i nie zgubi tego i owego ze swego unikatowego wnętrza. 

Więc coś tu poszło nie tak, bo ja odebrałem ten zegar jako urządzenie, które wyłącznie mierzy puls, a nie reguluje go. Szukam w pamięci przesłanek za inną interpretacją i jednak nie znajduję. Niemniej, jeśli przyjąć taką właśnie wersje zdarzeń, to złem jest zegar, a te fajne kuleczki zyskują wolność i możliwość pełnego rozwoju właśnie dlatego, że był już złem zniszczonym? W sumie to fajniejsza interpretacja, ale jest jeden szkopuł – to właśnie zegar je tworzył i był ich domem, więc to się chyba gryzie. Czy nie?

Z resztą tych zeł, to już jednak naciągane.

Co do Dirka, to czy cokolwiek by zmieniło, gdybyś zamiast opisywać dzień jego życia, po prostu gdzieś w tle o nim wspomniała, albo nawet zupełnie wycięła chłopa z tekstu? Moim zdaniem nie, a w tym “nie” tkwi sedno całego zarzutu, jaki wobec niego wystosowałem.

No nic, do następnego.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Blue, nie twierdze wcale i nigdzie, że robisz błędy specjalnie ;) Wręcz przeciwnie – rozumiem, że trafiają się literówki, czy inne usterki z różnych przyczyn, w tym wynikające z nanoszenia jakichś poprawek. Spoko. 

 

Co do szyku, to jakoś bardziej naturalny wydaje mi się czarny orzech niż orzech czarny, ale to już umówmy się, że postanie kwestią gustu. 

 

Co do rodzaju, to pozwól, że rozwinę nieco temat i poszerzę cytat: 

To milczący mieszkańcy zegara – liieny, delikatne istoty wielkości orzecha, powstałe na skutek przeobrażeń drobin kurzu w zegarowym wnętrzu. Zmierzały w kierunku sufitu, ale tam nie dotarły. Prędko zaczęły wytracać wysokość i jeden po drugim smętnie opadały na podłogę,

Wprowadzasz słowo liieny – w tym momencie nie mam pojęcia, jakiego one są rodzaju, czy pojedyncza sztuka to liiena, czy liien (zresztą, swoją drogą, jakoś lepiej mi pasuje rodzaj żeński). Dalej piszesz istoty i do nich odnoszące się czasowniki w rodzaju żeńskim, jak zmierzały (nie piszesz zmierzali). A po chwili, bez zmiany podmiotu zmieniasz rodzaj na męski, pisząc jeden po drugim. 

Nie wiem, czy dobrze wyjaśniłam, co miałam na myśli. 

 

I jeszcze co do jagód, to fakt, że słowo jagoda oznacza rodzaj owocu. Ale właśnie – owocu, a nie rośliny. I dlatego zimozielony krzew jagód jest jak dla mnie zbyt mylącym określeniem. Wydaje mi się, że czytelniej i prościej byłoby napisać o zimozielonej krzewince czy krzaku i na tym zakończyć. Ale równie dobrze mogę się mylić i znów może to być tylko kwestia mojego gustu i pokrętnej momentami logiki. 

Nie mam absolutnie zamiaru narzucać Ci (ani nikomu innemu) co i jak powinien pisać. Po prostu przedstawiam swój odbiór tekstu.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jak już wspominałam, bardzo spodobał mi się pomysł na zegar. Kupiłaś mnie tą oryginalnością. Chronometr i pulsomierz, w którym coś się porypało… Te stworki wydają się trochę doczepione. IMO, nie pokazałaś wystarczająco dobrze związków między zegarem a nimi, między nimi a właścicielem zegara… Musiałaś to potem tłumaczyć w komentarzach. Za mało widocznych powiązań między stworkami a resztą tekstu – pozostają tajemniczymi cosiami, które ukazują się w określonych warunkach, a potem niewiele robią.

Fajna relacja między sąsiadkami. Ale to obyczajówka, więc na kolana mnie nie rzuciła.

Fabuła też szału nie robi. Ot, zegar przechodzi z rąk do rąk. Jak ze starymi przedmiotami bywa.

No, ale sam pomysł mnie uwiódł.

Jestem na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

@Śniąca – ja po prostu nie bardzo wiem, co miałabym zmienić. Językowo to jeden liien, te liieny. Jeden kot, te koty. Nie zmieniałam rodzaju. Od początku jest ten liien, męski, i te liieny, pozostaje męski, tylko w liczbie mnogiej. Jak inaczej miałabym napisać o nich w liczbie mnogiej? Ci liienowie? ;) Dalej nie bardzo rozumiem problem. Ale może to przez migrenę, która męczy mnie od wczoraj…

Nie ma sprawy, wiem, że to Twój ogląd sprawy i przecież nie buntuję się. Po prostu tłumaczę, dlaczego wolę coś zrobić tak, a nie inaczej i które rzeczy wynikają ze śwadomej decyzji, a które z nieuwagi oraz dlaczego raczej wolę coś zostawić tak, jak jest. Pozdrowienia.

 

@Finkla – dziękuję bardzo i cieszę się, że moje pomysły potrafią Cię uwieść :) Za TAKa też dziękuję, tym bardziej! :) Co do liienów… to, że tłumaczyłam, nie znaczy, że czuję się winna :P ;) Po prostu ich rola nie przez wszystkich została dostrzeżona lub/i doceniona. Jest taka kwestia, że one miały być i są bytem bardzo subtelnym i prawie metaforycznym, z natury rzeczy czymś, co zauważą tylko niektórzy – ze stratą dla siebie, ponieważ to metafora właśnie takich pięknych, niedostrzeżonych drobiażdżków w naszym codziennym życiu. W związku z tym nie bardzo mogłam łączyć je z czymkolwiek grubszą linką… albo ograniczyć ich rolę do jednej jedynej, może wtedy, paradoksalnie, szybciej byłyby uchwycone, ale nie jestem pewna. Wcale się jednak nie upieram się, jeśli ktoś nie jest ich zwolennikiem albo nie wystarczy mu takie, a nie inne umocowanie w tekście, to ja to staram się zrozumieć, a na pewno przyjmuję do wiadomości :) Pozdrawiam!

Oj, coś się pogubiłam w komentarzach…przepraszam.

@NoWhereMan – no to przykro mi, że jednak na nie. Może następnym razem, następnym tekstem Twoja sympatia będzie trwalsza ;) Zapraszam.

@Cień Burzy – a nie, nie naciągnęłam innych zeł :D bo np. jest jeszcze kwestia kłamstw…też zło, jakby nie patrzeć. I to również pomiędzy przyjaciółkami. Przypominam, że uznałeś, że żadnego zła w tekście nie ma, a jednak trochę się tego nazbierało, łącznie ze złem głównym, czyli zabijaniem. Tu wystarczy chronologia, którą rozgryzła Roma (jeśli czytelnik nie zrobił tego przed nią).

Ale co się gryzie? Zegar zabija, na końcu ulega wypadkowi, coś gubi, coś się psuje (nie chciałabym dublować tekstu, tam to jest napisane) już nigdy nie będzie działał tak, jak do tej pory (np.nie będzie już zegarem z pulsometrem, bo zgubił główną odpowiedzialną zań część). I wtedy te liieny, które wydostaję się z zegara są już zdrowymi liienami, którę szybują, wolne i szczęśliwe, nie opadają zaraz na ziemię i nie umierają, tak, jak poprzednie. To jest w tekście. Zegar po wypadku jest inny, to i rodzące się w nim liieny są inne. Tej zmianie poświęcona jest cała końcówka. Nie czuję się winna, przepraszam.

Co do Dirka… no właśnie. Tylko, że są też osoby, którym się cześć o Dirku podobała najbardziej. Także sam rozumiesz, że nie mogę stwierdzić, że tekst by nie stracił na wywaleniu go. Ja sama jako czytelniczka w życiu bym nie opuściła tego rodzaju fragmentu, więc też nie można ode mnie wymagać, że to zrobię z własnym tekstem.

Pozdrawiam, również od Romy i Teresy ;)

Nowa Fantastyka