- Opowiadanie: Cornelius - On

On

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

On

Zeskoczyła z łóżka. Jeśli się nie pospieszy, znowu przepadnie jej spotkanie z promotorem. Spojrzała na Radka, spał jeszcze. Z poduszką przytuloną do policzka wyglądał jak dziecko. No, może niezupełnie, brakowało mu tej aniołkowatej niewinności, za to była w nim podobna bezradność. Czy podoba się jej tak samo jak na początku? Obawiała się, że dużo mniej. „Faceci dojrzewają do jedenastego roku życia. A potem już tylko rosną” − przypomniała sobie żart kumpeli.

Mieszkali razem sześć miesięcy. Dużo to i mało. Radek był pierwszym facetem, z którym zgodziła się dzielić swoją kawalerkę. „Piąty rok studiów i ty wciąż sama?” − pytały koleżanki. „Margot, no wiesz która… Ona ma już dziecko. Nie pamiętasz Margot? Niemożliwe. To ta dziunia z frotkami we włosach, która wzięła dziekankę po drugim roku. I ona już bawi. A ty nawet nie masz z kim chodzić na imprezy”. Brak faceta uważały za mankament. Coś jak życie bez samochodu, niby da się, ale spora niewygoda.

Radek obrócił się, pozostawiając na poduszce szklisty, mokry od śliny placek. „Jak dziecko” − ponownie skrystalizowała się poprzednia myśl. I jeszcze ta powynaciągana koszulka, zrolowana do połowy brzucha. „To jednak był błąd − pomyślała Zuzanna − że powiedziałam mu, że lubię jego umysł, a nie ciało”. Jak łatwo spowodować, żeby faceci przestali o siebie dbać. Uwierzył jej i w następnym tygodniu już nie poszedł na siłownię. Skąd mogła wiedzieć, że zarys mięśni tak szybko pokryje się warstewką tłuszczu.

Pobiegła pod prysznic. Bryan Adams śpiewał: Look into your heart, and you will find 

There's nothin' there to hide… 

Rozgrzana kąpielą i gotowa stawić czoła nadchodzącemu dniu, spojrzała w lustro. Wiedziała, że dobrze wygląda. Włożyła granatowe dżinsy i białą koszulową bluzkę. Włosy zwinęła w finezyjny kok i mrugnęła do swego odbicia.

− O, wstałaś już? − na środku pokoju stał Radzio, z niemałym trudem próbując odnaleźć skarpetki z poprzedniego dnia. Jego wygląd potwierdzał znany fakt, że ludzie zaraz po opuszczeniu łóżka sprawiają jednak niekorzystne wrażenie.

− Nie idziesz na zajęcia? − pytaniem na pytanie odpowiedziała Zuzka.

− Dziś nie. Moja praca magisterska jeszcze jest w dupie, muszę przysiąść − powiedział, postękując przy naciąganiu skarpetki. Udało się, wreszcie pięta wskoczył we właściwe miejsce. Osiągnięty sukces nagrodził koślawym uśmiechem.

Chyba nie tak miało wyglądać jej wspólne życie z mężczyzną. Myślała, że poznała ciekawego faceta, a przed nią, na szczupłych nogach, stał niezdarny facet, przypominający bladego, zaokrąglonego w okolicy brzucha, robaka.

− Oki − odpowiedziała. − W lodówce są gotowe sandwicze, jest też mleko i musli. Spróbuj ogarnąć mieszkanie.

Nie była pewna, czy Radzio, jej Radzio, zrobi sobie śniadanie. Czy posprząta? − też nie. Najpewniej zadowoli się mocną kawą i siądzie przed kompem. Gry strategiczne były dla niego czymś więcej niż hobby. Jedyne pytanie, które sobie teraz zadawała, to czy powinna zrobić mu awanturę po powrocie? Chyba szkoda nerwów. Ale jak inaczej go wychowa?

− Będziesz znów grał w tę swoją strzelankę? − w jej głosie dało się wyczytać złośliwość.

− Zu-zi… − Lubił tak wymawiać jej imię. − …kochanie, wiesz dobrze, że faceta określa walka. Jesteśmy stworzeni… uff… do walki. Uff… − westchnął. Nakładanie drugiej skarpetki wiązało się jednak z pewnym trudem.

W samochodzie miała czas przemyśleć swój niby-związek. Brakowało jej ojca. Umarł, zanim skończyła czternaście lat. Rozmawiała z nim czasem w myślach. Pytała o przyszłość, o to, jaką decyzję podjąć. Ale zawsze odpowiadała jej cisza. To przez tę jego śmierć nie miała męskiego wzorca. Pojęcie „ikona męskości” pozbawione było treści, nie wiedziała, z kim chciałaby iść do łóżka i robić rzeczy, o które sama siebie by nie podejrzewała. Gdzieś z tyłu głowy wyświetlili się bohaterowie Przeminęło z wiatrem. Kogo by wybrała? Ashleya? Nawet w łachmanach potrafił uwodzić nienagannymi manierami południowca. A może Retta Butlera, bez skrupułów dążącego do finansowego celu. Nie znała odpowiedzi. Żaden z napotkanych do tej pory facetów nie przypominał książkowych bohaterów. Zapychanie czasu komputerem, melanżami, wyskokami na basen lub siłownię, to trochę mało. I jeszcze ten gazetowy humor. „Czy słyszałaś, kochanie, jaki jest szczyt pijaństwa? Tak upić ślimaka, żeby do domu nie trafił. Cha, cha, cha”. Ścisnęła usta na samą myśl. Zawsze drażnił ją śmiech z własnych dowcipów.

W okolicy Parku Miejskiego znalazła wolne miejsce do zaparkowania.

− Powróżę panience.

Zamyślona, nie zauważyła Cyganki.

Pomarszczona, siwa, okutana tysiącem kolorowych fatałaszków sięgnęła po jej dłoń. Miała w twarzy coś dobrodusznego, jakąś tajemnicę, a może pewność, że jej wróżby nie okażą się stertą łgarstw.

− Pani nie pracuje ciężko. − Powiedziała ni to do siebie, ni do Zuzanny i brudnym palcem przejechała po wnętrzu dłoni, żłobiąc niewidoczne rowki pośród setki linii papilarnych. Gdzieś tu styka się przeszłość z przyszłością, ujawniają się życiowe porażki, choroby, upadki, a może fortuna i droga do sukcesu.

Palec Cyganki zatrzymał się na jednej z linii. Delikatnie, jakby chciała zbadać fakturę dłoni, przejechała paznokciem raz w jedną, raz w drugą stronę.

− Tabory losu płyną w poprzek naszych planów, bólem spotkań i rozstań znacząc karty życia − wyraziła się w zgoła niecygański sposób. Miała szorstki głos.

Wypowiedziane, jakże niecodzienne zdanie spowodowało, że Zuzanna baczniej przyjrzała się kobiecie. Ich spojrzenia się spotkały, lecz nie tak zwyczajnie, nie tak, jak w sklepie, gdy kasjerka prosi o pięciogroszową końcówkę. Ciekawość Zuzanny zderzyła się z trudną do wyrażenia pewnością tego, co musi nadejść.

− Pani lepiej niech wróci do domu − powiedziała Cyganka, ledwie poruszając ustami.

Ciepły czerwcowy wiatr zakołysał gałązkami kasztanowca, pozwalając słońcu mieszać barwy na jej pobrużdżonej twarzy .

 „Czas, jak grabarz, kroczy ze wzniesionym czołem po nietrwałych alejach ciszy, na skraju nocy i dnia…”. Zuzannie przypomniał się wiersz, który – jak sądziła − już dawno wypadł jej z pamięci.

− Wrócić? Do czego? − Zuzanna zdała sobie sprawę z popełnionego przejęzyczenia i ponowiła pytanie: − Dlaczego? Właśnie, dlaczego miałabym wracać?

− Bo są spotkania, z którymi lepiej poczekać. Przygotować się wpierw. − Cyganka zamilkła i spojrzała w górę. Jej wzrok sięgnął do płynących wysoko cumulus humilis, zwanych chmurami pięknej pogody. − Ech, sama już nie wiem − dodała. − Nie przejmuj się tym, co plecie się starej Cygance. − Mrugnęła porozumiewawczo, zostawiając oniemiałą Zuzannę na środku chodnika, w oczekiwaniu na coś, co nie wydaje się dobre, lecz i całkiem złe chyba też nie jest.

 

Na uczelni nie zastała promotora. Nie przyszedł, coś mu wypadło. Jak to profesorowi. Ma tyle zajęć, obowiązków bez liku. Wiecznie gdzieś go ciągną, coś chcą − beztrosko tłumaczyła sekretarka. Na ekranie komputera wyświetlała się złota myśl: Once you are in this world, so live your life as you like. A na kartoniku leżała skonsumowana do połowy kremówka.

− Ach, to pewno pani jest tą studentką, która przygotowuje pracę o pierwszej wojnie światowej? − spytała.

Zuzanna przytaknęła.

− Profesor zostawił coś dla pani.

Ze stosika szpargałów wyciągnęła szarą kopertę, nic nie robiąc sobie z tego, że pobrudzone kremówkową masą palce pozostawiają ciemne odciski.

− Przepraszam, muszę do toalety. Kawa. − Uśmiechnęła się bez zażenowania.

Materiałów nie było dużo. Zaledwie kilkanaście fotokopii żołnierskich listów, słanych do rodzin w latach pierwszej wojny. Dobre i to. Wiedziała, że żołnierze w większości nie potrafili pisać. Najczęściej przekazywali wieści o sobie, korzystając z pomocy lepiej wykształconych kolegów. Gdy się przeczyta jeden, to tak, jakby się przeczytało tysiąc. Nie liczyła, że coś ją zaciekawi.

Spojrzała na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Nawet dobrze się stało, że nie zastała promotora. Ma wreszcie okazję nacieszyć się słonecznym dniem. Tylko gdzie pojechać? Do mieszkania wracać się jej nie chciało, na przesiadywanie w bibliotece też nie miała ochoty. Wsiadła więc do swojego seicento i skierowała ku Kępie Grodzkiej.

Porośnięte brzozami wzniesienie kryło ślady trudnej przeszłości. Lubiła to miejsce, gdzie wybrukowane ścieżki poprowadzono w bezpośrednim sąsiedztwie bunkrów. Betonowe bloki przyciągały głównie dzieci. Czasem trafił się jakiś historyk hobbysta lub nauczyciel z grupką uczniów. Tym razem było dziwnie spokojnie. Jedynie pojedyncze osoby. Matki pchające dziecięce wózki i piszące długaśne SMS-y. Na ocienionej ławce siedziała dziewczyna wyglądająca na licealistkę, na kolanach miała powieść Sparka, najwyraźniej doszła do bardziej romantycznego momentu, gdyż chusteczką ocierała łzy. W odległym kościele świętego Michała dzwony zaczęły wybijać dziesiątą trzydzieści.

Zuzanna wybrała ławkę najbliżej największego z bunkrów. Nie dlatego, że potrzebowała wojennego klimatu. Wcale nie. Szukała ciepła i słońca. Miała nadzieję, że może trochę się opali.

W słuchawkach Mirosław Czyżykiewicz śpiewał swoje „Tango triste”. Z kulą u nogi przeklętej pamięci, z nożem, co w plecach aż do rękojeści, z obłędem, co w oczach się nie mieści.

Zaczęła przeglądać otrzymane kserokopie. Pismo było nieregularne, często drżące i niewyraźne. W korespondencji przewijał się ten sam motyw. „Tęsknię za wami… Może to już ostatni list… Tak bardzo chciałbym was jeszcze zobaczyć… Ściskam cię, mamusiu… Pozdrówcie tam babcię, a i rodzeństwo. Hela pewnie podrosła… chciałbym ją chociaż na ręce wziąć i przytulić, ale nie wiem… Jest ciężko”.

Zdarzały się też dokładniejsze opisy. Niekiedy zbyt dokładne. „Szedłem z Józkiem, gdy natknęliśmy się na Ruska. Nie żył. Miał odstrzelone biodro, z rany wypływały wnętrzności, a nad nimi brzęczący rój much. Józek się wystraszył. Cofnął się i na kawałku wystającego pnia omsknęła mu się noga. Biedak upadł twarzą prosto w śmierdzące wnętrzności. Zwymiotował. Dobry Boże. Nigdy tego nie zapomnę”.

Zuzanna czytała coraz spieszniej. Wojnę zawsze wyobrażała sobie jako odmianę komputerowej strzelanki. Bez wielkich emocji, bez zapachów, za to z zapasem multiplikowanych istnień. W przeglądanych listach leżakowała prawda, której nawet nie podejrzewała. Było tu mało materiału dla socjologicznych analiz, lecz wystarczająco dużo, by wyobrazić sobie strach i smutek rozłąki. „Powiedzcie Władkowi, żeby nie bał się świszczącej kuli. Śmierci nigdy nie słychać”.

− Naprawdę się tym interesujesz? − Patrzył na nią smagły młodzieniec w oliwkowej kurtce. Na prawym oku miał czarną przepaskę.

Zmrużyła oczy. Kto jej przeszkadza, i jeszcze mówi jej przez „ty”? Skrzywiła się. Obcy głos sugerował, że ma przed sobą bezczelnego podrywacza, szukającego krótkiej znajomości i nie wiedzącego, jak rozpocząć rozmowę. Szczęśliwie nie spytał, czy ma ochotę na wspólną kawę. Wtedy już na pewno użyłaby całej swej uszczypliwej ironii i spławiła zaczepiającego ją gościa.

Mężczyzna nic sobie nie robił z jej wewnętrznych rozterek.

− Jeżeli jesteś wystarczająco odważna, by to czytać, powinnaś mieć dość sił na mały spacer. Aha, Antek jestem. − Zasłonił sobą słońce. Wtedy zobaczyła dokładniej, jak wygląda.

W idealnym uśmiechu błyszczały białe zęby, a delikatny wiatr rozwiewał mu blond czuprynę. Powiedziałaby, że gość jest diabelski… Diabelsko przystojny.

Podał jej rękę i wtedy poczuła to, czego zawsze się obawiała. Poczuła coś, o czym co prawda słyszała, lecz wydawało się nierzeczywiste. Jakby z bajki, z innego świata, przywodzące na myśl odmienne stany świadomości. Poeci nazywają to miłością od pierwszego wejrzenia, Francuzi mówią: coup d’amour, a wszyscy wiedzą, że jest to najpiękniejsza odmiana szaleństwa. Kończąca się co prawda tragicznie, lecz dająca wspomnienia, które jeszcze na łożu śmierci wywołują przyjemne mrowienie.

Rozbrajał ją ten łobuzerski uśmiech i wyzywająca postawa. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przed nią stał człowiek, do którego pasowały słowa piosenki: …wymyśliłam cię nocą przy blasku świec.

Uścisnął jej dłoń, a jego dotyk sprawił, że poczuła się bezpieczna. Antek zdawał się mówić: „Nie myślcie nawet o zrobieniu jej krzywdy, bo będziecie mieli ze mną do czynienia”. I nie były to czcze pogróżki. Za cudownym uśmiechem czaiła się moc i dzikość, jakich jeszcze nie widziała.

Przymknęła oczy. Gdzieś w środku, w najbardziej skrywanym wnętrzu samej siebie, a może na dnie duszy lub w centrum wszechświata, rodziła się między nimi metafizyczna jedność. Niemal drżała. Serce kołatało na wysokich obrotach.

− Nie bój się, mała − usłyszała. − Pójdziesz teraz ze mną. Nic ci nie grozi.

Nie mogła się nie zgodzić.

 

Trwało to krócej niż mrugnięcie. Stała wewnątrz wojennej transzei. Koszulowa bluzka i dżinsy gdzieś zniknęły, miała teraz na sobie prostą granatową sukienkę z robionym na szydełku kołnierzykiem i narzuconą na ramiona żołnierską kurtkę.

− Chodźmy. − Antek pociągnął ją za rękę.

Obezwładniona sytuacją, przylgnęła do niego. Wyszli z okopów. Pochyleni, przebiegli kilkanaście metrów. Ominęli sieć drutów kolczastych i kałuże, nad którymi unosiły się roje komarów. „A więc tak wygląda pobojowisko” − przeszło jej przez głowę. Leżąca nieopodal wojskowa czapka była stratowana i zapiaszczona, tuż przy niej porzucony karabin. Dostrzegła zardzewiałe okucie kolby.

− Pochyl się. I nie odstępuj nawet na krok.

Czarne wyrwy w ziemi, okolone wiankami zmierzwionej trawy i wyrzuconymi przez wybuch grudkami gliny, wyglądały wystarczająco złowróżbnie, żeby stosować się do słów przewodnika.

Antek bez kłopotu pokonywał wykroty i omijał miejsca, w które celowali strzelcy przeciwnika. Od czasu do czasu uspokajał ją swoim: „No, mała, tylko mi się nie wystrasz”. Powtarzał te słowa, ilekroć rozlegał się terkot karabinu maszynowego lub dały się słyszeć pojedyncze strzały.

Zatrzymali się przy na wpół rozwalonej szopie.

Antoni oparł się o sczerniałe deski. Z rękami w kieszeniach kurtki zdawał się drwić z życia i śmiać się ze śmierci. Miał szlachetne rysy. Przedwczesna dojrzałość co tylko nałożyła się na jego młodzieńczą beztroskę. Szlachetność ujawniła się w całej jego postawie, a celowo wysunięta dolna warga nadawała jego twarzy kpiarskiego wyrazu. Równocześnie była w nim jakaś czystość intencji. Jakaś ufność, możliwe, że biorąca się z tego, że zdrowe oko Antoniego zdawało się patrzeć w nieznaną głębię czasu i w czeluść istnienia.

Ponownie rozległ się klekot karabinu. Paru żołnierzy poderwało się z transzei.

− Musimy lecieć, oni odciągną uwagę Rosjan. − Uśmiechnął się, jakby chodziło o urwanie się z lekcji. − I proszę, żadnych pytań. Tam jest nasz cel. − Wskazał pobieloną chałupę.

Zuzanna chciała coś powiedzieć, o coś zapytać.

− Ćććć. − Antoni przyłożył palec do ust i pociągnął ją za ramię.

Ponownie rozpoczęli bieg. Czuła niebezpieczeństwo i coś jeszcze. Wojna śmierdziała. Pojedyncze kule wyrywały skrawki gruntu, a pod jej stopami drgała ziemia.

Nagle, tuż obok, zamajaczył cień. Ranny żołnierz resztką sił uniósł się na kolana, a przyczepiony do czapki carski orzełek błysnął w ostrym słońcu. Zauważył ich, słaba ręka sołdata podniosła się. W dłoni trzymał rewolwer. I chociaż nie było wiadomo, chce się poddać, czy strzelać, Antek zasłonił sobą Zuzannę i zza paska wyrwał pistolet. Był szybszy. Bez celowania strzelił między lekko skośne oczy rosyjskiego żołnierza. Czapka z carskim orłem spadła na ziemię, a żołnierz z rozpołowioną czaszką zachwiał się, jakby w ostatniej mikrosekundzie swego życia podejmował decyzję, którą nogą powinien przekroczyć bramę wieczności. Antoni wystrzelił powtórnie. Echo rozniosło odgłos wystrzałów po okolicy, para kruków zatoczyła koło, wietrząc łatwy i obfity posiłek. Lecz nie tylko ptaki zwróciły uwagę na stoczony pojedynek. Również Rosjanie zorientowali się, że ktoś chce przebiec tuż pod ich bokiem. Coraz liczniejsze kule przelatywały ze świstem, wbijając się w ziemię i grzęznąc w pniach drzew. „Słyszę je, nie muszę się bać” − powtarzała sobie Zuzanna, pokonując kolejne metry.

Pobielony budynek przybliżał się. Był celem i schronieniem.

Znowu zawarczał karabin. Antek gwałtownie zasłonił Zuzannę. Poczuła jak jego mocna dłoń ściąga ją ku ziemi, a on w szybkim wykroku ustawia się między nią a linią strzału. W tamtym momencie zobaczyła w nim prawdziwego żołnierza, intuicyjnie wyczuwającego niebezpieczeństwo i przyzwyczajonego do patrzenia śmierci w oczy.

Nienaturalnie zadrgał rękaw jego rękaw wojskowej kurtki. Oliwkowa zieleń zmieniła barwę na ciemnoczerwoną. 

− Jesteś ranny? − spytała. Zawsze drażniły ją retoryczne pytania. W tamtej chwili nie wiedziała jednak, jak inaczej mogłaby dać mu do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę z jego poświęcenia.

− Zadrapanie − usłyszała w odpowiedzi. Uśmiechnął się, ale już nie tak szeroko. − Nic mi nie będzie, mała. − Jego brwi zalotnie podniosły się i opadły, milcząco przekazując pytanie: „No i co? Nie spodziewałaś się takiej przygody?”.

Ostatnie metry przebyli już pod osłoną gliniastego parowu.

W chacie otoczyła ich grupa żołnierzy. Kobieta w białym kitlu z wyhaftowanym znakiem czerwonego krzyża nożyczkami przecięła zakrwawiony rękaw Antoniego i oddzieliła tkaninę od rany. Widok nie zrobił na niej większego wrażenia. Po męsku, zębami wyrwała korek z butelki z wódką i polała wyrwę w bicepsie. Antek nawet nie zasyczał, przymknął tylko zdrowe oko i zacisnął usta.

− Wiemy, że panienka posiada ważną dla nas wiadomość − zdecydowany głos oderwał ją od obserwowania pielęgniarki.

Naprzeciw stał oficer. Nienagannie skrojony mundur, złote binokle, dwa szeregi orderów. Tak zawsze wyobrażała sobie austriackich generałów. Walor estetyczny wygrywał z wojenną rzeczywistością. Przez krótką chwilę wydawało się jej, że znalazła się na planie filmowym. Jakaś kolejna odsłona „CK Dezerterów” lub innego „Na zachodzie bez zmian”.

− Ttoo chybba pomyłka. − Zaczęła się jąkać.

Nie była w stanie poskładać do kupy zdarzeń, w których uczestniczyła przez ostatnich kilkadziesiąt minut. Jak na sen, wszystko tu było zbyt realistyczne, a jeśli to był realizm − to wyłącznie dziejący się w jej głowie. Mniej zdziwiliby ją lądujący Marsjanie i stado dinozaurów obsługujących w McDonald’sie niż sytuacja, gdy przesłuchuje ją oficer z epoki, która skończyła się nie wiadomo jak dawno temu.

Spojrzała na Antoniego. Opatrywany, siedział na krześle z wyprostowanymi nogami, stopy miał skrzyżowane, a zdrowe oko przymknięte. Zuzannie przyszedł na myśl dialog z Monthy Pythona, który uważała zawsze za idiotyczny, ale tutaj pasowałby jak ulał. „− Nie masz rąk! − Ech, to tylko draśnięcie. − Słuchaj, głupi trepie, straciłeś w walce obie ręce! − Hm, bywało gorzej”.

− Potrzebujemy tylko paru prostych informacji − wyjaśnił oficer w złotych binoklach.

„Kuźwa, co się ze mną dzieje − pomyślała Zuzanna. − Wzięli mnie za kogoś innego. A może trafiłam do gry komputerowej i zaraz Radzio mnie stąd wyciągnie. Ciekawe, ile mi jeszcze żyć zostało”.

Oficer bacznie się jej przyglądał i wyraźnie coś tłumaczył. Rozumiała piąte przez dziesiąte. Zupełnie jakby zawiesiła się na moment lub obserwowała fragment niemego filmu. W końcu doszło do niej, że trafiła w okolice Przemyśla i jest koniec maja tysiąc dziewięćset piętnastego roku.

− Jak panienka zdążyła się zorientować − spokojnie wyjaśniał wojskowy − trwają walki o Przemyśl. Gorlice zostały zdobyte, a front rosyjskiej armii przełamany.

Na stole leżała mapa sztabowa. Różnobarwne chorągiewki informowały o zajmowanych pozycjach i szykowanych ruchach wojsk. Siedzący przy stole oficerowie wpatrywali się w Zuzannę, czekając na to, co za chwilę powie.

− Pytanie jest proste. − Indagujący ją oficer w złotych binoklach zrobił krok w tył. Podłoga zaskrzypiała, a na unoszących się drobinach kurzu załamały się promienie słońca. − Interesuje nas tylko jedno, czy rosyjskie dowództwo Frontu Południowo-Zachodniego zorganizuje kontrofensywę. − Uśmiechnął się. − Prawda, że to niewiele. 

Poczuła się jak na egzaminie z historii. Odległe daty zafalowały na krańcach umysłu. O bitwie pod Gorlicami słyszała. Stryjowie jej dziadka zginęli podczas tego Małego Verdun. W rodzinie przechowywano informacje o tamtych krwawych wydarzeniach. Poza tym historia pierwszej wojny to był jej konik.

− Rosjanie nie sformują kontrofensywy − odpowiedziała, starając się wyraźnie artykułować każde słowo. Miała wrażenie, że plącze się jej język. − Swoje rezerwy będą wprowadzać powoli i nieregularnie.

Chorągiewki na mapie zostały natychmiast przesunięte. Przyłożono linijkę i wyrysowano nowe linie.

− Niech panienka odpocznie jeszcze, za niedługo trzeba będzie wracać. Parę godzin spokoju, a potem będzie tu gorąco. 

Zaprowadzono ją do izby po drugiej stronie sieni. Pobielone ściany, fotel, leżanka. Na stole czajnik z herbatą, w rogu zaś miska z ciepłą wodą i czysty ręcznik.

Potrzebowała tych wszystkich rzeczy. Któryż to już raz przekonywała się, że prostota oznacza prawdziwie największą wygodę.

 − Powiesz mi, jak to jest, gdy historia staje się współczesnością? − Usłyszała znajomy głos.

Przed nią stał Antek. Miał bledszą twarz, lecz wciąż nie opuszczał go ten niepowtarzalny zalotny i jednocześnie kpiący uśmiech.

Dotknął jej dłoni. Poczuła wibrujące ciepło rozlewające się po całym ciele.

− Dawno nie miałam takiego snu − wyszeptała.

− To nie sen.

Upiła łyk herbaty. Była słodka.

Położyła głowę na ramieniu Antka i zamknęła oczy. Czuła, jak rozpina jej sukienkę. Nie broniła się. Przecież nie można bronić się przed snem.

 

Antek był mocny i zdecydowany. Do tej pory nie miała pojęcia, że miłość i pożądanie potrafią wybuchnąć tak silnie skumulowaną namiętnością. Poddawała się mu bez jakiegokolwiek skrępowania. Nie zważała na jego zranioną rękę. Pragnęła go mieć w sobie i zatrzymać jak najdłużej. Jak najdłużej, jak najdłużej…

 

− Czas wracać. − Usłyszała.

Chciała coś powiedzieć, ale zamknął jej usta pocałunkiem.

− Spotkamy się jeszcze?

− Na pewno. Gdzieś, kiedyś…

− Kiedyś?

− Tak. Czas nie istnieje. Pamiętaj, mała, czasu nie ma.

Wyszli w milczeniu przed chatę. Zuzanna wciąż nie mogła otrząsnąć się od przeżytej chwili szaleństwa.

 

− Prose pani. − Malec w stroju zająca stał przed nią, trzymając rozwiewane przez wiatr kartki. − Wypadły pani. Pospierałem.

Podziękowała, ale wciąż nie mogła przyjść do siebie.

Zegar na wieży kościoła wybijał dwunastą. Więc jednak to był sen. Spała godzinę. Niesamowite.

Wkładając kserokopie listów do koperty wyczuła coś twardszego, jakby kawałek tekturki. Pomiędzy kartkami znajdowało się zdjęcie, nie było go tam wcześniej. W kolorze sepii spoglądał na nią… Poczuła dreszcz. „Jeszcze trochę i postradam zmysły. Odejść z tego miejsca, byle dalej. Zapomnieć. A fotografię wyrzucić”.

Zebrała się szybko i pojechała do domu.

Radzio grał na komputerze. Lecz, o dziwo, w mieszkaniu było posprzątane. Sałatka ratatuj wabiła zapachem.

− Tęskniłem, wiesz? − powiedział przymilnie. 

Objęła go. Nie wiedziała czy powinna przepraszać, ale właściwie za co? Pocałowali się. Kiedyś powiedziałaby, że namiętnie, teraz że płasko, bez wyrazu i… tym razem nie zamknęła oczu. Coś się wypaliło. Zdawała sobie sprawę, że już nigdy nie będzie czuła do Radka tego, co wcześniej. Oddalali się od siebie.

Radek chyba wyczuł zmianę i próbując dogonić wypalające się uczucie, zmienił się. Sprzątał mieszkanie, dużo częściej niż wcześniej gotował i wybierał dania, które zawsze bardziej smakowały Zuzannie niż jemu. Ale przecież nie o to chodziło. Jej zmysły nie mogły napełnić się uczuciami, a pozbawione zaspokojenia pragnienia, wysychały.

Zbliżała się rocznica śmierci ojca. Powinna pójść na cmentarz, nie chciało się jej. Od dłuższego czasu nie czuła się najlepiej. Chyba przez Radka. Skończyły się wspólne tematy, nawet kłócić się nie było o co. Niewidzialny welon niespełnienia odgradzał ją od chłopaka, z którym kiedyś − wyobrażała sobie − mogłaby spędzić całe życie. Nachodziły ją czasem chwile nostalgii, ssąca samotność dawała się ukoić tylko w jeden sposób. Gdy nikt nie widział, wyciągała zdjęcie Antka, całowała, gładziła jego twarz, a bywało, że tuliła do piersi. Zdawała sobie sprawę, że to głupie i niedojrzałe. Niepokoiło ją tylko, że fotografia z każdym dniem stawała się bledsza, jakby wystawiono ją na działanie ostrego słońca. Może właśnie tak działa pamięć? „Rozmywają się kształty, dźwięk słów staje się szeptem. Pozostaje jedynie patyna wrażeń i to niespełnione pragnienie, ciche jak lot nietoperza, któremu nie ma końca”.

Po którymś telefonie od matki, zdecydowała się odwiedzić grób ojca. Chciała pobyć trochę sama, posiedzieć na ławeczce. Poczuć się jak stara wdowa. Zmiotła pojedyncze, nawiane przez wiatr liście, zapaliła znicz i zamyśliła się. Złote litery na nagrobnej tablicy rozpływały się w jej mokrych oczach.

 − Czy można zakochać się w facecie ze snu? Czy możliwe jest, żeby zakochać się w kimś, kto nosi czarną opaskę na oku? − mówiła sama do siebie.

− Z opaską? Zakochać… − jak echo powtórzył czyjś głos.

Dopiero teraz zauważyła krzątającą się przy sąsiednim grobie kobietę. Ślady urody zmył z niej czas, pozostały jednak gracja ruchów i pewna dystynkcja, z jaką przypatrywała się Zuzannie.

− Jest pani jeszcze bardzo młoda − mówiła kobieta. – Lecz proszę mi wierzyć, elegancki mężczyzna z opaską na oku, jest jak młoda kobieta bez biustonosza. Robi wrażenie. − Uśmiechnęła się.

Zuzanna chciała jeszcze o coś zapytać, coś odpowiedzieć. Zanim jednak pozbierała myśli, kobiety już nie było.

 

Otworzyła drzwi swojej kawalerki. Radek siedział przed komputerem i pisał pracę magisterską. Chciał skończyć jeszcze w lipcu. Pisał szybciej niż ona.

− Muszę ci coś powiedzieć − zaczęła Zuzanna.

Czemu wszystkie najtrudniejsze rozmowy zaczynają się zawsze tak samo.

− Możliwe, że jestem w ciąży − powiedziała spokojnie.

Jego zamyślona twarz zmieniła kształt.

− Przecież, nie… Ech, żartujesz. Zabezpieczaliśmy się przecież. Nabrałaś mnie.

− Mam prośbę. − Wiedziała, co chce powiedzieć. Wielokrotnie to sobie ćwiczyła. − Wynoś się, proszę. 

Ulżyło jej. Nie mogła zostać dłużej z Radkiem.

 

Do późnej nocy siedziała w fotelu. Herbata z malinami i słodkie rogaliki koiły myśli i pomagały w koncentracji. A miała nad czym się zastanawiać. Niespodziewanie wojenna przeszłość splotła się z tym, co miało dopiero nadejść. Jak sobie poradzi? Jak wytłumaczy dziecku, kim był jego ojciec? Pytań było więcej niż odpowiedzi. Wiedziała tylko, że synowi da na imię Antoni i to w nim będzie za parę miesięcy odnajdywać miłość swego życia. Przestało jej nawet przeszkadzać, że zdjęcie stało się już całkiem nieczytelne. Przecież młody Antek będzie podobny do beztroskiego chłopca z blond czupryną i z nigdy nie gasnącym kpiarskim uśmiechem na ustach.

„Czas nie istnieje, mała” − przypomniały się jej odległe słowa. Racja. Poryw uczuć, którego doświadczyła, trwał jedną godzinę, ale tak naprawdę to ze wspomnieniem tej godziny pójdzie przez całe życie, a może i przez wieczność. Zazdrościła tylko dziewczynie, która zakocha się kiedyś w jej synu.

Koniec

Komentarze

Sporo starych elementów, ale nadałeś im jakiś nowy rys. Jak dla mnie – sentymentalne i łzawe na granicy przesytu. Ale w moim przypadku ta granica jest bardzo blisko.

Jak na kogoś, kto pisze magisterkę o wojnie, bohaterka mało o niej wie.

Masz trochę literówek.

Osiągnięty sukces nagrodził koślawym uśmiechem.

Tak to wygląda, jakby sukces był podmiotem.

Babska logika rządzi!

Według mnie to granica przesytu została odrobinę przekroczona, ale moją opinię czytaj przez palce, bo do mnie podobne teksty po prostu nie trafiają. Trochę za dużo tu obyczajówki, detali z życia bohaterki, a mało akcji.

Opowiadanie ma jednak swoje zalety. Po pierwsze, ma klimat. Po drugie, napisałeś je całkiem nieźle. Tekst jest płynny, czyta się stosunkowo szybko. Po trzecie, wszystko jest spójne i zrozumiałe. 

Może nie zaliczam się do grupy docelowej, ale uważam, Autorze, że to bardzo przyzwoity tekst. 

Finklo, dziękuję.

Piszesz, że łzawe i sentymentalne. No bo to romans. Wojenny. Połączenie Erosa z Thanatosem. Wyszło łzawo – no bo trochę tak miało być. Jasne, że moim marzeniem jest móc przeczytać Twój komentarz, że poryczałaś się nad losem bohaterki, a fantastyczne rozwiązania, wykorzystane w tekście, są nowatorskie i odkrywcze. Ale ja wiem i Ty to wiesz, że szansa na to jest… żadna. Brak mi bowiem umiejętności.

Bardzo Tobie dziękuję, bo przecież mogłaś napisać, że historyjka jest bzdurna, a uczucia karykaturalne. Dziękuję, że mnie oszczędziłaś.

Co prawda nie pisałem o medycynie, wywołującej tutaj niewiarygodnie silne emocje, ale i tak byłem przygotowany na słowa bardziej niż szorstkie. A tu, taka trochę niespodzianka. I jak Ci nie podziękować:)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Rossa. Dziękuję za ciepły komentarz. :)

Bezwzględnie masz rację, przeszarżowałem. Jestem jak ten cukiernik, który dodaje za dużo cukru, bo boi się, że ciastko wyjdzie mało słodkie. I wiem, z czego się to bierze. Jak ognia boję się, żeby nie było nudno. Próbuję – jak umiem, czyli kulawo – pisać coś o emocjach, byle tylko nie było słów, układających się w długie pitu, pitu. Wychodzi, jak wychodzi. Ale Twój komentarz spowodował, że w niedzielne przedpołudnie słońca jest jakby więcej. Dzięki, Rossa. Miłego dnia:)

 

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Żebym się poryczała nad wymyślonym tekstem i problemami nieistniejących ludzi? Obawiam się, że musiałabym się przerzucić na audiobooki i słuchać podczas krojenia cebuli. I umiejętności pisarskie nie mają tu nic do rzeczy.

Babska logika rządzi!

Jak ognia boję się, żeby nie było nudno. Próbuję – jak umiem, czyli kulawo – pisać coś o emocjach, byle tylko nie było słów, układających się w długie pitu, pitu. Wychodzi, jak wychodzi.

Powiem Ci, że wychodzi całkiem nieźle. Gdyby ilość słodyczy powodowała próchnicę, to po prostu przerwałabym czytanie. ;) Uważam, że napisałeś dobre opowiadanie i sądzę, że wielu czytelnikom bardziej przypadnie ono do gustu. Jeśli chodzi o obyczajówkę jestem strasznie wybredna, a doczytałam do końca, więc dla mnie nudno być nie mogło. :)

Również życzę miłej niedzieli. :) 

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet:)

Trzy słowa, a jak miło. Dziękuję. 

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Przeczytałam z zadowoleniem, nie natykając się na nadmiar słodyczy. Moim zdaniem było jej w sam raz. A najbardziej podobało mi się, że nie przewidziałeś „niespodziewanego” spotkania bohaterów, bo gdyby nagle wpadli na siebie na jakiejś ulicy czy w sklepie, to dopiero byłoby i sztampowo i tak przesłodko, że aż fuj!

A tak, Zuzanna została z ciążą ze snu i niebawem będzie miała ślicznego synka z, mam nadzieję, obojgiem ocząt. ;)

Wykonanie, co stwierdzam z ogromnym zadowoleniem, bardzo porządne. ;)

 

Gor­li­ce zo­sta­ły zdo­by­te, a front armii ro­syj­skiej zo­stał prze­ła­ma­ny. –> Wiem, że to wypowiedź oficera, ale zapytam – czy to celowe powtórzenie?

 

O bi­twie pod Gor­li­ca­mi sły­sza­ła. Stry­jo­wie jej dziad­ka zgi­nę­li pod­czas tego Ma­łe­go Ver­dun. Nie­jed­no­krot­nie sły­sza­ła o tam­tych krwa­wych wy­da­rze­niach. –> Powtórzenie.

 

− Ro­sja­nie nie sfor­mu­łu­ją kontr­ofen­sy­wy − od­po­wie­dzia­ła… –> Przypuszczam, że miało być: − Ro­sja­nie nie sfor­mu­ją kontr­ofen­sy­wy − od­po­wie­dzia­ła

 

Za­pro­wa­dzo­no ją do po­ko­ju na ty­łach chaty. –> Jako że to chata, proponuję: Za­pro­wa­dzo­no ją do izby po drugiej stronie sieni.

Nie wydaje mi się, aby wiejska chata z początku ubiegłego wieku miała jakieś „tyły”.

 

A fo­to­gra­fię wy­rzu­cić” –> Brak kropki kończącej myśl.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, jakże się cieszę…:)

 

Ciekawe czy wymyślono już edytory tekstu, które wyłapywałyby podobne słowa w ramach jednego akapitu. Bardzo by mi się coś takiego przydało.

Ale przede wszystkim ogromne dzięki, że zajrzałaś. Naprawdę. Wiem przecież, że z biznesowego punktu widzenia wyłącznie ja tu zyskuję. Dzielisz się ze mną swoją wiedzą, smakiem i doświadczeniem. A ja przynoszę w zanadrzu jedynie kulawe teksty i… burzę dobrych myśli, którymi Cię otaczam. Ale muszę się przyznać, że mam też inne zalety. Potrafię umyć okna i lubię robić placki ziemniaczane. Gdybyś kiedyś…;) 

Wiele, wiele dobrego, Reg. Niech Ci się spełnia wszystko, co najlepsze:))

 

Tobie i Finkli dzięki za biblioteczne punkciki. Za punkciki macie ode mnie całusiki!

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Hmmm, typ obyczajówki, którą średnio trawię. Jednak ponadczasowy romans opisałeś ciekawie, tekst czytało mi się miło.

Sama fabuła okej, nie porwała, ale jak pisałem – średnio trawię obyczajowe koncerty fajerwerków. Tym niemniej za wykonanie i pomysł na poprowadzenie akcji daję klika.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nie wiem, Corneliusie, czy są takie edytory, ale gdyby były, to rzeczywiście, mogłyby ułatwić pracę wielu piszącym. ;)

 

Na to, co robię, nie patrzę w kategoriach biznesowych, ale jeśli uważasz, że dzięki łapankom coś zyskujesz, ogromnie się cieszę. Nie ukrywam też, że Twoje wyznanie o dobrych myślach sprawiło mi ogromną przyjemność.

A Twoje zalety są, zaiste, imponujące. Placki mieszczą się w pierwszej piątce moich ulubionych potraw. Mycie okien natomiast otwiera listę prac, których nienawidzę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

NoWhereManie, dziękuję za punkt. 

Romanse już takie są, że jak się zna jeden, to jakby się znało wszystkie. Dlatego nie dziwi mnie Twój dystans i pewna niechęć do tego typu historii. Tym bardziej dziękuję za punkt. Wiele miłego:-)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Reg – nie potrafię o Tobie myśleć inaczej niż ciepło. Bardzo wiele zawdzięczam Twoim uwagom. A gdy “dziękuję” wydaje się zbyt małe, wtedy zostają tabuny pozytywnych myśli, które same wyrywają się ku Tobie. 

Przekonujesz mnie Reg, że świat jest jednak normalny. Bo tak długo, jak ziemniaczane placki i okna są atutem, światu nic nie grozi.

Tylko wszystkiego pięknego, Reg:-)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Bardzo dziękuję, Corneliusie, jestem szczerze wzruszona i życzę Ci pięknych pomysłów i świetnych opowiadań. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja wolę kopytka. Też robisz? ;-)

Babska logika rządzi!

Kurcze, Finkla, kopytka, pyzy, kluski śląskie – jakoś tak nie bardzo. Ale jeśli mogłyby być naleśniki z nadzieniem karmelowym, to służę. 

Jeszcze trochę i zamiast spać, pójdę pichcić. A o tej porze to podobno niezdrowo. :-)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

No dobra, to wezmę placki. ;-)

Podobno niezdrowo.

Babska logika rządzi!

Kupiłem wyjątkowo smaczne ziemniaki. Idę, utrę parę. I zapraszam.

Świat, Finklo, bywa absurdalny. To co niezdrowe, jest jednocześnie najlepsze. 

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Podobno wszystko, co w życiu fajne, jest nielegalne, niemoralne, niezdrowe albo tuczące.

Ale ja w to nie wierzę. :-) No, nie do końca.

Babska logika rządzi!

Mam sentyment do sentymentalnych tekstów ;) Bardzo ładnie napisane opowiadanie, wolno, z detalami, przyjemnie mi się czytało. Sama fabuła… miłość, wojna… Może rzeczywiście więcej tu obyczajówki niż fantastyki, ale jak dla mnie to nie problem. Mam te same ciągotki :)

Moim zdaniem wyjątkowo przyjemna lektura. Pozdrawiam serdecznie i idę oddać głos na bibliotekę :)

 

Dziękuję. Bardzo dziękuję, Katiu. Komentarz od Ciebie jest bardziej niż nobilitujący, bo w sentymentalnych opowiadaniach to właśnie Ty jesteś niezrównana. I wiem dobrze, że moja historyjka przy Twoich wygląda jak rów melioracyjny przy Kanionie Kolorado. 

Jeszcze raz dzięki. Parę Twoich słów i rozpoczynający się tydzień wygląda dużo milej.

Wiele fajności i pogodności Ci życzę. Dzięki za punkcik.

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Cornelius, to ja też bardzo dziękuję :) Ale z tym rowem i kanionem to mocno przesadziłeś :)

Trzymaj się ciepło i miłego dnia :)

Katiu, jesteś bardzo wyrozumiała. Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję. Ogromnie lubię Twoje teksty, więc wiem, że porównanie jest trafne.

Tylko słońca i radości, Katiu:)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

:):):) A ja w najbliższym czasie planuję przeczytać jeszcze jakiś Twój…

Mam dość wysoki poziom tolerancji na cukry, więc nie uważam tekstu za przesłodzony. Ba, kilka elementów, choćby momenty "obyczajówki", łamały słodycz. Coś jak solony karmel, albo czekolada z chilli. Motyw nadnaturalnego romansu, choć wiekowy, również jest mi bliski. Zapewne w hałdach mojej śmieciowej pamięci genetycznej przesypują się fragmenty wspomnień jakiejś wiktoriańskiej miłośniczki gotyckich romansów ;-) 

No, ale dość bredzenia. Tekst napisany bardzo dobrze, styl świetnie współgra z treścią. Opowieść prowadzona spokojnie, delikatnie, nawet wojenne opisy nie wbijają z klimatu.

W samej historii podoba mi się, że Zuzanna została przeciągnięta przez czas w jakimś konkretnym celu, miała swoje zadanie do spełnienia, a nie po prostu "ot tak". Zresztą, nie będę czepiał się logiki takiego przeskoku, bo nie o to tutaj chodzi. Grunt, że udało Ci się stworzyć ładną, sentymentalną opowieść o ponadczasowej miłości. Albo o tęsknocie za miłością.

Z kategorii dziwne skojarzenia – skojarzyło mi się z pierwszym "Terminatorem" ;-) 

Podsumowując – niezwykle przyjemna lektura.

Aha – ta stylizowana fotografia żołnierzy z wydrapanymi twarzami nadaje temu wszystkiemu rys nieco horrorowy. Coś jak dziwnie pokraczny cień za drzwiami restauracyjnej kuchni, gdy właśnie zaczynacie romantyczną kolację… 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone :-) Patrzę na Twój komentarz, czytam, przybliżając się do ekranu, to znów oddalając, zastanawiając się, czy istotnie tyczy on mojego tekstu. Bo taki miły, że aż nie do wiary. I już chcę napisać “dziękuję”, bo przecież bardzo, bardzo Ci dziękuję, lecz moje ukłony wyglądają jakoś tak anemicznie i nijak nie potrafią zrównoważyć terapeutycznych mocy, tkwiących w Twojej ocenie. 

Z zazdrością powiedzieć tylko muszę, że ja nie potrafiłbym napisać komentarza takim ładnym literackim językiem i z tak wielokierunkowymi odniesieniami.

W zamierzeniu historyjka miała być o tym, że marzenia się spełniają, lecz zazwyczaj trochę inaczej, niż by się chciało. Bohaterka szukała męskiego wzorca, a jak go już niespodziewanie znalazła, to jej życie wywróciło się do góry nogami. I oczywiście nie jest to żaden wielki tekst, nie dotyka żadnych życiowych problemów. Moim marzeniem było, żeby dało się go czytać. Dlatego tak bardzo się cieszę, że jednak może się podobać i że moje marzenia też się spełniają. DZIĘKUJĘ! :-)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

…dostałem kolejny punkt do biblioteki. Ogromnie dziękuję. Nigdy nie połapię się, gdzie odszukiwać osoby, wyróżniające mnie w ten sposób. Bardzo, bardzo dziękuję. 

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Nie należy przesadzać z niskością ukłonów, ni deprecjonowaniem własnej twórczości, nadmiernie wywyższajac przy tym kompetencje komentujących ;-) Bo to trochę… Przerażające ;-) 

Poza tym, zgodnie z nowymi, portalowymi trendami, ktoś może nie wytrzymać i napisać Ci "wypskur" i dopiero będzie… ;-) 

Uwierz mi, jeśli zgarniasz pochwały, to z całą pewnością na nie zapracowałeś. Bo piszesz naprawdę dobrze.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bo piszesz naprawdę dobrze.

A zapewniam Cię, że jakbyś pisał źle, to też byś się o tym tutaj dowiedział ;)

Przynoszę radość :)

Thargone :-)

Jak kto nastawiony jest na połajanki, na nosem kręcenie i zarzutów bez liku, nie trzeba się dziwić, że pochwały przyjmuje z dystansem. Bo już łatwiej zrozumieć szłoby “wypskur” czy insze, gorsze nawet. A tu miłe słowa. W rumieniec się tedy przyoblekam. Dziękuję, wciąż kłaniając się nisko i świąt dobrych, mądrych i radosnych życząc.

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Anet :-) Jesteś dla mnie mistrzynią skondensowanych podsumowań. Dziękuję. Jeśli zobaczę kiedyś streszczenie pięćdziesięciotomowej encyklopedii Brittanica w postaci krótkiego akapitu tekstu, będę wiedział, że autorką jest Anet.;) Wszystkiego co najlepsze na nadchodzące święta, Anet.

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Cornelius, już mogę streścić: fajne ;))))

Tobie też wszystkiego dobrego życzę :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję za życzenia i za streszczenie. Bo to różnie mówią o tej encyklopedii. Teraz przynajmniej wiem. :)

Jeszcze raz dziękuję!

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Nowa Fantastyka