- Opowiadanie: Valdemarus83 - Miłość, święta i topór w plecy

Miłość, święta i topór w plecy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Miłość, święta i topór w plecy

Prolog

 

Varghardhr – wilczy gród, którego dachy skryły się pod grubą warstwą białego puchu, tętnił życiem. Mimo intensywnych opadów śniegu – mocno utrudniających poruszanie się po brukach – ludzie krzątali się, uwijając niczym mrówki, załatwiając ostatnie sprawy i uzupełniając zapasy.

Świąteczny okres zbliżał się wielkimi krokami – czas nadziei, czas miłości. Dzień przesilenia zimowego, a zarazem święto Wszechojca – Boga Północy.

Sornne snuł się leniwie wśród miejskich zaułków, przechadzając po wąskich uliczkach.

Mijani przechodnie nader często przejawiali swym zachowaniem wrogość, obrzucając Thu'lla dość mało przyjaznymi spojrzeniami.

W tym sezonie ludzie z dalekiej północy nie są chyba w modzie – pomyślał brodaty olbrzym uśmiechając się cierpko.

Ponoć na ulicach działy się makabryczne sceny, zwłaszcza po zmroku. Tak przynajmniej zasłyszał, nie mówiąc już pogłoskach o szalejącym pomorze. O wszystko, jak to w takich przypadkach bywa, oskarżano nietutejszych. Ragh – nha – Rokk! Czas ludzi szczurów, zmierzch bogów, koniec świata…– zadźwięczało w głowie Sornne'a.

Różni podżegacze, a także szpiedzy tajnych służb wykorzystywali sytuację, podburzając lud przeciw obcym, wskazując ich jako winowajców. Wszak władza musiała mieć wroga wewnętrznego, którego można byłoby obarczyć winą za wszelkie zło toczące owe miasto. Zwłaszcza ludzie pokroju Sornne'a, o widocznych północnych korzeniach, znaleźli się na cenzurowanym. Ich sytuacji nie poprawiały stale pogarszające się stosunki dyplomatyczne między Thu'll a Drakardhrem, którego Varghardhr był częścią. Walka o wpływy na spornych wodach tych dwóch bratnich sobie królestw, zasadniczo wpłynęła na negatywne postrzeganie Thu’llów w Smoczym Królestwie.

 

Sornne ruszył w stronę placu targowego, próbując wyminąć tłuszczę tłoczącą się i napierającą zewsząd.

Już z oddali jego uszu doszedł hałas, biegnący od strony straganów. Nerwowo gestykulujący kupiec wykłócał się z krępym jegomościem o poprzecinanej siwymi pasmami czarnej brodzie. Czarny grzebień lśnił na czubku ogolonej i wytatuowanej głowy krewkiego waszmościa.

– Gloin! Ty stary capie! – wykrzyczał olbrzym, wywołując konsternację wśród pospólstwa.

Brodacz pochodzący z Szarych Szczytów, zamieszkałych przez ,,Svyrthr Dvert" południowy odłam krasnoludów, odwrócił się ku nawołującemu, na widok którego uśmiechnął się szczerze, ukazując metalowe siekacze pokryte runami i spiralnymi wzorami.

– Wiesz jak nie lubię tego miana, Svenhr – odwzajemnił się, cedząc przez zęby krasnolud.

Na dźwięk swego imienia człowiek skrzywił się. Obaj nie znosili własnych imion równie mocno.

– Dalej parasz się wykańczaniem? – zapytał nieco złośliwie Sornne.

– A ty wciąż odciążasz kupców z trzosów i towarów? – zripostował krępy brodacz.

Thu'll wyszczerzył się wrednie, rozkładając ręce.

– Ano jak widzisz, musiałem chwilowo zawiesić działalność. Zima sroga tego roku, mało korabi pływa po wodach. Trakty zasypane to i karawany nie ciągną. Cóż począć! Trza mi było do grodu się udać, na leżu zimowym spocząć.

– Widzę, że ciebie też rozbroili – zmierzył człowieka od góry do dołu bacznym wzrokiem krasnolud.

– Niestety, bo widzisz, ja to teraz wróg publiczny – ironizował Sornne.

– A ja persona non grata – wykrzywił usta w wymuszonym geście uśmiechu brodacz. – Chodź, poznam cię z pewnym hultajem – klepnął w ramię barczystego chłopa czarnobrody.

Sornne zwący się w rzeczywistości Svenhr i Gloin znany jako Grimhur skręcili w zaułek, za sobą pozostawiając gwar i tłok targowiska.

Szli wolnym krokiem, wspominając dawne czasy.

– O co poszło z tym kupcem z targu? – zapytał ciekawy Sornne.

– Broni nie chciał przedać, w rzyć kopany, chędożona jego mać. Bom ponoć politycznie podejrzany. Ja! Kurwa… wyobrażasz sobie? – zarechotał rubasznie Grimhur. – A co z tobą? Masz kwaterę? Bo ja, widzisz, na ten przykład nie mam. Tułam się tak, kątem pomieszkując gdzie i u kogo popadnie. Nawet w karczmach jak widzą mą mordę, jeszcze we framudze dobrze nie stanę, a już krzyczą: nie ma miejsc! Dasz wiarę? Heh…

– U mnie jakby podobnie – Wykrzywił się gorzko Sornne.

– Ociec dał mi namiar na swego druha z dawnych czasów. Ale nijak nie mogę go znaleźć! Może ten twój hultaj będzie rozeznany bardziej. Przyznam, że mam już dość spania po stajniach i stodołach – żalił się wojak.

Skręcili za węgieł budynku, wchodząc na wewnętrzny dziedziniec kamienicy. Dobiegł ich hałas, jakby ktoś urządzał harce.

Na podwórzu dobrze zbudowany młodzik  gołymi rękami mocował się z oprychami uzbrojonymi w pałki i noże. Paru już wiło się z bólu na bruku. Cóż się dziwić, junak, już jako otrok, wykazywał niezwykłe umiejętności w walce. W chłopaku widziano przyszłego mistrza pięściarstwa i zapasów. Wielką nadzieję białych jak nazywali ludzi z północy mieszkańcy innych ziem.

– A ty panoczku…– skierował swe słowa zapaśnik do zamożnie ubranego waszmościa – zapłacisz mi za to! – Szlachetka nie protestował. Wysunął zza pazuchy trzos, rzucając go na bruk. Ten upadł z brzękiem, rozchylając się i ukazując złotawe krążki. Paniczyk zerwał się do ucieczki, nie bacząc na swych żołdaków, zwijających się z bólu.

– Czyżby zawiedzeni fani? – Podszedł bliżej Grimhur.

– Tylko niezadowolony szlachetka. Głupiec postawił na złego konia i się przeliczył. – Drakardhrczyk przywitał przybyszy zawadiackim uśmiechem. Postąpił ku nim rozmasowując kostki pięści.

– I to jest właśnie ten hultaj. Zwie się Altharn i jest tutejszy. Drakardhrczykiem znaczy się jest, lub Drakiem, jak kto woli – krasnolud szczerząc się paskudnie, wskazał dłońmi na młodzika.

Resztę dnia spędzili w kwaterze na poddaszu należącej do Slavii – partnerki młodzieńca.

Los się uśmiechnął do Sornne'a, urocza dziewoja pomagała w lokalu swego stryja. Jegomościa, którego Thu'll szukał.

Drakomhyr był rad wielce, mogąc poznać syna swego druha. Od razu zaproponował mu wikt i opierunek. Jemu i jego krasnoludzkiemu towarzyszowi.

 

Pod nieobecność Slavii, Altharn odpoczywał rozmyślając. A miał o czym! Stukanie kołatki przerwało mu spoczynek, zmuszając go do wstania.

Rakhuć! – pomyślał, otwierając drzwi.

Jegomość o aparycji i wyglądzie rynsztokowego szczura wśliznął się niczym wąż do poddaszowej izby. Chłopak pamiętał go jeszcze z czasów swej niechlubnej przeszłości, kiedy to parał się złodziejstwem. Gość uchodził za obślizgłą glizdę i wyjątkową mendę, zdolną do wbicia noża w plecy każdemu, bez względu na powód.

– Czego chcesz żmijo?

– No, no, mocny w pięściach jak i w gębie. Ciekawym czy będziesz taki hardy, kiedy twoi wierzyciele cię dopadną. O ile mnie pamięć nie myli, miałeś przegrać walkę… Przynajmniej wielu na to liczyło.

– Pierwsze słyszę! Nigdy nic takiego nie obiecywałem, tym bardziej nikt mi nie proponował czegoś tak absurdalnego. Zresztą i tak bym odmówił.

– Może nie obiecywałeś, może nikt ci nie proponował. Jednak jestem pewien, że kilku wpływowych waszmościów dobitnie ci to sugerowało. Nie jesteś głupi, nie mogłeś tego nie dostrzec – wyszczerzył się obleśnie gryzoniowaty człek, ukazując szereg poczerniałych zębów. Bo widzisz mógłbym ci pomóc. Jeden twój gest… wiesz zresztą, jak to działa.

– Mówiłem ci już raz i powtórzę po raz drugi. Powiedz swojemu szefowi, że nie będę dla niego pracował – ani teraz, ani nigdy.

– Wszyscy tak mówią, a prędzej czy później sami przychodzą, błagając na klęczkach…– Rakhuć wziął jabłko z koszyka na stole, gryząc je obleśnie i pozwalając by lepki sok spłynął mu po brodzie. – Do następnego…– wyszedł zamykając za sobą drzwi. – Jeśli dożyjesz! – Jego paskudne lico wyłoniło się nagle zza odrzwi, po czym zniknęło równie niespodziewanie.

Altharn dreptał niespokojnie od ściany do ściany, poruszony najściem Rakhucia. Nie dbał o kilku wściekłych bonzów przestępczego świata i ich finansowe rozterki. Jeśli byli na tyle głupi, żeby postawić złoto na jakiegoś łachudrę, to już ich problem. Jedyne, co budziło jego niepokój, to bezpieczeństwo Slavii. Wiedział, do czego zdolne są zbiry półświatka.

 

– Słyszałeś? Mordh jest w mieście – krasnolud siorbnął z solidnego kufla.

– On, tu?! Jak?

– W koszarach stacjonuje przy gildii łowczych…– próbował zainteresować kompana brodacz, jednak bez powodzenia. W kwestii druhów Sornne wykazywał typową dla siebie beznamiętność, lecz gdy tylko ich spotykał, pogawędkom i radości nie było końca.

Mordhrath był renegatem. W swej cydhyjskiej ojczyźnie ustrzelił złotego jelenia, święte zwierzę będące przedmiotem kultu. I to w miejscu sacrum, to jest w gaju druidów. A jak wiadomo wszelcy duchowni są diabelnie poważni, jeśli chodzi o relikwie. A wybaczanie nie leży w ich naturze. Tropiciel cudem uniknął spalenia w wiklinowej kukle, czym prędzej zbiegając jak najdalej od żądnych krwi, bogobojnych kapłanów.

Koszary, w których zakwaterowany był Cydhyjczyk, znajdowały się w miejskich murach, tuż przy strażnicy. To tam usłyszał o krewkim karle z irokezem na głowie, który przy bramie grodu zrobił iście karczemną burdę, nie chcąc oddać swego oręża. Mordhrath był święcie przekonany, iż awanturnikiem musiał być nie kto inny, jak Grimhur.

Ze znalezieniem druha nie było problemu. Każdy obcy na wejściu jest zobligowany podać adres zatrzymania. Krasnolud podał adres, jedyny jaki znał, to jest Slavii.

W mieszkaniu Grimhura nie było. Był za to chłopak, który wskazał obecne miejsce pobytu brodacza.

Starzy druhowie, radzi ze spotkania, raczyli się trunkami, przechodząc od mniej wyskokowych do mocniejszych specyfików. Tawernę już dawno zawarto, gospodarz przyłączył się do kompanii, stawiając na stolę zacną kwaterkę.

Slavia, skończywszy już pracę, zbierała się do wyjścia. Postanowiła udać się na spoczynek sama, zostawiając Altharna z kompanami.

Noc była ciemna i mroźna. Cienie kładły się na murach nienaturalnie, niepokojąc dziewkę. Coś przemknęło między budynkami, pobudzając jej wyobraźnię. Miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. To tylko moja wyobraźnia – wyciągnęła długą mizerykordię, podarowaną przez ukochanego. Dla pewności spojrzała za siebie. Nie było tam nikogo. Odetchnęła z ulgą. Ciemny kształt nagle wyskoczył zza starych skrzyń niczym zjawa, przyprawiając ją o ostry ból serca.

– Wstrętny kocur…

Oparła się plecami o zimne kamienie budynku. Dyszała szybko, próbując uspokoić skołatane nerwy. Odsunięty płaszcz odsłonił głęboki dekolt, który mimo chłodu skrzył się kropelkami potu.

Mroźny wiatr otulił, niczym szal, szyję niewiasty, przeszywając ją lodowatym ostrzem.

Poczuła dech na policzku, odór, który przyprawił ją o mdłości. Zrozumiała, że to nie mroźny wiatr chłodził jej szyję, lecz zimno prawdziwej stali, które ktoś przyciskał jej do gardła.

– Witaj śliczna! W tę piękną zimową noc – zacharczał ochrypły głos.

Slavia usłyszała, jak zbir mlaska obrzydliwie, kątem oka dostrzegła, jak oblizuje spierzchnięte wargi.

Mężczyzna brutalnie złapał dziewkę za łono. Szarpnęła się dziko próbując się wyrwać. Brzeszczot – niczym jad węża –  ukąsił miękką skórę niewiasty. Strużka ciepłej krwi spłynęła po gardle.

– Prrr…! Kobyłko, bo ci słodką grdykę rozoram. No już, spokojnie – klepnął ją w kształtny zadek.

– Nic ci nie zrobię… Na razie! Mam wiadomość dla twojego kochasia. Rzeknij mu: czas ucieka, tik tak, tik tak, a pan Rakhuć czeka. Będzie wiedział, w czym rzecz. – Bandzior zwolnił uścisk, znikając w ciemności nocy.

Slavia osunęła się po ścianie. Z oczu leciały jej strumienie łez, z nosa wodnisty śluz, po szyi zaś spływała szkarłatna ścieżka.

 

Rakhuć wpełzł do kryjówki niczym robal do swej jamy. Był niezwykle podniecony. Obwąchując palce dłoni, które dotykały dziewczęcego krocza, polizał je namiętnie. Nie zdążył zamknąć dobrze drzwi, kiedy powietrze przeciął świst. W futrynie, tuż przy jego twarzy, tkwił wbity bełt.

Pomieszczenie rozświetlił blask lampy oliwnej. W bujanym fotelu siedział mocno wkurwiony Altharn.

– Jakim cudem? – Dziwił się Rakhuć.

– Mam swoje sposoby – wykrzywił się w uśmiechu gladiator, na widok którego rabusia przeszył dreszcz. Nerwowym gestem bandzior sięgnął za pazuchę. Jednak szczęk zwolnionej blokady oraz widok broni na kolanach intruza, skutecznie go powstrzymał.

– Berhyll… Model SM-9!

– Dokładnie SM-AK-9-2, 0 – poprawił go nieproszony gość. – Wzmocniony majdan, składana kolba, luneta w zestawie. A teraz najlepsze; bełty penetrujące i przebijające pancerz. Mała dziurka wlotowa, ogromne dziursko u wylotu – wyszczerzył się paskudnie. – No i oczywiście w pełni zmechanizowany, samopowtarzalny system – dodał beznamiętnie Drak.

– Samopowtarzalna? To niemożliwe…

– Ano, fachowa krasnoludzka robota. Ale twój robaczy umysł tego nie pojmie. A teraz do sedna…– Brwi chłopaka ściągnęły się nieprzyjemnie, a oczy zalśniły demonicznie. – Tknij raz jeszcze Slavię, a rozgniotę cię jak glizdę, którą zresztą jesteś! – Palec niebezpiecznie drgnął na cynglu kuszy.

– I jeszcze jedno…! Przekaż Knykciowi, że nie sprzątnę starosty Voimhira.

– Starosty Voimhira…? Nie, nie. Nie pracuję już dla Knykcia. Teraz mam nowego mocodawcę, który wielce pragnąłby poznać ciebie i twych ziomków – zbir dłubiąc nożem w brudnych pazurach, wskazał na gościa sztychem.

– Chcesz się dowiedzieć więcej, bądź jutro w starym młynie… O północy. A teraz wypierdalaj z mojego domu i nigdy tu nie przyłaź.

– Lepiej dla ciebie, żeby to nie był podstęp – Altharn wstał z siedziska. Ruszył ku wyjściu, nie spuszczając wzroku z gospodarza, mierząc do niego z kuszy nieprzerwanie. Ten obrzucił młodzika pogardliwym spojrzeniem i posłał za nim wredny uśmieszek.

 

Młody gladiator miotał się całą noc, bijąc się z myślami. Nikomu z towarzyszy nie wspomniał o odwiedzinach u Rakhucia, ni o tym, co od niego usłyszał.

Zerwał się z siennika nie mogąc zmrużyć oka. Rozdrażniony pociągnął z kwaterki łyka, zarzucił skórzaną przeszywkę, po czym wybiegł z kwatery.

Księżyc świecił w nowiu, zalewając zimnym blaskiem utulony do snu gród. Stary młyn skrzypiał posępnie, ziejąc niczym oczodołami pustką z wybitych okiennic.

– Jesteś! – zabrzmiał ochrypły głos wyłaniający się z mroku. – Nie sądziłem, że przyjdziesz…

– Gdzie twój szef, czemu nie zjawił się sam?

– Wpierw musi sprawdzić, czy można wam ufać. Zlecił mi, bym o to zadbał.

– Tobie? – parsknął śmiechem Altharn. – Niezbyt trafny wybór, obmierzły wężu.

– No no, komplementy na później – odparł, zupełnie niewzruszony, gryzoniowaty jegomość.

– Przemyślałeś propozycję? Ty i twoi druhowie?

– Jeszcze jej nie usłyszałem… Żaden z nas!

– Miarkowałem, żeś bardziej elokwentny? To chyba oczywiste, że chodzi o współpracę.

– Co jeśli odmówię?

– Cóż, nie pozostawisz mi wtedy wyboru. Mam pewne narzędzia nacisku, które pewnikiem wpłyną na twoje pozytywne podejście do tematu.

– Jakież ty możesz mieć narzędzia? Mizerny robaku!

– Zaiste, jesteś człowiekiem pełnym szlachetności i uprzejmości. Iście chodzący, pełen cnót, wzór rycerza.

– Mierzi mnie twój gadzi język, szelmo.

– Skoro tak stawiasz sprawę…– chudzielec odwrócił się w kierunku zakurzonego stołu, na którego blacie leżała księga. Jegomość otworzył ostentacyjnie skoroszyt i ze skrupulatnością poborcy podatkowego, zagłębił się w lekturze, dokładnie wodząc palcem po inskrypcjach.

Wzrok zbira wzniósł się z nad notatnika.

– Nie siadasz? – Rakhuć wskazał na krzesło stojące przed biurkiem.

– Postoję.

– Radzę spocząć, przed nami długa noc!

Niezbyt chętnie, Drak usłuchał.

– Zatem, masz wątpliwości… Obiekcje. To zrozumiałe. Pozwól, że postaram się je w miarę możliwości rozwiać – spojrzał to na zapiski, to na rozmówcę.

– Powiem ci, jak ja to widzę. W zasadzie to nie macie wyboru. Mój pan jest jedynym, który może was uchronić…

– Uchronić? Przed czym?

– Przed stryczkiem, ma się rozumieć – uśmiechnął się kwaśno Rakhuć – widzę żeś nieobeznany z najświeższymi wieściami. Czterech strażników ginie pochłoniętych przez płomienie. Niczego w koło nie strawił ogień, jeno tych nieszczęśników. Zgadnij gdzie?! W miejscu złożenia broni tego dzikusa z północy.

– My tu wszyscy jesteśmy z północy, nie zapominaj. Zresztą tak jak i ty, nad czym szczerze ubolewam.

– Wiesz, o kim mówię, zapaśniku. Nie udawaj głupka. – Szczurzy pomiot rzucił pergamin na stół.

– Cóż to? – Uniósł pytająco brew gladiator.

– List gończy! – Przenikliwe, wścibskie oczka wbiły się w sięgającego po dokument Draka.

Altharn rozwinął zwój pergaminu:

Svenhr Svenhar zwany ,,Sornne".

 Czciciel diabła i czarci sługa.

Poszukiwany żywy lub martwy!

– Sam widzisz…

– Co ma do tego reszta…?

– Ano, kumają się ze sługą mroku. Jeśli to mało, to myślę, że gildię łowczych, jak i tutejsze władze zainteresuje fakt, że kompan niejakiego tu Sornne'a, Mordhrath, jest również poganinem. Bezcześcicielem świętego gaju druidów.

– A krasnolud? Nic nie zrobił!

– Jest krasnoludem, na takich jak on zawsze się coś znajdzie. Chociażby nielegalna próba kupna broni. – Wyszczerzył się chudzielec ukazując pożółkłe zęby.

– No i jesteś ty! Znam jednego grubasa, który zapłaci sporą sumkę za informację o tobie.

Gruby Bulba…– wzdrygnął się na samą myśl Altharn.

– Roztrzaskanie jego najlepszego zawodnika, Łamignata, nie było najrozsądniejszą rzeczą w twoim życiu, co Smoczy Synu? Bo tak cię ongiś zwali: Syn Smoczy, wielka nadzieja Drakardhru i całej północy – zarechotał.

Altharn spojrzał posępnie spod zmarszczonych brwi na siedzącą przed nim żmiję.

– Nie zapominaj o słodkiej niczym przedni miód Slavii… Cóż się z nią stanie, kiedy ciebie zabraknie? Twój zgon Bulbie nie wystarczy. Wszak jakoś będzie musiał wyrównać straty… – chudzielec jął parodiować kogoś wielce zatroskanego.

– Mniemam, iż do tego niecnego procederu, może posłużyć się twoją damą… Pierwej sprawi, iż nikt w mieście nie da jej pracy. Następnie zmusi nieboraczkę do nierządu, coby odpracowała to, co przez ciebie stracił, i to z nawiązką. Zapewne wcześniej samemu próbując jej kwiatu rozkoszy. Kto wie, może ten, kto przyniesie mu tak bardzo pożądane przez niego informacje, w nagrodę będzie mógł skosztować namiętnych ust pięknej Slavii… A może i czegoś więcej! – Zwyrodniały chudzielec oblizał obleśnie wargi.

Altharn musiał przyznać, że wstrętny robal był nad wyraz przekonujący. Jednak gniew był silniejszy. Poderwał się z krzesła, łapiąc za rapier. Rakhuć zamknął z impetem księgę, biorąc ją pod pachę.

– Myślę, że się zrozumieliśmy – warknął oschle szczur, wstając od blatu, i pozostawiając Draka pochylonego nad stołem., Ten w ostatniej chwili zdążył się opanować.

– Jutro, po zmroku! W ,,Skowycie". Ty i ta hałastra macie czekać na mego mistrza, jeśli nie chcecie, żeby to, co dzisiaj tu powiedziano, niechybnie się dokonało.

 

Zebrali się u Slavii. Do kompletu brakowało tylko Altharna, który udał się na miasto zaczerpnąć języka w związku postępującą falą mordów, przypisywanych obcym. Sornne był ponoć głównym podejrzanym. Jakby nie wystarczyło, że i tak jest już poszukiwany za konszachty z diabłem. A nuż uda się coś wywiedzieć, co pomogłoby oczyścić go z zarzutów – pomyślał młodzik.

Chwilę po zmroku wrócił Altharn. Dzięki znajomemu strażnikowi udał się na miejsce kilku zbrodni. To, co ujrzał w domach, przechodziło najśmielsze wyobrażenie.

– Dowiedziałeś się czegoś? – zabrzmiał głoś krasnoluda pozbawiony nadziei.

– Ano dowiedziałem… – westchnął głęboko chłopak. – Lecz nic konkretnego, nic, co mogłoby nam pomóc – dodał z rezygnacją. Po chwili zastanowienia sięgnął za pazuchę. – W każdym domu znajdowało się to! – Drak wyciągnął małą kryształową kulę, w środku z domkiem w zimowej scenerii. Po jej wstrząśnięciu biały puch unosił się do góry i opadał, imitując prawdziwy śnieg. Wszyscy przyglądali się niezwykłemu przedmiotowi, obracając go z każdej strony.

– Poznaję to! – Wykrzyknęła podekscytowana Slavia. – To najnowszy przedświąteczny trend, wszyscy to kupują. Pojawiło się niedawno… Jakieś parę tygodni temu.

– Czyli mniej więcej wtedy, kiedy zaczęło dochodzić do aktów mordu – dodał, do tej pory milczący, Mordhrath. 

Grimhura położył na kuli dłoń.

– Co czujesz? – wypytywał niecierpliwie Drak.

Krasnolud uniósł posępnie wzrok sprawiając, iż młodzian poczuł gęsią skórkę.

– Czarcie dzieło! – wysyczał przez zaciśnięte zęby brodacz, zabierając powoli dłoń i zakrywając przedmiot suknem.

Siedzieli dość długo popijając leniwie ,, Złotego Smoka". Minęła północ, knajpa opustoszała całkowicie. Ostatni klienci właśnie wychodzili, udając się na zasłużony spoczynek.

Drzwi do lokalu zaskrzypiały, rozwierając się na oścież. Próg przekroczyło trzech mężczyzn. Sornne od razu ich rozpoznał. Garell, bo tak zwał się ten pierwszy, oraz pozostali Vrathimir i Ighor. Za nimi wsunęła się niewielka postać, zawinięta w płaszcz obszyty futrem z kun. Dziwnie karłowaty osobnik mierzący nie więcej niż dwie stopy, dreptał próbując dotrzymać kroku wojom. Niski wzrost od razu zwrócił uwagę krasnoluda, który teraz bacznie spoglądał na obcego z ukosa.

– Jak nic to jakieś ścierwo przeklęte – zamruczał pod nosem Grimhur kiwając na mikrusa.

Wkrótce liliput zaprosił ich do swego stołu, na co Grimhur kręcił nosem, dając się jednak ostatecznie przekonać.

– Witajcie sssanowni panowie! – dobiegł sepleniący głos spod obszernego kaptura – fybaccie moją tłochę nie wyłaźną mofę…

– Trochę? – wyszczerzył się szyderczo brodacz, wprowadzając gościa w konsternację. Dopiero ostry cios Sornnowego łokcia w żebra, zmył uśmieszek z ust krasnoluda.

Małe ślepka łypnęły nerwowo.

– Tak, o cym to ja… ah tak. Zwą mnie Ister’ban Rabb’In, do usług – zrzucił kaptur wyciągając jednocześnie małą łapkę, ukazując swą twarz, a właściwie pyszczek. Białą puchatą mordkę z małym różowym noskiem, długimi słuchami oraz wielkimi oczami o różowo-czerwonych tęczówkach.

– A ta fata fymofy, to płosssę się nie tłapić to psessęby! – wyszczerzył się szeroko, eksponując długie, królicze siekacze.

– Ożeż ty w mordę kopany! – zaklął Grimhur spluwając siarczyście. Sornne zaś na widok zwierzoczłeka zakrztusił się piwskiem, prychając na stół.

Altharn wędrując po świecie, miał okazję nie raz spotkać nie takie dziwy, dlatego prezentował całkowity brak zaskoczenia.

– A fięc do zecy panofie. Mam dła fas płoposycję? – kłapouchy przebiegł chytrym spojrzeniem po zebranych. Sornne pociągnął spory haust złocistego trunku i obtarł gęste wąsiska spoglądając na rozmówcę.

– Zamieniamy się w słuch! – Odstawił z impetem kufel. – No, ale chyba nie będziemy gadać o suchym gardle. – Wyszczerzył się Thu’ll.

Rabb’In machnął chudą witką, wnet na stole pojawił się dzban wina. Gadka szła w najlepsze, wino zresztą też.

 

Altharn i jego kompani nie byli w mieście bezpieczni, chłopak nie miał co do tego złudzeń. On i jego druhowie, musieli czym prędzej opuścić gród, zanim wydarzenia przybiorą dla nich niekorzystny obrót. Chociaż młody gladiator miał wrażenie, że gorzej już być nie może. Zawsze może być gorzej! – głos zasyczał w umyśle gladiatora.

Młodzian pakował się naprędce, nerwowo krzątając się po izbie. Chciał jak najprędzej opuścić miejskie mury, bojąc się konsekwencji swoich ostatnich czynów. Ucieczka wraz z Grimhurem i resztą, podziemnymi tunelami, wydawała mu się najrozsądniejszym wyjściem.

Zanim sam zdecydował się na ucieczkę, nakazał Slawii spakować się i wyjechać hen za miasto, na wieś do jego kuzynki. Przynajmniej ona jest bezpieczna – pomyślał, przynajmniej taką miał nadzieję. Szczerze wierzył… Musiał wierzyć, że tam tłuste łapska Bulby, a także pazury przeklętego zwierzoczłeka jej nie dosięgną.

Altharnowi udało się pozałatwiać większość spraw jak chociażby drogę ucieczki. Łódź miała na nich czekać na wybrzeżu. Musieli tylko wymknąć się z miasta i dotrzeć do zatoki na czas.

Chłopak nawet miał swoją małą zemstę, za grożenie jego kobiecie. Nie był w stanie dopaść króliczego pomiota, przynajmniej nie teraz. Ale za to mógł wyładować swoją frustrację na Rakhuciu. Do tego celu posłużył się znajomościami wśród straży, swoimi i Modhratha. Spreparował dwa listy, jeden z planem zabicia starosty Voimhira, drugi ujawniający współpracę ze stróżami prawa. Pewnej nocy chłopak wślizgnął się do kwatery znienawidzonego złodzieja, podrzucając mu trefny list. Notkę o współpracy, przymocował mu pod cholewą buta. Gdy zawiadomieni strażnicy, załomotali do drzwi rzekomego spiskowca, ten zerwał się jak porażony, uciekając przez okno. W przeszukanym lokum natrafiono na dowody spisku.

Rakhucia znaleziono w dokach, wyłowili go flisacy. Miał spętane łańcuchami nogi z przypiętą do nich kulą. Ktoś rozchlastał mu grdykę, wyciągając przez nią język. W jego ustach znaleziono zakrwawioną notatkę.

 

Wilczy gród oraz górne miasto leżało na szczycie skały. Zaś dolne części metropolii oraz podgrodzia schodziły stopniowo po zboczu góry, ciągnąc się do doków, na piaszczystym wybrzeżu kończąc.

Do podziemi weszli przez właz, do którego klucze przekazał im królik.

Tunele ciągnęły się siatką wielu nitek i odnóg. Nie były to kanały ściekowe, lecz stare, podziemne korytarze, służące do ewakuacji. Chociaż wiele z nich zaadaptowano na potrzeby ścieków, instalując w nich miedziane i ceramiczne rury.

Kluczyli już długo nie mogąc wydostać się z przeklętego labiryntu – mimo, iż otrzymali zwój z mapą i zaznaczoną na niej drogą. Wszystkim udzielała się złowroga atmosfera. Gęste, ciężkie i lepkie powietrze nie poprawiało nastrojów. Opary unoszącego się gazu, utrudniały oddychanie i mąciły umysł.

– Coś tu nie gra – irytował się Grimhur.

– To powietrze…– dodał zmęczony jak nigdy Drak, a do słabeuszy nie należał.

– Mówię wam, to ten gryzoń! – wrzasnął czarnobrody. – To jego sprawka.

– Nie rozumiem? dał nam mapę… Z zaznaczoną drogą? – Mordh rozłożył papirus wskazując palcem.

– No właśnie… Nie rozumiesz? On ją dał! – nie odpuszczał brodacz.

Wszyscy skrzywili się, bezsilnie wytężając umysły. Opary gęstniały z każdą chwilą.

Odgłosy krzyków dobiegły z tunelu tuż za rogiem, z którego błysnęło ostre światło. Fala ognia buchnęła z otworu, zaś podmuch pchnął wszystkich do tyłu.

– Gotuj broń! – krzyknął ktoś w czarciej mgle, mieszaninie oparów i dymu.

– Gdzie Sornne…?

–– Nie wiem! Nic nie widzę w tym dymie.

Głosy przekrzykiwały się nawzajem. Panował chaos i rozgardiasz.

Krzyki i potępieńcze wrzaski wypełniły przestrzeń wkoło, potęgując i tak już pełną grozy sytuację.

Cisza i spokój nastały po serii makabrycznych krzyków i odgłosów walki. Cisza przeraźliwa i niepokojąca równie mocno, a może i bardziej niż odgłosy sprzed kilku chwil.

Wnętrze korytarza po kolana wypełnione było wodą. W powietrzu unosiła się ostra woń trzewi, którymi zresztą przyozdobione były ściany. Na wodzie unosiły się urwane głowy i beznogie, czasem bezrękie korpusy bliżej niezidentyfikowanych zbrojnych.

– Co to, na brodę Ymhira, było? – zastanawiał się wstrząśnięty krasnolud.

Spod tafli wody wynurzył się, ku zdziwieniu reszty, Sornne. Cały umorusany juchą.

– Co tu się stało? – rozglądał się z przerażeniem Garell.

– Nie wiem… Usłyszałem jakieś głosy. Wszedłem, kiedy nagle pojawili się ci tu. Później nie pamiętam nic, prócz oślepiającego światła i przeszywającego bólu – wymamrotał Sornne.

– Sprawdźcie zwłoki, może coś przy nich znajdziemy – zaproponował Vrathymhir. Nie znaleźli nic, poza sygnetami z wizerunkiem oka. Krasnolud spojrzał na osobliwy pierścień.

– Mniemam chłopcze…– zwrócił się do Altharna – iż komuś nie spodobało się twe węszenie wkoło tych morderstw.

– Ale jak to się ma do mapy? Mam wrażenie, że kluczymy po tych podziemiach w koło – wtrącił zrezygnowany Ighor.

– I ta upiorna mgła, pomijając już te cholerne opary – dodał Garell.

– Już wyjaśniam – odpowiedział Grimhur, ponownie zwracając się z nietęgą miną ku Altharnowi.

– Czy ty aby chłopcze nie zabrałeś przypadkiem tej przeklętej kuli? – spojrzenie brodacza z jednym przymrużonym lekko okiem, wpatrywało się w młodzika wnikliwie.

Ze spuszczonym wzrokiem gladiator wyciągnął spod płaszcza obiekt.

– Takem myślał – biorąc ową rzecz do ręki rzekł Grimhur – to dziadostwo w jakiś sposób oddziałuje na otoczenie… tak myślę. Dzięki temu ktoś wiedział gdzie nas szukać, nasyłając na nas te zbiry – spojrzał karcąco na młodziana.

– Nie pojmuję jeno, jak owi tu zbójcy zginęli? I sram na to! Ważne, że nie żyją. Radzę jednak czym prędzej się stąd wynosić – Grimhur rąbnął kulą o ścianę.

Z wnętrza wydobyły się opary oraz przeraźliwy, przewiercający uszy świst -jakby potępieńcze wycie upiora. Powietrze zaczęło się przerzedzać. Dalej było czuć stęchlizną murów, jednak można było już w miarę swobodnie oddychać, a opary gazu całkiem znikły.

Gdy sytuacja się nieco uspokoiła, wszystko zaczęło iść o wiele sprawniej. W końcu udało się przebrnąć labirynt. Na końcu drogi znaleźli kratę zamkniętą na zamek. W pliku kluczy od włazu znalazł się jeden pasujący do wyjścia.

Wszyscy wyszli z ulgą na świeże, choć mroźne powietrze. Podziemne tunele wyprowadziły ich daleko poza obręb twierdzy, wprost na piaszczystą plażę.

Wielki knarr pod pełnym żaglem czekał już w zatoce, gotowy do drogi. Wsiedli na łodzie zacumowane na brzegu. Żwawo powiosłowali ku okrętowi.

 

Płynęli wiele dni. Długa łódź bujała się rytmicznie wśród fal, które chłostały podróżnych nieprzyjemnie, atakując z każdej burty.

– Pamiętajcie, że gryzoń wspominał, że na pokładzie znajdziemy niespodziankę – zagadał Sornne biorąc solidnego łyka grogu, po czym przekazał gąsior dalej.

– Na pokładzie nic nie znalazłem. Ale od załogantów dowiedziałem się, że pod pokładem są luki, w których jest mnóstwo skrzyń. Ponoć jedna jest szczególna, lecz nie wiedzą, co w niej jest, kapitan zresztą też. Mają ją dostarczyć do odległego klasztoru na samotnej górze – odrzekł Altharn.

Kapitan Ulvhar okazał się Thu'llem jak, Sornne, co dawało pewne możliwości. Woj postanowił najzwyczajniej spić rodaka, by zdobyć klucz do włazu.

Pili już długo. Ulv okazał się godnym przeciwnikiem, nie zdradzając oznak działania trunku, w przeciwieństwie do Sornne’a. Z pomocą przyszli towarzysze ze wschodu, którzy będąc w odległych krainach, przywieźli z nich sproszkowany korzeń pewnej rośliny. Gdy tylko kapitan udał się na stronę, Sornne dosypał mu do kubka specyfik.

 Altharn i Sornne wśliznęli się do środka ładowni, która była wypełniona mnóstwem drewnianych skrzyń.

W centralnym punkcie ładowni stał metalowy kufer spętany łańcuchem i spięty kłódką. Do skrzyni przywiązany był koszyk z pomalowanymi jajami.

Zamek, z którym przyszło się zmierzyć Altharnowi, wykazywał całkowity brak współpracy. Sporo czasu minęło od złodziejskiego etapu życia Drakardhrczyka, a i zamek nie był łatwy do otwarcia.

Mechanizm w końcu szczęknął, wywołując szczery uśmiech na lico młodziana.

Skrzynia skrywała przedmiot, szczelnie owinięty w grube płótno. Sornne odwinął delikatnie zawiniątko z precyzją cyrulika.

– Mój oręż! – wyszczerzył się olbrzym niczym dziecko na widok słodkości.

Chwycił za stylisko. Obuch zadrżał nieznacznie, kiedy nagle potężne uderzenie fali o burtę pozbawiło ich równowagi.

Obaj druhowie osunęli się na deski ładowni, tracąc przytomność. Sornne zanim zemdlał usłyszał krzyki dobiegające z pokładu: Sztorm!

Fala za falą rozbijały się to o burtę, to o rufę, miotając kadłubem na prawo i lewo. Załoga uwijała się jak w ukropie, próbując zwinąć żagiel.

Krasnolud spojrzał w niebo, pogoda pogarszała się w zastraszającym tempie.

Czarne chmury zebrały się nad morzem, kłębiąc się i przyjmując niepokojące formy.

Mordh patrząc na firmament miał wrażenie, iż widzi twarz wykrzywioną w grymasie wściekłości.

– Na mą brodę…– wydukał Grimhur z trwogą w oczach.

Potężne bałwany przewyższające okręt kilkakrotnie, uderzyły z impetem, zalewając masą wody cały pokład.

 

Kadłub knarra osiadł na mieliźnie. Z oddali wyglądał niczym szkielet morskiego stworzenia wyrzuconego przez fale na brzeg.

Wzrok rozbitka uniósł się znad grubej warstwy śniegu. Niewyraźny kształt kołysał się na wietrze, idąc w sobie tylko znanym kierunku.

Grimhur półprzytomny przechylił się, wytężając wzrok. To był Vrathimhir, tuż przed nim zaś stała postać. Śnieżny bałwan!

– Co robisz? – zapytał Grimhur, Vratha, który sięgał drżącą ręką po marchewkę, będącą nosem śnieżnego grubasa.

– Jestem głodny – wybełkotał Rekkardhrczyk, jakby nie do końca będąc świadom.

– Nie, stój! To nie jest dobry pomysł… – krasnolud sam już nie wiedział czy to, co widzi, to sen czy jawa.

Śnieżne wiry wkoło generowały dziwną, nieprzyjemną atmosferę, mącącą umysł i osłabiającą ducha.

Vrathimir nie zdążył dobrze wyciągnąć ręki, kiedy czarne oczka zapłonęły w pucołowatej gębie śniegoluda, który właśnie rozwarł paszczę, ukazując liczne zębiska z lodu. W pozostałych śnieżnych kulach bałwana również szczerzyły się kły.

Bestia ryknęła, wymiotując mroźnym strumieniem pełnym ostrych opiłków. Z ciała eksplodowały sople, pryskające na wszystkie strony. Krąg, który się wytworzył wokół śnieżnego widma, wystrzelił falą mrozu.

Ostatnią rzeczą, którą Grillimm ujrzał, zanim jego umysł odpłynął, to coś jakby wielki marucha, który wyskoczył z wnętrza bałwana rozrywając go na kawałki. Zwierz zniknął w tundrze równie niespodziewanie, jak się pojawił.

Dźwięk dzwoneczków rozszedł się w powietrzu, dobiegając gdzieś z oddali. Czerwone sanie zajechały skręcając ostro, rozbryzgując tym samym odradzającą się śnieżną marę.

Płomienny krąg zapłonął wkoło pojazdu. Po stopniach zeszła rosła istota w purpurowym płaszczu z kapturem, obszytym białym futrem.

– No bez jaj. I co jeszcze? – Uśmiechnął się szaleńczo krasnolud, nie dowierzając swym zmysłom. Jego powieki zapadły ciężko, skrywając, niczym pod kotarami, zbolałe oczy. Umysł zapadł w ciemność.

Sornne wygramolił się z kniei. Brudny, półnagi, wymęczony i obolały, ruszył chwiejnym krokiem. Spojrzał na sanie, na krąg, na porozrzucanych druhów. Zachwiał się przewracając oczami, następnie rąbnął mordą w śnieżną breję.

Wszystkich obudził odgłos trzaskających drew, ciepło otoczenia oraz aromatyczna woń jadła. Altharn przetarł oczy. Znajdował się w sporej izbie długiej chaty zbudowanej z bali. Zresztą jak wszyscy z jego przyjaciół.

Na środku komnaty gorzało palenisko, nad nim zaś w kociołku wrzała strawa. Po wnętrzu domu krzątała się rosła osoba. Gigantyczna niewiasta o złotych, splecionych w gruby warkocz włosach, nalewała do misek zawartość garnka, podając następnie gościom. Gospodyni była naprawdę obra, wyższa nawet od Sornne'a, a to już nie lada wyczyn. Ubrana była w długą, welurową suknię w odcieniu szkarłatu, odsłaniającą ramiona, o głębokim dekolcie, ukazującym bujny biust. Szata na końcach rękawów oraz u jej dołu obszyta była białym futrem. Mimo prężnych mięśni opinających sylwetkę, trzeba przyznać iż niewiasta był zjawiskowo piękna, a krzepka budowa nie umniejszała wcale jej kobiecości.

– Ktoś ty, pani? – zapytał uprzejmie jak nigdy Grimhur.

– Na imię mam Asthrid i jestem… Byłam Valkhyrią! – zabrzmiał aksamitny głos.

Krasnolud aż prychnął polewką z zaskoczenia, na co domowniczka uśmiechnęła się promiennie.

Część trasy przebyli sańmi, którymi skora do pomocy Asthrid zgodziła się ich przywieźć. Resztę, ostatni odcinek drogi, musieli przebyć pieszo.

Kompania brnęła w śniegach Thu’ll, przedzierając się z trudem przez zaspy tak wielkie, iż tylko czubek głowy brodacza ledwo co wystawał znad śniegu.

Drużynnicy mieli mieszane uczucia co do zlecenia. O ile krasnoludowi było wszystko jedno, o tyle pozostali mieli z tym większy problem. Zwłaszcza Sornne był widocznie przybity.

Znaleźć Białobrodego! – Jak dotąd uważał go za mit… legendę! A tu okazuje się, że on żyje?! I do tego ma się całkiem dobrze. Coś tu mocno śmierdziało, tylko jeszcze nie wiedział, co!

Sornne dokładnie pamiętał historię ,,Krwawego Topora”, którą mu opowiadał dziadek. Zresztą, kto na północy… Ba, co tam północ! Na całym świecie – o nim nie słyszał!

Nhillse zwany ,,Krwawy Topór” lub ,,Dziad Mróz". Łupieżca jakich mało! Jego wyprawy przeszły do legendy… czarnej legendy! Na sam dźwięk jego imienia: chłopy robiły w portki,  baby mdlały jak porażone, dziatwa zaś dostawała histerii, psy wyły potępieńczo, a konie stawały dęba, rżąc niemiłosiernie. Zaś z chałup zdało się słyszeć kantykę: A Furore Nhillsorum Libera Nos Deorum! – Od Furii Nhilslowej Uchowajcie Nas Bogowie! Jeśli opowieści o nim chociaż w połowie były prawdą, to Sornne i reszta mieli się czym martwić!

Altharnowi co innego zaprzątało umysł. Przywołał wspomnienia ze ,,Skowytu":

– Tak fięc panofie potsssa otebłać, co moje i ubić głubasa! – Walnął łapką w stół kłapouchy jegomość, mocno już wcięty. – Pójdą z wami, Ighoł i ten… Fła… Fłathim… Ten długi! No i Gałełł. Oni bętą fiecieć, co i jak.

Ister poprawił zmierzwioną sierść na łebku oraz na łapkach, liżąc je niczym kot, po czym wyciągnął małe puzderko zawieszone na drobnym łańcuszku, z którego posypał sobie dziwny proszek na łapkę i wciągnął nosem. Oczy zrobiły mu się jeszcze większe i przekrwione. Kilka spazmów targnęło jego ciałem, aż zagryzł zęby. Po chwili zachowywał się już jak przedtem.

– O cym to ja? A tak. Wicicie, jestem posłańcem bogini Isthał, Istheł lub Esteł, jak kto woli. Kłółofej zycia ołas otładzającej się fiosny!

– Dość, do rzeczy – urwał krótko tropiciel. Zwierzoludź zmierzył wzrokiem pozostałych, mlasnął zniesmaczony, wręcz oburzony tym, iż mu przerwano.

– Tak tak. A fięc ten pałsssyfy sbój, któłego macie khrrrr… – Isther wykonał gest palcem po szyi. – Psuje mi sssyki!

– Ponoć się chłopina nawrócił – Drak nie mógł odpuścić sierściuchowi, do którego zresztą żywił wielką antypatię.

– Nic nie łosumiess, słesztą fidzę, ze mało fiesss! – Istota o różowych ślepkach zmierzyła wzrokiem chłopaka z pogardą.

– Ten potstępny słodziej sabrał pewną sec, dzięki któłej moze kontłołować umysły! I niech was nie smyłi, ponoć jego zekome nawłócenie i fiłantłopijna dzałałność! To tylko posory, by psssysłonić łudkom pławde! – Ister wyciągnął łapkę, wskazując na nich pazurkiem, mrużąc przy tym ślepka, którymi wodził po rozmówcach.

 Altharna jakoś nie przekonywały słowa gryzonia. Mało tego, czuł w tym wszystkim podstęp! Grimhur wydawał się podzielać obawy Draka.

Altharn widział, będąc w odległych krainach, kult bogini Is lub Isis. Pamiętał, że oszustka kryła się także pod mianem Estera. – Dziwnie znajomo brzmiące miano… Przypadek? Nie sądzę. Sierściuch zapłaci mi za wszystko, zwłaszcza za pogróżki wobec Slavii!

Dotarli na miejsce, kiedy mroczne, oleisto-czarne chmury spowiły firmament.

– Parszywa ciemność! – zaklął Mordh – takiej mrocznej otchłani nie widziałem w całym chędożonym życiu – marudził łucznik spluwając, jakby chciał odegnać urok. – Myślałem, że tu na krańcach północy panuje świetlisty blask.

– Chodzi ci o zorzę! – dodał z pełną powagą Sornne – ojce opowiadali, iż refleksy światła to nic innego, jak dusze przodków.

– Zwykłe klechdy i bajdurzenie dla dziatwy – prychnął z sarkazmem Gimhur, dodając z przekąsem. – A spadająca gwiazda to Aniel strącony na ziemię… Heh! – Przypomniał sobie jednak słowa Asthrid o wschodzącej gwieździe… Gwieździe wigilijnej nocy, która pojawiła się na niebie w noc przesilenia. Była nią ponoć sama Asthrid.

Jak twierdziła olbrzymka: Wszechojciec w swej dobroci zesłał nawróconemu Nhillse'owi, Valkhyrię, jedną ze swych Anielic…

 Asthrid straciła nadzieję, kiedy pierwotna natura ukochanego powróciła ze zdwojoną siłą. Zrozpaczona opuściła kochanka, przynajmniej tak sama twierdziła. Ile w tym prawdy? Drużynnikom trudno było rozeznać. Historia brzmiała jak niezwykła bajka. Samo to, że białobrody miał liczyć setki lat, a jego ,,gwiazdka" była pozaziemską istotą, nie trzymało się kupy. Chociaż po tym, co widzieli i czego doświadczyli do tej pory, nic nie powinno ich już dziwić.

– Dlaczego teraz nie ma tu zorzy? – wtrącił dotąd milczący Garell.

– Czarcie sztuczki ot, co! – skwitował krótko Grimhur.

Dalszą drogę przebyli czołgając się. Wszyscy poza krasnoludem, ten będąc nikczemnego wzrostu mógł sobie pozwolić na dreptanie w pełnej krasie.

Skryli się za niewielkim wzniesieniem, porośniętym jałowcem oraz smukłymi sosnami, wydzielającymi przyjemną, przywodzącą na myśl święta i rodzinny dom z trzaskającymi w palenisku drwami, woń.

 – Spodziewałem się bardziej idyllicznego widoku. Na ten przykład jak ten z kuli…– odparł zawiedziony Altharn.

To, co ujrzeli, przerosło ich najśmielsze przypuszczenia. Przed nimi wyrastał na solidnym wzniesieniu potężny fort, otoczony palisadą.

– W czym myślałeś, że mieszka? W chatce z piernika, otoczony hopsającymi i pogwizdującymi krasnalami? – odparł z sarkazmem Sornne.

– Wypraszam sobie! – obruszył się Grimhur.

– Poza tym chyba pomyliłeś bajki – uśmiechnął się ironicznie Mordh, klepiąc druha w ramię.

– Idę na zwiad! Światło żagwi z dworzyszcza jest wystarczające, więc może coś dojrzę – oznajmił tropiciel.

Również Garell i Rekkardhrczycy oddalili się na rekonesans.

– Widzisz coś? – zapytał Altharn Grimhura, który wytężał wzrok zza iglaków.

– Ano widzę…– Na palisadzie są strażnicy.  Z tym, że…

– Z tym, że co?

– Nie jestem pewien? Wyglądają mi na krzaty!

–krzaty?! – Skrzywił się zawiedziony Drakardhrczyk.

– A czego się spodziewałeś? gromadki długouchych alfów? – odwarknął poirytowany krasnolud. – Poza tym rzekłem jeno, że wyglądają na krzaty – zabójca zszedł z wzniesienia, poirytowany rozmową.

–Zielonoskórzy! – odrzekł ponuro po chwili. – Jeno wciśnięci w krzacie fatałaszki. Nie wiadomo, po jakiego…– podrapał się po głowie, nie mogąc pomiarkować, o co w tym wszystkim chodzi.

– Ktoś nadchodzi – wyszeptał Altharn, z wolna wyciągając broń.

Grimhur skrył się za niewielką zaspą, za którą przykucnął nakrywając się płaszczem.

Z zarośli wyłoniła się licha persona, pobrzękując nietypowo niczym dzwoneczek. Grimhur nie zdzierżył, wyskakując przed nosem goblina niczym zjawa.

– Oj! – Zdało się słyszeć z ust zaskoczonego osobnika. Głuche uderzenie i mlaśnięcie rozległo się w powietrzu.

Sornne i Altharn wyszli zza krzewów. Ku ich zdziwieniu brodacz stał przed leżącym goblinem, z którego pleców wyrastał topór zabójcy.

Mordhrath wyrósł jakby spod ziemi.

– Niech to szlag! – zaklął z irytacją w głosie. – Musicie robić tyle rumoru, słychać was na milę!

Druhowie w geście obronnym wzruszyli jeno ramionami. Tylko zabójca siedział niewzruszony na czerepie pokonanego wroga. Spoglądając beznamiętnie na Cydhyjczyka, co jakiś czas poruszał trzonkiem toporzyska, czego efektem były spazmy zielonoskórego, targające jego ciałem.

– Możesz przestać bawić się tym ścierwem? – rzekł stanowczo zwiadowca.

– Kiedy on wciąż żyje – odparł Grimhur, uśmiechając się paskudnie.

Potężne łapsko zabójcy brutalnie wyszarpnęło obuch z kręgosłupa paskudy, wyrywając przy tym kawałki zielonkawo-krwistego mięcha. Goblin zasyczał z niewyobrażalnego bólu, chcąc rozedrzeć się wniebogłosy. Rąbniecie w czachę toporem skutecznie go od tego odwiodło. Zdało się słyszeć zdławiony bulgot, po czym śnieg wkoło łba zabarwił się rozlaną czarno-szkarłatną juchą.

– Czemu to zrobiłeś! – wściekał się zdegustowany Mordh.

– Bo nie dzierżę kurwisynów – wycedził lakonicznie toporodzierżca.

– Mogliśmy go przesłuchać… Mógł nam co rzec o twierdzy… – Kręcił głową w geście bezradności łucznik.

Młody Drak przykucnął nad zwłokami, przyglądając się im z ciekawością. 

– Po kiego diaboła im te dzwonki? Nie mogę pomiarkować? – Przesunął palcem wskazującym po czubku czapki, wprawiając w ruch malutki kulkowy dzwoneczek, który wydał z siebie metaliczny dźwięk.

– To sygnał rozpoznawczy, każdy jest inny! – rzekł ponuro krasnolud ku zdziwieniu reszty.

 

Grimhur człapał po wydeptanej ścieżce wiodącej do wrót Grodu, klnąc i złorzecząc kamratom. Przeklinał też sam siebie za ten wydający mu się teraz durnym plan. Pomimo ostrego sprzeciwu, druhowie przegłosowali jego kandydaturę na wykonawcę niecnego fortelu. Teraz biedaczysko dreptało w naciągniętej szpiczastej czapie oraz łapciach z długimi zawiniętymi nosami, które wcisnął na czubki swoich stóp. Chodził przez to pokracznie, potykając się co rusz, tym samym wyglądając iście jak rasowy goblin.

– Kto idzie! – zaskrzeczał zgrzytliwy, nieprzyjemny głos – jakby ktoś tarł metal o metal – znad palisady.

– Grimhur zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy. Pomachał nią w przód i tył, wydobywając z dzwonka dźwięk.

 – A to ty Pluph! Coś tak zmitrężył?

– Łhiii…– zaskrzeczał zdziwiony i niewiedzący co począć zabójca.

– Dobra właź, ino raz!

Krasnolud odsapnął z ulgą. Załomotał w odrzwia pięścią. W drzwiczkach otworzył się niewielki wizjer, w którym pojawiły się żółtawe ślepia.

– No i co tak wali… I kogo tam niesie, na Wielkiego Goblina! – Brodacz ponownie zadzwonił dzwoneczkiem.

– A to Ty! Zara ło, jeno sztabę zdyjmę i w wichajstrze pręta przekręcę. Właśnie gadałem Harkhowi…– Goblin przebierając w pliku kluczy spojrzał ku górze – A coś ty taki wielki? – wytrzeszczył się Smarkh. Brzeszczot szerokiego, zakrzywionego noża wszedł mu pod żebra, wydobywając z paszczy zielonoskórego zdławiony krzyk. Zabójca dał znać ręką druhom.

Jak to zrobimy, kiedy te parszywce tkwią na górze? – pomyślał Altharn. Spojrzał błagalnie w górę, licząc na cud, kiedy niebo rozjaśnił sztych świetlistego ostrza niczym boski oręż, rozdzierający czarne sukno.

Na firmamencie pojawiła się przepiękna zorza, bijąca blaskiem tak oślepiającym, iż strażnicy twierdzy z piskiem zasłaniali oczy, skrywając się pod osłoną dłoni lub tego, co kto miał pod ręką.

– Teraz! – krzyknął Drak.

– A co z Garellem i resztą?

– Trudno, nie możemy na nich dłużej czekać. – Gladiator ruszył, biegnąc ścieżką ku dworzyszczu. Sornne podążył za nim.

Dobiegli w samą porę. Przekraczając ościeżnicę skryli się pod powałą bramy. Mordh był już na miejscu. Zakradł się w chwili, kiedy Grimhur człapał w przebraniu krzata.

Dziedziniec rozświetlało blado-jasne światło płonących w koło żagwi. Wciąż kilku parszywców stróżowało na górze. Z wartownikami uwinęli się dość sprawnie. Po krótkim starciu zapadła cisza i tylko wiatr, wyjąc potępieńczo, hulał wewnątrz dworzyszcza.

Wielkie wrota drewnianego budynku roztwarte na oścież, odsłoniły ogrom wielkiej hali, ukazując jej wnętrze.

– To powozownia – skwitował krótko Altharn. Na środku wielkiej stodoły, wśród licznych wozów i kolasek, stały czerwone sanie o zawiniętych spiralnie płozach oraz zawieszonych na przedzie dzwoneczkach.

– Matula mówiła, że na dźwięk dzwonków włos jeżył się ludziom na głowie, a czerwień sań pochodzi od krwi ofiar rzeźnika – rzekł Altharn.

– To było zanim się opamiętał – odrzekł Sornne.

– Chyba nie do końca, skoro tu jesteśmy – spojrzał posępnie chłopak.

Wysiłki znalezienia jakiegokolwiek tropu spełzły na niczym. Gród był przeogromny. Snuli się tak wśród rozległych zabudowań obejścia, tracąc nadzieję. Jedynym plusem było to, że spotkali Garella.

Zaczęto podejrzewać, iż forteca musiała być z dawna opuszczona, w jej murach zaś po prostu zalęgli się zieloni. Jedno tylko wciąż nie dawało spokoju drużynie – po kiego czorta gobliny odziane były w krzacie fatałachy?

Gdy zrezygnowani i skłonni do zaniechania dalszych poszukiwań już mieli zawrócić… W oddali zaiskrzyło niewielkie światełko, przykuwając ich uwagę.

 

Pięciu kamratów stało jak wrytych przed ogromnymi dębowymi wrotami. Odrzwia o dwóch, misternie rzeźbionych skrzydłach, przedstawiały wielkie drzewo rozdzielone na obie połowy drzwi, będące jednocześnie środkową częścią framugi.

– Ygydhrasill! – wyszeptał Sornne.

– Drzewo życia! – dodał Altharn. – Jakim cudem to pominęliśmy? – zachodził w głowę.

Przed ich oczami rozciągał się długi budynek.

Podwoje jęknęły z trzaskiem, pchnięte przez Sornne'a. We wnętrzu panował nienaturalny mrok, tak ciemny i gęsty, iż nawet światło zewnętrzne nie było w stanie przeniknąć czerni, która sprawiała wrażenie żywej materii.

Gdy przekroczyli próg, lodowy wicher powiał z wnętrza dworu, gasząc im wzięte z gościńca pochodnie oraz zamykając wrota.

– Ciemno, że oko wykol – zamarudził Grimhur.

Postąpili ku przodowi. Deski podłogi zaskrzypiały przeraźliwie, przełamując ciszę. We wnętrzu zdało się słyszeć miarowy oddech, na który goście wykrzywili się w grymasie niezadowolenia.

Trzepot skrzydeł poderwał się z ziemi, ulatując w górę. Coś zaszurało w mroku, zaś pogłos łańcuchów zadźwięczał, odbijając się echem.

Ognie wielu pochodni wystrzeliły z łuczyw fontanną iskier. Jedna po drugiej biegły buchając wzdłuż ścian, rozświetlając salę jaskrawym światłem.

Cieniste języki żywego mroku niczym macki, zdawały się ustępować pod naporem również nienaturalnych co one płomieni. Wkrótce komnata wypełniła się oślepiającym światłem, odbijającym się w licznych przedmiotach ze złota i srebra, które zdobiły pomieszczenie.

W końcu sali na drewnianym tronie siedziała postać o tatuowanym licu oraz skrytych za bielmem oczach. Olbrzymi mąż wciągnął powietrze w płuca. Jego oddech zamarł niczym ostatnie tchnienie. Powieki zamknęły się, jakby jegomość dopiero co będący wśród żywych, najzwyczajniej zszedł.

Po dłuższej chwili, oczy otworzyły się niespodziewanie. Z nich zaś wyzierało zimne – przeszywające niczym sople lodu – spojrzenie.

– Ho ho… Ho! – zabrzmiał metaliczny głos gospodarza, wykrzywiając mu usta w grymasie groteskowego uśmiechu.

Ciało gospodarza opinał brunatno-czerwony bezrękawnik z wyszytymi na piersi renami, które przednimi racicami wspierały złotą koronę. Tatuowane ramiona spinały ogromne węzły mięśni. Do rąk przytwierdzone miał obręcze, z których w dół spływały łańcuchy zakończone toporami.

Grododzierżca pykając fajkę, złapał za stalową dźwignię. Metal zgrzytnął, wprowadzając łańcuchowy mechanizm pod deskami w ruch.

Zapadnia w podłodze otwarła się, zaś ze środka wylazła makabryczna istota przypominająca renifera. Kreatura dzierżyła kiścień z dwoma bijakami w jednej, oraz siekierę w drugiej łapie.

– Bierz ich Rudhi! – zagrzmiał głos Nhillse'a, którego twarz wykrzywiła się spazmatycznie.

Rogacz ruszył ze stukotem racic, rycząc i wymachując orężem.

Drogę zastąpił mu Sornne. Potwór walnął masłakiem z całych sił w przeciwnika. Bherserkhr zdążył sparować szczytem, lecz impet uderzenia posłał go daleko do tyłu.

Mordh słał strzałę za strzałą, lecz na próżno. Potwór gnał z pianą na pysku, niesiony furią. Łucznik oparł się plecami o wrota, tak jak pozostali. Monstrum było już przed nimi, niemal czuli jego zgniły dech.

Nagle stwór zwalił się na ziemię rycząc wniebogłosy. To Grimhur ciął toporem w kulasy bestii, zwalając ją z nóg.

Altharn rzucił się do wciąż żywej i próbującej wstać poczwary, przeszywając jej pysk sztychem. Nie zdążył dobrze wyciągnąć ostrza, kiedy nagle spadł cios – zadany przez Garella, dzierżącego claymore'a – odrąbujący łeb ścierwu.

Nhillse skrzywił się nieznacznie widząc odciętą głowę pupila.

– Musimy zabić Mroza, inaczej nic z tego – przekrzykiwał zgiełk zabójca.

Białobrody zerwał się niczym pantera, wprawiając w wir topory na łańcuchach. Już pierwszy cios rozłupał szczyt Sornne’a. Kolejny prosto w pierś pozbawił go tchu, posyłając na plecy.

Z opresji ponownie wyciągnął go zabójca, rąbiąc swym obuchem w napięty łańcuch. Broń zerwała się z uprzęży, wirując pomknęła w siną dal.

Nhillse spojrzeniem pełnym gniewu i irytacji wodził po hali. Kompani stali przed nim, spoglądając posępnie.

– Złóż broń i poddaj się! – Przed szereg wyszedł Altharn, wskazując sztychem na Dziadka Mroza.

,Krwawy Topór" z gniewu przeszedł płynnie w rozbawienie. Groteskowy uśmiech, który gościł mu na twarzy, zmienił się w spazmatyczny rechot.

– Nie macie tu władzy! – Wzniósł dłoń nad wielką kulą unoszącą się nad postumentem, jednocześnie łapiąc za kulistą bryłę zawieszoną na piersi, do złudzenia przypominającą tę z kolumny. Kryształ począł kręcić się wokół własnej osi, generując energię.

W głowie Sornne'a zaświtała myśl! Zanim opuścili Varghardhr, Drakomhyr wykonał pewien rytuał: złapał go za rękę, wbijając czarny niczym u zwierzęcia pazur, którego Sornne wcześniej nie dostrzegł, i wymówił formułę…

Bheurshar, Ur Bhor, Arh Gavhr! – usta woja poruszały się bezgłośnie. Tęczówki z błękitnego przeszły w brąz, czyniąc je dziko zwierzęcymi. Ruszył wściekle ku wrogowi.

Uderzenie topora posłało Sornne'a na kolana. Dłoń niczym imadło zacisnęła się na jego grdyce.

Bherserkhr ryknął dziko, rozdzierając pazurami lico Nhillse'a. Ten zawył wściekle, łapiąc się za głowę. Sornne zerwał naszyjnik z kulą, który choć zimny jak lód, palił go w rękę niczym rozżarzony metal.

Woj zrobił to, co umiał najlepiej: walną pięściami w kryształ, który prysł eksplodując tysiącem lodowych drobinek.

Białobrody targany spazmami, miotał się i rzucał, drąc się wniebogłosy. Jucha buchnęła mu z nozdrzy i ust, zatoczył się opadając na tron.

Wydawałoby się, że to koniec! Salę jednak wypełnił, przerywany charczeniem, śmiech Nhillse'a. Brodacz wymamrotał coś, zaciskając pięść z bursztynem osadzonym w sygnecie. Jantar zapłonął wewnętrznym światłem.

Złocone kandelabry zapłonęły za nim niespodziewanie, rozwidniając wielkie, okute wrota, zza których dochodziły odgłosy uderzeń i ryków. Ogniste znaki pojawiły się na metalowym zamku oraz okuciach. Odrzwia z wolna jęły się roztwierać.

Garell będący najbliżej wrót zajrzał przez szparę.

– Ma tu throlla… I to północnego!

– Wypuścić Krakhera! – Chrapliwy rechot gospodarza rozległ się w komnacie.

Wrota rąbnęły z trzaskiem, z za nich wyskoczył stwór dzierżący żelazny, mocno już skorodowany miecz. Grubas zaciskał pięść z sygnetem, przez co monstrum wyło potępieńczo, targane bólem.

– Na brodę Ymhira! – zaklął krasnolud z trwogą.

Bestię pętały okowy, dzierżone przez dwa gobliny w żelaznych rękawicach.

Jasna smuga światła biegnąca od wielkiej kuli do Nhillsa, sprawiała, że ten dźwigał się z siedziska.

– Mordh, ustrzel throlla! – grzmiał gromko głos Grimhura.

– Nie! – protestował Altharn, który zwrócił się ku zielonemu, poczym odrąbał mu łapska. Tak samo uczynił Garell  z drugim goblinem.

Gruby brodacz stał już na nogach, sterowany niczym marionetka. Pomimo, iż krasnolud strącił kulę, strumień energii wciąż biegł do opętanego.

,,Mróz” wykrzywił się paskudnie, wznosząc pierścień. Bestia za nim szykowała się do ataku.

– Użyj młota! – krzyczał krasnolud.

Młota? – Dziwił się Sornne. Ostatnio, gdy użył oręża Raghnhåra Broka, omal nie spłonął żywcem. 

Nhillse wznosił ramię do ataku, kiedy obuch na długim stylisku trafił go w pierś, zginając wpół. Opadł na ziemię, wspierając się ręką.

Woj uderzył w dłoń wroga, miażdżąc ją doszczętnie, po czym rzucił oręż dysząc ciężko.

Throll wyrwany z oków bólu padł na deski z wielką ulgą, wspierając się na broni.

Oblicze Nhillse’a jakby złagodniało, ukazując kogoś zupełnie innego.

– Szkoda, że jego legenda okazała się nieprawdziwa – zasępił się Altharn.

Ciszę, która zapanowała w dworzyszczu, przerwał rytmiczny dźwięk.

– Blafo, blafo! – Z mroku, w asyście Rekkardhrczyków, wyłoniła się znajoma postać.. Na ich szyjach wisiały dziwne emblematy z wizerunkiem psich pysków.

– Ister'ban! Ty podstępna kreaturo – wycedził przez zęby Grimhur.

Futrzak ukłonił się dwornie.

– Gnida…– dodał Drak.

 – No no! dość cułości. Ottajcie kulę – wyseplenił wyciągając łapkę.

Spojrzeli na niego z pogardą.

– Nieee?! Spociewałem się tego! – wyszczerzył się demonicznie, łapiąc za medalion.

Wschodni wojowie miotając się w konwulsjach, darli odzienie i rwali włosy. Rozerwawszy skórę, przybrali groteskowe formy istot wyglądających jak hybrydy ogara z gryzoniem. Na długich skokach tkwiło kundle cielsko o szczurzo-psim łbie i króliczych słuchach.

Garell pierwszy posmakował ich szału, padając bez ducha. Drugi był Mordh. Bestie były niezwykle zwinne, z łatwością unikały ciosów. Fanatyczny króliczy chichot wdzierał się kamratom nieznośnie do uszu.

– Dla ciebie mam coś specjalnego – zarechotał uszaty, wskazując na Sornne'a.

Zainkantował zaklęcie.

Thu’ll szarpnął się dziko, niemal skręcając się z bólu. Nienaturalny spazm wykrzywiał mu twarz. Dosłownie w jednej chwili zrzucił cały rynsztunek. Wiedział, co się dzieje, ale zupełnie tego nie kontrolował. Rzucił się do ucieczki wzdłuż sali, nie chcąc skrzywdzić przyjaciół. W jej trakcie, targany skurczami i konwulsjami, przeobrażał się przyjmując formę niedźwiedzia, który to ostatecznie wypadł na podwórze, niknąc w mroku.

Mały gryzoń rechotał diabelsko, machając w powietrzu łapkami i recytując czarcie formuły.

Wkoło poczęły materializować się wielkie jaja, z których wykluwały się ptasie maszkarony. Tegoż było za wiele… I jeszcze ten śmiech!

Krótki świst przeciął nagle powietrze. Wszystkie jaja w mgnieniu oka rozprysnęły się, zaś gryzonio-ogary wiły się rażone zielonymi wyładowaniami, pochodzącymi z ich wisiorów.

Oczy wojów zwróciły się na kłapoucha, zdziwionego równie mocno, jak oni.

Nie minęło jedno uderzenie serca, a łepek zastygły w wyrazie przerażenia i zaskoczenia oddzielił się od ciała upadając z plaśnięciem. Tuż za gryzoniem stał throll, górując nad padliną Ister'bana.

Wschodni wojowie, choć powrócili do ludzkich form, nie żyli. Garell jeszcze dychał, lecz był w ciężkim stanie. Nie lepiej było z Mhordhem.

– Idź! sprawdź wszystkie pomieszczenia, ja tu zostanę z rannymi – rzekł ponuro Grimhur, przytłoczony gorzkim zwycięstwem, zwłaszcza losem Sornee'a.

Drak tylko skinął głową.

W magazynach Altharn znalazł kule, takie jak ta, którą pokazał w wilczym grodzie. Było dla niego jasne, kto był odpowiedzialny za falę mrocznych wydarzeń w mieście.

W katakumbach zaś natrafił na rozległe lochy pełne krasnoludzkich i gnomskich więźniów, którzy po uwolnieniu stali teraz w kręgu opłakując Nhillsa.

Altharn i reszta mylili się co do białobrodego. Jak im powiedział jeden z więzionych: Nhillse nawrócił się dawno temu, jako pokutę dostając wieczne życie. Pewnego dnia jednak, zjawiła się ta czarcia suka ze swą kulą, opętując naszego gospodarza. Później było już tylko gorzej…– Spuścił głowę chmurniejąc krasnolud o imieniu Orm.

– Tak oto umiera legenda, ehh…– westchnął ciężko przywódca krępych brodaczy, zamykając powieki zmarłego.

Altharn spojrzał na krasnoluda o bujnej siwej brodzie i prostokątnych binoklach, będącego istnym odzwierciedleniem Nhillse'a, tylko niższym.

– Niekoniecznie – uśmiechnął się chłopak, kładąc dłoń na ramieniu mistrza. Wszyscy jego podwładni spoglądali na niego z podziwem i szacunkiem, nie mówiąc już o nadziei tlącej się w ich oczach.

– A co z nim? – Wskazał podejrzliwie brodacz na gigantycznego throlla o długiej, płowej brodzie, wielkim kinolu i stalowych oczach.

– Spokojnie – uśmiechnął się Orm, – to nasz dawny strażnik i oddany przyjaciel.

Ghorr – bo tak naprawdę zwał się osobnik – wyszczerzył się, ukazując rząd wielkich, powykrzywianych, pożłobionych i pożółkłych zębiszczy, pośród  którymi górowały zakrzywione szable.

Na podłodze znaleźli kulę, którą gladiator bojąc się tknąć rękoma ruszył nogą.

Zabójca ujął owal w dłonie, zaś Altharn spojrzał w jej głąb. We wnętrzu ujrzał przybliżoną część twarzy ze złowrogim spojrzeniem, która dostrzegłszy woja, poczęła się oddalać ukazując zacięty wyraz kobiecego lica. Czarownica! – pomyślał Drak, przybliżając swoją twarz do kuli.

– Idziemy po ciebie! – wycedził przez zęby z pogardą chłopak, zakrywając obiekt szmatą.

– Co z nią zrobimy? – zastanawiał się ledwo żywy Mordh.

– Powinniście ją zniszczyć – zasugerował Orm.

– To na co czekamy? – Grimhur chwycił czarną siekierę Urhlla, rąbiąc nią w kulę z impetem. Broń rozpadła się na kawałki, przewracając brodacza na plecy, wprawiając go tym w osłupienie. Poderwał się wściekle, sięgając Raghnhårowego młota. Obuch buchnął płomieniem, rozłupując kryształ. Zabójca cisnął obuchem, machając rękami, które zajęły się ogniem.

 

Epilog

W odległym miejscu, po drugiej stronie Morza Drakardzkiego, wewnątrz komnaty otulonej zewsząd całunem mroku, niemrawe światło czarnych gromnic odpędzało cienie. Wysoka dama w czarnej, postrzępionej sukni opinającej jej biodra, stała w kręgu wyrytego pentagramu. Jej twarz o czarnych, prostych włosach i wyraźnym orlim nosie, wisząc na wyciągniętej szyi niczym u sępa, spoglądała ciemnymi oczami w czarną kulę unoszącą się nad leciwym grimuarem.

– Będę na was czekać! – wycharczała chrypliwym głosem, zamykając wielkie tomisko z wytłoczonym na okładce heksagramem z okiem w środku.

– Nie wiecie z kim się mierzycie!

Koniec

Komentarze

Valdemarusie, kropka w tytule jest błędem. Usuń ją.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W konkursie czas na Advanced Dungeons & Dragons :). 

Podobało mi się – nawiązanie do Świętego Mikołaja i Wielkanocy (mniemam, że na to wskazują jajka i króliki).

Nie podobała mi się – cała reszta. 

Od sztampowej akcji jak z sesji RPG (ech, ta karczma), po dziwaczne tempo opowieści (najpierw siedzą siedzą siedzą, a potem tłuką tłuką tłuką), na megasztampowych postaciach kończąc. Do tego wykonanie – przecinki wrzucone chyba przy pomocy kości dwudziestościennej, całkowicie przypadkowo (przykład “mężowie kobiety i dzieci…” – to brzmi, jakby wszyscy zabici byli mężami jednej kobiety). Sporo błędów ortograficznych (”niema”, “buchaj”, “oponęta”, “niewiadomo”), słowa użyte niezgodnie ze swoim znaczeniem (”trupa”, “ciemnica”, “pretensjonalny”) itd itp.

Zacząłem nawet wynotowywać błędy, ale poddałem się na samym początku. Opowiadanie nadaje się tylko do napisania na nowo.

 

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

O, przyjęłam zaproszenie do betowania a widzę, że tekst już wisi w czytelni. W wolnej chwili zerknę, ale lojalnie uprzedzam, fantasy, w szczególności rozpoczynające się w karczmie, to zupełnie nie moje klimaty, więc nie obiecuję, że przeczytam całe.

Przeczytałem i mam podobne przemyślenia, co Staruch. Nawiązania są fajne, a bohaterowie nie wzbudzają antypatii. Ale reszta jest typowa do bólu. Tempo bardzo nierówne – najpierw wszystko wolno się rozkręca, a potem wrzucamy wyższy bieg i siekaninie nie widać końca.

Sporo też słów i zwrotów nawiązujących raczej do naszego świata. Szczególnie rzucił mi się w oczy “persona non grata” – łacińska sentencja słabo pasuje do średniowiecznego fantasy, gdzie nie było Rzymu.

Podsumowując: niestety typowa lektura. Jest tu pomysł, ale trzeba by go mocno jeszcze obrobić.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Karczma zniknęła :) opowiadanie napisałem na nowo. Kierując się radami waść Starucha postarałem się zmienić tempo opowieści, usunąłem wskazane błędy. Gorzej to wygląda od strony stylistycznej i interpunkcyjne.j Coś tam zmieniałem, ale dopiero próbuję coś pisać i nie ukrywam, że moim dużym problem jest interpunkcja – nie jestem w tym zbyt biegły ;/ Zależy mi na ocenie fabuły, czy to w ogóle nadaję się do czegokolwiek, i jeśli można, pomocy merytorycznej i warsztatowej. Doceniam twoje chęci mimo, że moje opko może okazać się nie w twoim guście i z góry ci za to dziękuje ;]

NoWhereMan, dzięki, że zmusiłeś się do przeczytania mojego opowiadania ;) mam pytanie czy czytałeś je w starej wersji czy np dzisiaj? Wiele się w nim zmieniło od komentarza pana Starucha. Siekanie poobcinałem jak się da i spróbowałem rozbudować trochę cały wątek. Możliwe, że czytałeś już zmienioną wersję, jeśli tak, to najwidoczniej nie udało mi się zastosować rad Starucha – a szkoda.

Nie zgodzę się co do łaciny, cała ówczesna średniowieczna Europa posługiwała się łaciną. Stąd też w tekście przerobiona modlitwa łacińska odnosząca się do Normanów – wikingów. Jako, że Thu’llowie , do których należy Nhillse z mojego tekstu są wzorowani na ludach północy. Opowiadanie dzieje się w moim własnym uniwersum, w którym istniało niegdyś wielkie Imperium posługujące się mową, której pierwowzorem jest właśnie lingua latina, z tym że w moich tekstach ów język tylko brzmi jak łacina, poprzekręcałem go na własne potrzeby. Tu zaś taki zabieg sprawił by, że wrzucona sentencja stała by się nie czytelna.

Mimo wszystko dziękuję Ci za wszelkie przydatne porady. Mam mnóstwo swoich tekstów i nigdy ich nikomu nie pokazywałem, dlatego nie miałem właściwie pojęcia co robię nie tak. Dzięki takim osobom jak wy i waszym radom mogę próbować szlifować swoje teksty i potraktować np takie konkursy jako trening.

odwzajemnił się(+,) cedząc

Obaj nie dzierżyli swoich prawdziwych nazw równie mocno

Nie dzierżyli? Nazw? Chyba: nie znosili własnych imion (…).

Trakty zasypane to i karawany nie ciągnął.

Ciągną.

Choć, poznam cię z pewnym hultajem

Ort. Cho. (!)

klepną w ramię, barczystego chłopa

Klepnął. Po co tam przecinek?

zapytał ciekawy, Sornne.

Bez przecinka.

Broni, Nie chciał przedać, w żyć kopany, chędożona mać.

Co się w tym zdaniu wydarzyło? Czemu tam jest przecinek, a po nim duża litera? Co to znaczy “przedać”? Życie to nas po rzyci kopie. (Ort!).

podejrzany…Ja! Kurwa…Wyobrażasz sobie? Hłe hłe – zarechotał rubasznie Grillimm

Po wielokropku spacja. “Hłe hłe” nawet pomijając zapis, powinieneś sobie darować. Zarechotał wystarczy.

Ociec dał mi namiar na, swego druha z dawnych czasów.

Po co przecinek?

Wysunął spod pazuchy trzos(+,) rzucając go na kamienne płyty. Ten upadł z brzękiem rozchylając(+,) się i ukazując złotawe krążki.

A miał, o czym!

Bez przecinka.

Rakhuć! – pomyślał otwierając drzwi.

Z przecinkiem.

wślizną się niczym wąż

Wśliznął. Ort.

– Bo widzisz, mógłbym ci pomóc… Jeden twój gest… Wiesz zresztą jak to działa.

Po co te wielokropki?

– Wszyscy tak mówią, prędzej czy później sami przychodzą(+,) błagając

wyszedł(+,) zamykając za sobą wejście

jego paskudny ryj wyłonił się nagle za drzwi poczym zniknął równie niespodziewanie.

Ryj to wyrażenie zdecydowanie zbyt kolokwialne dla narracji. “Poczym” to ort. Brak przecinków.

 

To dopiero początek. Za mnóstwem błędów ciężko odnaleźć mi postacie i fabułę. Powinieneś spróbować betować swoje opowiadania. Przedtem oczywiście samemu czytać i szukać błędów. Widzę, że pomysł jest, bohaterowie też jacyś są. Pracuj nad warsztatem, aby czytelnik mógł się skupić na tym, co się dzieje w historii, a nie pisowni. :) Gdybyś popracował nad tym tekstem, mogłoby być dużo lepiej.

Dzięki wielkie, już poprawiam i wyrzucam stąd tekst na bet listę :) Jeśli chodzi o ,,przedać” jest to dawna forma – sprzedać.

No, w ogóle nie podeszło.

Pal diabli, że tekst w zbyt dużej (jak na mój gust) części składa się z naparzanki. Wszystko wydaje mi się bardzo chaotyczne. Rozmawiają z królikiem, potem błądzą po jakimś labiryncie, by wsiąść na statek. Płyną tak długo, jak trwa upijanie kapitania (dlaczego po prostu nie dał im rzeczy, skoro były dla nich?), a lądują w innej strefie klimatycznej. A co się stało z wątkiem dziewczyny, której grozili? Co z rasizmem? To wszystko służyło tylko temu, żeby wojownicy chętnie wplątali się w jakąś awanturę?

Świat też chaotyczny. Niby sztampowe fantasy, ale z domieszkami współczesnych przedmiotów, świąt i zwyczajów. Dziewczyna pracująca w karczmie ma własne poddasze? I nikomu nie przeszkadza, że mieszka tam z chłopakiem, a on jeszcze zaprasza znajomych? Jak to się stało, że jeszcze nie lata z brzuchem?

Fajny królik i jego stosunek do mikołaja.

Muszę przyznać, że legend nawrzucałeś mnóstwo. Jak do bigosu.

Wykonanie strasznie słabe. Przecinki szaleją tak, że utrudnia to czytanie. Na przykład, raczej nie oddziela się podmiotu od orzeczenia. Literówki. Zapis dialogów do remontu. Błędne konstrukcje. Ortografy…

którego można było by obarczyć winą za wszelkie zło toczące owe miasto.

Byłoby. “Ów” odmienia się inaczej niż sądzisz.

odwrócił się ku nawołującemu, na widok, którego uśmiechnął się szczerze,

Z tym przecinkiem przed “który” to niezupełnie tak jest…

– Orzesz ty! – Zaklął Grimhur,

Ożeż. Błąd w zapisie dialogu. To wcale nie jest przekleństwo.

Wsiedli na łodzie zacumowane na brzegu, żwawo wiosłując ku okrętowi.

Konstrukcja tego typu zakłada jednoczesność czynności. Nie można ładować się do łodzi i w tym samym czasie wiosłować.

W Małych wrotkach otworzył się niewielki wizjer,

…na rolkach. A to już komiczne. Dlaczego dużą literą?

Babska logika rządzi!

A więc uważasz, Valdemarusie, że opowiadanie nadaje się do publikacji? Cóż, jestem innego zdania. Dobra, dokończę moją łapankę:

– „Olbrzymi mąż wciągnął powietrze nozdrzami” – a da się wciągnąć uszami?;

– „Z nich zaś wyzierał, chłodny, niebieski wzrok” – to zgrzyta;

– „hersztem na czele. Paskudny szef bandy, wysunął się na czoło” – już był na czele;

– „do kroć set jest” – kroćset;

– „nie znacznie” – nieznacznie;

– „inaczej nić z tego” – nic;

– „strumień wciąż biegł do opętanego” – czego strumień?;

– „Zainkantował” – wydaje mi się, że takie słowo nie istnieje;

– „Nie koniecznie” – niekoniecznie;

– „Wysoka kobietka” – kobietka brzmi tu niezręcznie;

– „będę na was czekać” – Będę.

 

Ogólnie – pomysł był nienajgorszy. Wykonanie już nie. Wdajesz się niepotrzebne dygresje, mnożysz postacie, nazwy, zdarzenia, dla opowieści zupełnie zbędne. Robisz sporo błędów językowych, zdarzają się ortograficzne. Twoja interpunkcja praktycznie nie istnieje.

Usilnie zalecam leżakowanie tekstów i niewrzucanie ich na forum od razu po napisaniu, bo roją się od błędów. Jeśli za trzy miesiące je przeczytasz, sam wyłapiesz sporo byków. Radzę też czytanie na głos, może trochę w interpunkcji pomoże, a na pewno pozwoli wyeliminować niewymawialne nazwy.

Sam pomysł, niepoparty solidnym wykonaniem, to o wiele za mało.

To tyle ode mnie!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Przeczytałam początek (do gwiazdki), ale już po pierwszych akapitach musiałam się upewnić, że tekst był betowany, bo tak mi się wydawało, a w ogóle tego nie widać.

Powtórzenia tych samych informacji (bruk, okres przedświąteczny), błędy (ów miasto), w tym sporo interpunkcyjnych.

I powiem tak: chętnie przeczytam ten tekst (o czymkolwiek jest), ale po korekcie.

Przynoszę radość :)

Anet – był i nie był. Valdemarus tak się spieszył do publikacji, że nie zdążyłem nawet do końca wyłapać błędów (a zebrało się bite 7,5 strony). Bellatrix w ogóle zdaje się nie zajrzała – autor nie dał jej tej szansy ;). To tyle w temacie wyjaśnień.

Autor niestety potrzebuje srogiego korektora, bo pisanie poprawnie po polsku nie jest jego najmocniejszą stroną.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Staruchu – widać, że nie był, źle się wyraziłam widocznie. 

 

Przynoszę radość :)

Wszystkich z góry przepraszam za nadgorliwość. Żona w szpitalu rodziła w innym mieście, ja zostałem z drugim dzieciakiem, dom, szkoła dziecka, itp, itd. Jestem trochę w gorącej wodzie kąpany. Ciebie Staruch najmocniej przepraszam, chociażby za to, że włożyłeś tyle pracy przy pomaganiu mi, a ja zachowałem się niezbyt ładnie wrzucając je do publikacji. Tekst wraca na betę, dopóki go nie poprawię według wskazań wszystkich użytkowników. Możecie być pewni, że nie wróci tu, aż do wyznaczonego terminu nadsyłania prac. Możliwe, że wcale nie wróci jeśli uznam, że nie podołałem poprawkom, nie ma co z siebie robić głupka.

pomysł jakiś mam, wyobraźnię też, niestety warsztat lichy. Ostatni raz, kiedy miałem do czynienia gramatyką, był to okres studiów, a to było dawno. Narząd nie używany zanika, tak jest i w moim przypadku, jeśli chodzi o umiejętności poprawnej polszczyzny – polska język trudna język :)

jeszcze raz z góry przepraszam za zamieszanie. Jestem tu nowy i trochę chaotyczny – jak moje prace ;p – i dopiero się odnajduję na tym portal

Pomysł jakiś jest, legendarny Mikołaj i Królik, nawiązań pełno, ale wykonanie nie powala. Faktycznie tekst wymaga sporo poprawek. Tak mnie przy tym tknęło coś co mnie raziło też w opowiadaniach innych konkursowiczów. Przy tak krótkiej formie dawanie bohaterom kilku imion, ksywek i pseudonimów strasznie zaciemnia czytaną treść i wprowadza zamieszanie. Na takie rzeczy raczej mogą sobie pozwolić pisarze przy dłuższej formie (powieść, najlepiej co najmniej trzy tomowa ;)))

Pozdrawiam, a jak tam małżonka ;)

Witam. No niestety warsztatowo trochę mocno kuleję, ale się nie zrażam to pierwszy tekst, który gdziekolwiek wrzuciłem. Także dużo pracy mnie czeka, żeby jakoś wyszlifować styl ;D

Małżonka już w domu, cała i zdrowa, Ariana moja druga córa też ;)

Pozdrawiam.

Chyba trzeci raz już ten tekst widzę, za każdym razem w innej formie.

Nie będę Ci nawijał makaronu na uszy, bo opowiadanie rewelacyjne nie jest.

Ale pisz! Akcję już umiesz, reszta przyjdzie z czasem. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Z tą resztą, może być problem. W szkole nauczycielka podejrzewała, że mogę mieć dysgrafię i dysortografię.frown

Potwierdzam – jeśli ten tekst choć udaje, że napisany jest po polsku, to pękam z dumy :).

Na resztę – nadmiar bohaterów, rozbuchane nazewnictwo, rozgadanie, wątki “od czapy” – już zabrakło czasu. 

Pomysły to Valdemarus ma, ale reszta…

Jest milczeniem.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Czepialcy, córki trza chłopu pogratulować ;))

 

Gdy czyta się miesiąc po dodaniu, to trudno napisać coś mądrego i oryginalnego.

Zatem – Potwierdzam, warsztat do szlifu. Ale do szlifu, nie totalnej naprawy, bo tragicznie wcale nie jest.

Nawalanki nie przeszkadzają, bo lubię. 

Fabuła rzeczywiście trochę chaotyczna, od przygody do przygody i trudno jest dostrzec zwiazki między kolejnymi zdarzeniami, zwłaszcza, że jest trochę niepotrzebnych wątków. 

Źle ogólnie – jest potencjał. Sporo przed Tobą roboty, ale jest nad czym pracować. Zaprezentowałeś glinę, z której można coś ulepić, nie rozmemłane gówno.

Powodzenia!

 

I gratuluję potmkini!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bardzo przepraszam, że najpierw rzuciłam hasło, że pomogę a potem zniknęłam. Niemniej, obietnica to obietnica, wracam zatem z garścią uwag.

1. Wstęp – w czterech pierwszych zdaniach stosujesz dokładnie ten sam chwyt. Coś – po myślniku opis a potem uzupełnienie. To nie jest dobry początek. Jedno zdanie o takiej (stosunkowo

nietypowej) konstrukcji w zupełności wystarczy.

2. Przedstawiasz snującego się Sornne, za chwilę nazywasz go Thu'llem. Trochę to dezorientujące, nie wiem, czy Thu'll to nazwisko, ksywka, rasa, zawód, czy jeszcze coś innego.

3. Na wstępie piszesz o wilczej osadzie (gdzie w sumie nie ma wilków, tylko ludzie), na koniec rozdziału piszesz o Smoczym Królestwie (a smoków też za bardzo nie uwidziałam). Mam wrażenie, że za dużo tego dobrego.

4. Hałas nie biegnie, najwyżej dobiega.

5. "Brodacz pochodzący z Szarych Szczytów, zamieszkałych przez ,,Svyrthr Dvert" południowy odłam krasnoludów, odwrócił się ku nawołującemu, na widok którego uśmiechnął się szczerze, ukazując metalowe siekacze pokryte runami i spiralnymi wzorami." – czy pochodzenie brodacza i nazwa odłamu krasnoludów jest w jakimkolwiek stopniu istotna dla treści? Nie wiem (jeszcze), ale zdecydowanie wątpię. Nie zarzucaj czytelnika zbędnymi informacjami. Nie, to nie buduje klimatu, to nudzi i odwraca uwagę od treści.

Chwilę dalej, okazuje się, że jednak Sornne to nie imię, bo imię to Svenhr. Thu'll chyba jednak rasa. Naprawdę potrzebujesz trzech nazw własnych na jedną postać? (plus określenia jak olbrzym, człowiek północy też się pojawiły). I to wszystko jest jeszcze sam początek tekstu.

6. "– Widzę, że ciebie też rozbroili – zmierzył człowieka od góry do dołu bacznym wzrokiem krasnolud." – bład w zapisie dialogu. Powinno być: "– Widzę, że ciebie też rozbroili. – Zmierzył człowieka od góry do dołu bacznym wzrokiem krasnolud." – bez kropki jest wtedy, gdy po myślniku masz określenie sposobu wypowiedzi (krzyknął/mlasnął/zapiszczał/itd).

Gdy masz dwóch rozmówców, nie ma potrzeby po każdej wypowiedzi opisywać kto to powiedział, wstawki typu "ironizował Sornne" – do wywalenia.

7. "– Broni nie chciał przedać, w rzyć kopany, chędożona jego mać. Bom ponoć politycznie podejrzany. Ja! Kurwa… wyobrażasz sobie? – zarechotał rubasznie Grimhur. – A co z tobą? Masz kwaterę? Bo ja, widzisz, na ten przykład nie mam. Tułam się tak, kątem pomieszkując gdzie i u kogo popadnie. Nawet w karczmach jak widzą mą mordę, jeszcze we framudze dobrze nie stanę, a już krzyczą: nie ma miejsc! Dasz wiarę? Heh…" – a to mi się podobało. Za to "żalił się wojak." – out.

8. "Mroźny wiatr otulił, niczym szal, szyję niewiasty, przeszywając ją lodowatym ostrzem.

Poczuła dech na policzku, odór, który przyprawił ją o mdłości. Zrozumiała, że to nie mroźny wiatr chłodził jej szyję, lecz zimno prawdziwej stali, które ktoś przyciskał jej do gardła." – czy on jej przystawił do gardła sierp? Bo nie bardzo widzę to 'otulenie niczym szal''.

Dalej niestety tekst mnie za mocno zmęczył. Stanowczo za dużo postaci i za dużo nazw własnych, zaczęłam się gubić kto jest kim i jaki ma cel. Za dużo też opisów 'co kto i jak powiedział'. Dalsza część rozwija się w zupełnie innym kierunku, niż sugeruje to wstęp, legenda wyskoczyła tak trochę z kapelusza. Nie wiem, czemu miał służyć wątek Slavii i tego gościa, co ją napadł. I tego gladiatora-jej chłopaka, który – chyba musiał widzieć, co tamten wyprawiał – zamiast pomóc kobiecie na miejscu, poszedł do jego domu montować jakąś zmyślną krasnoludzką pułapkę – to mnie dobiło.

Jeśli nie masz wprawy z językiem/gramatyką, to spróbuj ćwiczyć na rzeczach prostszych. Jeden główny bohater, jeden cel przed nim i opisanie drogi jego realizacji. Bez żadnych rozgałęziających się nie wiadomo po co i dlaczego wątków pobocznych. Zbyt ambitny pomysł wziąłeś na warsztat i wykonanie Cię trochę przerosło. Ale rokujesz na przyszłość, trzeba trochę popracować i powinno być lepiej.

Wszystkim serdecznie dziękuję za uwagi i komentarze, zwłaszcza za konstruktywną krytykę ;D W szczególności Staruchowi za pomoc jaką mi udzielił. Ten tekst był dużo gorszy przed Jego poprawkami wręcz tragiczny, teraz to widzę. Także Panie Staruch szacun wielki :) Jak już ci pisałem masz u mnie Antał bro.

Co do fabuły opka. To problem z mnogością bohaterów, nazw i ogólnego przerostu treści nad formą, wynika z faktu, że tekst jest częścią większej pracy, takiej mini książki, która miała być dodatkiem uzupełniającym do książki, którą kiedyś tam sobie umyśliłem. Skróciłem ją do opka, jak widać nie potrzebnie, przez co wątki się posypały i całość stała się chaotyczna i nie czytelna. Trzeba było zaczerpnąć tylko pomysł i napisać na nowo, czego nie zrobiłem a nad czym ubolewam, no trudno. Może dzięki waszym uwagom, będę bardziej rozważny przy pisaniu tekstów.cheeky

 

Valdemarusie, jak się okazuje, pominęłam – jako jedyne – twoje opowiadanie, gdy na bieżąco wszystkie czytałam. Możesz być przekonany, że nie zrobiłam tego specjalnie i może to być związane z wycofywaniem tekstu na betę. Przy powtórnej publikacji dodało się ze starą datą, niżej na liście niż ja miałam już odhaczone opowiadania. Czy tak mogło być?

Oczywiście zaraz je doczytam.

 

Edycja: Przeczytałam opowiadanie. Niestety, mimo że jest po pierwszym maja, nadal ma ono sporo błędów. Nie mogę dopuścić go do głosowania. Nie zniechęcaj się jednak. Doceniam zapis myśli i walkę o wyszlifowanie tekstu.

 

Przykładowe uwagi:

 

nie mówiąc już pogłoskach o szalejącym pomorze. 

podburzając lud przeciw obcym, wskazując ich jako winowajców. Wszak władza musiała mieć wroga wewnętrznego ← obcy nie będzie wrogiem wewnętrznym ;>

zamieszkałych przez ,,Svyrthr Dvert" południowy odłam krasnoludów ← brakuje tu jakiegoś znaku, myślnika albo przecinka

– Widzę, że ciebie też rozbroili(+.) – Krasnolud zmierzył człowieka od góry do dołu bacznym wzrokiem krasnolud.

– A ja persona non grata(+.) – Brodacz wykrzywił usta w wymuszonym geście uśmiechu brodacz. – Chodź, poznam cię z pewnym hultajem(+.) – Kklepnął w ramię barczystego chłopa czarnobrody.

Broni nie chciał przedać ← on tak gada, czy literówka?

Wielką nadzieję białych jak nazywali ludzi z północy mieszkańcy innych ziem. ← tu się prosi aż o przecinek

– A ty panoczku…– skierował swe słowa ← brak przecinka i spacji

– Czyżby zawiedzeni fani? – Podszedł bliżej Grimhur. ← Grimhur podszedł bliżej

Drakardhrczyk ← nie dało się bardziej niewymawialnego słowa dać? :P

jak kto woli(+.)kKrasnolud szczerząc się paskudnie, wskazał dłońmi na młodzika.

– Czego chcesz(+,) żmijo?

tego nie dostrzec(+.) – wyszczerzył się obleśnie gryzoniowaty człek ← Gryzoniowaty człek wyszczerzył się obleśnie

kach…– Rakhuć ← zgubiona spacja

– Prrr…! Kobyłko, bo ci słodką grdykę rozoram. No już, spokojnie(+.)kKlepnął ją w kształtny zadek.

– Dokładnie SM-AK-9-2, 0 – poprawił go ← i tak się wypowiada tę nazwę, z przecinkiem? ;> W ogóle co w twoim świecie robi taka broń…

– I jeszcze jedno…! Przekaż Knykciowi, że nie sprzątnę starosty Voimhira. ← ta wypowiedź, jak dobrze rozumiem, wciąż jest wypowiedzią tego samego gościa, więc nie powinna być od nowej linijki

– Lepiej dla ciebie, żeby to nie był podstęp(+.) – Altharn wstał z siedziska. 

– Jesteś! – zabrzmiał ochrypły głos wyłaniający się z mroku. – Nie sądziłem, że przyjdziesz…

– Przed stryczkiem, ma się rozumieć – Rakhuć uśmiechnął się kwaśno(+.) RakhućwWidzę(+,) żeś nieobeznany

– Jest krasnoludem, na takich jak on zawsze się coś znajdzie. Chociażby nielegalna próba kupna broni. – Wyszczerzył się chudzielec ukazując pożółkłe zęby. ← ponownie szyk, najpierw podmiot (Chudzielec)

– No i jesteś ty! Znam jednego grubasa, który zapłaci sporą sumkę za informację o tobie. ← to też jest wypowiedź tego samego gościa, co wyżej, czyż nie? Też bez nowej linijki ;>

co(+,) Smoczy Synu?

pochylonego nad stołem., Ten

w związku postępującą falą mordów 

– Poznaję to! – Wwykrzyknęła podekscytowana Slavia.

Grimhura położył na kuli dłoń.

tłochę nie wyłaźną mofę… ← niewyłaźną ;)

do usług(+.)zZrzucił kaptur(+,) wyciągając jednocześnie małą łapkę ← wiele takich przecinków przed -ąc zgubiłeś

długimi słuchami oraz wielkimi oczami ← słuchami? ;>

– A fięc do zecy(+,) panofie. Mam dła fas płoposycję? – kKłapouchy przebiegł chytrym spojrzeniem po zebranych. ← mam dla was propozycję to nie jest pytanie, czemu kończysz pytajnikiem?

króliczego pomiota ← a nie pomiotu? 

Notkę o współpracy, przymocował mu pod cholewą buta.

– Mniemam(+,) chłopcze…

– Takem myślał – rzekł Grimhur, biorąc ową rzecz do ręki rzekł Grimhur

czym prędzej się stąd wynosić(+.) – Grimhur rąbnął kulą o ścianę.

świst -jakby

na świeże, choć mroźne powietrze.

okazał się Thu'llem jak, Sornne,

metalowy kufer spętany łańcuchem

szczery uśmiech na lico młodziana.

Część trasy przebyli sańmi, którymi skora do pomocy Asthrid zgodziła się ich przywieźć. ← raczej przewieźć

– Parszywa ciemność! – zaklął Mordh(+.)tTakiej mrocznej

–krzaty?! – Skrzywił się ← Zgubiona spacja, duża litera, i szyk didaskaliów odwrócony

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nowa Fantastyka